Pokonać giełdę - ebook
Pokonać giełdę - ebook
Opracuj swoją strategię inwestowania w akcje lub fundusze rynku akcji według rad jednego z najlepszych na świecie menedżerów funduszy inwestycyjnych.
Średnioroczna stopa zwrotu zarządzanego przez Lyncha funduszu inwestycyjnego Fidelity Magellan nieprzerwanie przez 13 lat wynosiła 27 %! Z takim wynikiem Lynch jako jeden z nielicznych pokonywał systematycznie amerykański indeks szerokiego rynku S&P 500.
Według Lyncha nie należy zapominać, że akcje nie są losami na loterii. Za każdą akcją stoi jakaś spółka i od jej kondycji zależy, co się będzie z akcjami działo. Peter Lynch instruuje, jak wybrać odpowiednie spółki i jak zbudować dochodowy portfel inwestycyjny, opierając się na własnym doświadczeniu i wiedzy. Jako doświadczony ekspert od zarządzania funduszem Lynch daje także wskazówki, jak wybrać właściwy fundusz inwestycyjny. Książka Petera Lyncha pokazuje jak skutecznie wykorzystać potencjał giełdy.
Kategoria: | Ekonomia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-63773-55-7 |
Rozmiar pliku: | 5,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Mam wielką przyjemność oddać w Państwa ręce pierwszą polską edycję „Beating the Street”, napisaną przez wybitnego amerykańskiego menedżera funduszu Petera Lyncha. Książka ta jest niezwykle cenną pozycją, pełną rad i praktycznych przykładów dotyczących sztuki inwestowania w akcje, w której autor zawarł całą swoją wiedzę i bogate doświadczenie. Mam nadzieję… że fakt wydania książki w języku polskim przyczyni się do popularyzacji tej wartościowej pozycji, która do tej pory była dostępna jedynie w oryginale. Wierzę, że zwłaszcza w obecnym czasie, naznaczonym niepewnością i wysoką zmiennością, kiedy większość zadaje sobie pytanie jak inwestować, książka ta okaże się cennym źródłem wiedzy i inspiracji.
Jestem przekonany, że wielu inwestorów z powodzeniem może pójść śladami Lyncha, podobnie jak pewnego dnia 2002 roku zrobiłem to z moim zespołem. Był to rok, kiedy wiele funduszy inwestycyjnych odradzało się po bessie spowodowanej bańką internetową, tymczasem nasz fundusz Arka BZ WBK Akcji FIO notował wyniki poniżej rynku. Wtedy przyszedł czas na refleksje i szukanie nowej drogi. Wróciłem wówczas do książki Lyncha, którą co prawda czytałem wcześniej, ale po pierwszej lekturze wydała mi się nieadekwatna do polskiej rzeczywistości lat 90. W tamtym czasie, kiedy zawodowo mogłem zajmować się tylko spółkami z naszej giełdy, na GPW było niewiele firm. Mały wybór spółek bardzo utrudniał korzystanie z doświadczeń Lyncha. Po kilku latach, we wspomnianym roku 2002, nasze możliwości inwestycyjne były znacznie większe. GPW rozwijała się dynamicznie, a my mogliśmy inwestować także za granicą.
Z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że to właśnie ta książka zaoferowała nam najwięcej i stanowiła największą inspirację. Od 2003 Arka BZ WBK Akcji FIO i indywidualne portfele akcyjne systematycznie każdego roku pokonywały swój benchmark – indeks WIG. Wyjątkiem był rok 2008, rok głębokiej bessy, kiedy Arka BZ WBK Akcji FIO oraz portfele zanotowały silne spadki, ale ich wyniki nie odbiegały znacząco od poziomu rynku (wartości szerokiego indeksu WIG).
Dla wielu z Państwa filozofia Lyncha okaże się mniej lub bardziej znana. Takie zasady, jak „inwestuj w spółki, które znasz”, „inwestuj w wartość i fundamenty firmy” czy „kupuj akcje, gdy ich ceny są niskie” wielu z Państwa zapewne słyszało, być może próbowało nawet zastosować w praktyce. Mimo to zdumiewająco wielu inwestorów wciąż kieruje się przy wyborze akcji tylko spekulacjami i przeczuciami. Inwestowanie staje się wówczas grą, w której o wyniku decyduje przypadek. W konsekwencji inwestorzy niejednokrotnie ponoszą straty, a jeśli osiągają zyski, to są one przeważnie mniejsze w odniesieniu do możliwości, jakie oferuje giełda w długim terminie.
Wspólnie z Lynchem, który miał podobną refleksję na temat amerykańskich inwestorów, chciałbym Państwa przekonać i zachęcić do prawdziwego inwestowania, które polega na świadomym wyborze akcji firm w oparciu o dostępne dane. Jestem przekonany, że wówczas zdecydowanie więcej będzie inwestorów, których rynek akcji nie rozczaruje, a wręcz przeciwnie, z powodzeniem go wykorzystają, aby osiągnąć finansowy sukces. Jak powiedział Lynch oczywiście „nie mamy żadnego dzwoneczka, który się odezwie, gdy kupimy dobrą akcję, ale jeśli wiemy, jakie czynniki sprawiają, że dana spółka osiągnie dochód lub nie to zdecydowanie poprawiamy swoje szanse”. Wiele z tych czynników zostało w książce przedstawionych.
Muszę Państwa jednak szczerze uprzedzić, że filozofia Lyncha, choć wydaje się nieskomplikowana, nie jest łatwa do zastosowania w praktyce. Przede wszystkim wymaga bowiem żelaznej konsekwencji, a często umiejętności pójścia pod prąd. Jej realizacja wymaga również ciężkiej pracy i czasu. I to jak sądzę są główne powody, dla których wielu naśladujących Lyncha czyniło to bez sukcesu. Sam Lynch zapytany w czasie swojego pierwszego wywiadu telewizyjnego w 1983 roku, jak przez 5 lat osiągnął wynik 305% dla Fidelity Magellan, odpowiedział „Odwiedzam 200 przedsiębiorstw rocznie i czytam 700 rocznych sprawozdań finansowych”. Pocieszający może być fakt, że przeciętny inwestor indywidualny będzie miał zdecydowanie mniej spółek w portfelu niż zarządzający funduszem inwestycyjnym, a zatem będzie musiał wykonać znacznie mniej pracy.
Przeglądając kartki pierwszego polskiego wydania tej napisanej przed piętnastu laty książki, mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że nie straciła ona na swej aktualności. Lektura co prawda odnosi się do rynku amerykańskiego i nieco innej rzeczywistości gospodarczej, ale zasady inwestowania i filozofia Lyncha są uniwersalne i mogą być stosowane z powodzeniem także dziś. Ponadto książka ta zachowała charakter ciekawej opowieści, która ma dużą moc przekonywania i pozwolę sobie wyrazić nadzieję, że przekona również Państwa.
Na koniec tego wstępu chciałbym poruszyć jeszcze jeden wątek, na który Czytelnik na pewno zwróci uwagę. Lynch jest znany z nieprzychylnej opinii o swoich kolegach po fachu, czyli zarządzających z Wall Street. Także w Beating the Street niejednokrotnie formułuje bardzo krytyczne uwagi wobec nich. W tym świetle może wydawać się dziwne, że patronem polskiego wydania książki jest właśnie towarzystwo funduszy inwestycyjnych. Warto jednak zwrócić uwagę, że autor nie tyle krytykował instytucje zarządzania aktywami jako takie, ile nieumiejętność zarządzających osiągania wyników lepszych od rynku. Planując proces inwestycyjny staraliśmy się unikać pułapek, z powodu których Lynch negatywnie oceniał fundusze inwestycyjne. Ufam, że nam się to udaje, czego potwierdzeniem są nasze wyniki – w długim terminie jako jedni z nielicznych pokonujemy rynek.
Kończąc, życzę Państwu powodzenia na rynku akcji i wierzę, że książka, którą trzymacie w rękach, okaże się pomocna w osiąganiu ponadprzeciętnych wyników inwestycyjnych.
Krzysztof Grzegorek
Prezes Zarządu
BZ WBK AIB Asset Management SAPODZIĘKOWANIA
Dziękuję Johnowi Rothchildowi za wspaniały talent, ciężką pracę i cudowne poczucie humoru, dzięki którym powstały One Up on Wall Street i Beating the Street.
Peggy Malaspina podważała każde przyjmowane tu założenie i odegrała ważną rolę w kształtowaniu koncepcji przedstawionych w obydwu tych książkach. Po godzinach pracy gromadził dane i sprawdzał fakty także jej zespół analityków: David Sherman, Andrew Wolf, Michael Graber, Christine Coyne, Lyn Hadden i Erik Masci.
Dziękuję pracownikom Fidelity, szczególnie mojej współpracownicy Evelyn Flynn, a także Bobowi Hill’owi i ludziom z Fidelity Chart Room, w którym pracują: Guy Cerundolo, Bob Beckwitt, Lauren Allansmith, Phil Thayer, and Jacques Perold.
W poszukiwaniu informacji nikt nie prześcignie pracowników Fidelity’s Fixed Income i Equity Research Information Centers: Shawna Bastiena, Karen O’Toole i Sheili Collins. W zgromadzeniu wielu wyliczeń i wykresów bardzo mi pomogli Jeff Todd i Christopher Green z Management Information and Analysis Group.
Dziękuję także wydawcy Bobowi Benderowi, jego asystentce Johannie Li oraz redaktorom Gypsy da Silva i Stevenowi Messina z Simon & Schuster.
Książka ta nie powstałaby bez pracy, jaką włożył Doe Coover, agent literacki z Bostonu, który nadzorował wiele etapów jej powstawania.
John Rothchild dziękuje swojej agentce, Elizabeth Darhansoff. Pomagał mu też Bruce Lemle z Miami.PETER LYNCH WSTĘP DO BEATING THE STREET¹
Trzydziestego pierwszego maja 1990 roku zamknąłem system Quotron w funduszu Fidelity Magellan. Właśnie minęło trzynaście lat, odkąd podjąłem tam pracę. Jimmy Carter, który był wtedy prezydentem, przyznał, że ma w sercu żądzę. Ja też miałem żądzę. Żądzę akcji. W okresie kierowania Magellanem obracałem milionami akcji, a aktywa Funduszu przekroczyły 12 mld, kiedy zamykałem system Quotron. Nic dziwnego, że zasłynąłem jako ten, dla którego nie ma złych akcji.
Odszedłem nagle, ale decyzji nie podjąłem z dnia na dzień. Praca polegająca na śledzeniu działalności mnóstwa firm zaczęła dawać się we znaki w połowie lat 80., gdy indeks Dow przekroczył poziom 2000, a ja przekroczyłem 43 lata. Wprawdzie podobało mi się zarządzanie portfelem o wielkości PKB Ekwadoru, ale tęskniłem za domem i patrzeniem, jak dorastają moje dzieci. A one zmieniały się szybko. Co weekend niemal na nowo musiały mi się przedstawiać. Więcej czasu spędzałem z Fannie Mae, Freddie Mac i Sallie Mae niż z nimi.
Gdy zaczynasz mylić Fannie Mae, Freddie Mac i Sallie Mae z członkami rodziny, pamiętasz dwa tysiące symboli giełdowych, ale zapominasz o urodzinach własnych dzieci, to istnieje spore prawdopodobieństwo, że praca pochłonęła cię za bardzo.
W 1989 wielką korektę 1987 roku mieliśmy już za sobą, giełda radziła sobie sprawnie, a ja obchodziłem czterdzieste szóste urodziny z żoną Carolyn i córkami: Mary, Annie i Beth. W połowie przyjęcia doznałem olśnienia. Gdy człowiek uświadamia sobie, że żyje już dłużej od własnych rodziców, zaczyna czuć się śmiertelny. Zdaje sobie sprawę, że życie trwa ledwie chwilę, a śmierć ciągnie się w nieskończoność. Zaczyna żałować, że częściej nie chodził na szkolne przedstawienia, częściej nie wyjeżdżał na narty i nie grał w piłkę. Przypomina sobie, że jeszcze nikt na łożu śmierci nie narzekał, że „za mało czasu spędził w biurze”.
Próbowałem przekonywać sam siebie, że dzieci są już starsze i nie wymagają tyle uwagi, co dawniej, choć w głębi serca czułem, że jest zupełnie inaczej. Niemowlaki obijają się o meble, przewracają, a rodzice muszą stale mieć je na oku. Ale mimo wszystko wymagają mniej czasu i wysiłku niż pomaganie przy odrabianiu hiszpańskiego czy matematyki, z której już wszystko zapomniałeś, podwożenie na korty lub zakupy albo zapewnianie, że bycie nastolatkiem nie jest takie złe.
Aby być na bieżąco z nastolatkami i ich sposobem myślenia, w weekendy rodzice muszą słuchać ich muzyki, wkuwać na pamięć nazwy zespołów rockowych i oglądać filmy, których w innym razie nie obejrzałby żaden dorosły człowiek. Sam też tak postępowałem, ale dość rzadko. W niedziele siadywałem przy biurku naprzeciw fototapety z Himalajami. Gdy od czasu do czasu zabierałem córki do kina albo na pizzę, nie przestawałem myśleć o inwestowaniu. To one pokazały mi Pizza Time Theater i żałowałem, że nie kupiłem akcji tej firmy. One też pokazały mi Chi-Chi, firmę, której akcje chciałem kupić.
W 1990 roku Mary, Anne i Beth miały już odpowiednio 15, 11 i 7 lat. Mary była w szkole z internatem i przyjeżdżała do domu tylko w parzyste weekendy. Jesienią zagrała w siedmiu meczach piłkarskich, a ja widziałem tylko jeden. W tym samym roku kartki bożonarodzeniowe od rodziny Lynchów zostały wysłane z trzymiesięcznym opóźnieniem. Gazetowe wycinki z artykułami opisującymi osiągnięcia naszych dzieci układaliśmy na półce z pamiątkami, ale nie było czasu ich przeczytać.
W te dni, kiedy musiałem siedzieć w biurze do nocy, chodziłem na zebrania licznych organizacji charytatywnych, w których na ochotnika zasiadałem w zarządach. Często organizacje te zapraszały mnie do działalności w komisji inwestycyjnej. Wybieranie akcji dla organizacji służących dobrej sprawie to działalność ze wszech miar pozytywna, ale moje obowiązki wolontariusza mnożyły się równie szybko jak zadania w Magellan Funds i obowiązki wobec córek, które z każdym dniem miały zadawane coraz trudniejsze lekcje i co tydzień musiały być podwożone na coraz częstsze zajęcia pozalekcyjne.
W tamtym czasie moje marzenia zaprzątała Sallie Mae, a do najromantyczniejszych spotkań z żoną Carolyn dochodziło jedynie na podjeździe samochodowym, gdy ja wracałem, a ona wyjeżdżała, albo odwrotnie. Podczas rocznych badań okresowych przyznałem się lekarzowi, że moje ćwiczenia fizyczne ograniczają się do codziennego mycia zębów. Od półtora roku nie przeczytałem żadnej książki. Przez dwa lata widziałem trzy przedstawienia operowe, Latającego Holendra, Cyganerię i Fausta, ale ani jednego meczu. To mi przypomniało o Pierwszej Zasadzie Petera²:
Jeśli liczba obejrzanych przedstawień operowych przewyższa liczbę obejrzanych meczów piłkarskich w stosunku trzy do zera, to z twoim życiem dzieje się coś złego.
W połowie 1990 roku dotarło do mnie, że muszę odejść z pracy. Przypomniałem sobie, że patron mojego funduszu, Ferdinand Magellan, również osiadł na odległej wyspie Oceanu Spokojnego, chociaż jego dalsze dzieje nie napawały optymizmem (został zadźgany przez tubylców). Z nadzieją, że rozwścieczeni akcjonariusze nie zgotują mi podobnego losu, poprosiłem o spotkanie Neda Johnsona, mojego szefa w Fidelity, i Gary’ego Burkheada, dyrektora operacyjnego, aby omówić mo je odejście.
Rozmowy toczyły się w przyjaznej atmosferze. Ned Johnson zaproponował, abym przejął kierownictwo nad grupą funduszy powierniczych. Zaproponował, żebym obracał mniejszymi aktywami, powiedzmy 100 milionów, a nie 12 miliardów jak do tej pory. Ale mnie się wydawało, że chociaż to parę cyferek mniej, pracy będę miał tyle samo i soboty znów będę spędzał w biurze. Uprzejmie odrzuciłem propozycję Neda.
Niewiele osób wiedziało, że prowadziłem także fundusz pracowniczy z miliardowymi aktywami w imieniu kilku dużych przedsiębiorstw, wśród których były między innymi Kodak, Ford i Eaton: największe udziały miał Kodak. Fundusz ten osiągał lepsze wyniki niż Magellan, bo inwestując pieniądze nie musiałem przestrzegać wielu ograniczeń. Choćby takiego, że fundusz powierniczy nie może zainwestować więcej niż 5 procent w akcje jednej spółki, a funduszu pracowniczego nie obowiązują takie restrykcje.
Ludzie z Kodaka, Forda i Eaton chcieli, abym pomimo odejścia z Magellana, nadal zarządzał ich pieniędzmi z funduszu pracowniczego, ale ich prośbę również odrzuciłem. Padły też liczne propozycje założenia Funduszu Lyncha. Miałby to być fundusz zamknięty, który byłby notowany na Nowojorskiej Giełdzie Papierów Wartościowych. Zwolennicy twierdzili, że wystarczy „tournée” po kilku miastach, aby sprzedać udziały w Funduszu Lyncha za miliardy dolarów.
Z punktu widzenia menedżera atrakcyjność funduszu zamkniętego polega na tym, że nawet jeśli osiąga słabe wyniki, nie traci inwestorów A to dlatego, że jednostki są sprzedawane na giełdzie w taki sam sposób jak akcje Merck czy Polaroid, a więc każdy sprzedawca jednostki funduszu zamkniętego musi mieć kupca. W efekcie liczba tytułów uczestnictwa pozostaje zawsze taka sama.
Inaczej wygląda sprawa funduszy otwartych typu Magellan. Tutaj, gdy uczestnik chce wycofać pieniądze, fundusz musi w zamian za jednostki wypłacić mu gotówkę i w ten sposób wielkość funduszu ulega zmniejszeniu. Jeśli jakiś otwarty fundusz traci popularność, może skurczyć się w błyskawicznym tempie, bo klienci przeniosą pieniądze do konkurencyjnych funduszy albo na rynki pieniężne. Dlatego menedżerowie funduszy otwartych nie sypiają tak spokojnie jak zarządcy funduszy zamkniętych.
Dysponujący 2 miliardami Fundusz Lyncha notowany na NYSE obracałby takimi pieniędzmi już zawsze (chyba że popełniłbym serię inwestycyjnych pomyłek i stracił całą kasę). A ja rok w rok otrzymywałbym 75 punktów bazowych (15 milionów dolarów) honorarium.
Pod względem finansowym była to propozycja kusząca. Zatrudniłbym masę asystentów analizujących ceny akcji, ograniczyłbym czas pracy do minimum, grał w golfa, więcej czasu spędzał z żoną i córkami, a ponadto chodził na mecze Red Sox, Celtics i na Cyganerię. Obojętnie, czy wyprzedziłbym giełdę, czy został daleko w tyle, otrzymywałbym sowitą zapłatę.
W takim układzie pojawiały się tylko dwa problemy. Po pierwsze moje pragnienie przeganiania giełdy znacznie przewyższa tolerancję na spadanie poniżej średniej giełdowej. A poza tym zawsze uważałem, że wyboru akcji powinien osobiście dokonywać menedżer funduszu. Więc znowu tkwiłbym w soboty w biurze Funduszu Lyncha zasypany po uszy rocznymi sprawozdaniami. Dysponowałbym mnóstwem kasy i niedoborem czasu.
Zawsze sceptycznie podchodziłem do milionerów, którzy składali sobie gratulacje, bo rezygnowali z szansy dalszego bogacenia się. Niewiele osób może pozwolić sobie na luksus machnięcia ręką na pokaźną sumkę. Jeśli jednak ktoś ma w życiu tyle szczęścia, co ja, i był szczodrze wynagradzany, to w pewnym momencie musi dokonać wyboru, czy zostać niewolnikiem powiększania swojego majątku, czy też korzystać z tego, co już zgromadził.
Tołstoj napisał opowiadanie o ambitnym rolniku. Pewien szczodry pan zaproponował, że da mu tyle ziemi, ile zdoła obejść w jeden dzień. Chłop biegł z całych sił przez kilka godzin i wybiegał sobie tyle ziemi, że życia by mu nie starczyło na jej uprawianie. Już mniejszy obszar zapewniał kilku następnym pokoleniom życie w dostatku. Dyszał ze zmęczenia i zalewał się potem. Myślał nawet, aby się zatrzymać, ale nie mógł nad sobą zapanować – bo na czym niby miałby poprzestać? Pragnął wykorzystać swoją szansę do maksimum, aż w końcu padł i umarł z wycieńczenia.
Miałem nadzieję uniknąć takiego końca.WSTĘP DO WYDANIA KIESZONKOWEGO
Dzięki edycji wydania kieszonkowego nadarzyła się szansa, aby odpowiedzieć na pojawiające się – po wydaniu w twardej okładce – reakcje zarówno prasy jak i radiosłuchaczy, dzwoniących podczas wieczornych audycji.
Jest kilka spraw, które moim zdaniem wyraźnie podkreśliłem w pierwszym wydaniu, a moi recenzenci o nich nie wspominali. Inne rzeczy czytelnicy wyłapali z książki wbrew moim intencjom. I dlatego cieszę się, że mogę napisać nowy wstęp i wyjaśnić najważniejsze nieporozumienia.
Na czele listy jest zarzut, że Lynch stawia się na piedestale i przemawia niczym gwiazdor baseballa do trampkarzy, dając im fałszywe nadzieje, że kiedyś zagrają w superlidze. Porównanie do baseballisty Babe’ego Rutha – jakkolwiek pochlebiające – jest z dwóch względów nietrafne. Po pierwsze zbyt często mam potknięcia i zbyt często chybiam, żeby mnie porównywać do słynnego Sułtana. A po drugie uważam, że trampkarze (czyt. drobni inwestorzy, przeciętni inwestorzy, czy ogólnie społeczeństwo) nie powinni próbować naśladować pierwszoligowych profesjonalistów.
Starałem się jasno dać do zrozumienia, że przeciętny inwestor działa zupełnie inaczej niż menedżer funduszu inwestycyjnego czy emerytalnego z Wall Street. Indywidualny inwestor nie musi stosować wielu reguł, które uprzykrzają życie menedżerowi funduszu. Przeciętny inwestor ma akcje kilku spółek i prowadzi rozeznanie w wolnym czasie. Jeśli w danym momencie nie podoba ci się żadna firma, możesz schować gotówkę i poczekać na okazję. Nie musisz konkurować z sąsiadami – a profesjonaliści muszą – za pośrednictwem kwartalnych zestawień prezentowanych w miejscowym sklepie.
Dowodem na to, że przeciętny inwestor nieobciążony przepisami menedżera funduszu może sobie znakomicie radzić, jest NAIC³, organizacja zrzeszająca 10 tys. lokalnych klubów inwestora, do których należą zwyczajni ludzie. Według NAIC 69,4 procent lokalnych klubów osiągnęło wyniki powyżej średniej S&P 500 w 1992 roku. A ponad połowa z nich wyprzedza S&P 500 od pięciu lat. Wygląda na to, że kluby, korzystając z przewagi amatorów, coraz sprawniej wybierają akcje.
Jeśli osiągasz sukcesy jako inwestor, to prawdopodobnie między innymi dzięki temu, że jesteś amatorem. Przeprowadziłeś własne rozeznanie i kupiłeś akcje wielkich spółek, które Wall Street być może przeoczyła. Znakomite wyniki lokalnych banków i kas oszczędnościowo-pożyczkowych świadczą o tym, że inwestowanie w firmy z sąsiedztwa się opłaca.
Drugie nieporozumienie to przekonanie Lyncha, że wszyscy chodzą z kalkulatorami w dłoni, czytają bilanse księgowe, analizują spółki i kupują akcje. Prawda wygląda tak, że miliony Amerykanów stronią od akcji. Są to ludzie, których nie interesuje analiza spółek ani przeglądanie zestawień zysków i strat, i którzy w sprawozdaniach rocznych oglądają tylko rysunki. Najgorsze, co można zrobić, to zainwestować w nieznaną sobie firmę.
Niestety kupowanie akcji w ciemno to w Ameryce nadal popularne hobby. Wróćmy do porównań ze sportem. Gdy ludzie odkrywają, że nie idzie im w hokeju lub baseballu, odkładają kije i zaczynają grać w golfa, uprawiać działkę albo zbierać znaczki. Ale gdy odkryją, że nie idzie im kupowanie akcji, wcale nie przestają inwestować.
Osoby nieumiejące wybierać akcji mówią często, że „grają na giełdzie”, jakby to była loteria. Jeśli „grasz”, oczekujesz uzyskania szybkiej gratyfikacji bez nakładów pracy. Fascynuje ich ekscytacja płynąca z kupowania w jednym tygodniu jednych akcji, w innym kolejnych. Albo z kupowania opcji i kontraktów futures.
„Gra na giełdzie” to zajęcie destrukcyjne. Gracze giełdowi przed podróżą poświęcają całe tygodnie na analizowanie promocji lotniczych albo studiowanie przewodników turystycznych, a inwestują 10 tys. dolarów w firmę, o której nic nie wiedzą. Nawet ci, którzy poważnie podchodzą do planowania wakacji, dają się złapać w „grę na giełdzie”. To kompletne wypaczenie procesu kupowania akcji.
Właśnie do tych osób kieruję swoją książkę. Do tych, którzy kierują się przeczuciami i zawsze przegrywają. Kupują po 100 dol. akcje IBM, bo czują, że firma ma przed sobą „comeback” albo inwestują w akcje spółki biotechnologicznej lub kasyna, bo słyszeli, że te akcje mają „skoczyć”.
Jeśli uda im się coś uratować po tych stratach, inwestują w opcje albo kontrakty futures, bo mają przeczucie, że w tym miesiącu S&P 500 pójdzie w górę. W końcu utwierdzają się w przekonaniu, że Wall Street to jedna wielka loteria. Ale to właśnie oni zrobili z niej grę.
Trzecie nieporozumienie jest takie, że Lynch jest przeciwnikiem funduszy inwestycyjnych. Dlaczego miałbym kąsać rękę, która przez lata tak wspaniale mnie karmiła? Fundusze akcji są znakomitym rozwiązaniem dla osób, które chcą mieć akcje, a nie chcą prowadzić własnych analiz. Ostatnio inwestorzy funduszy akcji prosperowali znakomicie i nie ma powodów przypuszczać, że w przyszłości będzie inaczej. Nie ma zakazu inwestowania i w akcje i w fundusze akcji. Nie ma zakazu posiadania jednostek kilku funduszy. Nawet jeśli czasami wypadają gorzej niż średnia giełdowa, to na dłuższą metę przynoszą satysfakcję. Wyniki w bliższej perspektywie są trudniejsze do przewidzenia. Dlatego nie należy kupować jednostek funduszu, jeśli nie ma możliwości odłożenia tych pieniędzy na kilka lat i tolerowania wszelkich cenowych wzlotów i upadków.
Otuchą napawa mnie fakt, że indywidualni inwestorzy uczą się nie bać o swoje akcje i jednostki funduszy w takich okresach spadków jak w październiku 1987 roku. Moment strachu pojawił się w 1989 roku, gdy indeks Dow Jones Industrial Average spadł o 200 punktów, a potem w 1990 roku o 500 punktów. W obydwu przypadkach okazało się, że większość inwestorów kupowała akcje w tym czasie.
Najwyraźniej przekonało ich twierdzenie, że w dalszej perspektywie akcje zawsze wypadają korzystniej niż obligacje lub certyfikaty depozytowe. Ostatnio z przerażeniem odkryłem, że moja rodzima firma Fidelity tylko w niewielkim procencie inwestuje w fundusze akcji pieniądze z kont emerytalnych, które otworzyło tam tysiące ludzi. Większość z nich trafia do funduszy rynku pieniężnego, funduszy obligacji albo funduszy akcji z wysokimi dywidendami. A przecież dla środków z kont emerytalnych, na których pozostają przez 10–30 lat, idealnym miejscem są właśnie akcje.WPROWADZENIE Ucieczka z niewoli
EMERYTOWANY MENEDŻER FUNDUSZU ma prawo udzielać tylko porad inwestycyjnych, a nie duchowych, ale postanowiłem jeszcze raz stanąć na ambonie, ponieważ większość parafian nadal wybiera obligacje. Oczywiście musieli przespać ostatnie kazanie, On Up on Wall Street., w którym starałem się raz na zawsze przekonać, że pieniądze ulokowane w akcjach przynoszą większe dochody niż z obligacji, świadectw depozytowych albo na lokatach oszczędnościowych. Bo czy w przeciwnym razie nadal 90 procent narodu lokowałaby pieniądze w te gorsze środki?
W latach 80. XX w., czyli w drugiej pod względem korzyści dekadzie nowożytnej historii (trochę lepsze były tylko lata 50.), odsetek aktywów lokowanych w akcje spadł! A właściwie cały czas spada – od 40 procent w latach 60., do 25 procent w 80. i 17 w 90. Gdy średnia Dow Jonesa i wszystkie inne indeksy wzrosły czterokrotnie, większość inwestorów przerzuciła się na obligacje. Także aktywa zainwestowane fundusze powiernicze inwestujące w akcje skurczyły się z 70 procent w latach 80. do 43 procent w latach 90.
W przyszłości może to prowadzić do skurczenia majątku indywidualnego i krajowego. Zacznę więc od tego, czym skończyłem ostatnim razem: jeśli jutro chcesz mieć więcej pieniędzy niż dzisiaj, to część swojego kapitału musisz zainwestować w akcje. Może będziemy mieli bessę przez najbliższe dwa czy trzy lata lub przez najbliższych pięć wcale nie będziesz chciał słyszeć o akcjach. Ale w XX wieku mieliśmy wiele bess, nie mówiąc już o recesjach, a mimo to wyniki są niepodważalne: wcześniej czy później portfel akcji lub fundusz powierniczy inwestujący w akcje okazuje się cenniejszy niż portfel obligacji, certyfikatów depozytowych czy rynek pieniężny. Podkreślam to z całą stanowczością.
Najbardziej przekonujący dowód tego twierdzenia znalazłem w roczniku Ibbotson SBBI Yearbook 1993, rozdział 1, strona 17 pod tytułem Średni roczny zwrot w dekadach 1926–1989. Jest to podsumowanie zysków, które człowiek osiągnąłby, inwestując w akcje z indeksu S&P 500, indeks małych firm, długoterminowe obligacje rządowe, długoterminowe obligacje korporacyjne i krótkoterminowe bony skarbowe. Wyniki widać w Tabeli I-1.
Ci z nas, którzy odznaczają się geniuszem inwestycyjnym, mogli zainwestować pieniądze w akcje z indeksu S&P 500 w latach 20., w 1929 roku przerzucić się na długoterminowe obligacje korporacyjne, przetrzymać je przez całe lata 30., w latach 40. przerzucić się na akcje małych firm, w latach 50. wrócić do indeksu S&P 500, w latach 60. i 70. wrócić do małych firm, a w 80. znów do indeksu S&P 500. Osoby, które postąpiły zgodnie z tą inspirującą strategią, są teraz miliarderami i mieszkają na Francuskiej Riwierze. Sam bym zarekomendował tę strategię, gdybym w odpowiednim czasie był na tyle mądry. Oczywista stała się dopiero po fakcie.
Ponieważ jednak nigdy nie spotkałem miliardera, który w ten sposób dorobiłby się fortuny, muszę przyjąć, że geniuszy jest niewielu i większość z nas odznacza się zwyczajną inteligencją. Raczej nikt nie jest w stanie przewidzieć, kiedy nastąpi taki rzadko spotykany okres, w którym obligacje przynoszą więcej zysków niż akcje. Fakty wyglądają jednak tak, że tylko w jednym dziesięcioleciu na siedem (w latach 30.) przegrali inwestorzy wybierający akcje (w latach 70. był remis). Tak czy inaczej istnieje prawdopodobieństwo siedem do jednego, że ludzie lepiej wyjdą na akcjach niż na obligacjach.
Tabla I-1. Średni roczny zwrot (proc.)
--------------------------------------------------- -------- ------- ------- ------- ------- ------- -------
1920–* 1930– 1940– 1950– 1960– 1970– 1980–
S&P 500 19,2 0,0 9,2 19,4 7,8 5,9 17,5
Akcje małych firm -4,5 1,4 20,7 16,9 15,5 11,5 15,8
Długoterminowe obligacje rządowe 5,0 4,9 3,2 -0,1 1,4 5,5 12,6
Długoterminowe obligacje korporacyjne 5,2 6,9 2,7 1,0 1,7 6,2 13,0
Bony skarbowe 3,7 0,6 0,4 1,9 3,9 6,3 8,9
Inflacja -1,1 -2,0 5,4 2,2 2,5 7,4 5,1
--------------------------------------------------- -------- ------- ------- ------- ------- ------- -------
* W okresie: 1926-29.
Źródło: Ibbotson SBBI Yearbook, 1993.
Poza tym, raczej nie ma co liczyć, że w tych rzadkich momentach, gdy wygrywają posiadacze obligacji, zarobią oni tyle, co akcjonariusze w latach 40. i 60. Przez sześćdziesiąt cztery lata uwzględnione w tabelce, 100 tys. dolarów zainwestowane w długoterminowe obligacje rządowe teraz byłoby warte 1,6 miliona, podczas gdy ta sama suma ulokowana w S&P dałaby 25,5 miliona. To prowadzi do Drugiej Zasady Petera:
Dżentelmeni inwestujący w obligacje nie wiedzą, co tracą.
A mimo to nadal jesteśmy narodem inwestującym w obligacje. Miliony ludzi decyduje się na odsetki, które na przestrzeni kilku lat przewyższą – albo nie – inflację o najwyżej 5–6 procent wartości netto. Kupujcie akcje! Jeśli ktoś wyniesie tylko tyle z tej książki, to warto ją było pisać.
Dyskusja na temat tego, czy inwestować w małe firmy, w duże, czy też wybierać fundusze powiernicze inwestujące w akcje (o wszystkim tym będzie mowa w następnych rozdziałach), to kwestia drugorzędna. Najważniejsze, aby kupować akcje – małych, dużych czy średnich firm. Zakładam oczywiście, że wybierasz akcje i inwestujesz w sposób inteligentny. I że nie dajesz się zastraszyć, gdy giełdę dopada korekta.
Drugi powód, dla którego podjąłem się realizacji tego projektu, to pragnienie zachęcenia amatorów, aby nie zrażali się, gdy w przeszłości dokonali błędnego wyboru akcji. Już wcześniej powiedziałem, że amator, który poświęci trochę czasu na przeanalizowanie przedsiębiorstw z branży, w której trochę się orientuje, osiągnie lepsze wyniki niż 95 procent specjalistów zarządzających funduszami – a do tego będzie miał sporo zabawy.
Spora część menedżerów funduszy nie zgadza się z tym twierdzeniem, uważa je za bzdurne, a czasami nawet nazywa „wypocinami Lyncha”. Niemniej jednak dwa i pół roku spędzone poza funduszem Magellana utwierdziły mnie w przekonaniu, że amatorzy mają przewagę. Dla niedowiarków szarpnąłem się na dodatkowy dowód.
Wykres 1-1
Można go znaleźć w Rozdziale i pod tytułem Cud świętej Agnieszki „ który opowiada o tym, jak grupa bostońskich siódmoklasistów z dwuletniej inwestycji osiągnęła wyniki, których profesjonaliści z Wall Street mogą im tylko pozazdrościć.
Tymczasem znacznie większa grupa dorosłych inwestorów-amatorów bije kolegów-zawodowców przez kilka lat z rzędu. Ci skuteczni inwestorzy należą do setek klubów sponsorowanych przez Nasional Association of Inwestors , ich roczne osiągi są tak samo godne pozazdroszczenia jak uczniów ze szkoły świętej Agnieszki.
Wszyscy inwestorzy odznaczają się bowiem pewną szczególną cechą – ich metoda inwestycyjna jest prostsza i bardziej dochodowa niż barokowe techniki stosowane przez sowicie opłacanych zawodowców.
Niezależnie od tego, jaką techniką wybierasz akcje lub jednostki funduszy, to w ostatecznym rezultacie twój sukces zależy od tego, jak długo będziesz potrafił opierać się zmartwieniom tego świata, aby twoje inwestycje mogły okazać się sukcesem. O losie inwestora decyduje nie głowa lecz nerwy. Człowiek płochliwy, choćby nie wiadomo jak inteligentny, zawsze bardziej narażony jest na ucieczkę przed niedźwiedziem.
Co roku w styczniu grupa specjalistów giełdowych zbiera się na panelu dyskusyjnym sponsorowanym przez czasopismo „Barron’s”, które później publikuje sprawozdanie. Jeśli kupiłeś akcje spółek, które polecaliśmy, zarobiłeś dużo pieniędzy, ale jeśli zwracałeś uwagę na nasze opinie na temat kierunku rozwoju giełdy i gospodarki, to byłeś zbyt przestraszony, aby kupić akcje. Rozdział drugi zajmuje się tym, jak postępować w przypadku „weekendowego przerażenia” i jak je ignorować.
W trzecim rozdziale Wycieczka po Funduszu próbuję zarysować strategię dla funduszu inwestycyjnego. Chociaż w głębi serca pozostaję zwolennikiem akcji, to emerytura uprawnia mnie do omawiania tej kwestii, którą jako menedżer funduszu poruszałem niechętnie. Gdy czynnie działasz w branży, każde twoje słowo może zostać uznane za wypowiadane dla własnej korzyści lub po to, aby w podstępny sposób przyciągnąć nowego klienta – a teraz czegoś takiego zarzucić mi nie można.
Ostatnio pomagałem pewnej dobroczynnej organizacji z Nowej Anglii opracować nową strategię dla portfela inwestycyjnego. (Nazwa tej instytucji musi pozostać tajemnicą dla dobra sytuacji, którą chcę zaprezentować). Najpierw należy zadecydować, ile pieniędzy ulokować w obligacjach, a ile w akcjach, a także jak każdą z części zainwestować. Takie decyzje musi podejmować każdy menedżer funduszu i dlatego szczegółowo opisałem, jak to robić.
Rozdziały czwarty, piąty i szósty stanowią trzyczęściową retrospektywę – jak kierowałem Magellanem przez trzynaście lat i dziewięć poważnych korekt. Zajęcie to dało mi wymówkę, aby wrócić myślami do przeszłości i dokładnie przeanalizować, jakie czynniki złożyły się na mój sukces. Niektóre wnioski zaskoczyły nawet mnie – chociaż siedziałem w samym środku.
W tej części książki starałem się koncentrować na metodologii i wytykaniu swoich błędów. Zapewne można na nich nauczyć się czegoś tak samo jak na zwycięstwach.
W rozdziałach od siódmego do dwudziestego, czyli w połowie objętości tej książki, opisuję, w jaki sposób wybrałem 21 spółek, które w styczniu 1992 roku zarekomendowałem czytelnikom pisma „Barron’s”. Wcześniej omówiłem teorię inwestowania, a tam pokazuję, jak to robiłem w praktyce. Starałem się możliwie najdokładniej przeanalizować wszystkie swoje nawyki związane z wyborem akcji. Między innymi wyławianie obiecujących sytuacji i poddawanie ich analizie.
Dwadzieścia jeden spółek, które posłużyły za ilustrację Metody Lyncha, należy do różnych sektorów (banki, kasy oszczędnościowo-pożyczkowe, spółki cykliczne, detaliści, firmy użyteczności publicznej), w które najczęściej ludzie inwestują. Tak ułożyłem rozdziały, że każdy typ spółek został opisany w jednym. Rozdział dwudziesty pierwszy Półroczny przegląd opisuje proces regularnego analizowania sytuacji każdej firmy posiadanej w portfelu.
Nie mam do zaprezentowania gotowych przepisów. Nie ma żadnego dzwoneczka, który odzywa się, gdy kupujesz dobrą akcję, bo choćbyś nie wiadomo jak dokładnie znał firmę, to nie możesz mieć stuprocentowej pewności, że na zainwestowaniu w nią zyskasz. Jeśli jednak wiesz, jakie czynniki sprawiają, że detalista, bank albo spółka motoryzacyjna osiągnie dochód lub nie, to poprawiasz swoje szanse. Wiele z tych czynników zostało tutaj omówionych.
Tekst urozmaicają aplikowane w umiarkowanych dawkach Zasady Petera, dwie z nich już musiałeś przełknąć. Wiele z przekazywanych tu nauk zdobyłem dzięki doświadczeniu, które zawsze jest nauczycielem drogim. Tutaj – w książce – dostajesz wiedzę po cenie promocyjnej.
(W okresie, w którym prowadziłem analizy, ceny akcji dwudziestu jeden spółek opisanych w drugiej części książki, stale ulegały zmianie. Na przykład gdy zaczynałem się przyglądać Pier 1, jej akcje chodziły po 7,50 dol., a gdy w końcu zarekomendowałem je w „Barron’s”, kosztowały 8 dol. Dlatego czasami mówię, że kosztowały 7,50, a czasami, że 8. W całym tekście jeszcze kilka razy można spotkać podobne rozbieżności.)