Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Pokój na wieży. Zbiór opowiadań - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
16 lutego 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
19,99

Pokój na wieży. Zbiór opowiadań - ebook

Zwykły pech czy jednak przekleństwo?

Zbiór 13 opowieści grozy, który otwiera tytułowy, najsłynniejszy w dorobku autora "Pokój na wieży". Seans spirytystyczny, samobójstwo alkoholika czy tragedia rodzinna w opustoszałym domu - tematy klasyczne dla opowieści grozy w opracowaniu Bensona zyskują wyrafinowany kształt i budują przygniatającą atmosferę. Autor nie raz wychodzi również poza konwencję i eksperymentuje z formą, jak w utworze „Wyłonienia z mroku", w którym źródłem grozy jest... temperatura i jej zmienność.

Styl Bensona był chwalony przez samego Lovecrafta, a wiele z jego utworów inspirowało kolejnych twórców kultury. Warto zwrócić uwagę, że motyw z opowiadania "Seans pana Tilly'ego" przywodzi na myśl współczesny film "Uwierz w ducha" z Patrickiem Swayze i Demi Moore w rolach głównych.

Dla miłośników mocnych wrażeń i niesamowitości spod znaku Lovecrafta.

Kategoria: Opowiadania
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-87-285-3397-0
Rozmiar pliku: 550 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

POKÓJ NA WIEŻY

Jest rzeczą prawdopodobną, że każdemu, kto często śni, przydarzyło się co najmniej raz coś takiego, iż wypadki lub okoliczności, które ukazały mu się w sennych marzeniach, uzyskały później rzeczywisty kształt w świecie jawy. Uważam jednak, choć to zjawisko nie wydaje mi się osobliwe, że byłoby czymś znacznie dziwniejszym, gdyby podobne sny czasami się nie spełniały, gdyż przeważnie związane są z osobami, które znamy, i miejscami, w których bywaliśmy, mogącymi pojawić się w sposób naturalny na jawie i w świetle dnia. To prawda, iż w tego rodzaju sny wkrada się niejednokrotnie jakieś niedorzeczne i fantastyczne zdarzenie przeczące późniejszemu ich spełnieniu, lecz zważywszy na prawdopodobieństwo, nie wydaje się bynajmniej czymś niemożliwym, że senne wyobrażenia kogoś, śniącego wręcz co noc, w pewnej chwili się ziszczą. Na przykład, sam niedawno doświadczyłem spełnienia snu, które nie wydaje mi się w żaden sposób wyjątkowe i nie odbiło się na moim zdrowiu psychicznym.

Pewien mój znajomy mieszkający za granicą jest na tyle uprzejmy, że pisuje do mnie co dwa tygodnie. Toteż gdy mija mniej więcej czternaście dni od ostatniej wiadomości, spodziewam się — świadomie lub podświadomie — listu od niego. Pewnej nocy w zeszłym tygodniu przyśniło mi się, że idąc na piętro, by przebrać się do kolacji, usłyszałem — jak to często słyszę — stukanie listonosza do drzwi i zawróciłem w stronę parteru. Na dole, wśród innej korespondencji, był list od niego. I wtedy wkradł się element wyobraźni, gdyż otworzywszy kopertę, znalazłem w niej asa karowego, a na nim słowa nakreślone dobrze mi znanym pismem: „Posyłam Ci to na przechowanie, ponieważ wiesz, że nierozsądnie i ryzykownie jest kusić los całą talią we Włoszech”. Następnego wieczoru szykowałem się właśnie, by pójść na górę, gdy usłyszałem znowu stukanie listonosza i uczyniłem to samo, co poprzednio we śnie. Wśród poczty znajdował się list od przyjaciela. Nie zawierał jednak karowego asa. Gdyby tak było, przywiązałbym większą wagę do kwestii, która — w tych okolicznościach — wydaje mi się zupełnie zwyczajnym przypadkiem. Niewątpliwie, świadomie bądź nieświadomie, spodziewałem się listu od niego, co podsunął mi mój sen. W podobny sposób fakt, iż przyjaciel nie napisał do mnie od dwóch tygodni, nasunął mu myśl, że powinien to zrobić. Czasami jednak nie tak łatwo znaleźć wytłumaczenie, a dla historii, którą tu przytoczę, nie sposób znaleźć go wcale. Wynurzyła się z ciemności i tam też powróciła.

Przez całe życie snułem marzenia senne; rzadko zdarzają się takie noce, kiedy budząc się rano, nie odczuwam skutków jakiegoś doświadczenia związanego z moim umysłem, a czasami przez całą noc spotykają mnie niewiarygodne przygody. Niemal bez wyjątku są one przyjemne, choć przeważnie błahe. Zamierzam tu jednak opisać pewien wyjątek.

Miałem szesnaście lat, kiedy po raz pierwszy przyśnił mi się pewien sen. Zaczęło się od tego, że stanąłem przed drzwiami wysokiego domu z czerwonej cegły, w którym — jak mi się wydawało — miałem zatrzymać się jako gość. Służący, który otworzył drzwi, powiadomił, że podwieczorek podano w ogrodzie, i poprowadził mnie niskim, wyłożonym ciemną boazerią korytarzem, na końcu którego płonął ogień na dużym kominku, ku zielonemu trawnikowi, otoczonemu kwietnymi rabatkami. Przy stoliku siedziało kilka osób, lecz żadnej z nich nie znałem oprócz Jacka Stone’a, który był moim szkolnym kolegą oraz, wedle wszelkich oznak, synem państwa domu i to on przedstawił mnie rodzicom i dwóm swoim siostrom. Pamiętam, że zdumiało mnie znalezienie się w tym miejscu, ponieważ prawie nie znałem tego chłopca i niezbyt mi się podobało to, co o nim słyszałem, a ponadto prawie rok wcześniej opuścił szkołę. Popołudnie było bardzo gorące i panowała nieznośna duchota. Po drugiej stronie trawnika wznosił się mur z czerwonej cegły, z żelazną bramą pośrodku, za którą rósł orzech. Usiedliśmy w cieniu domu naprzeciw rzędu wysokich okien, za którymi dostrzegłem nakryty stół, połyskujący od szkła i sreber. Fasada domu od strony ogrodu była bardzo długa, a po jednej stronie wznosiła się trzypiętrowa wieża, która wydawała mi się znacznie starsza niż reszta budowli.

Niedługo później pani Stone, która podobnie jak inni uczestnicy przyjęcia zachowywała kamienne milczenie, odezwała się do mnie:

— Jack zaprowadzi pana do pokoju. Przygotowałam dla pana pokój na wieży.

Z niewiadomych przyczyn moje serce zamarło, gdy usłyszałem te słowa. Poczułem się tak, jakbym wiedział, że dostanę pokój na wieży i że kryje się tam coś straszliwego i znaczącego. Jack natychmiast wstał i zrozumiałem, że muszę pójść za nim. W milczeniu przeszliśmy korytarzem i wspięliśmy się wysokimi dębowymi schodami o wielu załomach, aż wreszcie dotarliśmy do niewielkiego podestu z podwójnymi drzwiami. Jack otworzył jedne z nich, przepuścił mnie, żebym wszedł, i zamknął je za mną, samemu zostając na zewnątrz. Zrozumiałem wówczas, że moje przypuszczenie było słuszne: coś okropnego czaiło się w tym pokoju i spowity narastającym, duszącym koszmarem, obudziłem się z dreszczem panicznego lęku.

Sen ów w różnych wariantach powracał do mnie co pewien czas przez piętnaście lat. Najczęściej przybierał ten sam kształt: przyjazd, podwieczorek urządzony na zewnątrz, martwa cisza poprzedzająca to grobowe oświadczenie, wspinanie się z Jackiem Stone’em do pokoju na wieży, gdzie czaiła się zgroza — i zawsze nadchodził koszmar i strach przed tym, co kryło się w pokoju, choć nigdy nie dostrzegłem, co to było. Innym razem doświadczyłem kilku wersji tego samego tematu. Czasami, na przykład, siedzieliśmy przy kolacji w jadalni, przy oknach, które zobaczyłem pierwszej nocy, gdy przyśnił mi się ten dom, lecz gdziekolwiek się znaleźliśmy, panowała tam taka sama cisza i to samo poczucie przygnębienia i przemożnego zła. A ja wiedziałem, że tę ciszę przerwie głos pani Stone, mówiącej do mnie: „Jack zaprowadzi pana do pokoju. Przygotowałam dla pana pokój na wieży”. Po tych słowach (co nie zmieniało się nigdy) musiałem udać się za nim na górę dębowymi schodami do miejsca, które za każdym razem, gdy odwiedzałem je we śnie, budziło we mnie coraz silniejszy lęk. Albo znowu okazywało się, że gram w karty, wciąż w milczeniu, w bawialni oświetlonej jaskrawym blaskiem wielkich żyrandoli. Jaka to była gra, nie mam pojęcia; pamiętam tylko przygnębiające przeczucie, że za chwilę pani Stone wstanie i zwróci się do mnie: „Jack zaprowadzi pana do pokoju. Przygotowałam dla pana pokój na wieży”. Bawialnia, w której graliśmy w karty, sąsiadowała z jadalnią i — jak już wspomniałem — zawsze była rzęsiście oświetlona, podczas gdy resztę domu zasnuwały cienie i półmrok. Mimo to jakże często w tym jasnym świetle wpatrywałem się w karty, nie potrafiąc z jakichś niewiadomych względów ich rozróżnić. Wzór również przedstawiał się osobliwie: nie było tam czerwonego koloru, jedynie czarny, a niektóre karty całe tonęły w czerni. Nienawidziłem i bałem się ich.

W miarę jak ów sen powracał, poznałem większą część domu. Za bawialnią znajdowała się palarnia na końcu korytarza, odgrodzona zieloną kotarą. Zawsze było tam bardzo ciemno i ilekroć szedłem w tamtą stronę, mijałem kogoś, kto wychodził, a kogo nie widziałem w drzwiach. Zastanawiające zmiany zaszły również w postaciach ze snu, takie, jakie mogłyby nastąpić u osób żyjących na jawie. Pani Stone, na przykład, która — gdy ją ujrzałem po raz pierwszy — miała czarne włosy, teraz posiwiała, a zamiast podrywać się żwawo z krzesła, jak to uczyniła za pierwszym razem, zanim powiedziała: „Jack zaprowadzi pana do pokoju. Przygotowałam dla pana pokój na wieży”, wstawała z dużym wysiłkiem, jakby jej kończyny coraz bardziej słabły. Jack również dojrzał i zmienił się w młodzieńca o dość niemiłym wyglądzie, z brązowymi wąsami, jedna z sióstr zaś przestała się pojawiać i domyśliłem się, że wyszła za mąż.

Później tak się złożyło, że ów sen nie pojawiał się przez pół roku czy nawet dłużej i nabrałem nadziei — ponieważ napełniał mnie tak wielkim, niewytłumaczalnym lękiem — że już więcej nie powróci. Pewnej nocy jednak, po tej dłuższej przerwie, znalazłem się ponownie w ogrodzie na podwieczorku, w którym nie uczestniczyła pani Stone, a wszyscy obecni ubrani byli na czarno. Natychmiast domyśliłem się przyczyny i serce podskoczyło mi w piersi na myśl, że być może tym razem nie będę musiał spać w pokoju na wieży; choć więc zazwyczaj siedzieliśmy w milczeniu, tym razem poczucie ulgi sprawiło, że mówiłem i śmiałem się jak nigdy przedtem. Mimo to jednak czułem się trochę nieswojo, gdyż nikt inny się nie odzywał i wszyscy popatrywali ukradkiem na siebie nawzajem. Wkrótce wysechł strumień mej niemądrej wymowy i stopniowo, wraz z gasnącym światłem, zaczęła mnie ogarniać obawa silniejsza niż cokolwiek, czego w życiu doznałem.

Wtem przerwał ciszę głos, który dobrze znałem, głos pani Stone mówiący: „Jack zaprowadzi pana do pokoju. Przygotowałam dla pana pokój na wieży”. Zdawał się dochodzić spod furtki w murze z czerwonej cegły otaczającym trawnik i uniósłszy oczy, zobaczyłem wznoszące się za nim liczne nagrobki. Wydobywała się stamtąd dziwna, sina poświata i odczytałem napis na najbliższym z nich: „Niesławnej pamięci Julia Stone”. Jak zwykle, Jack wstał i ponownie ruszyłem za nim korytarzem, a następnie pełnymi zakamarków schodami. Tym razem było ciemniej niż zazwyczaj i gdy wszedłem do pokoju na wieży, dostrzegałem jedynie kontury mebli, których położenie już znałem. Poczułem również straszliwy odór rozkładu i obudziłem się z krzykiem.

Ów sen, ze zmianami i nowymi sytuacjami, o których już wspomniałem, powracał do mnie co pewien czas przez piętnaście lat. Czasami śnił mi się przez dwie lub trzy noce z rzędu; raz, jak wspomniałem, zdarzyła się półroczna przerwa, lecz gdybym miał określić średnią, powiedziałbym, że nawiedzał mnie co najmniej raz w miesiącu. Zawierał, co oczywiste, elementy koszmaru, jako że zawsze kończył się tą samą porażającą zgrozą, która — zamiast słabnąć — zdawała się nabierać mocy za każdym razem, gdy jej doświadczałem. Była w tym również jakaś dziwna i przerażająca konsekwencja. Pojawiające się postaci, jak napomknąłem, starzały się z upływem czasu, zgony i śluby także następowały w tej milczącej rodzinie i nigdy po jej śmierci nie ujrzałem we śnie pani Stone. Jednak to zawsze jej głos powiadamiał mnie o przygotowanym pokoju na wieży i niezależnie od tego, czy jedliśmy podwieczorek w ogrodzie czy w którymś pokoju z widokiem na trawnik, zawsze widziałem jej nagrobek tuż za żelazną bramą. Podobnie rzecz się miała z zamężną córką: zwykle była nieobecna, lecz raz czy dwa pojawiła się w towarzystwie mężczyzny, który — jak sądziłem — musiał być jej małżonkiem. On również, tak jak pozostali, milczał przez cały czas. Lecz z uwagi na to, iż sen nieustannie się powtarzał, przestałem na jawie przywiązywać do niego jakiekolwiek znaczenie. Ani razu w ciągu tych lat nie spotkałem Jacka Stone’a i nigdy nie widziałem domu przypominającego mroczną siedzibę z mojego snu. Aż nagle coś się zdarzyło.

Przebywałem tego roku w Londynie do końca lipca, a na początku sierpnia wyjechałem w odwiedziny do przyjaciela, który wynajął na lato dom w Ashdown Forest w hrabstwie Sussex. Opuściłem Londyn wczesnym rankiem, ponieważ John Clinton miał odebrać mnie ze stacji Forest Row i zamierzaliśmy spędzić dzień na grze w golfa, a wieczorem wrócić do jego domu. Przyjechał autem i około piątej po południu, na zakończenie przepięknego dnia, wyruszyliśmy na przejażdżkę do miejsca oddalonego o jakieś dziesięć mil. Ponieważ pora była jeszcze wczesna, nie zjedliśmy podwieczorku w lokalu klubowym i zaczekaliśmy, aż dotrzemy do domu. W trakcie jazdy powietrze, dotychczas rozkosznie świeże mimo ciepła, zdawało się ulegać zmianie: stało się bardzo ciężkie i duszne, i poczułem ten nieokreślony, złowróżbny lęk, który zazwyczaj nachodzi mnie przed burzą. John jednak nie podzielał moich odczuć, przypisując mój brak humoru faktowi, iż dwukrotnie z nim przegrałem. Lecz późniejsze wydarzenia dowiodły, że miałem słuszność, choć nie sądzę, aby burza, która rozpętała się tej nocy, była jedyną przyczyną mego przygnębienia.

Podróżowaliśmy wąskimi drogami z wysokimi skarpami po bokach i już po niedługim czasie zapadłem w sen, z którego obudziłem się dopiero w chwili, gdy samochód stanął. Z nagłym dreszczem, nie tylko lęku, lecz przede wszystkim ciekawości uświadomiłem sobie, że stoję przed wejściem do domu z mojego snu. Weszliśmy — zastanawiałem się, czy wciąż śnię, czy nie — do niskiego holu wyłożonego dębową boazerią, a stamtąd do ogrodu, gdzie w cieniu domu nakryto do podwieczorku. Na rabatkach wokół rosły kwiatki, z jednej strony wznosił się mur z czerwonej cegły, z furtką pośrodku, a za nim widać było połać wyrośniętej trawy i orzech włoski. Dom miał wydłużoną fasadę, z boku zaś stała trzypiętrowa wieża, wyraźnie starszą niż reszta budynku.

I tu na chwilę zbladło całe podobieństwo do powtarzającego się snu. Nie było milczącej i w nieokreślony sposób strasznej rodziny, lecz za to liczne i niezmiernie rozbawione towarzystwo, które dobrze znałem. I pomimo zgrozy, jaką zawsze napełniał mnie sen o tym, teraz zupełnie jej nie odczuwałem, choć znalazłem się w tej samej scenerii. Nadzwyczaj jednak interesowało mnie to, co się dalej wydarzy.

Podwieczorek upłynął w pogodnej atmosferze i wkrótce potem pani Clinton podniosła się z krzesła. A ja w owej chwili chyba już wiedziałem, co powie. I odezwała się do mnie tymi słowy: „Jack zaprowadzi pana do pokoju. Przygotowałam dla pana pokój na wieży”.

Na ułamek sekundy ponownie ogarnęła mnie zgroza płynąca ze snu. Lecz przeminęła szybko i znowu odczuwałem jedynie przemożną ciekawość. Wkrótce została w pełni zaspokojona.

John odwrócił się do mnie.

— To na samej górze — powiedział — ale chyba będzie ci tam wygodnie. Mamy aż nadkomplet gości. Zechciałbyś teraz pójść się rozejrzeć? Na Jowisza, zapewne miałeś słuszność i nadchodzi burza z piorunami. Ależ zrobiło się ciemno.

Wstałem i poszedłem za nim. Przeszliśmy przez korytarz, a potem wspięliśmy się po dobrze znanych schodach. Następnie otworzył drzwi i wszedłem do pokoju. W tej samej chwili ogarnęła mnie znowu czysta, bezrozumna zgroza. Nie wiedziałem, czego się lękam; po prostu się bałem. Wtem, w nagłym błysku przypomnienia, jak u kogoś, kto odnajduje w pamięci dawno zagubione imię, zrozumiałem, kogo tak się obawiam. Bałem się pani Stone, której nagrobek ze złowieszczym napisem „Niesławnej pamięci” tak często widywałem we śnie tuż za trawnikiem rozciągającym się za oknem. I nagle ponownie ów lęk przeminął bez śladu, aż zacząłem się zastanawiać, czego właściwie tak się bałem — a potem znalazłem się, trzeźwy, spokojny i przy zdrowych zmysłach, w pokoju na wieży, o którym tak często słyszałem we śnie i który był mi doskonale znany.

Rozejrzałem się po pokoju z poczuciem niemal właściciela i stwierdziłem, że nic się nie zmieniło od tych nocy, podczas których tak dobrze poznałem go w snach. Tuż za drzwiami po lewej stronie, pod ścianą, stało łóżko z wezgłowiem ustawionym pod kątem. W równoległej linii znajdował się kominek i niewielka biblioteczka; dwa okna w ścianie naprzeciw drzwi miały witrażowe szybki, między nimi stała toaletka, pod czwartą ścianą zaś postawiono umywalnię i wysoki kredens. Moje bagaże zostały już rozpakowane, przybory toaletowe ułożono na właściwych miejscach, a wieczorowy ubiór leżał na narzucie na łóżku. Wtem, z nagłym dreszczem niewytłumaczalnego przerażenia, dostrzegłem dwa dość niezwykłe przedmioty, których nie widziałem wcześniej w snach: olejny portret pani Stone, naturalnej wielkości oraz czarno-biały szkic przedstawiający Jacka Stone’a, takiego, jakim mi się ukazał zaledwie tydzień wcześniej w ostatnim z cyklu powtarzających się snów: mężczyzna około trzydziestki, dość tajemniczy i o podejrzanym wyglądzie. Jego wizerunek wisiał między oknami naprzeciw innego portretu, znajdującego się obok łóżka. Spojrzałem tam i ponownie ogarnęła mnie zgroza koszmarnego snu.

Portret przedstawiał panią Stone taką, jaką widywałem ostatnio w moich snach: starą, zwiędłą i posiwiałą. Lecz mimo wyraźnej słabości fizycznej, przez cielesną powłokę przeświecała przerażająca prężność i żywotność, zgubna prężność i żywotność pieniąca się niewyobrażalnym złem. Zło wyzierało ze zwężonych, złośliwie zerkających oczu, śmiało się demonicznymi ustami. Cała twarz emanowała jakąś skrytą i odstręczającą wesołością; dłonie splecione na kolanach zdawały się drżeć od stłumionej i nieokreślonej satysfakcji. Po chwili dostrzegłem również, że obraz został podpisany w lewym dolnym rogu, a zastanawiając się, kto go namalował, przyjrzałem się bliżej i wówczas odczytałem podpis: „Julia Stone. Autoportret”.

Rozległo się stukanie do drzwi i wszedł John Clinton.

— Masz wszystko, czego ci potrzeba? — zapytał.

— Nawet więcej, niż mi potrzeba — odparłem, wskazując obraz.

Parsknął śmiechem.

— Surowa starsza pani — orzekł. — Sama to namalowała, jak pamiętam. Tak czy inaczej, niezbyt sobie pochlebiła.

— Czy nie widzisz? — spytałem. — Ta twarz nie wydaje się ludzka. To jest oblicze jakiejś czarownicy, diabelskiej istoty.

Przyjrzał się uważniej portretowi.

— Tak, nie wygląda zbyt miło — stwierdził. — Raczej nie nadaje się do sypialni, co? Przypuszczam, że miałbym koszmary, gdybym zasypiał z czymś takim wiszącym obok łóżka. Jeśli chcesz, każę to zabrać.

— Byłbym bardzo wdzięczny — odparłem.

Wezwał dzwonkiem służącego, który pomógł nam zdjąć obraz, wynieść go na podest i ustawić przodem do ściany.

— Na Jowisza, starsza pani waży swoje — rzekł John, ocierając czoło. — Ciekawe, czy coś jej leżało na sercu.

Niezwykły ciężar obrazu również zwrócił moją uwagę. Właśnie miałem to przyznać, gdy spojrzałem na swoją rękę. Była na niej krew, i to w znacznej ilości, plamiąca całą dłoń.

— Chyba się skaleczyłem — powiedziałem.

John wydał cichy okrzyk zdumienia.

— Ja także — oznajmił.

Jednocześnie lokaj wydobył chustkę i otarł nią rękę. Na chustce również dostrzegłem krew.

Wróciliśmy z Johnem do pokoju na wieży i zmyliśmy krew, lecz ani na jego dłoni, ani na mojej nie było najmniejszego skaleczenia czy zadraśnięcia. Odniosłem wrażenie, iż — upewniwszy się w tej kwestii — żaden z nas, przy milczącej obopólnej zgodzie, nie zamierzał o tym więcej wspominać. W mojej wyobraźni niejasno pojawiło się coś, o czym nie chciałem myśleć. Było to tylko przypuszczenie, lecz zdawało mi się, że John odczuł to samo.

Gorąco i duchota — ponieważ spodziewana burza jeszcze nie nadeszła — wzmogły się po kolacji i większość towarzystwa, w tym John Clinton i ja, zasiadła na pewien czas przy ścieżce okalającej trawnik, gdzie wcześniej podano podwieczorek. Było zupełnie ciemno i żadna gwiazda ani przebłysk księżyca nie potrafiły się przebić przez rozciągniętą na niebie zasłonę chmur. Nasza grupa zaczęła się stopniowo przerzedzać, panie udały się na spoczynek, panowie zaś do palarni albo sali bilardowej i o jedenastej pozostaliśmy tylko we dwóch: mój gospodarz i ja. Przez cały wieczór odnosiłem wrażenie, że zaprząta go jakaś myśl, i gdy tylko znaleźliśmy się sam na sam, przemówił:

— Ten człowiek, który pomagał nam przenieść obraz, miał krew na dłoni, zauważyłeś...? Zapytałem go przed chwilą, czy się skaleczył, i odpowiedział, że tak mu się zdawało, ale nie znalazł żadnej rany. Skąd zatem wzięła się ta krew?

Wmówiwszy sobie, że nie zamierzam o tym myśleć, istotnie nie czyniłem tego i nie chciałem, by mi o tym przypominano, zwłaszcza przed snem.

— Nie wiem — odparłem — i doprawdy nie dbam o to, dopóki portret pani Stone nie znajduje się obok mego łóżka.

John wstał.

— Ale to dziwne — zauważył. — Ha! Teraz zobaczysz jeszcze jedną dziwną rzecz.

Jego pies, terier irlandzki, wyszedł z domu, kiedy rozmawialiśmy. Drzwi do holu za nami były otwarte i wydłużony prostokąt jasnego światła kładł się na trawie, sięgając aż do żelaznej bramy, za którą rosły chwasty i drzewo orzechowe. Dostrzegłem, że sierść psa jeży się cała ze złości i strachu; odsłonił zęby, jakby gotów był rzucić się na coś, i warczał z głębi gardła. Nie zwracał najmniejszej uwagi na swego pana ani na mnie, lecz zbliżył się sztywnym, pełnym napięcia krokiem do bramy. Tam przystanął na chwilę, wyglądając przez pręty i wciąż warcząc. Wtem, nieoczekiwanie, opuściła go odwaga; zawył przeciągle i zawrócił do domu, w osobliwy sposób uginając łapy.

— Robi tak kilka razy dziennie — wyjaśnił John. — Widzi coś, co wzbudza w nim strach i nienawiść.

Podszedłem do bramy i wyjrzałem przez nią. W trawie coś się poruszało i po chwili dobiegł moich uszu dźwięk, który nie od razu potrafiłem rozpoznać. Wtem przypomniałem sobie: to przecież mruczenie kota. Zaświeciłem zapałkę i zobaczyłem dużego błękitnego persa krążącego tuż za bramą sztywnym, ekstatycznym krokiem, z ogonem uniesionym wysoko niczym chorągiew. Miął szeroko otwarte, rozjarzone oczy i co pewien czas pochylał łebek, wąchając trawę.

Wybuchnąłem śmiechem.

— Niestety, tajemnica wyjaśniona — oznajmiłem. — Oto wielki kot, który samotnie świętuje noc Walpurgi.

— Tak, to Dariusz — powiedział John. — Spędza tam pół dnia i całą noc. Ale psia tajemnica nie została wyjaśniona, gdyż on i Toby są najlepszymi przyjaciółmi, dochodzi zatem do tego kocia tajemnica. Co ten kot tam robi? I dlaczego Dariusz jest zadowolony, a Toby przerażony?

Wówczas przypomniałem sobie pewien okropny szczegół z moich snów, kiedy zobaczyłem za bramą, w miejscu gdzie był teraz kot, biały nagrobek ze złowieszczym napisem. Zanim jednak zdążyłem odpowiedzieć na pytanie, lunął deszcz, tak nagły i rzęsisty, jakby odkręcono kran, a kot przecisnął się między prętami i pomknął susami przez trawnik, by schronić się w domu. Potem usiadł na progu, wpatrując się z natężeniem w ciemność. Kiedy John wepchnął go do środka, by zamknąć drzwi, Dariusz prychnął i trzepnął go łapą.

Bez portretu Julii Stone, wyniesionego na korytarz, pokój na wieży jakoś nie budził we mnie najmniejszego niepokoju i gdy kładłem się do łóżka, bardzo senny i ociężały, dziwne zdarzenie z naszymi zakrwawionymi dłońmi oraz zachowanie psa i kota wywoływały we mnie jedynie zaciekawienie. Ostatnim miejscem, na które spojrzałem, zanim zgasiłem światło, był pusty kwadrat obok łóżka, gdzie wcześniej wisiał portret. Tutaj tapeta miała pierwotny odcień ciemnej czerwieni, podczas gdy na innych ścianach zdążyła już spłowieć. Zdmuchnąłem świecę i natychmiast zapadłem w sen.

Obudziłem się równie nagle i usiadłem na łóżku, odnosząc wrażenie, że jakieś jasne światło pada na moją twarz, choć było zupełnie ciemno. Wiedziałem dokładnie, gdzie jestem: w pokoju, który straszył mnie w snach, lecz żadna senna zgroza nie przypominała lęku ogarniającego teraz i ścinającego lodem mój mózg. Chwilę później nad domem rozległ się trzask pioruna, lecz możliwość, iż obudził mnie tylko odblask błyskawicy, nie ukoiła mego rozdygotanego serca. Coś było ze mną w pokoju, coś znajomego, i odruchowo wyciągnąłem prawą rękę, znajdującą się bliżej ściany, aby to powstrzymać. Moja dłoń dotknęła ramy obrazu wiszącego tuż obok.

Wyskoczyłem z łóżka, przewracając nocny stolik, i usłyszałem, jak mój zegarek, świeca i zapałki spadają na podłogę. W owej chwili nie potrzebowałem jednak światła, gdyż zachmurzone niebo przeszyła oślepiająca błyskawica i ukazała mi, że przy łóżku znowu wisi portret pani Stone. Pokój natychmiast pogrążył się z powrotem w ciemnościach. Lecz w tym nagłym rozbłysku dostrzegłem coś jeszcze, a mianowicie postać, która pochyliła się nad łóżkiem i obserwowała mnie. Odziana była w przylegającą do ciała białą szatę, poplamioną i noszącą ślady pleśni, a jej twarz była tą z portretu.

Gdzieś w górze rozbrzmiał odgłos gromu, a gdy umilkł i zapadła martwa cisza, usłyszałem jakiś szelest tuż obok i, co jeszcze okropniejsze, poczułem odór zgnilizny i rozkładu. A potem czyjaś dłoń spoczęła na moim ramieniu i usłyszałem tuż obok ucha pospieszny, gorączkowy oddech. Wiedziałem jednak, że ta istota, choć wyczuwalna dotykiem, węchem, wzrokiem i słuchem, nie pochodzi z tego świata, lecz jest czymś, co opuściło cielesną powłokę i dzięki swej mocy potrafiło się objawić. Wówczas przemówił znany mi już głos.

— Wiedziałam, że przyjdziesz do pokoju na wieży — usłyszałem. — Długo czekałam na ciebie. Aż wreszcie się zjawiłeś. Dzisiaj będę świętować; niebawem będziemy świętowali razem.

Przyspieszony oddech przybliżył się do mnie; czułem go na karku.

I wtedy przerażenie, które chyba sparaliżowało mnie na chwilę, ustąpiło pierwotnemu instynktowi przetrwania. Uderzyłem oburącz na oślep i jednocześnie kopnąłem, a wówczas usłyszałem cichy, zwierzęcy pisk i coś miękkiego upadło z cichym stuknięciem tuż obok mnie. Postąpiłem dwa kroki naprzód, niemal potykając się o to, co tam leżało, i szczęśliwym trafem namacałem klamkę. Sekundę później znalazłem się na podeście schodów, zatrzasnąwszy za sobą drzwi. Niemal w tej samej chwili usłyszałem, że gdzieś na dole jakieś inne drzwi się otwierają i na górę wbiegł John Clinton ze świecą w dłoni.

— Co się dzieje? — zapytał. — Śpię w pokoju tuż pod twoim i dobiegł mnie hałas, jakby... Wielkie nieba, masz krew na ramieniu.

Stałem, jak powiedział mi później, chwiejąc się na nogach, biały niczym prześcieradło, ze śladem na ramieniu, jakby spoczęła tam czyjaś zakrwawiona dłoń.

— Jest tam, w środku — odparłem, wskazując pokój. — To ona, wiesz? Portret także tam jest, wisi w tym samym miejscu, z którego go zdjęliśmy.

Parsknął śmiechem.

— Mój drogi, miałeś po prostu zły sen — powiedział.

Wyprzedził mnie, otworzył drzwi, a ja stałem obezwładniony grozą, niezdolny go zatrzymać, niezdolny się poruszyć.

— Uch! Co za paskudny zapach! — stwierdził.

Zapadła cisza; zniknął mi z oczu za otwartymi drzwiami. Po chwili wyszedł, równie blady jak ja, i zamknął drzwi za sobą.

— Tak, portret tam wisi — powiedział — a na podłodze leży coś... coś ubrudzonego ziemią, taką jak ta, w której grzebią zwłoki. Chodźmy stąd jak najprędzej, chodźmy stąd.

Jak dotarłem na dół, sam nie wiem. Poczułem przejmujące dreszcze i nudności, bardziej duchowej niż cielesnej natury i mój przyjaciel musiał pomóc mi zejść po schodach, zerkając za siebie z obawą, a nawet zgrozą. Lecz po pewnym czasie dotarliśmy do jego garderoby piętro niżej i opowiedziałem mu o wydarzeniach, które tu opisałem.

Ciąg dalszy można streścić pokrótce: w rzeczy samej, niektórzy z czytelników być może już go odgadli, jeśli pamiętają tę niewyjaśnioną historię sprzed ośmiu lat, kiedy na cmentarzu w West Fawley usiłowano trzykrotnie pochować pewną kobietę, która popełniła samobójstwo. Za każdym razem znajdowano po kilku dniach trumnę wystającą z ziemi. Po trzeciej próbie, aby nie mówiono o tym zbyt wiele, pochowano ciało w innym miejscu, w niepoświęconej ziemi. Miejsce to znajdowało się tuż za żelazną bramą ogrodu należącego do domu, w którym mieszkała ta kobieta. Popełniła samobójstwo w pokoju na szczycie wieży, w tym właśnie domu. Nazywała się Julia Stone.

Później znowu odgrzebano potajemnie jej zwłoki, a trumna — jak się okazało — była pełna krwi.GRÓB ABDULA ALEGO

Luksor, jak przyzna większość gości, którzy tam zawitali, jest wyjątkowo czarującym miejscem i szczyci się wieloma turystycznymi atrakcjami, z których za najważniejszą uznać należy doskonały hotel, dysponujący salą bilardową i ogrodem godnym bogów, mający komplet gości, organizujący co najmniej raz w tygodniu tańce na pokładzie wycieczkowego parowca oraz polowania na przepiórki, z rajskim klimatem i niewiarygodnie starymi zabytkami dla miłośników archeologii. Dla innych jednak, w istocie nielicznych, lecz niemal fanatycznie przywiązanych do swych ortodoksyjnych poglądów, urok Luksoru, niczym u śpiącej królewny, ożywa dopiero wówczas, gdy atrakcje te zamierają, hotel pustoszeje, a markier od bilardu „wyjeżdża na długi wypoczynek” do Kairu; gdy zdziesiątkowane przepiórki i dziesiątkujący je turyści umykają na północ, a tebańska równina, Danae tropikalnego słońca, staje się rozpalonym rusztem, po którym nikt z własnej woli nie podróżuje za dnia, nawet gdyby sama królowa Hatszepsut dała znak, że udzieli audiencji na tarasach w Dejr el-Bahari. Mimo to przypuszczenie, iż garstka fanatyków ma słuszność, gdyż w innych kwestiach ich opinie były wysoko cenione, skłoniło mnie do osobistego zapoznania się z ich przekonaniami i dlatego przed dwoma laty tuż przed początkiem czerwca znalazłem się tutaj jako zaprzysięgły neofita.

Duża ilość tytoniu i długie letnie dni dopomogły nam w analizowaniu uroków lata w południowym kraju, toteż razem z Westonem — jednym z pierwszych wybrańców — omawialiśmy je obszernie i choć uznaliśmy za podstawowy element pewną nieokreśloną substancję chemiczną, co należy zrozumieć, bez trudu wykryliśmy inne upajające widoki i dźwięki, które naszym zdaniem dopełniły całości. Część z nich wyliczam poniżej.

Przebudzenie w ciepłym mroku tuż przed świtem, by stwierdzić, że nie pragnie się już dłużej pozostawać w łóżku.

Cichy przejazd przez Nil w nieruchomym powietrzu, gdy konie, tak samo jak my, stoją i wdychają nieopisaną słodycz nadchodzącego poranka, a powtórne doświadczenie nie czyni go mniej cudownym.

Chwila niezmiernie krótka, lecz pełna nieskończonych wrażeń, przed wschodem słońca, gdy otulona szarym całunem rzeka wydobywa się nagle z ciemności i wygląda jak płyta odlana z zaśniedziałego brązu.

Różany rozbłysk, raptowny niczym zmiana barw w pewnych reakcjach chemicznych, rozpościerający się na niebie od wschodu po zachód i pociągający za sobą blask słońca, który natychmiast ozłaca szczyty wzgórz i spływa z nich połyskliwymi strugami.

Szmery i szelesty rozlegające się wokoło, wzmagająca się bryza, podniebny śpiew skowronka, krzyki przewoźnika: „Yallah! Yallah!”, konie potrząsające łbami.

Kolejna przejażdżka.

Kolejne śniadanie po powrocie.

Kolejna chwila, kiedy nie ma się nic do zrobienia.

Wyjazd o zachodzie słońca na pustynię przesyconą wonią ciepłego, surowego piasku, który pachnie jak nic innego na świecie, ponieważ nie ma absolutnie żadnego zapachu.

Feeria tropikalnej nocy.

Wielbłądzie mleko.

Rozmowy z fellachami, którzy są najbardziej czarującymi i najmniej obliczalnymi ludźmi na świecie, chyba że w pobliżu krążą turyści i jedyną myślą, jaka pojawia się w głowach, jest „bakszysz”.

Na koniec — i to jest przedmiotem naszego zainteresowania — pojawia się możliwość doświadczenia czegoś osobliwego.

*

Wydarzenia, które dały początek tej opowieści, nastąpiły cztery dni wcześniej, gdy Abdul Ali, najstarszy mieszkaniec wioski, zmarł nagle, nacieszywszy się latami życia i bogactwem. Jedno i drugie zostało zapewne potraktowane z niejaką przesadą, lecz jego opowieści potwierdzały niezmiennie, że liczył sobie tyle lat, ile miał funtów angielskich, a liczba ta wynosiła sto. Trafność tych okrągłych cyfr wydawała się niepodważalna, wszystko wyglądało tak schludnie, że nie mogło być nieprawdziwe, a przed upływem dwudziestu czterech godzin była to kwestia rytuału. Lecz jeśli chodzi o jego krewnych, którzy przeobrazili swą nieuniknioną żałobę w ślepe przerażenie zamiast pobożnego pogodzenia się z losem, nie znaleziono ani jednego z owych funtów angielskich czy choćby ich mniej zadowalającego odpowiednika w postaci banknotów, na które — poza sezonem turystycznym — patrzy się w Luksorze jak na niezbyt godną zaufania wersję kamienia filozoficznego, mogącego w sprzyjających okolicznościach wytworzyć złoto. Abdul Ali zmarł po stu przeżytych latach, jego funty szterlingi — również sto, niczym dożywotnia renta — umarły razem z nim, a syn Mohamed, który świętował uprzednio coś w rodzaju wprowadzenia do uroczystości, bardziej, jak uznano, sypał piaskiem w oczy niż okazywał prawdziwy smutek, jak przystało na pierwszego żałobnika.

Abdul, niestety, nie cieszył się powszechnym poważaniem; choć dopisały mu lata i dobra materialne, nie miał opinii człowieka honoru. Pił wino, gdy tylko mógł je dostać; jadł w dni ramadanu, nie zważając na zakazy, kiedy jego apetyt się tego domagał; przypisywano mu rzucanie uroków spojrzeniem, a w ostatnich chwilach życia towarzyszył mu osławiony Achmet, dobrze znany w okolicy z uprawiania czarnej magii i podejrzany o znacznie poważniejsze przestępstwo: okradanie zwłok niedawno zmarłych osób. W Egipcie bowiem, choć ograbianie zwłok starożytnych władców i kapłanów stanowi przywilej, o który ubiegają się postępowe i uczone towarzystwa, rabunek dokonywany na współczesnych zmarłych uważany jest za czyn haniebny. Mohamed, który po krótkiej chwili zamienił rzucanie pyłu w powietrze na bardziej naturalny sposób okazywania żalu, czyli obgryzanie paznokci, wyznał nam w zaufaniu, że podejrzewa Achmeta o wykrycie tajemnego miejsca, w którym ojciec trzymał pieniądze; wydawało się jednak, iż oblicze Achmeta jest tak samo pozbawione wyrazu jak wszystkie inne, gdy jego pacjent, usiłujący mu coś przekazać, odszedł ku wielkiej ciszy, a podejrzenie, że Achmet wiedział, gdzie owe pieniądze się znajdują, ustąpiło miejsca — w umysłach osób zdolnych ocenić jego charakter — nieco wątpliwemu żalowi, iż nie zdołał pozyskać tej jakże istotnej wiadomości.

A zatem Abdul umarł i został pochowany, po czym wszyscy udaliśmy się na stypę, podczas której zjedliśmy więcej pieczeni niż zwykły człowiek potrafi przełknąć o piątej po południu w czerwcowy dzień, w związku z czym Weston i ja, nie mając chęci na kolację, zatrzymaliśmy się w domu po powrocie z pustyni i porozmawialiśmy z Mohamedem, synem Abdula, oraz Husseinem, najmłodszym wnukiem, mniej więcej dwudziestoletnim, który jest również naszym lokajem, kucharzem i pokojowym; obydwaj z żalem opowiadali o pieniądzach, które przepadły, i przytaczali gorszące historie o Achmecie, które dotyczyły jego upodobania do cmentarzy. Pili kawę i palili, gdyż — aczkolwiek Hussein był naszym służącym — przybyliśmy tamtego dnia jako goście jego ojca, a wkrótce po ich odejściu zjawił się Machmout.

To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: