Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Pod tęczą - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
15 czerwca 2021
Ebook
32,00 zł
Audiobook
37,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
32,00

Pod tęczą - ebook

Chcieli żyć w strefie wolnej od LGBT, ale los spłatał im figla…

Big Burr to miasteczko, gdzie wszyscy się znają - a przynajmniej tak im się wydaje. Kiedy jednak zdobywa niechlubny tytuł „najbardziej homofobicznej miejscowości w Ameryce”, a przyznająca go organizacja na dwa lata przysyła tam queerową grupę zadaniową do pracy u podstaw i edukowania lokalsów, rezultaty są nie do przewidzenia.

Pogrążona w żałobie po synu Linda przyjmuje aktywistów z otwartymi ramionami, bo tylko oni nie wiedzą o jej bolesnej przeszłości.

Nastoletnia Avery, wściekła, że musiała zostawić Los Angeles, za wszelką cenę stara się nawiązać przyjaźnie w nowym liceum. Tyle że szkolni koledzy szybko odkrywają, że to jej mama kieruje grupą zadaniową.

Gabe, lokalny myśliwy, który mieszka w Big Burr od urodzenia, nagle czuje, że znalazł się na celowniku.

W miarę jak napięcie rośnie, związki się rozpadają, a bolesne prawdy wychodzą na jaw, zarówno starzy, jak i nowi mieszkańcy zaczynają się zastanawiać, czym jest poczucie przynależności. "Pod tęczą" to ciepła, pełna humoru, przejmująca opowieść o zawiłościach ludzkiej psychiki, związkach oraz tolerancji wobec siebie i innych.

Laskey z wdziękiem i wprawą odmalowuje poszczególne postaci, wciąga nas w ich intymne światy, pulsujące światłem i dźwiękiem… Bohaterowie stykają się ze sobą, a spotkania na trwale ich zmieniają. Niektórzy dostrzegą nawet, że mają wiele wspólnego z ludźmi, do których od dawna żywili nienawiść. Dzięki lekkiemu stylowi i głębokim przemyśleniom Laskey humanistyczny morał jest daleki od wyświechtanego dydaktyzmu. Obowiązkowa lektura na nasze czasy.

"The New York Times Book Review"

Wielobarwna, kameralna, głęboka psychologicznie książka Laskey traktuje o tolerancji we wszystkich jej aspektach.

"Los Angeles Times"

Ze względu na sarkastyczny humor i uniwersalne przesłanie "Pod tęczą" trafi do szerokiego grona czytelników, niezależnie od płci, orientacji seksualnej i tożsamości płciowej.

"Lambda Literary"

W swojej niezwykle aktualnej powieści Celia Laskey pokazuje, jak to jest być queer w społeczności, która brutalnie cię odrzuca. W mądrej i świetnie napisanej książce przeplatają się różne narracje – ich wspólnym motywem są tolerancja i próby przezwyciężenia traum i urazów. Znajdziemy w niej miłość i stratę, ból i rozkosz. Laskey jest utalentowaną, mądrą pisarką, która w powieściowym debiucie wnikliwie analizuje kondycję współczesnego człowieka.

Kristen Arnett, autorka bestsellerowej powieści "Mostly Dead Things"

Celia Laskey napisała wspaniałą, ciepłą i śmieszną powieść o podziałach i konfliktach we współczesnym świecie. Choć książka jest bardzo na czasie, autorka nie poświęca miłości i empatii na ołtarzu polityki, nie sieje też defetyzmu. Ci spośród nas, którzy przyjechali do miasta z rodzinnych wsi i małych miasteczek, natychmiast rozpoznają poszczególnych bohaterów, a w ich przeplatających się historiach znajdą tragizm i radość.

Shannon Pufahl, autorka "On Swift Horses"

Wraz z debiutem Celii Laskey na literackiej scenie pojawiła się ogromnie utalentowana, spostrzegawcza, zaangażowana pisarka feministyczna. Głos Laskey jest świeży i oryginalny. Na pewno jeszcze go usłyszymy.

Emily Rapp Black, autorka bestsellerowej książki "The Still Point of the Turning World"

Natychmiast zakochałem się w tej książce. Celia Laskey z humorem i empatią maluje kalejdoskopowy portret małej społeczności na queerowych rozdrożach… Lektura wzrusza i napawa człowieka nadzieją.

Joseph Cassara, autor The "House of Impossible Beauties"

Książka najlepszego sortu - czytelnik jest smutny, że już ją skończył. I nie może się doczekać kolejnych publikacji autorki.

Lori Ostlund, autorka "After the Parade"

Laskey pozwala bohaterom przemówić własnym głosem i każdemu daje przekonujący, lekki styl. "Pod tęczą" to pełna energii, absorbująca proza. Obiecujący debiut autorki, o której jeszcze nieraz usłyszymy.

"Kirkus Reviews"

Celia Laskey publikowała teksty w czasopismach literackich (m.in. "Guernica", "Minnesota Review", "Day One"). Jest absolwentką Wydziału Sztuk Pięknych na Uniwersytecie Nowego Meksyku. Obecnie mieszka w Los Angeles z żoną i psem Whiskey.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8234-766-1
Rozmiar pliku: 372 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

AVERY

Druga lekcja. Siedzę na biologii i zamiast rysować łańcuch DNA, szkicuję coś znacznie bardziej fascynującego: kark Jake’a Strommera. Miejsce, gdzie linia jego jasnobrązowych włosów styka się z opaloną szyją, przypomina ptaka w locie: dwa łuki połączone literą „v”. Wyobrażam sobie, jak by to było go dotknąć, przesunąć opuszkami palców tam, gdzie skóra blednie i znika pod szarym, wyświechtanym podkoszulkiem. Zerwałabym mu ten T-shirt zębami, rozdarła go na pół, a potem całowałabym wzdłuż linii kręgosłupa, zatrzymując się na każdej kościstej wypust­ce. Kiedy docieram do dwóch dziurek u podstawy pleców, ogarnia mnie heterowstyd.

heterowstyd (rzeczownik) — wstyd przed ujawnieniem swojego heteroseksualizmu homoseksualnej matce, która marzy o córce lesbijce

No właśnie – jestem piętnastoletnią heteryczką, którą dwie matki wychowywały na modelową lesbijkę, odpowiednio dozując jej feministyczne teorie, ciepłe jesienne flanele i obserwowanie waleni. Nie żebyśmy często obserwowały walenie. A moje mamy już nie są razem.

Przed kilkoma tygodniami razem z mamą Karen i moim bratem Corym przeniosłam się z Los Angeles do Big Burr w stanie Kansas – uroczej wioski z dziesięcioma tysiącami mieszkańców, która oficjalnie zyskała miano najbardziej homofobicznego miasteczka w Ameryce. Jest się czym poszczycić, co? Ten tytuł to całkiem na serio – Acceptance Across America, wielka organizacja LGBTQ, dokonała wyboru bardzo rygorystycznie.

Najpierw przyjrzeli się stanom, w których odnotowano najwięcej zbrodni z nienawiści, terapii konwersyjnych i podobnych atrakcji, a potem przeczesali media społecznościowe, żeby znaleźć idiotów, którzy otwarcie wypisują: „nie cierpię pedałów”, „udław się fiutem, cwelu” i tak dalej. Po wyłonieniu czołówki odwiedzili te miasta incognito i przyjrzeli się sytuacji na miejscu. Big Burr okazało się zdecydowanym zwycięzcą.

Po wyborze zwycięzcy Acceptance Across America w ramach ekscytującego eksperymentu postanowiła sprawdzić, czy bigotów da się nawrócić na drogę rozsądku, i wysłała do Big Burr grupę zadaniową, która miała tam zamieszkać. Moja mama natychmiast zgłosiła się na jej szefową i w ten właśnie sposób wylądowałam w tej klasie. Jestem prawie pewna, że AAA ma nadzieję na scenariusz rodem ze starego programu MTV The Real World: Oto prawdziwa historia piętnaściorga queerów i lewaków, którzy osiedlili się w najbardziej homofobicznym amerykańskim miasteczku, pracowali z jego mieszkańcami i przekonali się, co się dzieje, kiedy ludzie zrzucają maskę uprzejmości i pokazują swoją prawdziwą twarz.

W pieprzonym Big Burr mamy zostać dwa lata. Moja druga mama Steph podziękowała za udział w eksperymencie. Kieruje radą programową Netfliksa i nie zamierzała przenosić się w rejony, które nazywa „kroczem Ameryki”. Przez pół roku przed wyjazdem non stop kłóciły się o to, czyja praca jest ważniejsza (przez duże „w”), oraz o to, czy Cory i ja powinniśmy zostać, czy jechać. Ponieważ Steph często podróżuje w interesach, uznały, że musimy jechać z Karen. Ja urządziłam popisową scenę histerii, która oczywiście niczego nie zmieniła, natomiast Cory oznajmił, że nie ma nic przeciwko przeprowadzce. Stwierdził, że „dla jego rozwoju” ważne jest „doświadczyć, jak osoby queer traktowane są gdzie indziej”. Wspominałam może, że Cory to w gruncie rzeczy siedemnastoletni Dan Savage? W Los Angeles prowadził rubrykę „Pedalskie ploty” w licealnej gazetce i grał w wystawianych przez szkolną trupę przedstawieniach Klatka dla ptaków i A Chorus Line. Są z Karen jak dwie krople wody. Właśnie dlatego trochę waham się z deklaracją w stylu: „Słuchaj, Karen, chociaż doskonale zdaję sobie sprawę, że patriarchat nas uciemiężył, i obiektywnie doceniam piękno kobiecego ciała, na lekcjach fantazjuję o chłopakach, zwłaszcza o Jake’u Strommerze i o tym, jak liżę go z góry do dołu”.

Pani Stark każe nam pracować w parach, żeby porównać nasze diagramy DNA. Jake odwraca się i posyła mi uśmiech, a na widok niewielkiej przerwy między jego zębami czuję ucisk w brzuchu.

– Pokaż mi swój garnitur, laleczko – mówi głębokim, żartobliwym głosem.

Wstaję i niczym prezenterka Koła Fortuny wskazuję na swoje dżinsy i T-shirt. Jake się śmieje, a ja mam ochotę wrzasnąć sama nie wiem do kogo: WIDZISZ, JAK DOBRZE SIĘ ROZUMIEMY?!?!

– A teraz ty pokaż mi swoje geny.

Przewraca kartkę w zeszycie, żeby otworzyć go na rysunku. Ja siadam i wpatruję się w swoją pustą kartkę.

– Nic nie narysowałam – szepczę.

– Niedobrze, Avery. – Kładzie zeszyt na mojej ławce. – Możemy obejrzeć moje.

Jego rysunek przypomina dwa powiększone pasma włosów połączone poziomą drabinką. Perspektywa i cieniowanie sugerują, że zajmuje się rysunkiem poza szkołą.

– Bardzo dobry. Zapomniałeś tylko o tyminie. – Wskazuję na miejsce, gdzie powinna się znaleźć.

– Sama palcem nie kiwnęłaś, a jeszcze mnie poprawiasz? – Jake dobrotliwie nabija się ze mnie. Dorysowuje tyminę i pyta, nie odrywając wzroku od kartki: – Wybierasz się dziś na imprezę u Billy’ego?

– Nie wiem – odpowiadam tonem, który ma sugerować, że waham się między imprezą u Billy’ego a inną propozycją, choć tak naprawdę nikt mnie nie zaprosił i nie mam pojęcia, kim jest Billy.

– Od początku roku nie widziałem cię na żadnym melanżu. Czym jesteś taka zajęta?

Nachylam się do niego.

– Nie mów nikomu, ale pracuję w CIA – szepczę konspiracyjnie. – Udaję licealistkę, żeby rozwiązać supertajną sprawę.

– A co się stanie, jeśli zakochasz się w atrakcyjnym drugoklasiście? – Przygryza wargę i patrzy mi w oczy.

Policzki czerwienieją mi jak spirale kuchenki elektrycznej i odwracam się, żeby omieść wzrokiem pozostałych.

– Masz na myśli Franklina? – pytam, pokazując głową na drugi koniec sali. Franklin siedzi w ławce, z ust wystaje mu ośliniona zatyczka długopisu, a pod sztruksowymi spodniami khaki rysuje się pokaźny brzuszek.

– A więc to tak – śmieje się Jake, kręcąc głową. – No, słyszałem, że Franklin będzie dziś u Billy’ego, zatem…

– Też będę.

W domu z impetem zrzucam plecak koło kanapy. Karen i Cory kroją w kuchni warzywa.

– Skoro w szkole jest klub łowiecki, nie rozumiem, czemu nie można założyć GSA1 – mówi Cory, a spod noża taśmowo wychodzą mu idealnie równe paseczki czerwonej papryki.

– W przyszłym tygodniu pogadam z Chuckiem – odpowiada Karen. Chuck jest dyrektorem szkoły. – Mnie wysłucha.

– Serio, Karen? – mówię, podkradając Cory’emu kawałek papryki.

– No co? – Karen kładzie nóż poziomo na główce czosnku i dociska dłonią, a potem krzywi się i rozmasowuje artretyczne palce. Włosy przycięte w tradycyjną fryzurę w stylu pixie zaczynają lekko siwieć jej na skroniach, a kiedy niedawno weszłam do łazienki, zobaczyłam, jak wciera pod oczy oliwkę dla niemowląt.

– Nie możesz czasem odpuścić? – pytam. Rok szkolny trwa dopiero kilka tygodni, więc jeszcze nikt nie wie, kim jest moja mama. I chciałabym, żeby zostało tak jak najdłużej. Na szczęście noszę nazwisko Steph, a każdemu, kto pyta, mówię, że przeniosłam się tu, żeby zająć się chorą babcią, która mieszka w sąsiednim Dry Creek. – Zdajecie sobie sprawę, że nikt nie zapisze się tu do GSA?

Cory patrzy na mnie, mrużąc oczy.

– Ty byś się nie zapisała, co?

– Owszem – kłamię. – Ale bylibyśmy jedynymi członkami. – Chwytam kilka paseczków papryki i przeżuwam je z otwartymi ustami.

– Kiepski dzień w szkole? – pyta Karen, wyciągając rękę, żeby pogłaskać mnie po głowie.

– W porządku – odpowiadam i robię unik. – Dziś wieczór idę na imprezę.

Karen i Cory patrzą po sobie.

– U Billy’ego Cunninghama? – mówi Cory.

– Skąd wiesz?

– Bo na historii Billy zapowiedział, że jeśli się zjawię, to… jak on to ujął?… pogruchoczą mi gnaty. – Roześmiał się teatralnie. – Miły chłopak z tego Billy’ego. Dokłada starań, żebym zaznajomił się z kansaskimi tradycjami, takimi jak rysowanie fiutów na mojej szafce czy uświadamianie wszystkim, że mam na imię Pedał.

Karen odkłada nóż.

– Poważnie, kochanie?

Cory wzrusza ramionami.

– W takim razie pogadam z Chuckiem – stwierdza Karen i zwraca się do mnie: – Nie zgadzam się, żebyś szła na imprezę do jakiegoś homofoba.

– W porządku – odpowiadam i szybko zmieniam temat. – Na kolację znów potrawka warzywna?

– W tym mieście nie ma porządnego chińczyka. – Karen wyjmuje spod encyklopedii zawiniętą w papierowy ręcznik kostkę tofu. – Więc owszem, znów potrawka warzywna. Wyobraź sobie, że sos rybny musiałam zamówić przez internet! Nie sposób go dostać w żadnym sklepie w promieniu stu kilometrów.

Cory wykrzywia się z odrazą.

– Jestem tak zdesperowany, że zamówiłbym nawet w P.F. Chang’s. W porównaniu z knajpami w tej pipidówie to szczyt wyrafinowania.

– To wy chcieliście tu przyjechać – przypominam.

Karen zerka na mnie kątem oka, zajęta krojeniem tofu – najpierw poziomo na połowę, a potem w pionowe paski.

– No to z kim chciałaś się spotkać na tej imprezie?

– Z Janą – odpowiadam. Jak na razie to moja jedyna koleżanka w Big Burr. – I z kilkoma znajomymi ze szkoły. Z nikim konkretnym.

– Z nikim konkretnym, co? – Na twarzy Karen maluje się samozadowolenie, jak wtedy, kiedy udaje jej się rozwiązać niedzielną krzyżówkę. – Czy Avery ktoś wpadł w oko? – pyta Cory’ego melodyjnym, przekornym tonem.

Jak to jest z matkami? Czasem nie mają pojęcia o niczym, a czasem wiedzą o tej jednej jedynej sprawie, którą chcesz przed nimi zataić. Karen zawsze bardzo ostrożnie dobiera słowa: ktoś, jakaś osoba, prezes lub prezeska. Ale jej uprzedzenia i tak wychodzą na jaw, jak pasek stanika wystający spod ramiączek koszulki. Widzę to w jej wymuszonym, neutralnym wyrazie twarzy, który przybiera, zadając tego typu pytania. Słyszę to w tonie jej głosu, przesadnie swobodnym i nonszalanckim. Ale przede wszystkim czuję w nim napięcie, pełne nadziei oczekiwanie na odpowiedź, która potwierdzi, że jestem taka jak ona.

Oczywiście nigdy otwarcie nie zadeklarowała: „Chciałabym, żebyś była lesbijką”. Tyle że we wszelkich jej ripostach słowo „hetero” jest obelgą, a zdania w stylu: „Weź rozwód!” (wykrzykiwane do telewizora, kiedy ogląda Poszukiwaczy domów, albo mruczane pod nosem do kobiet w supermarkecie) czy też „Codziennie współczuję heteryczkom”, ma w stałym repertuarze. Ogólny przekaz jest taki, że orientacja heteroseksualna jest gorsza, a wszyscy heterycy to nieszczęśliwi idioci.

Po kolacji Karen i Cory moszczą się na kanapie i włączają Queer as Folk – serial, który oglądali już co najmniej dziesięć razy. Ja kręcę się przy oknie i czekam, aż przyjedzie po mnie Jana. Karen powiedziałam, że idziemy do kina, choć wcale nie zamierzamy rezygnować z melanżu. Na widok białej toyoty corolli z obitymi drzwiami, która wjeżdża na podjazd, wybiegam przed dom, zanim Karen zdąży zaprosić Janę do środka.

Gdy otwieram drzwi, uderza mnie mdląco słodki zapach waniliowych perfum Jany, wzmocniony waniliowym odświeżaczem powietrza, który zwisa z lusterka.

– Litości, Jana. Pachnie tu jak w chatce Ciasteczkowego Potwora – mówię, opuszczając boczną szybę.

Jana przewraca oczami, a potem wraca do malowania rzęs przed malutkim lusterkiem przymocowanym do osłony przeciwsłonecznej. Jak zwykle ma na sobie czarny pod­koszulek z dekoltem w szpic i czarne dżinsy, a długie czarne włosy rozdzieliła na środku przedziałkiem. Nie jest gotką, nic z tych rzeczy. Twierdzi po prostu, że lubi, kiedy ubranie odzwierciedla stan jej duszy. Moja bluza w kwiatki raczej nie jest manifestacją mojego wnętrza, ale nie mam pojęcia, co mogłoby nią być. Pewnie ten ohydny fioletowobrązowy odcień, który powstaje po wymieszaniu wszystkich kolorów palety.

– Pożyczysz? – pytam, wskazując mascarę. Rzadko się maluję, ale w końcu idziemy na imprezę. Może to zachęci Jake’a do zrobienia pierwszego kroku.

Jana podaje mi tubkę, a ja natychmiast po uniesieniu szczoteczki dźgam się w oko.

– Nigdy się nie malowałaś? – Jana oblizuje kciuk, ściera mi tusz z powieki, a następnie mi go odbiera. – Mrugnij – zarządza, delikatnie poruszając szczoteczką z góry na dół. Moje rzęsy wplątują się we włoski, zlepiają i robią ciężkie.

Kiedy kończy, opuszczam lusterko i podziwiam rezultaty.

– Wow, nie przypuszczałam, że mam takie długie rzęsy.

Zastanawiam się, jak wyglądałabym w pełnym makijażu: trądzik zamaskowany podkładem, ledwo zarysowane kości policzkowe podkreślone pudrem, wargi powiększone do rozmiarów ust Angeliny Jolie.

Kiedy kokieteryjnie mrugam do swojego odbicia, Jana się śmieje, a potem wycofuje samochód z podjazdu.

– Dokąd jedziemy?

– Myślałam, że wiesz, gdzie mieszka Billy – dziwię się.

– Nie mam pojęcia. Może po prostu napiszesz do Jake’a i zapytasz.

– Żeby się dowiedział, jaka ze mnie niedojda? Nie, dzięki.

Jana zagryza wargi, rozważając sytuację.

– Spoko. Możemy poczekać przed 7-Eleven, aż ktoś ze szkoły przyjedzie po slurpee. I pojedziemy za nim.

Podobno warunkiem wstępu na imprezy Billy’ego jest danina w postaci slurpee. On wlewa je wszystkie do wielkiego wiadra i dodaje kilka butelek wódki. W ten sposób powstaje tak zwany pipkowy poncz: rzekomo można tak upić nim dziewczynę, że pójdzie do łóżka absolutnie z każdym. Czasem rozumiem, dlaczego mama wolałaby córkę lesbijkę.

Dwadzieścia długich minut później widzimy, jak przed sklep podjeżdża czarny hatchback i wysiadają z niego dwie osoby: Zach Roland i jego najlepsza przyjaciółka Ramona. Jana informuje mnie, że to samotnicy, którzy kumplują się tylko ze sobą, więc raczej nie są zaproszeni do Billy’ego. Kiedy jednak wchodzimy za nimi do środka, okazuje się, że kupili dwa slurpee, więc robimy to samo. Zaopatrzone również w mountain dew kickstart i fantę kiwi-truskawka jedziemy na obrzeża miasta, za żwirownię, gdzie podwórka zamieniają się w złomowiska samochodów i trudniej stwierdzić, które budynki są zamieszkane, a które opuszczone. W końcu skręcamy na długi, dziurawy podjazd, wzdłuż którego rosną drzewa, a ich zwisające gałęzie ocierają się o karoserię.

Jana parkuje na żwirowym placyku obok kilkunastu innych aut. Reflektory wydobywają z mroku stodołę i jakieś zwierzę, które zwisa do góry nogami ze słupa. Wysiadam i po dotykających ziemi rogach poznaję, że to jeleń. Ma rozcięty brzuch, widzę pustą czerwoną jamę i zwisające po bokach białe futro. Wokół trupa stoi grupka trzecioklasistów, których nie rozpoznaję. Żywo gestykulując, pokazują na różne fragmenty zwłok jelenia.

Staramy się z Janą szybko ich ominąć, ale jeden z chłopaków zatrzymuje nas gestem.

– Piękny, co, dziewczyny? – Daszek czapeczki ma spuszczony nisko na oczy, a teraz podnosi go, żeby lepiej nam się przyjrzeć.

– Tak – odpowiadam, przełykając kwaśną ślinę. – Piękny. – Z kości jelenia zwisają niteczki ścięgien przypominające pajęczą sieć. Między dwoma żebrami dostrzegam dziurę w kształcie litery „v” z ostrymi brzegami. Chłopak wciska w nią palec, a ja podskakuję.

– Zabity po staremu, łukiem i strzałą – stwierdza z dumą.

– Ty go zabiłeś?

– Nie, ojciec Billy’ego. Ja coś upoluję, jak zacznę lekcje strzelania.

– Czemu wisi do góry nogami? – pytam i natychmiast pluję sobie w brodę: tego typu pytania zdradzają, że jestem outsiderką.

– Chodzi o kruszenie – wyjaśnia, poklepując udziec.

– Trzeba poczekać, aż odpuści rigor mortis – dorzuca inny chłopak, pijacko cedząc słowa. Odchyla głowę, żeby dopić colta 45, a potem ciska butelkę w krzaki. – Po pięciu dniach mięso będzie pyszne i delikatne. – Uśmiecha się na widok mojej przerażonej twarzy. – Nietutejsza, co?

– Jestem nowa – potwierdzam z nadzieją, że odpuści sobie dalsze pytania.

Lustruje mnie z góry na dół, kiwając się, jakby stał na łódce. A potem się nachyla i przybliża twarz do mojej. Zapach z jego ust przywodzi na myśl woń gnijących po deszczu liści.

– Tu nikt nie jest nowy. Kto by się przeprowadzał do Big Burr?

Przekładam slurpee do drugiej ręki i wycieram mokrą dłoń o dżinsy.

– Ona przyjechała tu na ściśle tajną misję – słyszę za sobą głos Jake’a.

Wypuszczam powietrze, zdając sobie sprawę, że dotychczas wstrzymywałam oddech, i staję koło niego.

– Jaką misję?

Jake przewraca oczami.

– Gdybym się wygadał, nie byłaby supertajna.

Chłopak patrzy na Jake’a, a potem na mnie. Jasnoniebieskie tęczówki znikają mu pod powiekami. A potem opada na ścianę stodoły i zsuwa się w zarośla. Koledzy śmieją się, pomagają mu wstać i wręczają mu kolejne piwo.

Jake kładzie mi rękę na plecach. Moja skóra płonie pod jego dłonią, a on przeprowadza mnie obok jelenia.

– Chodźmy do środka.

Kiedy przechodzimy przez salon, nie mogę oderwać wzroku od zwierzęcych łbów na ścianie za pstrokatą różową kanapą. Rozpoznaję jelenia i łosia, ale pozostałych nie potrafię nazwać. Pod każdym trofeum wisi zdjęcie przystojnego brodacza, jak przypuszczam, ojca Billy’ego, który stoi w leśnej dziczy i trzyma głowę zwierzęcia wciąż jeszcze przyczepioną do wiotkiego ciała. Po obu stronach kanapy znajdują się duże okna obramowane zasłonami w żółte tulipany. Jeszcze nigdy nie widziałam tak heteryckiego wnętrza: coś dla męża, coś dla żony. Wystrój jest bardzo demokratyczny, choć estetycznie niezbyt spójny. Słyszę w głowie głos Karen: „Weź rozwód!”.

Dziewczyna, która właśnie nalała sobie piwa, wchodzi na kanapę i podstawia pod nieruchomy pysk łosia czerwony plastikowy kubek. Jake tylko lekko go przechyla, Billy rzuca się biegiem przez pokój, chwyta ją za ramię, ciągnie i wyrzuca za drzwi.

– Jaka jest pierwsza zasada Billy’ego? – pyta zgromadzonych.

– Nie dotykać trofeów! – odkrzykują goście.

Idziemy z Janą do kuchni, żeby zobaczyć, co jest do picia. Na stole przykrytym ceratą w stokrotki stoi sławetny poncz pipkowy. Wlewamy do niego obowiązkowe slurpee i mieszamy mulisty fioletowy płyn chochlą z plastiku.

Jana zanurza w wiadrze jednorazowy kubek.

– Kiedy wejdziesz między wrony…

Upija łyk, a potem potrząsa głową i energicznie ociera usta, jak kot, któremu wepchnęło się do gardła lekarstwo.

– Dobry – charczy. – Smakuje zupełnie jak slurpee. – Sięgam po jej kubek.

– Nie pij tego – przestrzega mnie Jake. – Ty też nie – zwraca się do Jany. Wręcza nam po puszce bud lighta i wracamy do salonu.

W telewizji lecą lokalne wiadomości – to pewnie zwyczajowy background, na który nikt nie zwraca uwagi. Prezenterka, której musi być trudno trzymać otwarte oczy z tak grubą warstwą cieni na powiekach, mówi o napadzie z bronią na lokal KFC/Taco Bell. Odkrywszy, że w kasie są tylko czterdzieści cztery dolary, sprawca zażądał po jednej sztuce każdej pozycji z kart obu restauracji. Aresztowano go, kiedy pochłaniał wielkie wołowe burrito.

– Już za takie odżywianie powinien trafić do więzienia – żartuje drugi prezenter, mężczyzna w pasiastym krawacie niemal równie szerokim jak jego twarz.

Spikerka wydaje wymuszony chichot i przechodzi do kolejnej wiadomości.

– Dziś burmistrz i radni Big Burr spotkali się z zespołem aktywistów organizacji Acceptance Across America działającej na rzecz praw homoseksualistów.

Czuję ucisk w żołądku i modlę się, żeby nikt tego nie zauważył. Nazwa „Acceptance Across America” wywołuje coś w rodzaju reakcji Pawłowa i nagle wszyscy wlepiają oczy w telewizor.

– Szefowa zespołu Karen Roxford opowiedziała nam dzisiaj o głównych celach organizacji oraz o strategiach, które firmy i mieszkańcy mogą wdrożyć, żeby uczynić swoją społeczność bardziej przyjazną dla osób LBGT – ciągnie prezenterka, mieszając kolejność liter, czego chyba nikt nie zauważa. Kiedy na ekranie pojawia się moja mama, powstrzymuję się, żeby nie wybiec z pokoju albo nie zwinąć się w kłębek na podłodze. Karen ma na sobie jasny sweter z dużą przypinką AAA. W salonie rozlegają się obelgi: „Lesba”, „Wracaj, skąd cię przywiało”. Ja nawiązuję kontakt wzrokowy z Zachem, gościem, za którym jechałyśmy spod 7-Eleven, bo jako jedyny milczy. Posyła mi krzywy uśmiech, a potem rusza w moją stronę. O Jezu, czyżby się zorientował, że Karen to moja mama? I teraz zdemaskuje mnie przed wszystkimi? Ma łagodną, lekko otumanioną twarz i wygląda jak chłopak, któremu mimo wysiłków nigdy nie uda się zapuścić brody. Tyle że pozory często mylą.

Opiera się o ścianę koło mnie i szeroko otwiera oczy, obserwując reakcje reszty.

– Jesteś tu nowa, tak? – Kręci głową. – Głupie pytanie. Wiem, że jesteś. Zapytałbym cię o pierwsze wrażenia z Big Burr, ale nie sądzę, że ta impreza dobrze cię do nas nastawi.

Krzyżuję ramiona.

– Zabawa jest w porządku.

– „W porządku” – śmieje się. – Świetna rekomendacja dla imprezy.

Też się śmieję, ale kątem oka zerkam na ekran, czekając, aż zniknie z niego twarz Karen.

Zach zbliża się do mnie.

– Szczerze mówiąc, ja nudzę się okropnie – mówi prawie szeptem. – Przyszedłem tylko dlatego, że moja najlepsza przyjaciółka Ramona podkochuje się w Secie Braunie. – Zatyka sobie pięścią usta. – Cholera, nikomu nie mów, dobra?

Przewracam oczami.

– Jeszcze nie za bardzo mam komu.

– Okej. Słyszałem, że jesteś z Los Angeles?

Potwierdzam.

– Zawsze chciałem tam pojechać – stwierdza z głupkowatym uśmiechem. – Spotkałaś kiedyś jakiegoś celebrytę?

– Jasne. – Wzruszam ramionami. – Często ich widywałam. Raz Kristen Stewart próbowała pogłaskać psa mojej koleżanki, ale zaczął warczeć.

– Niesamowite. – Kręci głową z niedowierzaniem. – A jak było w twoim starym liceum?

W moim „starym” liceum – na dźwięk tego słowa po plecach przebiega mi dreszcz.

– Jak w innym kraju. Bardziej rozwiniętym – odpowiadam.

Na pieprzonym ekranie nadal widać Karen. Mówi o tym, że sklepy mogłyby umieścić w witrynach tęczowe flagi na znak tolerancji. Kiedy odwracam wzrok z powrotem na Zacha, widzę, że mina mu zrzedła.

– Przepraszam, to było niegrzeczne. Powiedziałam to dlatego, że wydajesz się inny niż wszyscy.

Patrzy na mnie z zażenowaniem.

– To aż tak oczywiste?

Oboje się śmiejemy, ale widok Billy’ego, który z łobuzerską miną podbiega do telewizora, odbiera nam humor. Billy rozpina rozporek i udaje, że wyciąga penisa. Kładzie rękę na wyimaginowanym członku i podprowadza go do ust mojej mamy. Ktoś wyje. Kilka osób się śmieje. Rozochocony Billy odstawia pantomimę masturbacji, początkowo powoli, a potem znacznie przyspieszając. Z każdym ruchem spodnie opadają mu coraz niżej i odsłaniają białe bokserki w czerwone serduszka. Zastanawiam się, czemu ktoś taki jak Billy nosi tego typu bieliznę. Może to prezent od mamy. Może wszystkie inne są brudne. A może po prostu jest bardzo uczuciowy.

– Podoba ci się, co? – pyta, patrząc w oczy mojej mamy z nienawiścią, jakiej jeszcze nigdy nie widziałam. Wysuwa krocze do przodu i stęka. Potem przy aplauzie sali udaje, że ma wytrysk prosto na jej twarz. Słyszę dudnienie własnego serca i orientuję się, że Zach sobie poszedł. Spoglądam na Jake’a i Janę, którzy nie skandują, ale głośno się śmieją – albo dlatego, że naprawdę są rozbawieni, albo dlatego, że czują taki przymus. I chyba nie chcę wiedzieć, który powód jest prawdziwy.

Następnego ranka budzą mnie Scissor Sisters, rycząc Let’s Have a Kiki z głośników w drugiej części domu. Wtykam zatyczki do uszu, ale nadal słyszę wibrujące przez podłogę basy. Zrzucam kołdrę i chwiejnym krokiem idę do salonu, gdzie Karen i Cory urządzili sobie dyskotekę. A kiki is a party for calming all your nerves – śpiewa Ana Matronic. Karen tańczy swojego popisowego twista, a Cory bez powodzenia próbuje voguingu, co w jego wykonaniu oznacza wymachiwanie nadgarstkami i rzucanie się na dywan ze zgiętym kolanem. Karen twistuje w moją stronę, chwyta mnie za ręce i zaczyna nimi poruszać. Stoję nieruchomo, manifestując opór. Ona kładzie dłoń na moim biodrze, palec drugiej ręki kieruje na sufit, a potem na podłogę, à la John Travolta. Mimowolnie się uśmiecham, a Cory podbiega do mnie od tyłu, chwyta za biodra i zaczyna nimi kręcić.

– Nie jestem marionetką! – wołam, żeby przekrzyczeć muzykę.

– W takim razie tańcz sama! – odkrzykuje Karen i puszcza mnie.

Cory też się odsuwa i tańczy przede mną: ręce wiszą mu wzdłuż ciała, a on porusza klatką piersiową. Śmieję się i próbuję go naśladować.

– Mocniej. Rozruszaj cycuszki!

Zaczynam poruszać się energiczniej, a niespętane stanikiem piersi bujają mi się pod piżamą. Odchylam głowę do tyłu, zamykam oczy i kręcę się w kółko – ręce wyciągam nad głowę i jak najszerzej rozcapierzam palce. Oddech na przemian wślizguje się do mojego ciała i je opuszcza. Wyobrażam sobie, jak srebrne koraliki negatywnej energii wydostają się spod mojej skóry, wzlatują w powietrze i rozpryskują się na kolorowy gaz niczym maleńkie supernowe. Co z tego, że wszyscy w szkole uważają mnie za dziwaczkę? No i co, jeśli się dowiedzą, że Karen jest moją mamą? Co za problem, jeśli Karen odkryje, że podobają mi się chłopcy?

Piosenka się kończy, a ja otwieram oczy i ostatni błysk kolorowego gazu znika. Wszyscy zwalamy się na kanapę.

– Właśnie tego nam potrzeba – stwierdza Karen. – Kiki.

– Starego, dobrego kansaskiego kiki – dorzuca Cory z sarkastycznym chichotem.

– Mówię poważnie. Zróbmy dziś wieczór imprezę. Elegancką, z klasycznymi koktajlami i tartinkami. Ja zaproszę cały zespół, a wy możecie przyprowadzić, kogo chcecie ze szkoły – proponuje Karen i puszcza do mnie oczko.

– Myślę, że Billy Cunningham chętnie by przyszedł – odzywa się Cory. – Parę dni temu pytał mnie o przepis na tartinki.

– Krakersy z kiełbasą z dzika i serem w spreju – to coś w jego guście – stwierdzam.

– Nie sądzę, żebyśmy akurat to podali. Ale coś do jedzenia trzeba zorganizować. – Karen wstaje i klaszcze w dłonie. – Na zakupy.

– Muszę napisać wypracowanie o drugiej wojnie światowej – odpowiada Cory, chowając twarz w poduszkę.

– W drogę – oznajmia Karen, spoglądając na mnie.

– Jak tam w szkole? – pyta Karen, kiedy jedziemy do sklepu przypuszczalnie jedynym w Big Burr priusem. Wyglądam przez okno na pole ze srebrnymi silosami stłoczonymi na środku, jakby razem było im cieplej. Na górze łączą je długie metalowe pręty, tak że z daleka cała konstrukcja przypomina pajęczaka.

– Niezbyt tu pasuję – stwierdzam.

Karen wzrusza ramionami i nadyma policzki, a potem długo wypuszcza powietrze.

– Taki już żywot licealisty.

– W Los Angeles czułam się dobrze. – Czuję fizyczny ból na myśl o tym, jak w domu spędzałabym sobotę: na śniadanie najlepsze burrito z piekarni w Los Feliz, gapienie się na ludzi w Silver Lake, niskobudżetowy film w ArcLigh w Hollywood, gdzie kiedyś ze znajomymi widziałam, jak Chris Pine kupuje bilet na swój własny film. Na kolację poszlibyśmy do Sugarfish, przy którym wszystkie inne suszarnie mogą się schować, a wieczór zakończyłby się u mojej koleżanki Scout – jej mama jest internetową celebrytką i pozwala nam bawić się swoim kontem, kiedy tylko chcemy.

Zaraz po wyjeździe z LA pisałam z przyjaciółmi codziennie, od rana do wieczora. Z upływem czasu wszystko zamieniło się jednak „w długą historię”, którą opowiedzą mi później, tyle że później nie następuje nigdy. Nawet ze Steph trudno mi utrzymać kontakt – często nie wiem nawet, gdzie w Ameryce albo na świecie aktualnie przebywa, a kiedy próbujemy rozmawiać przez FaceTime, jej ekran zawsze się zawiesza. Powtarza mi, żebym „się trzymała”, co przypomina mi plakat, który jako dziecko miałam w pokoju: kociak zwisa z gałęzi, a pod nim widnieje drukowany napis: O CHOLERA.

– Zmiany są trudne – mówi Karen. – Mój tata był wojskowym, przeprowadzaliśmy się co dwa lata. Było mi ciężko podtrzymywać przyjaźnie. – Trąbi na samochód przed nami – kierowca mocno zwalnia, a potem skręca bez kierunko­wskazu.

– W liceum wiedzieli, że jesteś lesbijką?

– Coming out zrobiłam tylko przed najlepszą przyjaciółką, w ostatniej klasie. Był osiemdziesiąty ósmy rok i mieszkaliśmy wtedy w Virginii. Chyba nie muszę ci mówić, że nie przysporzyło mi to popularności. – Wiem, że z rodzicami Karen też nie poszło dobrze. Nigdy nie pogodzili się z tym, że córka jest lesbijką, więc w rezultacie nigdy ich nie poznałam. Właśnie dlatego Karen poświęciła życie na walkę z homofobią. Kiedy o tym myślę, czuję się winna, że tak ostentacyjnie okazuję niezadowolenie z przeprowadzki.

– Gdybyś jako nastolatka mieszkała tutaj, wyszłabyś z szafy?

– Nigdy w życiu. – Wjeżdża przed hipermarket i parkuje przed Dillons, a potem gasi silnik, ale nie odpina pasów. – Czy ktoś w szkole źle cię traktuje?

Przypominam sobie nienawiść w oczach Billy’ego, kiedy udawał, że wpycha penis w usta Karen. Co by się stało, gdyby odkryli, że jestem jej córką? Jak zareagowałby Jake? Wyobrażam sobie, jak zwisam do góry nogami z belki przed szopą, rozcięta od krocza po szyję, a psy zajadają się moimi organami, odsłaniając białe kości.

– Nie.

– To dobrze. – Kładzie rękę na klamce, ale nie otwiera drzwi. – Twoja koleżanka Jana jest chyba bardzo sympatyczna. – Mówiąc to, wygląda przez okno i udaje obojętność, ale jej głos jest słodki i sugestywny.

Potakuję, próbując wymazać z pamięci wczorajszy śmiech Jany.

– Cieszę się, że znalazłaś tu bratnią duszę – stwierdza Karen. – Zaproś ją na dzisiejszą imprezę.

Dzwonek nie milknie od ósmej, a ja poznaję kolejnych współpracowników Karen: Tegan, która jest trochę podobna do Carey Mulligan i ma na sobie dżinsową kurtkę z napisem „srom” na plecach; zjawiskowo piękną androginiczną istotę o imieniu Harley; wysokiego Jamala, który nosi melonik i jest jedynym czarnym człowiekiem, jakiego widziałam w Big Burr; Davida i Miguela, parę przystojnych facetów w średnim wieku; oraz mnóstwo innych osób, których nie pamiętam. Wszyscy całują mnie w policzki albo serdecznie obejmują. W domu pachnie serem i smażoną cebulą, a z głoś­ników wydobywa się przygotowany przez Cory’ego miks, głównie Robyn i Calvin Harris. Karen nawet pozwala mi wypić lampkę szampana. Tak bardzo przypomina mi to LA, że, wyglądając przez okno, spodziewam się zobaczyć palmy. W kuchni, dokąd przyszłam po crostini z kozim serem i figami, Jamal opowiada coś zafascynowanej publiczności.

– Pastor mówi: „Podnieś rękę, jeśli jesteś żywy”, więc oczywiście wszyscy podnosimy ręce. Na co on pyta: „Wiesz, komu zawdzięczasz życie? Ojcu i matce. Właśnie tak: ojcu i matce, nie matce i matce czy dwóm ojcom. Wszyscy urodziliśmy się z mężczyzny i kobiety, jak Bóg przykazał w swej nieprzebranej mądrości”.

Słuchacze jęczą.

– Zupełnie ignoruje fakt, że to parom hetero rodzą się homoseksualne dzieci – stwierdza David.

– Nie mówmy o tym dzisiaj – zarządza Karen, machając ręką, jakby odpędzała rój komarów. – Jesteśmy tu, żeby się zabawić.

– Wiecie co? – odzywa się Tegan. – Wiem, że mamy być lepsi od nich, zachowywać zimną krew, kiedy dyndają nam przed nosem pierwszą poprawką, ale muszę to powiedzieć. – Z hukiem odstawia szklankę na ladę i lekko się chwieje, a ja zastanawiam się, czy nie jest już pijana. – Kiedy to wszystko się już skończy i to my przejmiemy kontrolę, kiedy idioci z nalanymi gębami tacy jak pastor będą na przymusowych robotach w naszych fabrykach brokatu i wibratorów, nie zapomnimy im starych złych czasów. Będziemy mamrotać obelgi na ulicach, wybierzemy chorobę i ogłosimy, że tylko oni na nią zapadają, będziemy stać z boku i patrzeć, jak są bici, gwałceni i mordowani za to, z kim się pieprzą.

Wszyscy mrugają, przerywając picie i jedzenie.

– Wow, Tegan. To było mocne – stwierdza Harley.

– No cóż: amen! – rzuca David. Unosi kieliszek, a kilka osób robi to samo.

– Amen! – wykrzykują.

Ja swoją lampkę trzymam przy piersi i zastanawiam się, czy nie dołączyć się do toastu. Właśnie wtedy telefon zaczyna wibrować mi w kieszeni: esemes od Jake’a.

Chcesz się dziś spotkać? Wpatruję się w szary dymek z tekstem, a potem wyciszam komórkę i chowam do kieszeni. Zjadam kolejne crostini, a David nalewa mi drugi kieliszek szampana, upewniwszy się, że Karen nie patrzy.

– Kiedy wejdziesz między wrony… – Uśmiecha się do mnie łobuzersko i napełnia też swój kieliszek. – No i jak sobie tu radzisz? Nastolatkowie w małych miasteczkach są jeszcze bardziej wredni niż geje.

– Jakoś się trzymam.

Oblizuje wąsy z szampana.

– Chciałbym wierzyć, że tańczę seksownie. À propos, potrzebuję Mariah Carey. – Klepie mnie w ramię i oddala się w stronę stereo w salonie.

Upijam duży łyk szampana i wyjmuję telefon z kieszeni. Pod pierwszą wiadomością Jake’a widzę trzykropek, co znaczy, że dalej pisze. Trzymam komórkę w ręce chyba przez całą minutę, obserwując kropki, aż w końcu wiadomość się wyświetla. Super byłoby cię zobaczyć.

Szampan osłabił moje zasady, rozluźniając je jak kiepsko zawiązany węzeł. Przed oczami pojawiają mi się obrazy: usta Jake’a na moich ustach, jego dłonie, które przeczesują mi włosy, a potem zjeżdżają na szyję, klatkę piersiową, zatrzymują się na biuście, kciuk wślizguje się do stanika i powoli pociera sutek. Przyjedź po mnie na róg Walnut i Pine – odpisuję. Jednym haustem dopijam szampana, a potem porywam nieotwartą butelkę i wymykam się z kuchni.

Dopiero przed domem zdaję sobie sprawę, że zapomniałam kurtki. Zapinam cienki kardigan pod samą szyję i przecinam podwórko sąsiada, gdzie srebrne druty trampoliny połyskują w świetle księżyca. Ciemne wiotkie czubki sosen sięgają ku niebu jak pazury potwora z książki Sendaka. Drżę z zimna, więc przyspieszam, sprintem pokonuję kilka sąsiednich podwórek i dobiegam na róg ulicy.

Jake podjeżdża hondą accord. Wsiadam i wyjmuję spod swetra szampana.

– Najpierw każesz się odebrać na rogu, a potem stawiasz bąbelki? – mówi. – Zaczynam wierzyć, że naprawdę jesteś z CIA. – Bierze ode mnie butelkę i kładzie ją na tylnym siedzeniu – w tym celu odpiął pas i nachylił się w moją stronę. – Chyba muszę cię przeszukać, czy nie masz jakichś kabelków. – Jego twarz jest tak blisko, że czuję zapach cynamonowej gumy do żucia.

Chichoczę nerwowo i odsuwam się, opierając plecy o drzwi samochodu. Nie mam żadnej dowcipnej riposty. Bulgocze mi w brzuchu i mam nadzieję, że on tego nie słyszy. Tysiąc razy wyobrażałam sobie, że go całuję, ale nie miałam pojęcia, jak bardzo się zestresuję, kiedy naprawdę do tego dojdzie.

Jake się waha. Zmuszam się do nawiązania kontaktu wzrokowego, żeby dać mu ciche przyzwolenie. On kładzie rękę na moim udzie, nachyla się i składa na nim jeden delikatny pocałunek. Potem się odsuwa.

– Już trochę wypiłaś – zauważa z uśmiechem.

Potakuję, chwytam go za szyję i przyciągam z powrotem. Tym razem całuje mnie mocno, nasze języki okrążają się w telepatycznym rytmie.

Jake znów przerywa.

– Nie jesteś pijana, co?

Przecząco kręcę głową. W środku czuję się ciepła i lepka, jakby wypełniał mnie stopiony wosk.

– To dobrze. Nie chciałbym, żebyś była ze mną tylko pod wpływem procentów. – Kiedy znów się ku mnie pochyla, jego telefon wibruje. – Cholera, jesteśmy spóźnieni.

– Na co? – pytam zdziwiona i rozczarowana, że plany obejmują innych ludzi.

Jake szeroko się uśmiecha.

– Pamiętasz lesbijkę, którą pokazywali ostatnio w wiadomościach? Niedawno Billy śledził ją w drodze z pracy. Mamy dla niej dwadzieścia kartonów jajek.

Wosk, który mnie wypełnia, w sekundę tężeje, tworząc twardą skorupę wokół płuc i serca. Kiedy Jake przed zapaleniem silnika znów mnie całuje, w ogóle nie czuję jego ust.

Na parkingu spotykamy się z grupą kilkunastu licealistów – większość siedzi na maskach samochodów, pali i sączy tanie wino z butelek. Dziewczyny mają na sobie pożyczone od kolegów kurtki, rozpięte na tyle, żeby pokazać dekolt, a chłopaki wypychają obleczone w podkoszulki piersi, udając, że wcale nie jest im zimno. Z samochodu Billy’ego ryczy hip-hop, a w powietrzu gęstnieje pełne ekscytacji napięcie, jak przed meczem futbolu.

Jake obejmuje mnie ramieniem i naprawdę czuję się jak podwójny agent. Billy rozdaje styropianowe kartony jajek Sunny Farm. Wręcza mi jeden, ja go odbieram, a pucołowate słoneczko z opakowania złowieszczo się do mnie uśmiecha.

– No dobra – odzywa się Billy i dopija jabola. – Do roboty. – Ciska nad głowami zgromadzonych butelkę, która po kilku sekundach rozbija się z hukiem o ziemię. Rozlega się chóralny okrzyk i ryk odpalanych silników. Towarzystwo wskakuje do aut. Kiedy włączają się radia, parking wypełnia kakofonia konkurencyjnych basów. Wślizguję się do hondy Jake’a i kładę na kolanach karton z jajkami. Jake bębni o kierownicę, ruszając w ogonku aut opuszczających długi szkolny podjazd. Wszyscy otwierają okna, żeby wystawić środkowy palec w kierunku znaku ograniczenia prędkości do piętnastu mil2 na godzinę, a potem dodają gazu.

– Milcząca jesteś. Wszystko w porządku? – pyta Jake i kładzie mi rękę na udzie.

– Jasne – odpowiadam i przypominam sobie imprezę u Billy’ego i Zacha, który drwił z zabawy „w porządku”. O ile dobrze wyczułam Zacha, nie będzie go na dzisiejszym obrzucaniu jajkami. Nie sądziłam, że Jake posunie się do czegoś takiego. A jednak. Chociaż mam ogromną ochotę się zmyć, jakaś dziwna siła przyszpila mnie do fotela.

Jake rozcapierza palce na moim udzie, a potem zsuwa je z powrotem i znów rozcapierza, jakby coś rzucał i podnosił. Czuję ucisk w klatce na widok billboardu Acceptance Across America. Wisi nad Barb’s Boutique, sklepem, na którego witrynie widnieje bezpardonowe hasło: PARY ZAPRASZAMY, GEJOM DZIĘKUJEMY. Karen opowiadała mi o rozmowie, którą podsłuchała w Pancake House: dwie kobiety mówiły o tym, że sklep cienko prządł, więc Barb sprzedała przestrzeń reklamową agencji medialnej, która – bez jej wiedzy – wynajęła ją AAA. I teraz Barb nie może nic zrobić. Taka karma. Jak na ironię billboard przedstawia dwie kobiety, które trzymają się za ręce, a pod nimi widnieje napis: W BIG BURR RÓWNOŚĆ MA ŚWIETLANĄ PRZYSZŁOŚĆ.

Jake rechocze, a potem zakrywa usta rękami, żeby stłumić śmiech.

– Co cię tak bawi?

– Znasz Keitha? Wali konia do tego zdjęcia.

– Bardzo oryginalne – mamroczę pod nosem.

– Czemu?

– Faceci myślą, że lesbijki istnieją tylko dla nich.

– Aha. – Dobrotliwie kręci głową. – Jesteś dowcipna, Miss Los Angeles.

Krzyżuję ramiona.

– To nie miało być śmieszne.

Jake zaciska wargi i szeroko otwiera oczy.

– Na pewno wszystko w porządku?

Zanim zdecyduję, jak odpowiedzieć, skręcamy w Pine Street.

– Hej, to tutaj po ciebie przyjechałem – mówi. – Mieszkasz niedaleko?

– Byłam u znajomych – odpowiadam.

W miarę jak zbliżamy się do mojego domu, czuję w gard­le pęczniejącą gulę i zbiera mi się na wymioty. Za swoje obecne położenie częściowo winię Karen – z kim jej zdaniem mam się kumplować w tej pipidówie? A może oczekiwała, że zostanę pariaską, tak jak ona? Uświadamiam sobie jednak dotkliwie, że obwiniam ją tylko dlatego, żeby zrzucić odpowiedzialność z siebie. W LA nigdy nie wplątałabym się w coś takiego: przynajmniej połowa moich przyjaciół to homoseksualiści, a w gruncie rzeczy przez swoją orientację hetero i cis byłam mniej cool. Stare życie wydaje mi się teraz bardzo odległe; LA to inna planeta. Wiem, że powinnam wymiksować się z tej wyprawy, a Jake’a zbyć jakąś wymówką. Milczę jednak i kiedy pędzimy ulicą, przypominam sobie Newtonowską zasadę bezwładności: jeśli na ciało nie działa żadna siła, to ciało pozostaje w spoczynku lub porusza się ruchem jednostajnym. Żeby to zobrazować, na lekcji fizyki nauczyciel pokazał nam filmik ze zderzeniem samochodu. Łapię się na myśli, że wypadek by mnie teraz urządził: mam cichą nadzieję, że ktoś przemknie na czerwonym świetle, wjedzie na nasz pas, zderzy się z nami i popchnie w przeciwnym kierunku.

Billy zatrzymuje się kilka domów od nas, reszta robi to samo. Wszyscy wysiadają i gromadzą się na chodniku. Chłopaki pokrzykują i klepią się po ramionach, dziewczyny idą za nimi, uśmiechając się z lekkim zażenowaniem. Modlę się, żeby pomylili numery i obrzucili jajkami dom któregoś z sąsiadów. Billy staje jednak przed naszym i kiwa głową. Przyjęcie trwa na całego – przez zamknięte okna dobiegają śmiechy i wysoki sopran Kylie Minogue.

– Super, homoimpreza – stwierdza Billy.

Otwiera karton z jajkami i bierze jedno do ręki. Robi zamach, a następnie ciska je w beżową elewację naszego domu. Rozlega się trzask, a potem chlupnięcie. A potem kolejne i kolejne. Jake wręcza mi jajko i sam dołącza do artylerii. Ręce poruszają się rytmicznie, jajka uderzają o ścianę i się rozbryzgują. Przezroczyste białko skapuje i błyszczy w świetle latarni, skorupki opadają na cisy. Pewnie przez głośną muzykę Karen i reszta niczego nie słyszą. Nagle jedno jajko trafia w szybę salonu. Muzyka cichnie, drzwi frontowe się otwierają i za szklanym panelem pojawia się twarz Cory’ego.

– Wyłaź, pedale! – wrzeszczy Billy.

Cory otwiera drzwi i powoli wychodzi na chodnik. Ma zaciśnięte mocno wargi. Wiem, że powinnam schować się za samochodem, zanim mnie zobaczy, ale nogi wrastają mi w ziemię.

W progu staje Karen.

– Cory, wracaj natychmiast!

On nie zwraca na nią uwagi i idzie przed siebie, świdrując wzrokiem Billy’ego.

– Wezwałam policję! – wrzeszczy Karen.

Billy śmieje się szyderczo.

Cory podchodzi do Billy’ego, bez wahania robi zamach i uderza go pięścią w twarz. Billy mruga, a potem zdezorientowany szeroko otwiera oczy. Wygląda jak ktoś, kto właśnie obudził się w hotelu i nie ma pojęcia, gdzie jest. Z lewej dziurki spływa mu po policzku jasnoczerwona strużka krwi, która dociera do ust. On wyciera ją i ogląda swoją rękę. Później z wściekłym rykiem rzuca się na Cory’ego. Obaj upadają na ziemię.

Karen wybiega z domu, ale za późno, żeby powstrzymać Billy’ego od odwetu i zadania Cory’emu ciosu prosto w prawe oko. Mój brat wyje i skręca się z bólu.

– No proszę was – mówi Karen, starając się ich rozdzielić. Patrzy na grupę nastolatków stojących przy chodniku. – Nikt mi nie pomoże? – Przebiega wzrokiem po zgromadzonych, aż jej oczy zatrzymują się na mnie: stoję z jajkiem w ręce na krawędzi trawnika. – Avery? – Mruga i odsuwa głowę, jakby ktoś rzucił jej piaskiem w oczy.

Billy obraca się, żeby na mnie popatrzeć, reszta idzie jego śladem.

– Ty ją znasz?

Karen czeka na odpowiedź, zaciskając wargi. Spuszczam wzrok.

Billy szybko przenosi wzrok z Karen na mnie, ze mnie na Cory’ego, a potem znów na mnie.

– To twoja rodzina, co? – Kręci głową i marszczy brwi. – Ja pierdolę. Czemu rzucasz jajkami we własny dom?

Wypuszcza Cory’ego, on chwiejnie wstaje, dotyka palcem oka i krzywi się z bólu. Parzę na brata, spodziewając się wściekłości, ale jego mina sugeruje, że to jemu jest mnie żal.

– Dobre pytanie – stwierdza Karen, krzyżuje ręce i patrzy na mnie wyczekująco.

Wszyscy czekają na odpowiedź. Podnoszę wzrok do nieba z nadzieją, że znajdę tam proste wytłumaczenie. Czasem łatwo zapomnieć, że Księżyc jest prawdziwym ciałem niebieskim, że są na nim skały, kratery i rozległe równiny powstałe po pradawnych wybuchach wulkanicznych. Z ziemi wygląda jak przezroczysta projekcja – co dobrze oddaje, jak zazwyczaj się czuję: na swoim pustym obliczu pozwalam ludziom zobaczyć to, co chcą. Opuszczam głowę i widzę Jake’a, który celowo na mnie nie patrzy. Karen śledzi moje spojrzenie, a w jej spojrzeniu widzę, że nagle wszystko zrozumiała.

W tym momencie przy chodniku zatrzymuje się radiowóz, z którego niespiesznie wysiada gliniarz. Ma twarz bobasa, pucołowate policzki, krótki, zadarty nos i uśmiecha się szeroko, jakby właśnie wysmarował ścianę pisakami. Podchodzi do chłopaka, którego widziałam na imprezie u Billy’ego, i klepie go po ramieniu.

– Niezły touchdown w zeszłym tygodniu – mówi. – Myślisz, że mógłbyś to powtórzyć w piątek? – Potem zwraca się do dziewczyny, którą znam z lekcji fizyki: – Podziękuj mamie za szarlotkę. Ciasto mojej żony się do niej nie umywa, ale niech to zostanie między nami, dobra?

– Przepraszam! – mówi Karen podniesionym głosem. – Te dzieciaki właśnie obrzuciły mi dom jajkami.

– Tak, już to pani mówiła przez telefon.

– Co zamierza pan z tym zrobić?

Policjant patrzy na nią znacząco, jakby właśnie miała przekroczyć niewidoczną granicę.

– Wygląda mi to na niewinny żart.

– Doprawdy? Według mnie to przestępstwo z nienawiści.

On uśmiecha się szyderczo i kładzie rękę na biodrze tuż nad kaburą.

– Jestem pewny, że dzieciaki nie wiedziały, czyj dom atakują – odpowiada, patrząc hardo na Karen. – Prawda, dzieciaki?

Wszyscy kiwają głowami.

– Problem rozwiązany. Możecie rozejść się do domów. – Wszyscy rozbiegają się do samochodów, jakby ktoś mierzył im czas, Jake nie jest wyjątkiem. Mam nadzieję, że odwróci się, żeby na mnie spojrzeć, ale tego nie robi. Gliniarz spacerowym krokiem wraca do radiowozu.

Karen idzie za nim.

– Skontaktuję się z pańską komendą.

– Nie wątpię – odpowiada i zamyka drzwi.

Powietrze wypełnia ryk silników. Samochody ruszają równocześnie, jadą w karnym rządku i znikają za zakrętem. Okolica nagle wydaje się dziwnie spokojna: cisza po burzy. Spoglądam na jajko, które nadal trzymam w ręce.

– Równie dobrze możesz je rzucić – mówi Karen.

– Nie chcę.

– Rzuć.

Przesuwam jajko na dłoni. Jest lekkie jak piórko i twarde jak skała.

– Rzucaj!

Tracę oddech, przestraszona jej gniewem, i robię zamach. Gładka skorupka wyślizguje mi się z palców, a biały owal szybuje w ciemność. Kiedy jajko rozbija się o ścianę, w mojej piersi też coś pęka, jak przełamana kość życzeń3.

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI

1 Gay-Straight Alliance – stowarzyszenie homoseksualistów i heteroseksualistów (przyp. tłum.).

2 24,14 km.

3 Wishbone (wish – życzenie, bone – kość) – w Dniu Dziękczynienia po posiłku jedna z kostek indyka jest przełamywana przez dwie osoby. Komu pozostanie w ręku dłuższy kawałek, temu marzenie się spełni. Wegetarianie używają do tego kości wydrukowanych w 3D.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: