Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Piętno nocy. Daję ci wieczność akt 5 - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
13 kwietnia 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Piętno nocy. Daję ci wieczność akt 5 - ebook

Sielanka Lothara i Thomasa zostaje zakłócona niespodziewaną wiadomością z Ameryki: Młody Greenbourgh, tuż przed przeprowadzeniem, zapewnił ciągłość swojego rodu. Jego ostatnia dziewczyna, Melissa Gilbert, spodziewa się dziecka. To oczywiste, że klan Jardineux, pod wodzą zaborczego Huntingtona, nie pozwoli na to, by dziecko wychowywało się bez ich "protekcji". Celem komuny łowców staje się zapewnienie Małemu Chrisowi idealnego życia, które zamierzają zaprojektować i kontrolować.

Sprawy się komplikują, gdy Melissa umiera podczas przedwczesnego porodu.

Thomas Greenbourgh, świeżo upieczony łowca i tatuś, zamierza podjąć się trudów ojcostwa, co Lotharowi wydaje się absurdalne. Po burzliwej kłótni pianista udaje się do Ameryki, a skrzypek szuka pocieszenia w ramionach dawnej kochanki, Salomei.

Czy ich ścieżki jeszcze się zejdą? I kto zapewni opiekę noworodkowi, podczas gdy łowcy będą leżeli bez przytomności w piwnicy posiadłości wśród bagien?

Lothar wie, że to nie może się udać, jednak jego duma nie pozwala na konfrontację z tymi, którzy już tak wiele razy go skrzywdzili. Do czasu...

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-272-7813-5
Rozmiar pliku: 2,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

PRO­LOG

Patrzył na tele­fon, jakby nie bar­dzo wie­dział, do czego służy.

Na wyświe­tla­czu migo­tała wia­do­mość i cho­ciaż prze­czy­tał ją wie­lo­krot­nie, nie docie­rało do niego zna­cze­nie tej poda­nej na zimno infor­ma­cji. Ow­szem, rozu­miał poje­dyn­cze słowa, ale całość nie miała naj­mniej­szego sensu.

A podobno nadawca jest taki nad­wraż­liwy! Tho­mas już dawno prze­ko­nał się, że nie należy mu ufać. Autor i współ­winny naj­więk­szego prze­kła­ma­nia obec­nego stu­le­cia, które odbiło się gło­śnym echem wśród ich pobra­tym­ców, z pew­no­ścią nie jest osobą godną zaufa­nia. A fakt, że Tho­mas jest od niego nie­mal cał­ko­wi­cie zależny, mocno uwie­rał go w to, co każdy męż­czy­zna ma roz­ro­śnięte – w ego.

Jeśli to żart, to bar­dzo nie­smaczny. Jeśli to kolejny prze­kręt, to wyjąt­kowo mało wyra­fi­no­wany. Tho­mas wie­dział jed­nak, że to nie żart ani prze­kręt, że to cho­lerna prawda i nic tego nie zmieni, nie­ważne, jak długo będzie pró­bo­wał się okła­my­wać.

Może wystar­czy ska­so­wać ten ese­mes i uda­wać, że ni­gdy go nie odczy­tał?

Wia­do­mość prze­ka­zano w spo­sób typowy dla Arma­gnaca: krótki, tre­ściwy komu­ni­kat i oczy­wi­ście pre­ten­sjo­nalne tytu­ło­wa­nie odbiorcy peł­nym imie­niem i nazwi­skiem. Treść za każ­dym razem sta­no­wiła sprawę dru­go­rzędną, liczyło się tylko to, by odbiorca był świa­domy, że Arma­gnac wie, zawsze wie pierw­szy i zawsze jest naj­le­piej poin­for­mo­wany. Pra­co­wał na pozy­cję samca alfa przez pół­tora wieku i wła­śnie w chwi­lach takich jak ta przy­po­mi­nał, kto sie­dzi na naj­wyż­szej grzę­dzie.

Kogu­cik, psia jego mać! Pie­przony kro­gu­lec! Tho­mas ni­gdy w życiu przy kimś tak by go nie nazwał, ale im bar­dziej go pozna­wał, tym bar­dziej był prze­ko­nany o jego prze­bie­gło­ści. Pokrę­cił głową, gdy przy­po­mniał sobie, że Arma­gnac jest jego pra­sz­czu­rem. Co to w ogóle za dzi­waczne słowo… Fizycz­nie są do sie­bie podobni jak dwie kro­ple wody, a prze­cież wszyst­kim innym się róż­nią.

Tym razem nie cho­dziło o jakąś drob­nostkę, lecz o sprawę życia, i to życia nie tylko Tho­masa, ale i wszyst­kich sko­li­ga­co­nych z nim osób. Oraz tych, które aku­rat rościły sobie prawo do wygod­nego roz­pie­ra­nia się w samym śro­deczku jego nowej egzy­sten­cji, tej, którą jak dotąd nie do końca nawet poznał. W tym momen­cie w jego umy­śle roz­bły­sła twarz Lothara z wyry­so­wa­nym na ustach cha­rak­te­ry­stycz­nym, kpiar­skim uśmiesz­kiem. Skrzy­pek albo pęk­nie ze śmie­chu, albo się wściek­nie, gdy usły­szy tę nowinę. Tho­mas nie wie­dział, co gor­sze.

Po raz kolejny prze­biegł wzro­kiem po zdaw­ko­wym, ale jakże wymow­nym komu­ni­ka­cie. Nie mógł przy­wyk­nąć do tego, że patrząc na wyświe­tlacz, dostrzega każdy pik­sel, mru­ga­jący wście­kle jak maleńki stro­bo­skop. Przez moment jego umysł jakby się zawie­sił, nie myślał o niczym, sku­pia­jąc się na feerii mikro­sko­pij­nych świa­te­łek, aż ponow­nie zło­żyły się w treść, która prze­są­dzała o jego dal­szym życiu.

Odło­żył tele­fon na sto­lik i po chwili waha­nia się­gnął po leżącą na nim złotą papie­ro­śnicę, irra­cjo­nal­nie wście­kły na Lothara za to, iż każe mu się zaj­mo­wać takimi bzdu­rami jak prze­kła­da­nie papie­ro­sów z paczek! Ostat­nimi czasy jego obse­sja utrzy­my­wa­nia porządku stała się nie­zno­śna. Od momentu powrotu z Nowego Orle­anu skrzy­pek zda­wał się dzi­wa­czeć coraz bar­dziej, każ­dej nocy wpro­wa­dza­jąc w ich wspólne życie coraz to nowe fana­be­rie. Dom zaczął przy­po­mi­nać wik­to­riań­ską rezy­den­cję z cza­sów, w któ­rych miesz­kał w nim z Arma­gna­kiem i Hun­ting­to­nem. Antyki pamię­ta­jące fin de siècle zagra­cały prze­strzeń, która wyglą­dała już jak muzeum, jak zabyt­kowy dwo­rek, otwarty dla zwie­dza­ją­cych za odry­wane z rolki bile­ciki. Może i oni mogliby sobie w ten spo­sób doro­bić?

Co za bzdura!

Mają do dys­po­zy­cji sumy, któ­rych nie są w sta­nie wydać, wła­śnie za sprawą Arma­gnaca i jego cza­ro­dziej­skich nie­malże umie­jęt­no­ści pomna­ża­nia pie­nię­dzy, któ­rymi szczo­drze dzieli się z rodziną i przy­ja­ciółmi. Czy ktoś tak hojny i lojalny mógłby okła­mać wła­snego potomka w tak istot­nej spra­wie?

Czy ktoś, kto prze­ko­nał wła­snego kochanka o swo­jej śmierci, mógłby okła­mać…? No jasne, że mógłby. Może Arma­gnac znowu urzą­dza sobie jakieś gierki, znowu coś knuje, znu­dzony wiecz­no­ścią. Rzuca kość głod­nym psom i obser­wuje, jak o nią wal­czą. Jego przo­dek ma sady­styczne zapędy, o tym Tho­mas prze­ko­nał się już nie raz, ale nie sądził, że jest zdolny do wyży­wa­nia się na wła­snej rodzi­nie. Czy w przy­padku łow­ców więzy krwi mają jakie­kol­wiek zna­cze­nie? Nie, chyba już nie. A może jed­nak tak, skoro Arma­gnac żyje w komu­nie z wła­sną babką, Blan­che Avoy.

Tho­mas potarł czoło dło­nią, jakby bolała go głowa. Wolałby nie być z nimi spo­krew­niony, ale prze­cież rodziny nikt sobie nie wybiera. Został potwo­rem w trze­cim poko­le­niu i w jego życiu nie ma teraz miej­sca na coś takiego. Na coś, o czym wła­śnie poin­for­mo­wał go Arma­gnac.

Męż­czy­zna wstał, z wolna pod­szedł do uchy­lo­nych, prze­szklo­nych drzwi i wyszedł na bal­kon, wypusz­cza­jąc z ust chmurę dymu, która na moment spra­wiła, że księ­życ zamie­nił się w ską­pane w sce­nicz­nej mgle oko spo­tli­ghtu. Arma­gnac i jego kno­wa­nia były w tym momen­cie jego naj­mniej­szym zmar­twie­niem. Wszystko wska­zy­wało na to, że za kilka mie­sięcy będzie miał na gło­wie coś zupeł­nie innego.

To nie tak miało wyglą­dać! Zamie­rzał prze­cież uwol­nić się od prze­szło­ści, roz­po­cząć nowe życie u boku zadu­rzo­nego w nim Lothara, a tym­cza­sem prze­szłość nagle zwa­liła się na niego, jed­no­cze­śnie deter­mi­nu­jąc przy­szłość. Jesz­cze wczo­raj cudow­nie bez­tro­ski, z głową pełną wizji mija­ją­cych leni­wie dekad, upły­wa­ją­cych na niczym nie­zmą­co­nych łóż­ko­wych har­cach, nagle sta­nął w obli­czu wyzwa­nia, któ­rego zupeł­nie się nie spo­dzie­wał. Naj­więk­szą iro­nią było to, że sam tutaj zawi­nił. No, nie sam, bo do tanga trzeba dwojga. Teraz miał ponieść kon­se­kwen­cje swo­jej głu­poty, non­sza­lan­cji i nie­uwagi. Jak długo przyj­dzie mu pła­cić za grze­chy prze­szło­ści? Prze­cież to może się cią­gnąć przez całe poko­le­nia! Gdy kilka mie­sięcy temu świet­nie się bawił, będąc pew­nym, że to ostat­nie chwile jego życia, nie myślał ani o kon­se­kwen­cjach, ani o bez­pie­czeń­stwie. A że był głupi, to nie ule­gało naj­mniej­szej wąt­pli­wo­ści.

Jak on o tym powie Lotha­rowi?

Wypa­lił do końca, zwy­cza­jowo posłał nie­do­pa­łek w dół pstryk­nię­ciem pal­ców, wie­dząc, że Lothar się wściek­nie, jeśli znaj­dzie go na tra­wie. Chwi­lami trudno mu było uwie­rzyć w to, iż spie­rali się o takie głu­poty jak zaśmie­ca­nie ogrodu, w któ­rym pra­wie ni­gdy nie prze­by­wali, ale za to pła­cili bajoń­skie sumy za jego utrzy­ma­nie. W końcu i tak nie mieli na co wyda­wać tych wszyst­kich pom­po­wa­nych w ich konta ban­kowe pie­nię­dzy. W garażu drze­mały trzy samo­chody; kolek­cja instru­men­tów led­wie mie­ściła się w gablo­tach. W salo­nie obok for­te­pianu, na któ­rym nie­gdyś gry­wał Arma­gnac, sta­nął sie­dem­na­sto­wieczny kla­we­syn, wart tyle, ile naj­droż­sze z ich aut. Rów­nie dobrze Tho­mas mógł pła­cić komuś nie­do­rzeczną sumę za łaże­nie za dnia po ogro­dzie i zbie­ra­nie jego nie­do­pał­ków.

Wszedł z powro­tem do pokoju, opadł ciężko na sofę i ponow­nie się­gnął po tele­fon, modląc się w duchu o to, by infor­ma­cji już w nim nie było.

Jesz­cze raz prze­czy­tał wia­do­mość od Arma­gnaca, swo­jego pra­pra­dziada, która brzmiała:

_Trzy­mam rękę na pul­sie. Melissa jest w ciąży. Zosta­niesz ojcem, Tho­ma­sie Gre­en­bo­urgh._ROZDZIAŁ I

I

– Coś ty powie­dział?

Słowa zawi­sły w powie­trzu jak obło­czek dymu, za któ­rym Tho­mas scho­wał się, gdy prze­ka­zy­wał Lotha­rowi „rado­sną nowinę”. Sta­rał się zacho­wać zimną krew, jed­nak uno­szona do ust dłoń drżała nie­znacz­nie.

Wszyst­kiego się spo­dzie­wał: furii, wście­kło­ści, wybu­chu kpią­cego śmie­chu, może nawet bija­tyki, ale nie tak lodo­wa­tego tonu. Lothar patrzył na niego i jedy­nym, co zmie­niało się w jego twa­rzy, były czarne oczy. Zwę­żały się stop­niowo, aż w końcu stały się wąskimi szpar­kami, któ­rych wyrazu nie był w sta­nie odczy­tać. Jak szcze­liny w masce.

– Dosta­łem wia­do­mość od Arma­gnaca. – Tho­mas zdu­sił nie­do­pa­łek w krysz­ta­ło­wej popiel­niczce i wstał, odwra­ca­jąc się pro­fi­lem do roz­mówcy. Nie był w sta­nie na niego patrzeć, jak dzie­ciak, który coś zbroił i usi­łuje się nie­zdar­nie tłu­ma­czyć. – Melissa zgło­siła się do szpi­tala na bada­nia pre­na­talne i wska­zała mnie jako ojca dziecka. – Sta­rał się uspo­koić, ale jego głos drżał. Odchrząk­nął w zwi­niętą pięść, ale nie­wiele to pomo­gło, jego głos wciąż brzmiał tak, jakby coś utknęło mu w gar­dle. – To ten sam szpi­tal, w któ­rym się leczy­łem. Arma­gnac uzy­skał dostęp do całej mojej doku­men­ta­cji medycz­nej, zanim udał się do Calais, żeby mnie rato­wać, dla­tego gdy w kar­to­tece znowu poja­wiło się nazwi­sko Gre­en­bo­urgh, natych­miast go o tym poin­for­mo­wano.

Oczy­wi­ście, że Arma­gnac uzy­skał dostęp, oczy­wi­ście, że wie­dział o wszyst­kim, co wią­zało się z Tho­ma­sem Gre­en­bo­ur­ghiem, jego pra­pra­wnu­kiem. Arma­gnac stał się pod­stępną, węszącą czuj­nie bestią, która przez ponad stu­le­cie śle­dziła każdy krok swo­jej pro­ge­ni­tury. Jakże mógł pozo­stać nie­świa­do­mym faktu, że oto kolejny owoc lędźwi klanu Jar­di­neux ma zostać wydany na świat, ku jego ucie­sze i zapew­nie­niu mu zaję­cia przez kolejne dekady?

Lothar mil­czał, wciąż patrząc na chło­paka z nie­prze­nik­nio­nym wyra­zem twa­rzy, co zaczy­nało Tho­masa nie­po­koić i iry­to­wać. Obli­cze skrzypka przy­po­mi­nało kar­na­wa­łową wenecką maskę.

– Skąd pew­ność, że to twoje dziecko? – syk­nął w końcu, a na jego zaci­śnię­tych ustach poja­wił się kpiar­ski uśmie­szek. – Jeśli twoja luba pro­wa­dziła się rów­nie cno­tli­wie co ty, to możesz mieć spore wąt­pli­wo­ści!

Tho­mas zaci­snął zęby; rozej­rzał się za papie­ro­śnicą, czu­jąc potrzebę zaję­cia czymś rąk, choćby po to, by nie dosko­czyć do Lothara i nie wymie­rzyć mu ciosu pro­sto w szczękę. A może po pro­stu miał ochotę czymś w niego rzu­cić. Ostat­nimi czasy chyba za dużo palił. Zaśmiał się w duchu, uświa­do­miw­szy sobie, że czło­wiek w nim wciąż jesz­cze docho­dzi do głosu, szcze­gól­nie wów­czas, gdy naj­mniej się tego spo­dziewa. Albo w stre­su­ją­cych sytu­acjach, a infor­mo­wa­nie obec­nego kochanka o tym, że spo­dziewa się dziecka z poprzed­nią kochanką, nie­wąt­pli­wie było stre­su­jące. Pale­nie prze­cież nie może mu już zaszko­dzić, o ile w ogóle może mu zaszko­dzić cokol­wiek. Na przy­kład kłót­nia czy bójka z Lotha­rem, a tych ostat­nimi czasy zda­rzało się coraz wię­cej. Tym razem powód nie był tak błahy jak pil­no­wa­nie zawar­to­ści papie­ro­śnicy czy zaśmie­ca­nie petami ogrodu.

Tho­mas zatrza­snął złote pude­łeczko, ale nie przy­ło­żył papie­rosa do ust. Potarł twarz wolną dło­nią.

– Naprawdę muszę na to odpo­wia­dać?

Nie, Tho­mas nie musiał na to odpo­wia­dać. Prze­cież Arma­gnac upew­nił się, że to jego dziecko.

W samo­lo­cie, pod­czas tam­tego feral­nego lotu nad oce­anem, w mózgu Tho­masa pękł guz. Póź­niej, na pro­mie, Lothar i Arma­gnac bawili się w chi­rur­gów, usi­łu­jąc ura­to­wać dzie­cia­kowi życie. Z pew­no­ścią gdzieś, choćby na igle, którą Arma­gnac wbił w poty­licę chło­paka, zacho­wał się jego ludzki mate­riał gene­tyczny. Szczwany lis mon­sieur Jar­di­neux nie wytarł jej po pro­stu o spodnie ani nie cisnął za burtę po para­me­dycz­nych zabie­gach. Skoro przez pół­tora wieku radził sobie bez trudu z iden­ty­fi­ka­cją swo­ich potom­ków, w dzi­siej­szych cza­sach zapewne wyko­nał kilka tele­fo­nów, prze­słał mate­riał do labo­ra­to­rium i już wie­dział. Obaj wcale by się nie zdzi­wili, gdyby się oka­zało, że Arma­gnac Jar­di­neux jest wła­ści­cie­lem jakie­goś taj­nego labo­ra­to­rium. Spo­dzie­wać się można po nim naprawdę wszyst­kiego.

– Co my teraz zro­bimy? – spy­tał w końcu Tho­mas.

– Co my zro­bimy? – Skrzy­pek uniósł brwi. – A co ja mam z tym wspól­nego?

Te słowa zabo­lały jak poli­czek. A więc to tak ma wyglą­dać! Spla­ta­nie się w bestię o dwóch grzbie­tach jest jak naj­bar­dziej po myśli Lothara, ale wspar­cie kochanka w kry­zy­so­wej sytu­acji, jaką nie­wąt­pli­wie sta­nowi rychłe zosta­nie ojcem, nie mie­ści się w jego pla­nie wspól­nego życia.

– Myśla­łem, że w obec­nej sytu­acji… że ty i ja…

– Co „ty i ja”? To nie ja zro­bi­łem dzie­ciaka byle komu!

Tho­mas zaci­snął szczęki.

– I kto to mówi? – wark­nął. – Zapo­mnia­łeś o Mag­gie Mac­Low­ley?

– O kim? – Lothar wciąż patrzył na niego zimno, ale prze­błysk z prze­szło­ści, jakaś wizja pal­ców wplą­ta­nych w rude loki prze­bie­gła przez jego umysł niby wyła­do­wa­nie elek­tryczne. – To było wieki temu! Poza tym to mogło być rów­nie dobrze dziecko Arma­gnaca! Albo kogo­kol­wiek innego! – rzu­cił ostro.

Tamta pusz­czal­ska dziew­czyna od dawna spo­czy­wała w gro­bie. Stała się tylko wid­mo­wym wspo­mnie­niem, być może nieco inten­syw­niej­szym niż inne, przy­wo­łu­ją­cym na usta tęskny uśmie­szek i powo­du­ją­cym lek­kie drgnię­cie w roz­porku, jed­nak zale­d­wie wspo­mnie­niem. Dziecko, które on albo Arma­gnac zasiali w niej pół­tora wieku wcze­śniej, na ich szczę­ście ni­gdy się nie uro­dziło. Gdyby tak się stało, dziew­czynę skre­ślono by z socjety. To, że sama się skre­śliła i pozwo­liła zamknąć w klasz­to­rze, nie miało teraz naj­mniej­szego zna­cze­nia.

Wra­ca­nie do minio­nych wyda­rzeń, szcze­gól­nie takich, które Tho­mas znał jedy­nie z kart pamięt­nika przodka, wydało się skrzyp­kowi wyjąt­kowo despe­rac­kim zagra­niem. A nawet jeśli te zda­rze­nia miały jakąś styczną, nie był skłonny tego przy­znać.

– Oczy­wi­ście, że mogło. – Tho­mas uniósł ze stołu tele­fon. – Ale rów­nie dobrze mogło być twoje! – dokoń­czył.

– Nie masz poję­cia, o czym mówisz! – Lothar zrzu­cił w końcu maskę obo­jęt­no­ści i pochy­lił się w stronę Tho­masa, kon­ty­nu­ując coraz bar­dziej jado­wi­tym tonem: – Mag­gie Mac­Low­ley była naj­więk­szą pusz­czal­ską Lon­dynu! Prze­cho­dziła z rąk do rąk i uży­wała sobie z każ­dym, kto tylko ski­nął! Jej dziecko miało z dzie­się­ciu ojców! – skon­klu­do­wał, nieco pogar­dza­jąc sobą za to, że prze­ina­cza fakty. Czy teraz jed­nak fakty sprzed lat miały jaką­kol­wiek war­tość?

– Świ­nia z cie­bie, Lothar, słowo daję… – zacmo­kał Tho­mas z dez­apro­batą.

– Ze mnie? – Skrzy­pek par­sk­nął. – Naprawdę ci się wydaje, że nasze ówcze­sne życie i ówcze­sne hulanki wyglą­dały tak, jak to opi­sał Arma­gnac? I że był on w tym wszyst­kim tak nie­winny, zma­ni­pu­lo­wany i bez­wolny, jak to przed­sta­wił kwie­ci­stym języ­kiem?

– A jak wyglą­dały?

– Tho­mas, ależ ty jesteś naiwny! – Teraz już Lothar śmiał się na całego. – A jak wyglą­dały twoje imprezy z kum­plami, co? Myślisz, że w wik­to­riań­skiej Anglii wyglą­dały ina­czej? Dokład­nie tak samo, tylko nie było Insta­grama, żeby to udo­ku­men­to­wać. Cały ten pamięt­ni­czek Arma­gnaca to polu­kro­wana, posy­pana bro­ka­tem, uro­man­ty­zo­wana i ugrzecz­niona wer­sja poczy­nań dwóch mło­do­cia­nych, zde­ge­ne­ro­wa­nych do cna cwa­niacz­ków, któ­rym się wyda­wało, że są bez­karni, bo mają pie­nią­dze i wpływy.

– Więc opo­wiedz mi, jak było naprawdę! – Gniew Tho­masa gdzieś ule­ciał, a w jego miej­scu poja­wiła się nie­zdrowa cie­ka­wość.

Lothar nachmu­rzył się, wes­tchnął bole­śnie, ale jed­no­cze­śnie jakby tęsk­nie.

– Brudno, Tho­mas, było naprawdę brudno… – zaczął cicho. – Nie ist­niała dla nas żadna świę­tość i żadna war­tość. Szar­ga­li­śmy honor tych wszyst­kich naiw­nych panie­nek, ufnie pada­ją­cych w nasze ramiona, a dla wcho­dzą­cych w doro­słość mło­dzie­niasz­ków byli­śmy naj­gor­szymi moż­li­wymi mode­lami do naśla­do­wa­nia.

Wystar­czy, wię­cej Tho­mas nie musi wie­dzieć. Lothar nie zamie­rzał wda­wać się w szcze­góły.

– Arma­gnac opi­sał to zupeł­nie ina­czej…

– A co niby miał napi­sać? Opo­wie­dzieć o tym, jak Jame­son wywle­kał nas z pod­łych szyn­ków i bur­deli? Wypi­sać w rów­nej kolum­nie sumy, które prze­gra­li­śmy w karty? W tych jego ckli­wych wyzna­niach cho­dziło prze­cież o to, by mnie prze­pro­sić, zanim zada mi osta­teczny cios, a nie o to, żeby mi przy­po­mnieć, jak wyko­py­wa­łem za drzwi pół­na­gich chłyst­ków albo zatrza­ski­wa­łem je przed nosami spła­ka­nym dziew­czę­tom, które przeze mnie stra­ciły szanse na dobre mariaże. Łama­li­śmy im życie i uwa­ża­li­śmy, że to świetna zabawa! Tak wła­śnie stało się z Mag­gie, ale aku­rat w jej przy­padku przy­czyną zguby mógł być kto­kol­wiek inny.

Tho­mas spu­ścił wzrok.

– Chciał­byś, żeby wszystko wyglą­dało tak różowo, jak to opi­sał Arma­gnac, prawda? Żebym ci powie­dział, że moja śmier­telna mło­dość przy­po­mi­nała ckliwe powie­ści­dło dla kur domo­wych. Ale tak nie było i już to wiesz, bo wszystko ci opowie­działem i nie zamie­rzam się powta­rzać. Arma­gnac celowo się ide­ali­zo­wał, pew­nie dla­tego, że chciał zosta­wić po sobie dobre wra­że­nie. Teraz pozory są dla niego wszyst­kim. Zapo­mnia­łeś, skąd się wywo­dzi? Kim tak naprawdę jest? To syn cho­ler­nego plan­ta­tora, Tho­mas, otwórz oczy!

– Co przez to rozu­miesz? – zapy­tał chło­pak, ale prze­cież wie­dział.

– A jak ci się wydaje? Jak wyglą­dało Połu­dnie w przeded­niu wojny sece­syj­nej? Jak pie­przone _Prze­mi­nęło z wia­trem_? Może Arma­gnac ma na sumie­niu tylko te małe grzeszki, z któ­rych tyle razy spo­wia­dał mi się po pijaku… Kop­nię­cie chłopca sta­jen­nego, ude­rze­nie w czarną twarz poko­jowca, przy­dy­ba­nie nie­let­niej służki gdzieś w spi­żarni. A może i o wiele więk­sze. Może to nie jego ojciec trzy­mał pejcz, któ­rego rze­mie­nie prze­ci­nały skórę nie­wol­nicy, co? Pamię­tasz ten frag­ment jego zapi­sków? I uwagę o tym, że to on miał ochotę prze­dzierz­gnąć się w oprawcę? – Lothar prych­nął z pogardą. – Wielki mi ary­sto­krata, arty­sta, psia jego mać! Arma­gnac wcale nie był lep­szy ode mnie, pozo­wał tylko na takiego. O wiel­kiej opiu­mo­wej fajce wod­nej, którą co dwa dni nabi­jała przy­cho­dząca do jego miesz­ka­nia zasu­szona Chinka, też nie napi­sał, co? Leżał potem uja­rany w trupa, beł­ko­tał bez ładu i składu, i wierz mi, nasłu­cha­łem się wów­czas o prze­róż­nych okrop­no­ściach, jakich się dopu­ścił jesz­cze w Ame­ryce, jako nasto­letni gów­niarz. Napi­sał tylko o chla­niu, bo to takie roman­tyczne! Jak on tam zaczął ten swój smętny pamięt­ni­czek…? Ach tak: „Nie­na­wi­dzi­łem alko­holu”. – Lothar zaśmiał się dono­śnie. – Dobre sobie! Tego, że przez całą swoją byt­ność w Lon­dy­nie w zasa­dzie nie trzeź­wiał, na pewno nie prze­oczy­łeś pod­czas lek­tury. Pił na umór, by zagłu­szyć sumie­nie!

– A ty? – wtrą­cił Tho­mas.

– Co ja?

– Nie piłeś razem z nim?

Lothar par­sk­nął nie­cier­pli­wie.

– Oczy­wi­ście, że piłem! Robi­łem to wszystko razem z nim, ale przy­naj­mniej póź­niej nie uda­wa­łem, że to się nie wyda­rzyło. Nie wypie­ram się swo­jej prze­szło­ści. Tym­cza­sem Arma­gnac wypo­le­ro­wał się na glanc, owi­nął w złoty papie­rek i w takiej grzecz­nej, lśnią­cej wer­sji zapre­zen­to­wał ci się w Ame­ryce. Gdy­byś poskro­bał paznok­ciem, pod tą gładką, błysz­czącą war­stwą poja­wi­łyby się smoła i opary siarki!

Od czego zaczęła się ta roz­mowa i jakim cudem teraz zamie­niła się w tyradę o przy­wa­rach Arma­gnaca?

– Chyba tro­chę prze­sa­dzasz, Lothar.

– Prze­sa­dzam? – Skrzy­pek z poli­to­wa­niem poki­wał głową. – Żyłem z nim przez pra­wie dwie­ście lat! Naprawdę myślisz, że przez dwa wieki nie pozna­łem jego praw­dzi­wej natury? Nie zdzi­wiło cię to, jak szybko zachły­snął się zabi­ja­niem po prze­pro­wa­dze­niu? Ta jego obse­sja wol­no­ści, o któ­rej tyle razy wspo­mi­nał… Poczuł się naprawdę wolny dopiero wów­czas, gdy zro­zu­miał, że może bez­kar­nie mor­do­wać! Opi­sał to jed­nak jako udrękę i eks­tazę, a jakże. Prze­cież nie może przy­znać się do tego, że dopiero teraz jest naprawdę sobą: bez­dusz­nym, zim­nym potwo­rem, nad­uży­wa­ją­cym swo­ich pie­nię­dzy i wpły­wów, by roz­po­rzą­dzać ludźmi. Dokład­nie tak, jak robi to teraz z tobą! Powi­nien prze­mil­czeć tę ciążę albo posta­rać się, by prze­stała być pro­ble­mem! Usu­nię­cie nie­chcia­nego dziecka razem z noszą­cym je łonem to prze­cież dla niego żaden pro­blem! Hun­ting­ton nie­źle go wyczuł, poznał swój swego! – Lothar zapa­lał się coraz bar­dziej, pra­wie już krzy­czał. – Przy­po­mnij mi łaska­wie, ile czasu spę­dzi­łeś z nim w posia­dło­ści Jar­di­neux? Kilka nocy? – Wstał i zaczął gesty­ku­lo­wać prze­sad­nie, kon­ty­nu­ując z emfazą: – Prze­sia­dy­wa­li­ście w ogro­dzie, wsłu­chu­jąc się w szum fon­tanny, a on kładł ci do głowy te lukro­wane bzdury na swój temat! Cho­lerny kłamca i mąci­ciel! A już kła­mać to on potrafi, wiem to naj­le­piej! I aktor rów­nież z niego świetny, w końcu przez pięć­dzie­siąt lat uda­wał przede mną kogoś, kim nie jest. Rola godna Oscara, to nie ulega wąt­pli­wo­ści. Nabra­łem się na to, że boi się świata, że gaśnie, że… – Lothar prze­rwał pełen pasji mono­log, łapiąc jakby z tru­dem powie­trze. Wście­kłość krą­żyła w jego żyłach jak kwas. – Jest dokład­nie taki sam, jak Hun­ting­ton! Są sie­bie warci! Prze­klęty klan Jar­di­neux! Naj­pierw Arma­gnac i jego sfin­go­wane samo­bój­stwo, potem Blan­che i jej cudowne zmar­twych­wsta­nie, a teraz ty i twój bękart!

Tho­mas żach­nął się, zry­wa­jąc się z miej­sca. Zaci­snął dło­nie w pię­ści.

– Mówisz o moim dziecku, Mintze! – wark­nął.

No pro­szę, jaki hardy! Tho­mas po raz pierw­szy w życiu zwró­cił się do Lothara po nazwi­sku, a w jego gło­sie zabrzmiała groźba.

– Ja pier­dolę, Tho­mas, ty tak na serio? – Lothar uniósł brwi i wydął usta, a po chwili na jego war­gach znowu zatań­czył kpiar­ski uśmie­szek. – Porzu­ci­łeś tę swoją dzier­latkę i ocho­czo wsko­czy­łeś do mojego łóżka, pamię­tasz? Teraz będziesz zgry­wał tatuśka? Wszyst­kich was pogięło!

– Polecę do Nowego Orle­anu i zorien­tuję się w sytu­acji. A ty może byś się nieco ogar­nął, co? Wypo­mi­nasz to, co zro­bili ci Arma­gnac i Blan­che, i wyży­wasz się na mnie, ale to nie ja odpo­wia­dam za ich czyny!

– Ale za wła­sne odpo­wia­dasz! I wła­śnie przez twoje poczy­na­nia teraz się kłó­cimy!

– Ja się nie kłócę! – Tho­mas opadł z powro­tem na sofę. – Dla­czego masz do mnie pre­ten­sje o coś, co się wyda­rzyło, zanim cię pozna­łem? To naprawdę nie fair! Ile czasu jeste­śmy razem? Pół roku? Mam wra­że­nie, że minęła chwila, a my już chcemy znik­nąć nawza­jem ze swo­jego życia i tylko szu­kamy ku temu pre­tek­stu!

Lothar spoj­rzał na niego zimno, a bole­sną prawdę zawartą w tych sło­wach odczuł jak nie­spo­dzie­wany poli­czek.

– Chcesz, żebym znik­nął z two­jego życia? – syk­nął, ale w jego ostrym tonie pobrzmie­wał nie­po­kój. Słowa Tho­masa prze­szyły jego serce lodową igłą.

Czy naprawdę tak jest? Czy rze­czy­wi­ście nie są w sta­nie ze sobą żyć? Lothar wciąż zapa­trzony w prze­szłość, a Tho­mas pełen złud­nych wyobra­żeń na temat ich rela­cji.

– Naprawdę przed­ło­żysz tamtą dziew­czynę i dziecko, któ­rego prze­cież wcale nie musisz uzna­wać, ponad mnie? – zapy­tał w końcu Lothar i zdał sobie sprawę, że zabrzmiało to jak kwe­stia z nisko­bu­dże­to­wej tele­no­weli. – Kim ja dla cie­bie jestem, co? Przy­god­nym kocha­siem, który ci dogo­dził i uświa­do­mił, że tak naprawdę wolisz chłop­ców? Mam naprawdę ci przy­po­mnieć, że tylko dzięki mnie jesz­cze żyjesz?

– Oj, stary, to jest naprawdę słabe! – Teraz to Tho­mas się wściekł. – Czego ocze­ku­jesz? Że z wdzięcz­no­ści zostanę tu z tobą, będę ci przy­gry­wał na for­te­pia­nie i dla uroz­ma­ice­nia od czasu do czasu robił loda?

Ta roz­mowa zmie­rzała w bar­dzo złym kie­runku. Lothar pokrę­cił na wszyst­kie strony głową, jakby zesztyw­niał mu kark, powstrzy­mu­jąc się przed rzu­ce­niem się na Tho­masa z pię­ściami. Zamiast tego syk­nął:

– Nie ukry­wam, że świet­nie ci idą obie te rze­czy, ale sądzi­łem, że łączy nas coś wię­cej.

Czy łączy? Chyba w tym momen­cie żaden z nich nie był w sta­nie tego stwier­dzić.

– Wiesz, o czym opo­wia­dał mi Arma­gnac wtedy w ogro­dzie, w posia­dło­ści Jar­di­neux? – ode­zwał się Tho­mas już o wiele łagod­niej. – Mówił o waszej ostat­niej roz­mo­wie w tym domu. O tej, pod­czas któ­rej stwier­dzi­łeś, że jest dla Hun­ting­tona tylko pro­tezą zastę­pu­jącą Blan­che.

Lothar zaci­snął szczęki, za most­kiem poczuł mro­wie­nie nie­po­koju. Już wie­dział, o co teraz Tho­mas zapyta.

– Powiedz mi, Lothar… – Chło­pak pod­szedł do niego i sta­nął bar­dzo bli­sko, zaglą­da­jąc mu głę­boko w oczy. – Czy ja jestem tylko pro­tezą, która zastę­puje Arma­gnaca? Kogo widzisz, patrząc na mnie? – Mie­rzyli się pozor­nie spo­koj­nymi spoj­rze­niami. – Widzisz mnie czy jed­nak cią­gle jego?

Lothar mimo­wol­nie wes­tchnął, nie był w sta­nie odpo­wie­dzieć, nie chciał.

– Spo­sób, w jaki o nim mówisz, ten ogień, ta pasja… Ja nie sły­szę oskar­żeń i wście­kło­ści. Sły­szę tylko tęsk­notę – pod­su­mo­wał Tho­mas smutno. – Być może gdyby Arma­gnac naprawdę umarł, mie­li­by­śmy jakąś szansę. Ty go cią­gle kochasz, Lothar, nie waż się zaprze­czać, bo czego jak czego, ale kłamstw od cie­bie nie chcę. Wolę naj­bo­le­śniej­szą prawdę. Cza­sami myślę, że wtedy, na pro­mie, gdy już wie­dzia­łeś, że Arma­gnac jed­nak żyje… Może obaj powin­ni­ście byli pozwo­lić mi wów­czas umrzeć.

– Prze­stań! – Lothar wszedł mu w słowo. – Co to za pier­do­le­nie?

– To nie jest żadne pier­do­le­nie i dobrze o tym wiesz. Zawsze będziesz mnie do niego porów­ny­wał. A ja zawsze będę czuł jego oddech na ple­cach. Jeśli to się nie zmieni, jeśli o nim nie zapo­mnisz, nie pozwo­lisz mu odejść, nie ma dla nas przy­szło­ści.

– Nie myślisz tak! – krzyk­nął Lothar bar­dziej histe­rycz­nie, niż zamie­rzał.

– Tak wła­śnie myślę i dobrze wiesz, że to prawda. Gdy byli­śmy w Sta­nach… To nie z Hun­ting­to­nem powi­nie­neś był wów­czas roz­ma­wiać, ale z Arma­gna­kiem. Wszy­scy trzej powin­ni­ście poroz­ma­wiać, dokład­nie tak, jak zasu­ge­ro­wano ci to w Wied­niu. Zde­cy­do­wać raz na zawsze, który co dla któ­rego zna­czy, kto kogo nie­na­wi­dzi, kto kogo kocha, kto ma o co pre­ten­sje. Nie będę twoim wor­kiem tre­nin­go­wym tylko dla­tego, że nie potra­fisz sobie pora­dzić z wcze­śniej­szymi rela­cjami.

To zabrzmiało jak cytat z coachin­go­wego pla­katu w pocze­kalni przy­chodni pro­wa­dzą­cej tera­pię dla par.

– Dobra, zamknij się już! – Lothar potarł czoło dło­nią; poczuł się jak boha­ter jakie­goś para­do­ku­mentu. – Leć sobie do tej pie­przo­nej Ame­ryki, ale mnie do tego nie mie­szaj! Mówiąc szcze­rze, nie obcho­dzi mnie, jak to zała­twisz. Ja po pro­stu urwał­bym tej two­jej panience głowę i w ten spo­sób pozbył się pro­blemu, więc może lepiej zostanę tutaj, bo coś czuję, że takie roz­wią­za­nie sprawy nie spodo­ba­łoby się ani tobie, ani Arma­gna­cowi. Pocze­kam, co z tego wynik­nie, mam cały cho­lerny czas tego świata! Powiedz mi tylko jedno na odchodne. – Na moment zawie­sił głos. Chyba nie chciał zada­wać tego pyta­nia, ale i tak to zro­bił. – Czy naprawdę chcesz, żebym znik­nął z two­jego życia?

– Nie chcę. – W kontrze do tych słów Tho­mas odsu­nął się powoli, uno­sząc dłoń, w któ­rej kur­czowo ści­skał komórkę, jakby chciał się nią osło­nić. – To ja zniknę, przy­naj­mniej na jakiś czas. Polecę do Ame­ryki ogar­nąć tę chryję z dziec­kiem, bo coś mi się widzi, że ty mi w tym nie pomo­żesz. Za bar­dzo jesteś zapa­trzony we wspólną prze­szłość z Arma­gna­kiem, żeby pomóc mi tu i teraz – dokoń­czył, wybie­ra­jąc numer. – Pod­staw­cie odrzu­to­wiec jutro o zmroku. Lot do Nowego Orle­anu. Tho­mas Gre­en­bo­urgh – rzu­cił do tele­fonu bez­na­mięt­nie, odwra­ca­jąc się tyłem do roz­mówcy. – Oczy­wi­ście, że cho­dzi o pie­przony odrzu­to­wiec Arma­gnaca, a czyj niby? – wark­nął, gdy ktoś po dru­giej stro­nie popro­sił o umó­wione hasło. – Prze­cież nie dzwo­nię pod ten numer, żeby zamó­wić pizzę!

Tego, że Arma­gnac mu pomoże, i do tego zady­ry­guje całą sprawą po swo­jemu, Tho­mas był pewien, ale nie powie­dział tego gło­śno.

No i już, po roz­mo­wie. Nie było nawet tak źle, jak pia­ni­sta się spo­dzie­wał. Nie ucier­piały żadne meble, nikt nie dostał po pysku. Bio­rąc pod uwagę to, co działo się mię­dzy nimi ostat­nimi czasy, kon­wer­sa­cja prze­bie­gła wyjąt­kowo kul­tu­ral­nie.

Lothar bez słowa patrzył na chło­paka, który mio­tał się wście­kle po pokoju, spra­wia­jąc wra­że­nie, że cze­goś szuka. Po chwili Tho­mas zatrzy­mał się i spoj­rzał na towa­rzy­sza wiel­kimi, smut­nymi oczyma, spoj­rze­niem, które ukłuło skrzypka w samo serce. Zbyt dobrze znał te oczy, zbyt wiele bólu przy­nio­sły mu wła­śnie takie ura­żone spoj­rze­nia. Nie zamie­rzał pozwo­lić Tho­masowi podejść się tak łatwo. Oni obaj są wil­kami, a udają pokrzyw­dzone szcze­nięta. Pra­dzia­dek i pra­wnu­czek, w mordę!

– Może Arma­gnac i Blan­che okażą wię­cej zro­zu­mie­nia… – zaczął Tho­mas, ale Lothar prze­rwał mu, uno­sząc w górę obie ręce, jakby chciał się zasło­nić przed jego sło­wami.

Nie miał naj­mniej­szej ochoty na dal­sze sen­ty­men­talne wycieczki czy inne emo­cjo­nalne zagrywki. Prze­żył to raz i wystar­czyło. Dał się podejść Arma­gna­cowi, nabrał się na to spoj­rze­nie skar­co­nego szcze­niaka. Nie zamie­rzał pozwo­lić Tho­ma­sowi na sto­so­wa­nie podob­nych ckli­wych sztu­czek. Tho­mas jęczał, jakby nie usły­szał wszyst­kiego, co skrzy­pek przed chwilą opo­wie­dział mu o Arma­gnacu. A może po pro­stu nie chciał tego usły­szeć.

– Oczy­wi­ście, że tak! Bab­cia i wnu­sio z pie­kła rodem! – prych­nął skrzy­pek. – Prze­cież śle­dze­nie losów rodziny to ich spe­cjal­ność! Cie­kawe, co na to powie Hun­ting­ton? Pew­nie już zaciera ręce i nie może się docze­kać, aż dziecko doro­śnie, aby i ono mogło stać się czę­ścią jego kolek­cji!

Lothar nie pamię­tał, kiedy ostat­nio był rów­nie wście­kły. Chyba wów­czas, gdy sta­nął oko w oko z Hun­ting­to­nem pod kate­drą, prze­ko­nany, że jego men­tor przy­był do Nowego Orle­anu po to, by porwać w swe szpony Tho­masa. Nic takiego się nie wyda­rzyło; Hun­ting­ton odszedł, pozwa­la­jąc Lotha­rowi zagar­nąć Tho­masa Gre­en­bo­ur­gha dla sie­bie. Jed­nak co noc Lothar miał wra­że­nie, że zimne, zie­lone oczy obser­wują każdy ich krok. Czuł lodo­wate spoj­rze­nie Hun­ting­tona na swoim obna­żo­nym ciele, gdy się kochali. Nie mógł tego znieść, tej fan­to­mo­wej obec­no­ści lorda w ich życiu, tej samej, którą odczu­wał nie­mal dwa wieki wcze­śniej, kiedy uwo­dził Arma­gnaca.

I wła­śnie dziś Arma­gnac, ten zdrajca, krzy­wo­przy­sięzca i oszust, który wytarł swoje ele­ganc­kie buty w serce Lothara, przy­niósł wieść nisz­czącą wszystko, co przez ostat­nie mie­siące udało się im zbu­do­wać.

Tho­mas ner­wowo prze­cze­sał włosy dło­nią i rzu­cił skrzyp­kowi wście­kłe spoj­rze­nie.

– Wycho­dzę! – syk­nął, po czym ruszył w stronę drzwi.

– Nie, to ja wycho­dzę! – Lothar był szyb­szy, zerwał się z miej­sca i dopadł wyj­ścia. – Skoro ty bie­rzesz samo­lot, to ja zabie­ram samo­chód! Jadę do dziew­czyn!

Gdy za Lotha­rem trza­snęły drzwi, Tho­mas wes­tchnął zre­zy­gno­wany, po czym ciężko opadł na fotel.

Kłó­cili się jak stare mał­żeń­stwo, każdy chciał, żeby jego było na wierz­chu. Lothar nie musiał prze­cież infor­mo­wać go o tym, że zabiera auto. Mieli trzy. Może to i lepiej. Co z oczu, to z serca. Teraz Tho­mas może zająć się praw­dzi­wym pro­ble­mem, a nie fochami kochanka.

Przed oczyma wyobraźni sta­nął mu okrą­gły stół, przy któ­rym Arma­gnac, Blan­che i on sam pla­nują całe życie nie­na­ro­dzo­nego jesz­cze dziecka. Jest dokład­nie taki, jak jego przod­ko­wie, genów nie można było ani wyskro­bać, ani zma­zać ich prze­pro­wa­dze­niem. Teraz, gdy pierw­szy szok minął, odczuł coś na kształt eks­cy­ta­cji.

Po chwili usły­szał wście­kłe buk­so­wa­nie kół na żwi­rze pod­jazdu i ryk sil­nika, stop­niowo cich­nący w oddali. Odpro­wa­dzało go uja­da­nie psa, tego samego, który odzy­wał się zawsze w prze­ło­mo­wych momen­tach ich wspól­nego życia, jak jakiś ogar pie­kielny, zwia­stu­jący tylko to, co naj­gor­sze. Chło­pak zdał sobie sprawę z tego, iż przez wszyst­kie te mie­siące nawet nie prze­spa­ce­ro­wał się po oko­licy, nie znał sąsia­dów ani tym bar­dziej ich psów. Sie­dział zamknięty w domu jak księż­niczka w wieży, strze­żona przez bia­ło­wło­sego potwora.

To prze­cież nie Lothar trzy­mał go na uwięzi, prawda? To Tho­mas zde­cy­do­wał, że spę­dzą te mie­siące wła­śnie w ten spo­sób, z dala od ludzi, z dala od świata, bez­pieczni i ano­ni­mowi wśród czte­rech ścian, pogrą­żeni w sobie nawza­jem. Świat jed­nak zapu­kał w końcu do ich drzwi, w zasa­dzie zabęb­nił w nie pię­ściami.

Naj­wi­docz­niej taka seklu­zja nie słu­żyła żad­nemu z nich.

Osta­tecz­nie nie poszło aż tak źle, jak Tho­mas się spo­dzie­wał. Można rzec, że była to zale­d­wie sprzeczka.

Ponow­nie zapa­lił i wypu­ścił smugę dymu pod sufit. Obser­wo­wał sinawe pasma zwi­ja­jące się cha­otycz­nie w sto­ją­cym powie­trzu. Nikt mu nie będzie mówił, żeby nie palił w domu. Może strze­py­wać popiół na dywan i wywa­lić do ogrodu tyle petów, ile zapra­gnie.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: