Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Poławiaczki pereł. Pierwsze Polki na krańcach świata - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
17 lutego 2020
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
34,99

Poławiaczki pereł. Pierwsze Polki na krańcach świata - ebook

Głód przygody i ekscytującego życia? Potrzeba udowodnienia światu zdominowanemu przez mężczyzn, że mogą dokonać niemożliwego? Bezkompromisowa walka o swoje marzenia? Co sprawiało, że Polki porzucały spokojne życie i jechały tam, gdzie nikogo jeszcze nie było?

Michalina Isaakowa, słynna poławiaczka motyli, samotnie wędruje po Ameryce Południowej. Spędza dwa lata wśród Indian… i w tajemniczych okolicznościach znika.

Jadwiga Toeplitz-Mrozowska – popularna przed wojną śpiewaczka i aktorka – podróżuje na norweskie Lofoty i Bliski Wschód. Sporządza mapy i wytycza nowe szlaki. Jako pierwsza Polka samotnie dociera do Tybetu.

Maria Czaplicka pragnie zostać antropologiem tak jak Bronisław Malinowski, ale… jest kobietą. Mimo to rusza z ekspedycją naukową na Syberię, gdzie w ekstremalnych warunkach bada zwyczaje szamanów.

Autorka bestsellerów i zdobywczyni Nagrody Literackiej Gryfia, podróżniczka, która publikowała reportaże z pięciu kontynentów, podąża śladem swoich bohaterek. Odkrywa szlaki ich pionierskich wypraw oraz barwne i niebezpieczne przygody na różnych szerokościach geograficznych.

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-240-6001-6
Rozmiar pliku: 25 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Wezwanie do podróży

Perła czeka w uśpieniu. Między kośćmi szaleńców, szczątkami rozbitków i formami niewykształconego życia. Tak jak kiedyś czekała, aż ciało obce wedrze się do muszli, by mogła się uformować, tak teraz czeka na kogoś, kto ją wyłowi, by mogła lśnić. Poławiaczkom jest łatwiej niż perłom. Na nikogo nie muszą czekać, wypływają, gdy poczują zew przygody. Wystarczy, że wyrzucą starą sieć trzymaną w nadziei na jakiegoś Odysa i uwierzą, że wolno im wyruszyć poza krawędź oswojonego świata.

Dwudziestowieczne podróżniczki nie potrzebowały Tezeuszów do włóczęgi po labiryncie Ziemi. To one odziedziczyły po Ariadnie nić, która wskazuje drogę, i odważyły się jej użyć. Wiedziały, jak omijać brzuch wieloryba, jak zaklinać morskie zjawy. Nauczyły się zamieniać złe duchy we wspierającą moc przodków, tańczyć w ciemnościach i czerpać z tego przyjemność. Tam, gdzie trzeba było zabić potwora, uśmiercały dawną wersję siebie, zbierały skrzepy krwi i szły naprzód. Kamieniom oddając przywilej bycia świadkami swojej wolności. Każda z nich była córką, nie każda została matką. Matkę miały w sobie. Tak jak ma się wojowniczkę, heterę czy pośredniczkę. Wszystkie cztery typy kobiecości pulsują w każdej z bohaterek niczym cztery strony świata w oku kompasu. W końcu któraś z nich porywa i zabiera w swoim kierunku. Zbudzony instynkt podpowiada, jak zniknąć za horyzontem i wyłowić swoją perłę owiniętą cielskiem smoka.

To mogłaby być opowieść o rozkoszach tych połowów. Powabie i udrękach egzotyki, krajobrazach zbyt pięknych, by je odpamiętać. Wreszcie o brawurze argonautek, które przekraczały granice patriarchalnych map i własnej wytrzymałości. Wyznaczały szlaki kolejnym pokoleniom obieżyświatów, zepchnięte potem przez historię do Hadesu na „krzesło zapomnienia”. Ale jeśli ktoś uzna, że to nie o tym, tylko o zwykłej tęsknocie za dzikością, nie będę zaprzeczać._Spójrz – mawiał Ocziwe – jak strasznie wyglądają biali. Mają wąskie wargi, spiczaste nosy, twarze poorane zmarszczkami i szpetne; oczy ich wpijają się, bo nieustannie czegoś szukają. Czego szukają? Biali ciągle czegoś chcą, są stale niespokojni, nie znają wytchnienia. Nie wiemy, czego chcą. Nie rozumiemy ich. Uważamy, że są szaleni_¹.

Wódz Pueblosów z Taos w rozmowie z C.G. Jungiem

------------------------------------------------------------------------

1 Carl Gustaw Jung, _Wspomnienia, sny, myśli_, tłum. Robert Reszke, Leszek Kolankiewicz, Wydawnictwo KR-Wydawnictwo Wrota, Warszawa 1993.Ta rzeka niczego nie oddaje

Ukajali krwawi codziennie o tej samej porze. Gdyby nie mieszać w to ludzi, wina spadnie na słońce, które odbija się w wodzie, zachodząc za andyjskie zbocza. W tej rzece nikt się nie kąpie, nikt nie nurkuje. Im wyżej, tym głębsze stają się wiry, zakręty coraz śmielsze, prąd bardziej wartki. Zaczyna się u zbiegu Tambo i Urubamby, meandruje do Amazonki. Płyną w niej resztki życia. Zdechłe ryby, piranie, karłowate kajmany, gnane nurtem odpady z drzew, czasem szczątki zatopionych łodzi. Żołnierze z Escuadrón Verde, przeszkoleni do zadań specjalnych w dżungli, mówią, że Ukajali nie zwraca topielców.

Indianie zamieszkujący nabrzeża nie boją się swojej rzeki. Boją się _pishtacos_. Legenda o nich krąży po tej ziemi od czasów hiszpańskiego podboju: to obcy, biali i bezwzględni złodzieje ludzkiego tłuszczu. Podcinają gardła, zdzierają skórę z indiańskich twarzy, by natłuszczać broń lub robić lekarstwa. Legenda jest żywa. W 2011 roku obiegła świat, gdy w tajemniczych okolicznościach na Ukajali zniknęła para polskich kajakarzy. Kiedy patrol przetrząsał brzegi, po osadach rozeszła się wieść, że Indianie poćwiartowali parę _pishtacos_ i wrzucili do wody. Jesteśmy zawstydzeni, prosimy o wybaczenie rodziny i przepraszamy wszystkich Europejczyków za to, co się stało. Potępiamy ten czyn – napisali przywódcy plemion Ashéninka i Asháninka w liście do rodziny zaginionych i zadeklarowali pomoc w poszukiwaniach. Sprawców schwytano. Tłumaczyli się, że wzięli białych kajakarzy za _pishtacos_. Morderca wyznał: Niczego nie ukradłem, ja tylko zabiłem.

Ciał nigdy nie odnaleziono.

Podobno zabrała je rzeka.

Wiry Ukajali widziały więcej. Były świadkiem wielu zniknięć. Pewnie i tego, które zdarzyło się tutaj w 1937 roku i do dziś nie zostało wyjaśnione. Zniknęły wtedy motyle i… kobieta, która ich szukała.

Przyjechała tu ze Śląska.Za jedną śmiercią czyha kilka nowych żyć

Krajobraz ciała ma być zielony, ale o zieleń tu nie tak łatwo. Na ulicach Zawiercia domy, ludzie i plany na przyszłość toną w szarościach. Czasem tylko na ciemnych włosach przechodnia zabłyśnie biała błyszcząca drobinka. To raczej pył z pobliskiej huty szkła niż kryształ soli. W latach dwudziestych Ślązacy nazywają Zawiercie miastem wymarłym. Przez marazm bezrobotnych, dla których po pierwszej wojnie brakuje miejsc pracy w fabrykach. Jedni stoją w kolejkach po zasiłki. Innych nachodzą krwawe sny.

O eleganckiej kobiecie, która krąży między witrynami sklepów z konfekcją i wypytuje o zielone pończochy, szepczą z przekąsem. Jakby chodziło o erotyczny fetysz albo gorzej. O podejrzenie, że wdowa po czterdziestce robi, co może, by upolować mężczyznę, zanim stanie się niewidzialna dla męskich oczu. Widują ją nad rzeką. Włóczy się samotnie z siatką na owady i słojem. Nie wygląda na taką, co potrzebuje ludzi. Mając za towarzyszy małe żyjątka, które przynależą do świata nie mniej niż oni, oddaje się swojej pasji. Te zielone pończochy to dla niej kwestia rozsądku. Drobnokoścista, smukła, na pierwszy rzut oka nieśmiała, wie, czego chce. Mocno stąpa na ziemi. Już trzeci rok z rzędu kompletuje garderobę w odcieniach zieleni i masę innych utensyliów przydatnych w dżungli. Czyta. Studiuje mapy. Robi przygotowania do wyprawy. Sąsiedzi mówią, że zbzikowała. Kobieta, starość i motyl… to przecież odwieczne symbole słabości.

Michalina nie przejmuje się ludźmi. Obiecała Julkowi, że pojedzie, to się szykuje.

Była jesień 1923 roku. Mąż jakby coś przeczuwał. Któregoś dnia wysunął głowę znad glist i poprosił żonę, by spełniła jego marzenie. To noszone latami, o wyprawie do Ameryki Południowej po najpiękniejsze motyle świata, bo tam ich tyle co powietrza. Pierwszego listopada być może jeszcze odwiedzali razem groby przodków. Nazajutrz Julek wstał znad stołu w swoim insektarium, zamknął jedną z gablot z owadami i umarł.

Juliusz Isaak kochał motyle i Michalinę. Przed Michasią była jeszcze pierwsza żona – Emilia. Prowadziła mu dom i urodziła trójkę dzieci, zmarła w 1914 roku. Czy pierwsza była śmierć żony, czy pojawienie się Michaliny, nie wiadomo. Prawdopodobnie wypatrzył ją na którejś ze swoich wystaw, gdy prezentował owadzie okazy. Miał czujne oko, umysł jak brzytwa i dar elokwencji. Jego rodzina przybyła do Pilicy z Niemiec w drugiej połowie dziewiętnastego wieku zwabiona obietnicami fabrykanta Krystyna Augusta Moesa. Rodzice byli członkami założonego przez Moesa zboru ewangelicko-augsburskiego, prowadzili warsztat powroźniczy. Przejął go potem brat Wilhelm. Juliusz nie rwał się do interesów, miał talenty plastyczne i ciągnęło go do przyrody. W poszukiwaniu pracy zaraz po szkole pojechał do Zawiercia. Zatrudnił się jako rytownik w fabryce włókienniczej, ale żył głównie światem motyli i chrząszczy. Co prawda nie ruszał się za daleko z miasta, a owady łapał nad Pilicą, ale korespondował z doświadczonymi entomologami z różnych części świata. Sprowadzał do swojego insektarium jaja i poczwarki z daleka, wytrwale, skąd tylko mógł. Miał umysł wynalazcy, a temperament eksplorera. Krzyżował gatunki, jego eksperymenty z temperaturą i pokarmem torowały drogę do coraz to nowych odkryć. Modyfikował kolorystykę skrzydeł. Tworzył odmiany hermafrodyt. Oddany swojej pasji, zebrał kolekcję złożoną z dwóch tysięcy sześciuset pięćdziesięciu czterech gatunków motyli i trzech tysięcy ośmiuset siedemdziesięciu dwóch chrząszczy.

Juliusz Isaak, mąż Michaliny, eksperymentator i pasjonat owadów, zebrał kolekcję 2654 motyli i 3000 chrząszczy.
archiwum Małgorzaty Golickiej

Trudno powiedzieć, co zrobiło na Michalinie Hochbaum większe wrażenie: gotowość do eksperymentów czy ta imponująca kolekcja. Może zaważyły rozłożyste jak korzenie drzew wąsy i przenikliwe spojrzenie, jakim Juliusz Isaak mierzył otaczający go świat? Kiedy go poślubiła, miała trzydzieści siedem lat. Był już znany ze swojej pasji nie tylko w Zawierciu i szanowany jako entomolog. Ona, mimo swojej wiedzy i zaangażowania, ze starej panny awansowała jedynie na żonę.

Przed ślubem mówiono:

Ta stara panna, co zbiera chrabąszcze.

Po ślubie:

Entuzjastyczna współpracowniczka przyrodnika Isaaka.

A po śmierci męża:

Wdowa po entomologu.

Łąki i lasy, świadkowie bez głosu, znają ją z widzenia. Almanachy miasta z tego okresu nie odnotowują nawet jej nazwiska, choć Michalina ciągle działa z Juliuszem. Razem kolekcjonują okazy, zgłębiają tajniki ich życia, rozmnażania, dokumentują obserwacje. Po śmierci męża zostaje przy owadach. Samodzielnie kontynuuje prace badawcze, wytrwale łowi. W połowie lat dwudziestych mało kto w Zawierciu i okolicach zdaje sobie sprawę, jak rzetelna jest jej wiedza. Z jakim przejęciem rozprawia o tysiącach hektarów lasów zniszczonych w ostatnich latach przez klęskę sówkową. Wytrwale tropi dane o muchach zbożowych, które redukują rolnikom plony w Polsce i na świecie. Zna szczegóły z życia pożytecznych gatunków, wie, dlaczego wymagają ochrony. Jej determinacja, by ciągle pogłębiać wiedzę, wyprzedza swój czas.

Chyba nikt nie wierzy, że Isaakowa ruszy się gdzieś poza granice znanego widnokręgu, do tego samotnie. To tylko wdowa. A wdowy w społeczeństwie są niczym groby. Schowane w czerni jak w ziemi, milczące, ciągle na swoich miejscach.

Lęki pożyczone od przodkiń

Pierwszego września 1926 roku słońce przylepia kurz do ludzi i ulic, a Michalina Isaakowa obładowana w dwa duże kufry opuszcza miasto.

Ma czterdzieści sześć lat.

I nigdy dotąd nie przepłynęła morza.

Oprócz odzieży, głównie w kolorze zielonym, notatników, piór i przyborów higienicznych zabiera pudła na owady, komplet siatek, słoje z eterem, szpilki i inne przyrządy entomologiczne. Do tego ładny bieluteńki hamak upleciony ze sznurka specjalnie na podróż i jeszcze dużo wedlowskich cukierków. Nigdy nie wiadomo, kiedy mogą się przydać.

Ulubiony srebrny sekretnik zawieszony na solidnym łańcuszku z żalem zostawi w domu, w dżungli będzie zbyteczny. Ma kształt kwadratu, na rewersie wygrawerowany jest mniejszy kwadracik otoczony secesyjnymi liniami. Meandrują jak rzeka. Na awersie są inicjały właścicielki i data: 12 XII 1907. Ci, którzy pamiętają, co tego dnia wydarzyło się w jej życiu, pomrą, zanim Michalina zagości w wyobraźni współczesnych wędrowców.

Dociera do Warszawy. Już schyłek lata, a deszcze jeszcze nie zmyły z ulic śladów po majowym rozlewie krwi¹. W jej pamięci być może pojawiają się obrazy zniewolonego miasta, wraca tamta dziewczynka, którą była, gdy odwiedzała swoją starszą o jedenaście lat siostrę Józefę, żonę urzędnika kolejowego. Młodzieńcze marzenia o dalekim świecie, jeśli już wtedy były, to zasznurowane gorsetem epoki. Wsparty na fiszbinach stuleci trzymał dorastającą panienkę z prowincji w ryzach przyszłej żony, matki i gospodyni.

Teraz konsul Peru informuje ją, że jest pierwszą kobietą, której wydano w Polsce wizę do jego kraju. Z Biura Żeglugi Morskiej Ameryki Południowej Chargeurs Réunis na jej prośbę telegrafują do Marsylii, żeby zarezerwować bilet na statek. Oddycha. Wszystko układa się po jej myśli, może wsiadać w pociąg. Granicę polsko-niemiecką w Zbąszyniu przekracza o świcie. W Berlinie już dzwonią emaliowane kubki z gorącą herbatą. Pachnie jak w domu, to te bułki z serem i owinięte w pergamin gotowane jaja, które serwują podróżnym na śniadanie. Nazajutrz są sardynki, żylasta polędwica z groszkiem, ser i wino popijane z widokiem na Notre Dame.

Port w Marsylii, przez Greków nazywanej Massalią, tu urodził się słynny podróżnik i geograf Pyteasz z Massalii, który odkrył związki pływów morskich z położeniem Księżyca. Stąd Michalina w 1926 roku wypłynęła w swoją pierwszą podróż za ocean.
Roger Viollet Collection / Getty Images

Dobę później wyobraźnia otwiera się na morze. Podsycana mineralnym zapaszkiem ostryg, który ulatuje z rozchylonych skorup bez umiaru. I błyszczącymi oczami kałamarnic zbyt zmęczonych, by zmieniać wzory na skórze. Jednym czy drugim odwłokiem krwawoczerwonych raków – ile ich tu zalega na straganach. Oto Marsylia i jej słońce bezlitosne dla bladej skóry. Żar rozkłada pękate ciała ryb, wybałusza im ślepia. Płetwy i łby walają się po chodniku. Oczom to obojętne, cieszą się za to zabiedzone psy. Może już tylko mury pamiętają o średniowiecznych zarazach, które uśmierciły tu połowę mieszkańców i rozlały się na całą Europę. Michalina boi się zarazków. Z przerażeniem mierzy wzrokiem brudne ręce sprzedawców. Te muchy, co się kłębią wokół spadających owoców deptanych zaraz przez tłum. Słodycz pachnie i odstręcza. Trudno się przebić. Przez gęstwinę ciał, przez harmider. Potomkowie żeglarzy, synowie kupców, Ormianie ocaleni przed rzezią, uciekinierzy zbiegli przed włoskim faszyzmem, wagabundzi z Magrebu i zwykli poszukiwacze szczęścia – wszyscy prą w różne strony. Północ blisko Południa, Wschód zetknięty z Zachodem, spotyka się tu cały świat. Ludzie się lepią. Śmierdzi potem. Każdy musi w swoją stronę. Ta intensywność ją ekscytuje. „Byłam pod wrażeniem, patrząc na wszystko, że całe to pstre, dziwaczne towarzystwo zebrało się w przebraniach na karnawałową maskaradę”² – notuje, chłonąc na ulicach śródziemnomorskiego miasta przedsmak dalekich lądów. Z utrwalonych wrażeń niebawem powstanie pierwsza książka napisana przez polską podróżniczkę.

Jest dziesiąty września 1926 roku.

Czas odpływu.

Przed południem odbiera kartę na okręt Valdivia. W porcie rozgrzane czoła, tęsknota za wiatrem, spalone słońcem ręce i stopy. Żar nie do wytrzymania. Długa sukienka chroni skórę, kapelusz głowę. Tragarze walczą zawzięcie z kupcami na głosy, a ona przeciska się przez spocony tłum. Wyprasowana, elegancka, jeszcze pełna swoich kurtuazyjnych nawyków, przywiązana do higienicznych ambicji. Na widok brudnej handlarki w papilotach, wciskającej jej owoce, woła: „Dlaczego dotąd nie uczesana, choć już druga po południu?”³.

Handlarka wydyma tylko pogardliwie usta. Ktoś inny spluwa jej przed nosem. Popychana przez tłum zaraz zapomni o koafiurach i całym krochmalu własnej kultury. Przylgnie do rzeczywistości, zacznie walczyć o swoje miejsce.

Chcesz podziwiać zmrocznika, posmakuj pogardy

Śmiałym szczęście sprzyja. Lubi tak mówić, woli tak myśleć. Może zwłaszcza teraz, gdy czuje cudze łokcie pod swoimi żebrami. Ledwo wbiła się na pokład, już gdzieś z głębi słyszy dziki wrzask, jakby zarzynali zwierzę. Zdyszana, pcha się z odsieczą. To kobiety. Mają południowe rysy, krągłe kształty. Szarpią się za włosy, klną w swoich językach, tratują dzieci. W kajutach trzeciej klasy walczą o najwyższe łóżka. Na dolnych roi się od wszy.

Pozostać damą to nie marzenie ściętej głowy, raczej brzytwa, której się chwyta, gdy brakuje jej odwagi, by wkroczyć jako rozjemczyni. Dreszcz strachu ściska rozgrzane ramiona, trwa to chwilę, aż jakiś impuls, nie wiadomo skąd, wyrywa ją ze stuporu. Michalina znowu wbija się w masę i przepycha z powrotem do hali portowej. Zapomniała o bagażu, to cud, że tobół jeszcze nie rozpirzony, czeka, gdzie był. Już wyją syreny, statek zaraz odpłynie. Dwa tysiące ludzi i klamoty, trudno złapać oddech. Strugi potu ciekną po plecach. Upał, mimo popołudnia, nie stygnie. Żegnaj, Europo! Ludzie mówią pacierze, dzieci drą się wniebogłosy. Tylko lazur nieba i turkusowy odcień wody dziwnie uroczyste. Łatwo o wzniosłe uczucia, które wzbudzają w człowieku „oceany, zarówno podczas sztormu, jak i w chwilach spokoju, zachodzące słońce, przepaście…”⁴. Sukienka przyklejona do ciała, nawet cienia wiatru. Brzeg kontynentu powoli blednie we mgle. Zaczyna kołysać. Błękit ciemnieje. Gorąco w zaduchu kajuty, w pustce nocy, trudno zasnąć.

Uszy od rana wytężone, szukają sobie bezpiecznych brzmień. Pasażerowie zbijają się w grupki. Michalina rozwiesza swój hamak w narożniku pokładu. Kłębiący się tłumek wrzeszczy, popycha się, obrzuca skórkami z cytrusów. Żadna hołota, zwyczajnie, poirytowani ludzie w masie, a ona sama naprzeciw nich – stoi bez ruchu. Choć ma zgodę załogi, żeby tu rozwiesić hamak, zwija się razem z nim. Poszturchiwana, ledwo tamuje łzy. Nie lubi okazywać słabości. Nie lubi podnosić głosu. Lubi mieć nad wszystkim kontrolę. Zawiadomiony przez marynarza kapitan zezwala, by samotną panią umieścić na wyższym deku – to awans z trzeciej do drugiej klasy.

Pokład drugiej klasy i od razu powiew luksusu, znów chce się żyć, można rozprostować nogi. I jeszcze prezent od losu. Koło nosa Michaliny przelatuje zmrocznik, piękny, duży okaz z rodziny zawisakowatych. Na czarno-oliwkowej powołoce widać maleńkie czerwonawe plamki. Żarzą się jak ogniki tak wyraźne, jakby wychodziły poza powłokę kontrastowo ubarwionych skrzydeł. Michalina zna takie z Polski, w kraju jest ich ze dwadzieścia odmian! Na świecie żyje ponad tysiąc. Lubią latać po zmierzchu, mogłyby dziwić w środku dnia, ale Michalinę bardziej niż pora zaskakuje ich obecność na otwartym morzu. Nawet jak na motyla, który potrafi przy sprzyjającym wietrze frunąć sześćdziesiąt kilometrów na godzinę, zmrocznik zdumiewa swoim wyczynem. Może wcale nie doleciał od brzegu, tylko zaplątał się między ludźmi w porcie, a teraz nabrał odwagi, by wyfrunąć z ukrycia?

Skwar drażni śluzówki, skóra aż boli. Na pełnym oceanie kołysze mocniej niż na morzu, zaczynają się choroby. Trudno chodzić po deku pełnym wymiocin, ale i chodzić się nie chce. Michalina ma zawroty głowy. Koją je migotliwe odcienie tafli przetykane słońcem. Lśnią jak szaty królów wysadzane szmaragdami. Na pokładzie nawiązują się znajomości, buzują słowa w różnych językach. Słychać rechot znad stołów, ktoś gra w karty, ktoś z kimś się sprzecza. Znudzone dzieci biegają tam i z powrotem. Na huśtawce zawieszonej w głębi pokładu piszczą panienki kołysane przez panów. Dla niej to kobieca komedia i pozowanie. Nie lubi mizdrzenia się, całej tej damskiej kokieterii i robienia z siebie słabszej. Lubi być ponad to. Nie okazuje emocji. Irytują ją piski. Zwłaszcza że uczy się portugalskich słówek. Zna łacinę i francuski, nie mówiąc o rosyjskim, więc nieźle jej idzie. Ciszę kupuje od marynarzy: w zamian za wedlowskie cukierki pozwalają jej siedzieć po obiedzie w jadalni, ćwiczyć nowe słówka i spisywać swoje obserwacje.

Notes jest cierpliwy, wybacza myślom złudzenia, nie narzuca rygoru. Nieodłączny towarzysz w drodze łączy ją siostrzaną więzią z innymi podróżniczkami, które od kilku dekad opuszczają buduary i kuchnie w różnych kątach Europy. Niezmordowane – ileż w nich hartu – gotowe na spartańskie życie, głodne przygód jadą w nieznane, bo mogą. Bez boya, szofera i gentlemana u boku. Wbrew konwenansom, obok zwykłego biegu życia. Robią zapiski, by podzielić doznania z ciotkami, córkami, kuzynkami, które będą to czytać. By nadać znaczenie samotnym chwilom przeżywania intensywności, a może i usprawiedliwić brawurę swojej eskapady. Niektóre z nich nie poprzestają na odczytach w kręgach rodzinnych, ale pukają do redakcji „Quarterly Rewiew” czy innych periodyków, walczą, żeby opublikować swoje relacje.

Michalina kontynuuje ich dzieło, już podczas podróży w wyobraźni zapewne wykracza poza krąg najbliższych. Z tym, czego doświadczy, od początku planuje dotrzeć do szerokiej publiczności. Jest zadaniowa i zdyscyplinowana. Chce badać oraz dokumentować, by opublikować swoje obserwacje. Nie traktuje wyprawy jako rozrywki. Nie szuka ucieczki od monotonii życia czy samotności. Przyjmuje raczej postawę kogoś, dla kogo „podróżowanie oznacza liczenie się ze światem, lecz również z jego alternatywnym obliczem i niewypełnionymi miejscami”⁵. Kogoś, kto nawet jeśli znajduje nie zawsze to, czego szukał, wie, że zrobi z tego użytek.

Gen wędrówki mogła odziedziczyć po niemieckim dziadku. U boku Napoleona dotarł w 1912 roku do Rygi, ranny pod Wilnem został przewieziony do Warszawy. Stamtąd ruszył na Kielecczyznę, ożenił się i tam już został. Po nim też może to jej zamiłowanie do porządku. Oko do detali wyostrzyła zapewne podczas śledzenia owadów. Szybko wyłapuje emocje u ludzi i niuanse w świecie przyrody. „Fale morskie, jak zauważyłam, nie zawsze zależą od wiatru. Czasami wiatr na pokładach szaleje, a fale są stosunkowo niskie i morze spokojne; innym razem wiatru prawie się nie odczuwa, a bałwany morskie wspinają się wysoko, zawodzą i wyją”⁶. Odnotowuje zależność między porą dnia a wynurzaniem się z wody dzwonowatych meduz, rejestruje, do kogo lgną włóczące się po statku koty. Woli owady od czworonożnych drapieżników, ale czego się nie robi z samotności? Po kilku dniach sama wciąga kocury na hamak, oswaja płochliwą naturę czułym głaskaniem. Wchłania ich ciepło. Codziennie w południe pilnuje, by cofnąć czas o trzydzieści minut, zgodnie z zachodnim kierunkiem rejsu.

Podróż się dłuży, entuzjazm nie stygnie. Myślom coraz bliżej do łuskoskrzydłych istot. Czy znajdzie nawet takie, których rozpiętość w locie sięga trzydziestu centymetrów? Ażurowe _à la_ koronki, półprzezroczyste, atłasowe, szeleszczące jak pergamin – których będzie najwięcej? Julek przez całe życie zebrał ponad dwa tysiące sześćset gatunków spośród blisko stu pięćdziesięciu tysięcy żyjących na świecie.

Ile motyli udźwignie jedna podróż?

Ile wraków mieści się w jednym oceanie?

W cieniu tamaryndowca mieszają się sny

To wydarzy się gdzieś nad Jeziorem Genewskim. W pewien listopadowy świt 1964 roku. Znany łowca motyli zobaczy siebie wracającego po nieudanych łowach z wielką łyżką przewieszoną przez ramię zamiast siatki na owady. Rozczarowany brakiem łupu zatrzyma się nad brzegiem. W trawach dojrzy pudło pełne motyli. Jeden z nich, uporczywie trzymający się życia, sprowokuje go do wbicia szpilki w odwłok. Będzie już jego. W chwili gdy schowa skrzydlatego trupa do swojego futerału, zauważy siedzącego na brzegu człowieka – właściciela motyli.

Kto by zazdrościł takiego snu? Michalina co prawda nie usłyszy ani o tym śnie, ani o śniącym, zafiksowanym na punkcie motyli Vladimirze Nabokovie, który opisze go w swoich wspomnieniach. Ale jak wielu innych poszukiwaczy motyli wyśni podobny sen o nie swoim łupie, tyle że na jawie. Zaraz po tym jak zamarzy o swoich pierwszych motylach z Afryki i pójdzie ich szukać.

Statek, którym płynie, dobija do brzegu. Z granatowej toni szczerzą się białe zęby. Pasażerów na pokładzie Valdivii bawi ten widok. To nie bolące od upału głowy czy mdłości, raczej kolonialne odruchy pozwalają im rzucać do wody monety i kawałki chleba. Śmiać się na głos, gdy chwytają je ustami skoczni jak delfiny ciemnoskórzy młodzieńcy, którzy wysuwają szczęki z portowej piany, podpływając na widok każdego statku. Dakar ma trzydzieści tysięcy mieszkańców i skaliste nabrzeże, z którego wybija się Fort D’Estrees. Przez ponad trzysta lat więziono tu niewolników, a po dobiciu targu ładowano ich na statki płynące przez Atlantyk do obu Ameryk i brzegów karaibskich wysp. Przetransportowano tędy około jedenastu milionów ludzi wykorzenionych ze swojej ziemi. Jedni zapomnieli, inni wolą nie pamiętać.

Podróżni nie oczekują już odkryć. Wiedzą, że kartografowie dawno wypełnili mapy świata po brzegi. Ale chcą egzotyki krajobrazu, trochę piękna albo dziwności. Idą popatrzeć. Dla Michaliny przystanek w rejsie to szansa na połów. Przeciskając się do wyjścia na ląd, przyjmuje pokłony ubranych schludnie urzędników, mija handlarzy w nędznych chałatach, posługaczy, którzy wnoszą na pokład wory z zapasem żywności. Ryby najróżniejszej wielkości i owoce, ich soczysty zapach miesza się z potem tragarzy, wywołując mdłości. Z siatką przewieszoną przez ramię Michalina rusza nabrzeżem upolować swoje pierwsze afrykańskie okazy. Tam, gdzie rosną kwiaty, tam żyją motyle. Wiedzą o tym nie tylko entomolodzy.

W mieście⁷, które swoją nazwę wzięło od tamaryndowca, czekają raczej pożółkłe palmy i obsychające magnolie niż bujne kłącza drzew bobowatych. Dużo monstrualnych kaktusów. Kwitną biało-różowawe oleandry, jakby pokryte niewidzialną powłoką odporności na lejący się z nieba żar. Nie przeszkadza im wiatr ani sól morza. Po południu pachną jeszcze mocniej. Ich woń miesza się w powietrzu z duszną słodyczą ananasów. Kwiaty są wszędzie, ale nie motyle, to nie ich pora. Michalina nie przewidziała, że wrzesień w Dakarze to czas owadziego snu.

Po kilku godzinach włóczęgi, bezowocnej dla entomologa, może nie całkiem straconej dla przyrodnika, dla którego napotkanie nie widzianego wcześniej drzewa urasta do rangi wielkiego odkrycia, zawraca w kierunku portu. Blisko brzegu już czuć morską bryzę, zatrzymuje ją mozaika barw. Dużo jaskrawych odcieni, mienią się w oczach rozproszone słońcem. Oddzielenie szybą zaciera kształty, ale już wie, że to one. Żwawym krokiem rusza w ich stronę. Obok przeszklonej witryny uchylają się drzwi. Zza motyli wysuwa się właściciel.

Powietrze trzyma gęstość, żebrze o wiatr. Michalina, taszcząc pudło owadów, zdąża na pokład przed dźwiękiem syren. To jej pierwsze egzotyczne okazy, odkupiła je za grosze. Niesie je czule jak dzieci, których nigdy nie urodziła. W zatęchłej kajucie szuka im miejsca. Ostrożnie, jakby dotyk delikatnej materii ożywiał lęki przed nieprzewidywalnością losu. Zachowuje się metodycznie _à la_ Stein z powieści Conrada, który „chwycił gablotę w obie ręce i przeniósł ją z nabożeństwem na właściwe miejsce, przechodząc poza krąg światła lampy, w sferę słabszego światła, a w końcu – w bezkształtny półmrok”⁸. Modny w niepodległej Polsce _Lord Jim_ mógł być nie tak dawno jedną z jej lektur. Łatwo pomyśleć, że tam to podpatrzyła, ale o tym, że skrzydlatym okazom szkodzi światło, dowiedziała się dużo wcześniej z licznych rozpraw przyrodników, które namiętnie studiuje.

Na horyzoncie blednie senegalski port, na skali Réaumura wskaźnik temperatury idzie w górę. Zaciera się symboliczna granica Starego Świata. Prześcieradła ciemnieją od upływu czasu. Sny nie nadchodzą. „Nie ma nic bardziej tajemniczego niż proces, zawsze ten sam i zawsze nieprzewidziany, przez który noc następuje po dniu. Jej znak pojawia się na tle nieba, towarzyszy mu niepewność i lęk. Nikt nie jest w stanie przeczuć formy, jaką przybierze tym właśnie razem nastanie nocy. Przez nieprzeniknioną alchemię każdy kolor może zmienić się w swoje uzupełnienie, podczas gdy dobrze wiadomo, że na palecie trzeba by było otworzyć inną tubę, żeby osiągnąć ten rezultat”⁹ – zanotuje niespełna dziesięć lat później, płynąc tą samą trasą w kierunku amazońskiej dżungli, umęczony jak Michalina bezsennością na morzu francuski antropolog Claude Lévi-Strauss.

O świcie huk, słychać krzyki. Równik zdobyty, więc zaczyna się fiesta. Stary obrzęd żeglarzy, w którym poczciwy Neptun, bóg mórz, chmur i deszczu, udziela chrztu nowicjuszom po raz pierwszy płynącym na drugą półkulę. Wśród kilku amatorów ceremonii znalazła się nawet jakaś kobieta. Michalina wpatruje się w nią z podziwem. Sama nie odważyłaby się pluskać w mydlinach na oczach klaszczącego tłumu. To raczej kwestia wychowania niż wieku. Woli patrzeć, niż być widzianą. Po celebracji chrztu są tańce. Bawią się wszyscy, nie licząc chorych na tyfus, miotanych chorobą morską i Michaliny skrytej za notesem.

Po wielu dniach na morzu człowiek gaśnie jak wulkan. Powszednieją widoki i mrzonki z wierszy poetów, którzy siedząc na brzegu, zastanawiali się leniwie: „Czyż owe wielkie i piękne statki, zawieszone w niewidzialnej równowadze na spokojnych wodach, owe mocarne okręty, wyglądające jak zabawka ze snu, nie szepczą nam w bezgłośnej mowie: Kiedy odpłyniemy po szczęście?”¹⁰. Stan podniecenia mija, nęci ją jeszcze wnętrze płynącej maszyny i jej tajemny dialog z ciśnieniem atmosferycznym. Statek dyszy, ale nie tonie, z dziwną lekkością trzyma się wody. Para z kotłowni bucha mętnym obłokiem, pożera wszystko z wyjątkiem odoru spoconych marynarzy, ten unosi się i szturmuje nozdrza. Michalina, wytrącona z poznawczych ambicji, zawraca w połowie drogi, krztusząc się przy tym i łzawiąc.

Port w Rio de Janeiro już prześwituje przez rozproszoną linię horyzontu. Aura na statku gęstnieje, jedni wypatrują jaskółek zwiastujących Nowy Świat, inni zliczają tobołki. Rytm rządzący życiem żeglującego, przypływ i odpływ, zbliżanie się i oddalanie, daje o sobie znać. Doraźna wspólnota lęków przed sztormem, okresowych wymiocin i wzruszeń zaczyna kruszeć. Pasażerowie w podnieceniu żegnają się z poznanymi na statku towarzyszami podróży, komentują swoje plany, wymieniają porady. Zagadują i do niej – gdzie się zatrzyma, do kogo jedzie, kto będzie czekał. Ludzi ogarnia ekscytacja, ją panika. Ani w porcie, ani w okolicy nie będzie nikogo znajomego, tylko owady i nieznany świat, w którym żyją. Nie ma odwrotu. Może wcale nie stała za tą wyprawą wola męża? Nie wiadomo, do kogo należało to marzenie, co ją popchnęło naprzód. Może czekała na impuls od kogoś, kto rzuci lustrzane odbicie skrywanych pragnień? Łatwiej wtedy zamienić narzuconą kobiecie utartą ścieżkę społeczną: „będzie, co ma być”, na: „zrobię, co zechcę”. Uwierzyła, bo chciała. Ruszyła, bo miała odwagę i silną wiarę w to, że wniesie własny wkład do polskiej nauki. „Entomologia, ten mój cel umiłowany, ma służyć za gwiazdę przewodnią”¹¹ – powtarza sobie, dobijając do brzegu.

_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_

------------------------------------------------------------------------

1 Chodzi o zamach zbrojny dokonany w Warszawie w dniach 12–15 maja 1926 roku z inicjatywy marszałka Józefa Piłsudskiego, podczas którego na ulicach miasta zginęło 379 osób (w tym 164 osoby cywilne), a blisko tysiąc osób zostało rannych.

2 Michalina Isaakowa, _Polka w puszczach Parany_, Wydawnictwo Ciekawe Miejsca.net, Warszawa 2011.

3 _Ibidem._

4 Alain de Botton, _Sztuka podróżowania_, tłum. Hanna Pustuła, Czuły Barbarzyńca & Kompani, Warszawa 2010.

5 Claudio Magris, _Podróż bez końca_, tłum. Joanna Ugniewska, „Zeszyty Literackie” 2009.

6 Michalina Isaakowa, _Polka w puszczach Parany_, _op. cit._

7 _Dakhar_ w języku wolof używanym w Senegalu oznacza tamaryndowiec.

8 Joseph Conrad, _Lord Jim_, tłum. Emilia Węsławska, MG, Warszawa 2016.

9 Claude Lévi-Strauss, _Smutek tropików_, tłum. Aniela Steinsberg, PIW, Warszawa 1960.

10 Charles Baudelaire, cyt. za: Allan de Botton, _Sztuka podróżowania_, _op. cit._

11 Michalina Isaakowa, _Polka w puszczach Parany_, _op. cit._
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: