Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Podwieczorek oprawców - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
8 września 2023
Ebook
9,99 zł
Audiobook
29,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
9,99

Podwieczorek oprawców - ebook

Wszystkich równo miele ząb historii.

Zbiór reportaży, napisanych na przestrzeni wielu lat, pokazuje ludzi, których z pozoru nic nie łączy, jednak wszystkich dotknęło różnego rodzaju wyobcowanie. Młodzi mężczyźni, decydujący się na służbę w ZOMO i skazujący siebie na społeczne odrzucenie. Student z Palestyny, uciekający z kraju ogarniętego wojną do Polski, w której też nie dano mu było znaleźć miejsca dla siebie. Mieszkańcy wioski, mówiący we własnym, nigdzie indziej nieznanym języku. Czy komuś uda się odmienić swój los?

Poszczególne wątki zyskały literackie rozwinięcie w kryminałach autora.

Pozycja obowiązkowa dla miłośników reportaży historycznych Małgorzaty Szejnert.

Maciej Siembieda (ur. 1961) - dziennikarz, reporter, autor powieści kryminalnych i sensacyjnych. Polonista i doktor politologii. Specjalizuje się w dziennikarskich śledztwach historycznych, zaś swoje utwory literackie osadza na rzeczywistych wydarzeniach. Pisał m.in. dla "Polityki" i paryskiej "Kultury". Redaktor naczelny kilku gazet regionalnych. Laureat licznych nagród, m.in. trzykrotnie otrzymał Nagrodę Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich, czyli tzw. „polskiego Pulitzera”.

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-87-270-7879-3
Rozmiar pliku: 375 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

DZIŚ DO CIEBIE PRZYJŚĆ NIE MOGĘ

Do opolskiej kawiarni muzycznej Dworek Georg wszedł przypadkiem. Chciał o coś zapytać, ale nie pamięta już o co. Zobaczył opartą o ścianę gitarę właściciela i tamto pytanie przestało być ważne. Teraz Georg siedzi na estradzie Dworku, gra na tej gitarze i śpiewa.

Georg mówi po niemiecku, nazywa się po polsku, śpiewa po fińsku. Śpiewa starą balladę „Tanaan en voi luokses tulla” i zastanawia się, dlaczego publiczność reaguje tak dziwnie.

Ballada ma identyczną melodię jak nasze „Dziś do ciebie przyjść nie mogę”. Opowiada o fińskim chłopcu, który walczy o wolność, musi więc odejść w nocy mrok i prosi ukochaną, aby nie wyglądała za nim oknem, bo wzrok próżno utonie we mgle.

Tego wieczoru po koncercie w Dworku Georg dowie się, że stara fińska ballada to polski szlagier partyzancki i że „dziś do ciebie przyjść nie mogę” to sześć słów najbardziej bolesnych dla niego i jego rodziców.

Na świecie jest rok 1965, a w mieszkaniu przy ulicy Katedralnej w Opolu dzieje się wielka miłość. On jest przystojny, czuły, inteligentny. Gra w opolskim teatrze, a wieczorami przytula ją i opowiada o świecie, który zna z powieści. Z Dickensem zwiedził Anglię, z Balzakiem spacerował po paryskich bulwarach. Poznał je litera po literze, tak dokładnie, że może godzinami opisywać elewacje kamienic, ich kute bramy i słoneczne mansardy. Wtedy ona zamyka oczy i podróżują razem.

Ona jest śliczna, szlachetna, opiekuńcza. Skończyła technikum weterynaryjne w Nysie i lubi zasypiać wieczorami w jego ramionach przy nocnej lampce na ulicy Katedralnej, która wtedy leży nad Sekwaną.

On ma na imię Michał, ona – Brygida. Owoc ich wielkiej miłości, Jurek, w 1965 roku ma cztery lata.

Ten rok jest datą dramatyczną. Rodzice Brygidy, państwo Grollowie w 1958 roku zostają zmuszeni do opuszczenia rodzinnego Śląska. Osiedlają się w NRF. W 1965 depeszują: _Mama jest poważnie chora. Oczekuje przyjazdu Brygidy i wnuczka._ Zaświadczenie lekarskie powinno pomóc w staraniach o paszport.

Choroba to rak. Brygida, która przyjeżdża do Niemiec z czteroletnim Jurkiem, nie potrafi ograniczyć się do kilku wizyt w szpitalu, zostawić matki na dnie niepewności i czym prędzej wracać, bo tak każą przepisy. Zostaje znacznie dłużej, niż pozwala data ważności paszportu. Przecież jest matce potrzebna jak tlen. Jej obecność przy łóżku chorej daje rezultaty zadziwiające lekarzy.

Kiedy mija najgorsze, Brygida chce wracać do Michała i ulicy Katedralnej, ale jej paszport, wysłany z prośbą o przedłużenie, zostaje przez polskie władze anulowany. Wynajęty prawnik, mimo obietnicy wysokiego honorarium za porozumienie z rządem w Warszawie, rozkłada ręce: w Polsce Brygida oskarżona jest o zdradę stanu. Może wrócić, ale do więzienia.

Jest rok 1970, a w mieszkaniu przy ulicy Katedralnej dzieje się polska część wielkiego dramatu. Michał od pięciu lat próbuje wytłumaczyć, że Brygida przedłużyła pobyt w NRF, bo nie mogła inaczej. Bo rak matki. Bo była potrzebna. A teraz jest potrzebna jemu. Tęskni za nią i za synem. I nie potrafi już znieść pomyłkowej rozłąki.

Za próbę okpienia władzy i przeinaczenia zdrady stanu w prywatny melodramat Michał Domski zostanie ukarany. Przyzwyczai się do przesłuchań SB, do obelg i upokorzeń. Nie wyjedzie nawet do Czechosłowacji. W teatrze wolno mu będzie zostać tylko w roli inspicjenta. Może wchodzić na scenę, ale ma milczeć. Może trzymać lichtarz albo – jak jest grany Szekspir – stać przy drzwiach z halabardą. „Michał-halabardnik” – żartują z niego w Klubie Związków Twórczych, gdzie przychodzi oszukać swoją rozpacz.

Kiedy w latach siedemdziesiątych Brygida i Michał zrozumieją, że akcja „łączenia rodzin”, przypieczętowana przez polskiego sekretarza i niemieckiego kanclerza, jest dla wszystkich, tylko nie dla nich – postanawiają nauczyć się żyć bez siebie. To jedyne dostępne wówczas lekarstwo na ból.

Przecież nie zobaczą się już nigdy. Ona nigdy nie przyjedzie do Polski, gdzie czeka ją więzienie, on już jest jakby w więzieniu, z którego nigdy go nie wypuszczą. Jak długo można znosić tęsknotę i pisać listy, które giną albo przychodzą z wielomiesięcznym opóźnieniem – nieudolnie zaklejone przez kogoś, kto pozbawił je dyskrecji?

Teraz miłość z ulicy Katedralnej służyć będzie unicestwianiu samej siebie.

W NRF Brygida wymazuje Michała z rzeczywistości. Jurek ma zostać Georgiem. Ma zapomnieć po polsku. Ma mieć zniszczony ojcowski kod genetyczny: ma się wyzbyć ciągotek scenicznych. Nie wolno mu grać na gitarze ani śpiewać.

W PRL Michał wymazuje Brygidę. Znajduje sobie drugą kobietę. Ma z nią dziecko.

Obydwoje za to zapłacą.

Brygida – buntem Georga, który ucieknie do Finlandii, gdzie w tajemnicy przed matką najpierw będzie się uczył być artystą, a potem zostanie nim naprawdę.

Michał – dramatem swojej nowej towarzyszki życia, która jest chorobliwie zazdrosna o Brygidę. O to, że Michał może o niej myśli. O to, że bruk ulicy Katedralnej pamięta ich spacery. O to, że słuchającego piosenki „Dziś do ciebie przyjść nie mogę” Michała może przechodzi dreszcz.

Kiedy wydarzenia 1989 roku zapowiadają możliwość otwarcia granicy polsko-niemieckiej – druga kobieta Michała popełnia samobójstwo. Kilka minut wcześniej truje gazem i tabletkami ich siedmioletnią córkę Małgosię. Małgosia przeżyje. Wyjdzie ze śmierci klinicznej, ale nigdy już nie będzie sobą.

Upadek świata, dla którego Brygida była zdrajczynią i który cynicznie uśmiechał się na widok Michała tkwiącego na scenie z halabardą, przestraszył ich oboje. Szukali się nieśmiało, bez odwagi, z poczuciem winy za brak wiary w to, że miłość z ulicy Katedralnej zdolna jest zburzyć mur berliński.

Spotkali się w 1995 roku w hotelu we Wrocławiu. Michał miał na sobie garnitur, miękki płaszcz i ciepły szal maskujący drżenie. Brygida spojrzała na niego i przeczytała w oczach to samo, co uświadomiła sobie w tej samej sekundzie: Nie było żadnych trzydziestu lat.

Potem przeniosła wzrok na Georga.

Georg stał naprzeciwko ojca i chciał mu powiedzieć, że przez te wszystkie lata go kochał. Instynktownie, ale naprawdę. Michał chciał mu powiedzieć to samo, ale obaj milczeli. Nie znali ani słowa w językach, którymi chcieli przemówić. Michał nie umiał nic po niemiecku, Georg zapomniał wszystko po polsku.

Georg przeżył to spotkanie tak mocno, że w szpitalu, w którym pracował, poprosił o przeniesienie: odtąd opiekuje się pacjentami niemymi. Takimi, którzy czują, ale nie potrafią tego powiedzieć.

Jest rok 1995, w mieszkaniu na ulicy Katedralnej dzieje się czyjeś inne życie, a do Michała i Brygidy należy świat. Podróżują. To jej pomysł. Ona wymyśliła, że przeznaczy oszczędności na wspólne obejrzenie miejsc, które trzydzieści lat temu zwiedzali w wyobraźni.

Gdy wrócili – romantyczni, rozczuleni jak wtedy – postanowili zamieszkać razem. Michał przyjechał do Opola załatwić formalności. Koledzy go nie poznali. Wyprostował się, odmłodniał. Był szczęśliwy. Wszedł do mieszkania, upadł na podłogę. Znaleziono go po kilku dniach. To, co przeżył, przekroczyło biologiczne możliwości ludzkiego serca. Zawał był tak rozległy, że zabił natychmiast.

Georga zadziwia ta Polska. Nie pamięta jej z czasów, kiedy był Jurkiem. Potem przyjechał po trzydziestu latach: pierwszy raz zobaczyć ojca, drugi raz na jego pogrzeb. Teraz przyjechał po raz trzeci i sądzi, że wszystko go tu pociąga, otacza, czaruje. Nawet stara ballada, której nauczył się w Kuopio, dziś wieczorem okazała się polską piosenką partyzancką. Jest w tym jakaś metafizyka.

Ta piosenka nie daje mu spokoju. _Tanean en voi luokses tulla –_ nuci Georg i pyta, jak to brzmi po polsku. „Dziś do ciebie przyjść nie mogę”? Też tak łagodnie – mówi – i tak smutno. Bo chyba bez względu na język to słowa, które lepiej, żeby się ludziom nie zdarzały.POKÓJ I WOJNA

Pokoi jest sto osiem, wojen sto trzydzieści osiem. Dokładnie tylu lokatorów liczy opolski Dom Pomocy Społecznej dla Kombatantów, a każdy lokator miał swoją wojnę. Poza niepoliczalnymi wspomnieniami mieszkańcy Domu mają około tysiąca medali i kilkanaście dekagramów kul i odłamków, których nie udało się wyjąć chirurgom.

Pokój nr 212: 10,65 metra kwadratowego, tapczan, meblościanka, stół, krzesła, portret Rydza-Śmigłego. Wojna: wydarzenia na szosie zaleszczyckiej we wrześniu 1939 roku Opowiada: Aleksander Chmura, lat siedemdziesiąt cztery, sierżant sztabowy 2. Zapasowego Pułku Piechoty II Armii WP.

Opowieść rozpoczyna się od otwarcia kufra. W kufrze jest mundur Aleksandra Chmury, ale kufer nie jest jego własnością. Należał do rodziny marszałka Rydza-Śmigłego, który we wrześniu 1939 zmierzał szosą zaleszczycką do Rumunii. Na tej szosie stał wtedy czternastoletni Aleksander Chmura, mieszkający w pobliskiej wsi. Wodza nie widział, ale widział wiele: dumnych ułanów, wytwornie ubranych ludzi, eleganckie samochody. Wszystko przykurzone, zmęczone, bez śladu poprzedniej urody. Kto wie, może kufer, który Aleksander Chmura dostał po wojnie w Brzegu od kuzyna marszałka, też przekraczał wtedy granicę w Zaleszczykach? Może historia zatoczyła krąg?

Potem most graniczny, którym wyjechało wojsko, obsadzono oddziałem chłopców. Tonęli w olbrzymich mundurach i byli niewiele wyżsi od przydziałowych karabinów. Aleksander Chmura strasznie im zazdrościł – aż do niedzielnej mszy 17 września, przerwanej przez gońca, który wpadł do kościoła i krzyknął w sam środek głównej nawy wiadomość o ataku. Most broniony przez chłopców zbombardowały samoloty, a potem ruszyło nań dwieście czołgów, które przejechały przez stary bród na Dniestrze. Samoloty były niemieckie, czołgi radzieckie.

Pokój nr 14: małżeński; 15 metrów kwadratowych, dwa tapczany, telewizor, lodówka, szafa, ręcznie haftowane poduszki, obrazy z kwiatami. Wojna: front pod Gołdapią na przełomie 1944 i 45 roku. Opowiada: Stanisław Mondzelewski, lat siedemdziesiąt sześć, _riadawoj_ 925 _._ Pułku Piechoty 221. Dywizji I Frontu Ukraińskiego.

Stanisław Mondzelewski pochyla się i ciężko podnosi z podłogi Domu Kombatanta niewidzialne ciało. Tak dźwigał Metodego Mosiejkę – celowniczego ckm-u. Metodego nie było po co podnosić. Przed sekundą zabił go niemiecki snajper, który teraz zgrywał przyrządy celownicze, aby zrobić to samo ze Stanisławem Mondzelewskim. Na szczęście Metody był ciężki, więc Mondzelewski przykucnął, aby go dźwignąć, i dzięki temu dostał w kolano, a nie w serce.

Zanim dostał, przeszedł piekło. Ukryty w piwnicy sąsiada za ciałami zabitych widział zagładę rodzinnego Mołotkowa, wymordowanego przez Niemców 23 kwietnia 1943 roku. Wśród sześciuset trupów znalazł ciała rodziców i sióstr. Starsza miała dwadzieścia dwa lata, młodsza szesnaście. Pogrzebał je w sadzie, nocą przekradł się do Zasławia. Tam wkrótce ogarnęła go Armia Czerwona.

Dwie klątwy szły za nim na froncie: osiemdziesiąt siedem kilogramów wagi cekaemu, który dźwigał od granicy Norwegii po wygranej wojnie z Finami, przez zamarznięte jezioro Ładoga, aż pod Gołdap. I snajperzy, polujący wyłącznie na dowódców i cekaemistów.

Pod Gołdap doszli 7 listopada 1944 roku. Stanęli naprzeciw Niemców odległych o trzysta pięćdziesiąt metrów. Nazajutrz zaczęło padać i padało do końca listopada. Błoto najpierw wciągnęło podeszwy, potem sięgnęło kostek, wreszcie kolan. Żeby się przespać, rozgarniało się to błoto saperką i kładło na gołej ziemi, a koledzy czuwali, żeby błoto nie pochłonęło śpiącego jak bagno. Pod koniec listopada, kiedy ich szynele ważyły po kilkadziesiąt kilogramów, przyszedł mróz. Dwie godziny później mundury można było łamać na kawałki.

Zabijali z zimna. Na zastrzelonym wrogu można się było położyć i poleżeć chwilę, dopóki jego ciało nie oddało ciepła. Jak wystygł, ruszało się _wpierod_ i zabijało następnego. Kula snajpera, który przed chwilą trafił Metodego Mosiejkę, przerwała ten koszmar.

Stanisław Mondzelewski kilka godzin leżał bez przytomności z roztrzaskanym kolanem, wreszcie kopnął go w bok radziecki sanitariusz – co było typową frontową metodą diagnostyczną. _Żywoj?_ –__spytał. Stanisław Mondzelewski był _żywoj,_ więc trafił najpierw do poniemieckiego bunkra pełnego skowytu rannych, który śni mu się do dziś, potem do szpitala w Wilnie, a na rekonwalescencję – za Ural. Po zwolnieniu przebył prawie trzy tysiące kilometrów, aby odnaleźć miejsce, w którym pogrzebał bliskich, i zrobić im grób.

Pokój nr 208: 10,65 metra kwadratowego, tapczan, fotel, mebel własnej roboty z mnóstwem półek, adapter nakryty beretem, obraz Matki Boskiej Częstochowskiej. Wojna: Lenino, Budziszyn. Opowiada: Michał Woźniak, lat osiemdziesiąt siedem, major 1. Dywizji Piechoty im.Tadeusza Kościuszki.

Bitwa pod Lenino dzieje się na linoleum. Tu, pod stołem, była linia niemieckiej obrony – wysoko, nad Miereją, ze znakomitym polem ostrzału. Polacy poszli tędy – wzdłuż tapczanu. Wpadli do okopów pełnych faszystowskich konserw: ryż z mięsem. „Nie jeść – krzyczeli dowódcy. – Zatrute”. Żołnierze wzruszali ramionami: i tak śmierć. Wiedzieli, że zginą. Z przodu niemieckie cekaemy, z tyłu i boków Rosjanie. Ci sami, którzy na Kresach deportowali ich wsie, wywożąc ludzi na syberyjską zagładę.

Nagle strzelanina cichnie, a z głośników rozlega się polska mowa. „Za kogo walczycie? – pyta głos z niemieckich okopów. – Za moskiewską żydokomunę? Za tych, co was dręczyli i mordowali? Polacy! Przechodźcie na naszą stronę”.

Byli tacy, co przechodzili. Wiedzieli, że Niemcy nie lepsi, a jednak uznali ich za lepszych. Kolega Michała Woźniaka, sierżant Kurpiel, przycupnął w okopie ze swoimi żołnierzami, a kiedy krasnoarmiejcy zniknęli z oczu, poszli do Niemców. Jeździli potem po okupowanej Polsce w polskich mundurach, opowiadali o Syberii i o tym, jak naprawdę Stalin traktuje kościuszkowską dywizję. Niemcy ich wykorzystali, ale zachowali się fair: wszystkim dali pracę na budowach we Francji. Sierżant Kurpiel wrócił stamtąd po wojnie, kiedy dowiedział się, że żona otrzymała repatrianckie gospodarstwo pod Szczecinem, ale natychmiast wpadł w ręce UB. Kto wie, gdzie by go rozstrzelali, gdyby nie fakt, że razem z nim wrócił brat ówczesnego wojewody szczecińskiego, który również pod Lenino przeszedł na drugą stronę.

Siedemdziesięciu żołnierzy ocalałych z leninowskiego pogromu stuczterdziestoosobowej kompanii Michała Woźniaka wycofano pod Smoleńsk na odpoczynek. Spadł śnieg, tak głęboki, że wszystkim wydano służbowe narty. Na tych nartach pojechali dwanaście kilometrów do pobliskiego Katynia.

Wiedzieli o zbrodni i jej sprawcach, ale udawali, że wierzą sowieckiej propagandzie. Na miejscu zastali zbiorowe mogiły otwarte przez komisję Międzynarodowego Czerwonego Krzyża, resztki gnijących mundurów, blaszane otoki oficerskich czapek, ostrogi. Zebrali kilka nieśmiertelników – blankietów identyfikacyjnych, oprawionych w plastik i noszonych w specjalnych kieszonkach munduru. Wśród niskich sosenek porastających miejsce kaźni postawili krzyż poświęcony przez kapelana. „Pamięci ofiar faszyzmu”...

Potem była Warszawa, Praga i Budziszyn – miejsce wywołujące dreszcz strachu u wszystkich, którzy przeżyli wzajemną rzeź armii Świerczewskiego z korpusem pancernym Schoernera, niosącym ostatnią nadzieję Berlinowi. Chyba nigdzie na frontach II wojny nie mordowano się z taką determinacją.

Kiedy Michał Woźniak, poszarpany przez odłamki, zauważył, że na polu majaczą sylwetki Niemców – podniósł się ostatkiem sił i dowlókł do opuszczonej stodoły. Tu zdążył zerwać z naramienników gwiazdki i ukryć pod słomą pistolet – atrybuty oficera, oznaczające w bezpardonowej bitwie pod Budziszynem natychmiastową śmierć. Kamuflaż na niewiele się przydał. Kilkudziesięciu jeńców Niemcy pognali nad pobliski rów, ustawili w szeregu. Strzelali w plecy, pojedynczo, zaczynając od lewej. Michał Woźniak był może dziesiąty, może piętnasty w kolejce do zabicia, ale ból ran kompletnie go zobojętnił. Czekał tylko na ukłucie między łopatkami i spokój. Nagle na miejscu egzekucji zjawił się oficer na motorze (strzały zagłuszyły warkot silnika), z rozkazem natychmiastowego popędzenia polskich jeńców w kierunku Budziszyna i dołączenia ich do około dwustu Rosjan, gnanych nie wiadomo gdzie, po co, bez sensu. Równie bezsensowne okazało się wydarzenie, które nastąpiło zaraz potem: konwojenci w pewnej chwili bez żadnego powodu rzucili karabiny i rozpierzchli się we wszystkie strony. Kolumna jeńców przez kilka chwil skamieniała, a potem zrobiła to samo.

Michał Woźniak ruszył przed siebie, nieczuły juz na nic. Nie wiedział, w jakim kierunku idzie, nie przeszkadzały mu rany. Po kilku dniach wszedł do miasteczka z czeskimi szyldami. Tu udzielono mu pierwszej pomocy medycznej, dzięki czemu później w 10. Szpitalu Chirurgicznym 2. Armii WP w ogóle było co z Michała Woźniaka ratować.

Ze szpitala zapamiętał dwóch księży. Pierwszy był ich kapelanem, który zdecydował się towarzyszyć rannym po jednym ze starć z korpusem Schoernera. Ranni leżeli pokotem na mchu, zajmując sporą polanę w samym środku niemieckiego okrążenia. Mech tłumił jęki i błagania, aby ich dobić. Kiedy udało się nawiązać łączność, na polanę przedarło się siedem ciężarówek i szczelnie wypełniono je rannymi. Kapelan zdecydował się z nimi jechać. Wiedział, że wielu nie przeżyje drogi do szpitala, chciał dodać im otuchy w chwili śmierci. „Nie martwcie się – przekonywał – samochody są oznakowane czerwonym krzyżem, Niemcy szanują ten symbol”.

Niemcy zaatakowali ciężarówki za pierwszym wzniesieniem. Spalili wszystkie auta z czerwonym krzyżem, wymordowali wszystkich rannych. Kiedy dobiegli tam żołnierze Michała Woźniaka, widok dosłownie ich zmroził, choć widzieli już niejedno. Stali w milczeniu i to milczenie sprawiło, że ktoś usłyszał dochodzący spod sterty trupów jęk kapelana. Zamordowani żołnierze, którym miał nieść ostatnią posługę, uratowali mu życie.

Drugi ksiądz był Niemcem. Znaleźli go półżywego w wyzwolonym obozie koncentracyjnym. Michał Woźniak nigdy nie widział tak wychudzonego człowieka. Karmiono go powoli, łyżeczkę dziennie, bo większej ilości jedzenia mógłby nie przeżyć. Przeżył – i odprawiał polskiemu wojsku msze po niemiecku.

Pokój nr 205: 10,65 metra kwadratowego, tapczan, meblościanka, obraz Czarnej Madonny. Wojna: wrzesień 1939 roku pod Warszawą. Opowiada: Eugeniusz Borys, lat osiemdziesiąt pięć, strzelec konny 9. Pułku Ułanów.

W żadnym z pokoi nie ma tyle wojny. Tak wyraźnego jej śladu. Okrucieństwa jej jednego dotknięcia, które decyduje o całym ludzkim życiu. Eugeniusz Borys wyjechał na wojnę konno z Trembowli, potem razem z koniem podróżował koleją do Poznania, stamtąd – znów w kulbace – ruszył na Warszawę. Podczas szarży w Łomiankach zmiótł go z siodła pocisk dużego kalibru, który urwał obydwie szczęki i kawałek języka. Kiedy Eugeniusz Borys ocknął się i wstał, nie wiedział, co się stało. Szedł wprost na pozycje niemieckie, choć przecież ostrzegano, że Niemcy potrafią strzelać do rannych. Na jego widok Niemcom wypadły karabiny z rąk.

Zaprowadzili go do pobliskiej szkoły, gdzie był punkt amputacyjny. Eugeniusz Borys leżał tam trzy tygodnie bez opatrunku, bo pewnie nikt nawet nie wiedział, jak go opatrzyć. Sanitariusze wlewali mu zupę wprost do przełyku.

Pierwszą operację zrobili mu niemieccy chirurdzy. Starali się, ale wkrótce zabrano ich na front po ataku Hitlera na Francję, więc leczenie kontynuowali Polacy. W szpitalu Ujazdowskim w okupowanej Warszawie Eugeniusz Borys spędził dwa lata, zanim mógł wyjść na świat z ocalałą resztką twarzy i potem, przez całe dziesięciolecia, przy każdym spojrzeniu w lustro, pamiętać, że była wojna.PODWIECZOREK OPRAWCÓW

Dwadzieścia lat później jeden kieliszek za dużo sprawił, że Marian przypomniał sobie smak ojcowskich plwocin.

Stali na dziedzińcu wrocławskiego Hermesa. Od mrozu trzaskały żarówki latarń, tłum wył, czołg z jękiem forsował mur fabryki, a wokół dogasała apokalipsa, ale Marian pamięta tylko, jak ojciec i bracia podchodzili do niego w skupieniu, z niestosownym do sytuacji nabożeństwem, i kolejno pluli prosto w twarz. Ponad stu świadków tej sceny uciekało ze wzrokiem, a ślina spływała Marianowi po policzkach i nie chciała zamarzać – albo od domieszki łez, albo ze wstydu. Ojciec i bracia mieli wtedy na sobie wytłuszczone robotnicze kombinezony, Marian – panterkę zomowca.

Jeden kieliszek za dużo wypijają co roku na imieninach Olka – 12 grudnia, w wigilię dnia, który dla nich jest datą częściowej śmierci. Od wtedy żyją pół na pół: trochę normalnie, resztę w tajemnicy. Nawet żona Olka, która dziś wyjdzie do koleżanki, bo do męża przyjechali „koledzy z wojska”, nie wie, że za tym cudzysłowem kryje się koszmar Batalionu Centralnego Przyporządkowania – pejcza komuny, jednostki, która miała być formacją ustrojowych janczarów. Nie wie, że mąż i tamci dwaj sympatyczni chłopcy, co roku przywożący jej róże, są weteranami ponad stu bitew na ZOMO-Strasse, czyli ulicy Grabiszyńskiej we Wrocławiu. Że Marian został inwalidą na skutek strzaskania ramienia przez butelkę z benzyną, rzuconą z dachu wieżowca. Że Paweł od lat ma kłopoty z alkoholem, bo zostawił tożsamość w koszarach przy ul. Księcia Witolda. Że Olek – jej własny mąż – nie był w ZOMO tylko kierowcą i że czasami budzi się w nocy, bo sen mści się na nim przypomnieniem sceny koło mostu Gunwaldzkiego, kiedy to tłum wessał ich nieprzemyślany atak, a potem otoczył i pierwszy raz trzeba było sięgać po ostrą amunicję. Olek słyszy przerażający zgrzyt kilkudziesięciu ryglowanych zamków i budzi się zlany potem, nie chcąc nawet śnić o tym, co mogło nastąpić.

Te imieniny w wigilię stanu wojennego urządzane są na siłę. Przyjeżdżają pić na pohybel historii i na złość temu, że kiedyś wydano im zakaz koleżeństwa, a za każdy jego przejaw dostawało się w ZOMO karę PPK, czyli pracy poza kolejnością. Równało się to nieludzkiemu wysiłkowi i kilku nieprzespanym nocom. Kara była bezterminowa, a zwolnienie z niej następowało z reguły w momencie utraty przytomności. Tak naprawdę mówią o tym tylko u Olka, bo na zewnątrz nikt nie zrozumie. Na zewnątrz powiedzą: dobrze wam tak, zomole. Bydlaki. Zdrajcy. Oprawcy.

Paweł

został oprawcą dla sportu. Nie chodzi o bicie ludzi, tylko o mecze. Zwykłe mecze. Piłkarskie. Paweł od małego szturmował stadion zabrzańskiego Górnika i albo się dostał na trybuny, albo nie. Albo miał na bilet, albo przejechał go pałą przez grzbiet zomol z obstawy, który stał rozkraczony niemal na samej murawie boiska, patrzył, ile chciał, i był dla Pawła królem świata. Więc Paweł zapragnął do ZOMO. Taka jest pstra, osiemnastoletnia logika: wojsko z głowy, a meczów pod dostatkiem.

To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: