Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja

Powiedz pszczołom, że odszedłem - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
28 września 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Powiedz pszczołom, że odszedłem - ebook

„Powiedz pszczołom, że odszedłem” to dziewiąty tom fascynującej sagi „Obca” o podróżniczce w czasie Claire Randall i osiemnastowiecznym Szkocie Jamiem Fraserze, nagradzanej i przetłumaczonej na 33 języki.

Wydaje się, że przeszłość da im schronienie... lecz te czasy są zbyt niebezpieczne, by przeżyć.

W 1743 roku powstanie jakobitów rozdzieliło Jamiego Frasera i Claire Randall. Minęło dwadzieścia lat, zanim się odnaleźli, ale rewolucja amerykańska ponownie grozi im rozstaniem.

Jest rok 1779. Claire i Jamie wreszcie spotykają córkę Briannę, jej męża Rogera oraz ich dzieci na farmie Fraser’s Ridge, choć sądzili, że już nigdy nie zdołają zjednoczyć całej rodziny.

Jednak nawet w odległych rejonach Karoliny Północnej odczuwa się skutki wojny. W koloniach rośnie napięcie, a miejscowe nastroje sprawiają, że w piekielnym tyglu wrze. Jamie wie, że nie wszyscy najemnicy są lojalni i wojna zapuka do jego drzwi. Rewolucja zbliża się do Fraser’s Ridge. A zjednoczona rodzina, z Jamiem i Claire, ma do stracenia więcej niż kiedykolwiek wcześniej.

Wszystkie części sagi „Obca” zajmowały najwyższe miejsca na listach bestsellerów w 114 krajach i rozeszły się w łącznym nakładzie 50 milionów egzemplarzy. Powieść została zekranizowana. Cieszący się popularnością serial jest dostępny na platformie Netflix.

Diana Gabaldon stworzyła również sagę „Lord John”, powiązaną fabułą z serią „Obca”, oraz zbiór opowiadań „Siedem głazów przeznaczenia”.

Kategoria: Esej
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8289-814-9
Rozmiar pliku: 3,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

Pro­log

Wiesz, że coś ma się wyda­rzyć. Coś – coś kon­kret­nego, nie­do­brego, coś okrop­nego nad­cho­dzi, jest coraz bli­żej. Wyobra­żasz to sobie i pró­bu­jesz odsu­nąć to wra­że­nie, ale ono powoli i nie­ubła­ga­nie znów wkrada się do two­jego umy­słu.

Przy­go­to­wu­jesz się, jak możesz. Albo wydaje ci się, że się przy­go­to­wu­jesz, cho­ciaż w głębi duszy znasz prawdę – nie ma spo­sobu, by unik­nąć tego ciosu, zamor­ty­zo­wać go czy osła­bić. Kiedy nadej­dzie, będziesz zupeł­nie bez­radny.

Dosko­nale o tym wiesz.

A jed­nak ni­gdy nie myślisz, że to się sta­nie wła­śnie dzi­siaj.1. MacKenzie tu są

Fra­ser’s Ridge, Kolo­nia Karo­liny Pół­noc­nej

17 czerwca 1779

Pod moim pra­wym poślad­kiem tkwił jakiś kamyk, ale nie chcia­łam się poru­szać. Maleń­kie serce pod moimi pal­cami biło cicho i upar­cie – kró­ciut­kie drgnie­nia życia, a mię­dzy nimi prze­strzeń nie­skoń­czo­no­ści łącząca mnie z ciem­nym nie­bem i wzbi­ja­ją­cym się wysoko pło­mie­niem.

– Prze­suń tro­chę tyłek, Angliszko – usły­sza­łam tuż przy uchu. – Muszę się podra­pać w nos, a ty sie­dzisz mi na ręce.

Jamie poru­szył pode mną pal­cami. Obró­ci­łam się w jego stronę i zmie­ni­łam pozy­cję, nie wypusz­cza­jąc z ramion bez­wład­nego ciała głę­boko uśpio­nej trzy­let­niej Mandy.

Uśmiech­nął się do mnie nad potar­ganą głową Jema i podra­pał się w nos. Chyba minęła już pół­noc, ale ogień wciąż wzbi­jał się wysoko. Pło­mie­nie rzu­cały refleksy na zarost na jego bro­dzie, spo­wi­jały mięk­kim bla­skiem jego oczy, rude włosy jego wnuka oraz ciemne fałdy zno­szo­nego tar­tanu, któ­rym oby­dwaj byli okryci.

Po dru­giej stro­nie ognia Brianna roze­śmiała się cicho, tak jak ludzie śmieją się w środku nocy w pobliżu śpią­cych dzieci. Głowę miała opartą na ramie­niu Rogera, oczy pół­przy­mknięte. Wyda­wała się cał­ko­wi­cie wyczer­pana, włosy miała brudne i splą­tane, blask ognia pod­kre­ślał głę­bo­kie cie­nie na jej twa­rzy, ale wyglą­dała na szczę­śliwą.

– Co cię tak śmie­szy, _a nighean_? – zapy­tał Jamie, ukła­da­jąc Jema wygod­niej. Chło­piec ze wszyst­kich sił sta­rał się nie zasnąć, ale prze­gry­wał tę walkę. Otwo­rzył sze­roko oczy i potrzą­snął głową, mru­ga­jąc jak oszo­ło­miona sowa.

– Co cię śmie­szy? – powtó­rzył Jem, ale nie dokoń­czył ostat­niego słowa. Znie­ru­cho­miał z na wpół otwar­tymi ustami i szkli­stym wzro­kiem.

Jego matka zaśmiała się dźwięcz­nie jak młoda dziew­czyna. Dostrze­głam uśmiech Jamiego.

– Wła­śnie pyta­łam tatę, czy pamięta zgro­ma­dze­nie, na któ­rym byli­śmy wiele lat temu. Przy wiel­kim ogni­sku wywo­ły­wano wszyst­kie klany. Poda­łam mu pło­nącą gałąź, kaza­łam podejść do ogni­ska i powie­dzieć, że Mac­Ken­zie tu są.

– Och. – Jem zamru­gał raz, potem drugi. Spoj­rzał na palące się przed nami ogni­sko i mię­dzy jego deli­kat­nymi rudymi brwiami ufor­mo­wała się zmarszczka. – Gdzie teraz jeste­śmy?

– W domu – powie­dział Roger sta­now­czo. Napo­tkał moje spoj­rze­nie i prze­niósł wzrok na Jamiego. – Na dobre.

Jamie ode­tchnął głę­boko. Ja rów­nież wstrzy­my­wa­łam oddech od popo­łu­dnia, kiedy na pola­nie pod nami poja­wiły się nagle cztery posta­cie i zbie­gli­śmy ze wzgó­rza, żeby je powi­tać. W mil­czą­cym wybu­chu rado­ści rzu­ci­li­śmy się sobie w ramiona. Potem radość roz­sze­rzyła się na Amy Hig­gins, która wyszła ze swo­jej chaty, zwa­biona hała­sem. Za nią przy­bie­gli Bobby i Aidan – który, widząc Jema, rzu­cił się na niego z okrzy­kiem i prze­wró­cił go na zie­mię – a dalej Orrie i mały Rob.

Jo Beard­sley był nie­da­leko w lesie. Usły­szał zgiełk i przy­szedł spraw­dzić, co się dzieje. Nie minęło wiele czasu, nim polana zaro­iła się od ludzi. Jesz­cze przed zacho­dem słońca wia­do­mość dotarła do sze­ściu bli­żej poło­żo­nych zagród; pozo­stali nie­wąt­pli­wie dowie­dzą się jutro.

Natych­miast zalała nas cudowna fala góral­skiej gościn­no­ści; kobiety i dziew­częta bie­giem wró­ciły do chat i przy­nio­sły to, co aku­rat pie­kły czy goto­wały na kola­cję, męż­czyźni zebrali drewno i na pole­ce­nie Jamiego uło­żyli je na grani, obok fun­da­men­tów Nowego Domu, i świę­to­wa­li­śmy powrót rodziny w wiel­kim stylu, oto­czeni przez przy­ja­ciół.

Podróż­ni­ków zasy­pały setki pytań: Skąd przy­by­wają? Jak udała się podróż? Co widzieli? Nikt nie zapy­tał, czy cie­szą się z powrotu; wszy­scy uznali to za oczy­wi­ste.

Ani Jamie, ani ja nie doma­ga­li­śmy się wyja­śnień. Będzie na to jesz­cze dość czasu – a teraz, gdy zna­leź­li­śmy się sami, Roger odpo­wie­dział na jedyne pyta­nie, które miało jakie­kol­wiek zna­cze­nie. Od tego, co kryło się za jego sło­wami, zje­żyły mi się włosy na karku.

– Dosyć ma dzień swego utra­pie­nia – mruk­nę­łam w czarne loki Mandy i poca­ło­wa­łam malut­kie, ogłu­chłe we śnie ucho. Po raz kolejny wsu­nę­łam palce pod jej ubra­nie, brudne po podróży, ale bar­dzo dobrej jako­ści, i odna­la­złam cie­niutką bli­znę mię­dzy żebrami, ślad skal­pela, który ura­to­wał jej życie dwa lata wcze­śniej, tak daleko ode mnie.

Dzielne małe ser­duszko pod moimi pal­cami biło spo­koj­nie. Zamru­ga­łam, by odpę­dzić łzy – nie po raz pierw­szy dzi­siaj i na pewno nie ostatni.

– Mia­łem rację, prawda? – powie­dział Jamie i zda­łam sobie sprawę, że powta­rza to po raz drugi.

– W czym?

– Że potrze­bu­jemy wię­cej miej­sca – odrzekł cier­pli­wie. Odwró­cił się i wska­zał nie­wi­doczny w mroku pro­sto­kąt kamien­nego fun­da­mentu, jak dotąd jedyny nama­calny frag­ment Nowego Domu. Ciemny ślad pier­wot­nego Wiel­kiego Domu wciąż był widoczny w tra­wie na pola­nie pod nami, ale sta­wał się coraz bled­szy. Zanim Nowy Dom będzie ukoń­czony, tam­ten być może pozo­sta­nie tylko wspo­mnie­niem.

Brianna ziew­nęła jak lew, odgar­nęła z twa­rzy splą­taną grzywę i zamru­gała sen­nie w ciem­no­ści.

– Tej zimy pew­nie będziemy spać w piw­niczce – roze­śmiała się.

– Kobieto małej wiary – rzekł na to Jamie, zupeł­nie nie­po­ru­szony. – Drewno jest ścięte, popi­ło­wane na deski i wyfre­zo­wane. Zanim spad­nie śnieg, będziemy mieli ściany, pod­łogi i okna. Pew­nie jesz­cze bez szyb – przy­znał uczci­wie. – Ale to może pocze­kać do wio­sny.

– Mhm. – Brianna znów zamru­gała. Potrzą­snęła głową i pod­nio­sła się, żeby spoj­rzeć na fun­da­menty. – Masz kamień na pale­ni­sko?

– Mam. Piękny kawa­łek ser­pen­ty­nitu. Zie­lony kamień, wiesz?

– Pamię­tam. A masz żelazo do pieca?

Jamie wyda­wał się zasko­czony.

– Nie, jesz­cze nie. Ale znajdę coś, zanim pobło­go­sła­wimy pale­ni­sko.

– No więc tak. – Usia­dła pro­sto, wsu­nęła rękę mię­dzy fałdy płasz­cza i wycią­gnęła dużą płó­cienną torbę, wyraź­nie ciężką i pełną róż­nych przed­mio­tów. Grze­bała w niej przez chwilę i wyjęła coś, co w bla­sku ognia zalśniło czer­nią.

– Użyj tego, tato – powie­działa, poda­jąc przed­miot Jamiemu.

Patrzył nań przez chwilę i podał mi z uśmie­chem.

– Tak, to się nada. Przy­wio­złaś to do pale­ni­ska?

„To” było gład­kim, czar­nym meta­lo­wym dłu­tem, cięż­kim i dłu­gim na sześć cali. Na ręko­je­ści wytło­czony był napis CRA­FT­SMAN.

– Tak… do pale­ni­ska. – Bree się uśmiech­nęła, opie­ra­jąc dłoń na udzie Rogera. – Na początku myśla­łam, że sami zbu­du­jemy dom dla sie­bie, ale… – Odwró­ciła się i spoj­rzała ponad mroczną gra­nią na skle­pie­nie zim­nego, czy­stego nieba. Nad jej głową świe­ciła Wielka Niedź­wie­dzica. – Może nam się nie udać przed zimą. A skoro pew­nie będzie­cie musieli nas przy­gar­nąć… – Spoj­rzała spod rzęs na ojca, który par­sk­nął.

– Nie mów głupstw, dziew­czyno. Dobrze wiesz, że nasz dom to wasz dom. – Uniósł brwi. – Im wię­cej rąk do pomocy przy budo­wie, tym lepiej. Chcesz zoba­czyć fun­da­menty?

Nie cze­ka­jąc na odpo­wiedź, wyplą­tał Jema z tar­tanu, poło­żył go na ziemi obok mnie i wstał. Wycią­gnął z ogni­ska pło­nącą gałąź i ruchem głowy wska­zał nie­wi­doczny w mroku pro­sto­kąt fun­da­men­tów.

Bree, choć senna, pod­jęła wyzwa­nie. Uśmiech­nęła się do mnie, z humo­rem potrzą­sa­jąc głową, narzu­ciła płaszcz na ramiona i rów­nież się pod­nio­sła.

– Idziesz? – zapy­tała Rogera.

Mach­nął ręką.

– Kochana, jestem tak wykoń­czony, że nie widzę na oczy. Zacze­kam z tym do rana.

Lekko dotknęła jego ramie­nia i ruszyła za świa­tłem pochodni Jamiego. Potknęła się o ukryty w tra­wie kamień i wymam­ro­tała coś pod nosem. Przy­kry­łam Jema skra­jem mojego płasz­cza. Nawet nie drgnął.

Oby­dwoje z Roge­rem sie­dzie­li­śmy w ciszy, słu­cha­jąc ich nik­ną­cych w mroku gło­sów, a gdy uci­chły, na­dal mil­cze­li­śmy, wsłu­chu­jąc się w ogień, w noc i w swoje myśli.

Co takiego musiało się stać w ich cza­sach, że zary­zy­ko­wali nie­bez­pie­czeń­stwa podróży, nie wspo­mi­na­jąc już o nie­bez­pie­czeń­stwach ist­nie­ją­cych teraz i tutaj…

Spoj­rzał mi w oczy, zro­zu­miał, o czym myślę, i wes­tchnął.

– Tak, było źle. Wystar­cza­jąco źle – powie­dział cicho. – Mimo to… mogli­śmy tam wró­cić i się tym zająć. Ja chcia­łem tak zro­bić. Ale oba­wia­li­śmy się, że tam nie ma nikogo, kogo Mandy mogłaby wyczuć wystar­cza­jąco mocno.

– Mandy? – Opu­ści­łam wzrok na drobne ciałko, bez­władne we śnie. – Kogo wyczuć? I co masz na myśli, mówiąc „wró­cić”? Zaraz… – Prze­pra­sza­jąco unio­słam rękę. – Nie, nie zaczy­naj mi teraz opo­wia­dać. Jesteś zmę­czony, będzie jesz­cze dość czasu. – Urwa­łam i odchrząk­nę­łam. – Wystar­czy, że tu jeste­ście.

Obda­rzył mnie szcze­rym uśmie­chem, widzia­łam w nim jed­nak wyczer­pa­nie po podró­żach w cza­sie i prze­strzeni oraz prze­ży­tych okrop­no­ściach.

– Tak – powie­dział. – To wystar­czy.

Znów zamil­kli­śmy. Roger kiwał głową. Pomy­śla­łam, że zasy­pia, i już mia­łam się pod­nieść, by zabrać wszyst­kich do łóżek, kiedy znów na mnie spoj­rzał.

– Jest jedna sprawa…

– Tak?

– Czy spo­tka­łaś kie­dyś czło­wieka… kie­dy­kol­wiek… nazy­wa­ją­cego się Wil­liam Buc­c­le­igh Mac­Ken­zie? Albo może Buck Mac­Ken­zie?

– Przy­po­mi­nam sobie to nazwi­sko – powie­dzia­łam powoli. – Ale…

Prze­tarł twarz i powoli powiódł dło­nią do szyi, do bia­łej bli­zny pozo­sta­wio­nej przez sznur.

– No tak… trzeba zacząć od tego, że to on mnie powie­sił. Ale jest też moim pra­pra­pra­pra­pra­dziad­kiem. Żaden z nas wtedy o tym nie wie­dział – dodał nie­mal prze­pra­sza­ją­cym tonem.

– Jezu… Och, prze­pra­szam. Czy na­dal jesteś kimś w rodzaju pastora?

Uśmiech­nął się, choć twarz wciąż miał nazna­czoną zmę­cze­niem.

– Nie wydaje mi się, żeby to miało ter­min waż­no­ści. Ale nie miał­bym nic prze­ciwko temu, gdy­byś powie­działa „Jezu Chry­ste Roose­vel­cie Święty”. Myślę, że to byłoby ade­kwatne do sytu­acji.

W kilku sło­wach opo­wie­dział mi, jak Buck Mac­Ken­zie tra­fił do Szko­cji w roku 1980, a potem wró­cił razem z nim, szu­ka­jąc Jema.

– Działo się jesz­cze o wiele wię­cej – zapew­nił mnie. – Ale finał na razie jest taki, że zosta­wi­li­śmy go w Szko­cji. W 1739 roku. Razem z… hmm… z jego matką.

– Z Geil­lis? – Mimo­wol­nie pod­nio­słam głos. Mandy drgnęła i mruk­nęła z nie­za­do­wo­le­niem. Pogła­ska­łam ją szybko i uło­ży­łam wygod­niej. – Pozna­łeś ją?

– Tak. Hm… cie­kawa kobieta. – Obok niego na ziemi stał kubek, wciąż do połowy napeł­niony piwem; czu­łam zapach droż­dży i gorz­kiego chmielu. Roger wziął go do ręki i przez chwilę wyda­wał się zasta­na­wiać, czy wypić piwo, czy wylać sobie na głowę. W końcu upił łyk i znów odsta­wił kubek.

– Ja… my… chcie­li­śmy, żeby wró­cił tutaj z nami. Oczy­wi­ście to byłoby ryzy­kowne, ale udało nam się zna­leźć dość dro­gich kamieni i myśla­łem, że damy radę wszy­scy razem. Poza tym… jego żona jest tutaj. – Mach­nął ręką w stronę odle­głego lasu. – To zna­czy w Ame­ryce. Teraz.

– Coś sobie przy­po­mi­nam… z two­jego drzewa rodo­wego. – Cho­ciaż doświad­cze­nie nauczyło mnie, że do wszyst­kiego, co zostało zapi­sane na papie­rze, można mieć jedy­nie ogra­ni­czone zaufa­nie.

Roger ski­nął głową, napił się jesz­cze piwa i gło­śno odchrząk­nął. Głos miał ochry­pły, łamiący się ze zmę­cze­nia.

– Rozu­miem, że mu wyba­czy­łeś… – Dotknę­łam wła­snej szyi. Na jego szyi dostrze­ga­łam ślad po sznu­rze i cień nie­wiel­kiej bli­zny, którą zosta­wi­łam, wyko­nu­jąc ratun­kową tra­che­oto­mię za pomocą scy­zo­ryka i bursz­ty­no­wego ust­nika fajki.

– Kocha­łem go – odrzekł po pro­stu. Przez czarny zarost i zasłonę zmę­cze­nia prze­bił się blady uśmiech. – Jak czę­sto masz moż­li­wość poko­chać kogoś, kto dał ci swoją krew, swoje życie, nie mając poję­cia, kim możesz być, a nawet czy w ogóle ist­nie­jesz?

– Cóż, kiedy ma się dzieci, trzeba ryzy­ko­wać – powie­dzia­łam, deli­kat­nie opie­ra­jąc dłoń na cie­płej gło­wie Jema. Włosy pod moimi pal­cami były brudne, lecz mięk­kie. Oboje z Mandy pach­nieli jak szcze­nięta – słod­kim, inten­syw­nym, zwie­rzę­cym zapa­chem nie­win­no­ści.

– Tak – powie­dział cicho Roger. – Trzeba ryzy­ko­wać.

Sze­lest trawy i głosy za naszymi ple­cami obwie­ściły powrót inży­nie­rów pogrą­żo­nych w dys­ku­sji na temat wewnętrz­nej kana­li­za­cji.

– Tak, może – mówił Jamie z powąt­pie­wa­niem. – Tylko nie wiem, czy uda nam się zdo­być wszystko, czego będziesz potrze­bo­wać, zanim nadejdą chłody. Wła­śnie zaczą­łem kopać nowy wycho­dek, na razie to nam wystar­czy. A potem, na wio­snę…

Brianna odpo­wie­działa coś, czego nie dosły­sza­łam, i po chwili sta­nęli przed nami, oto­czeni aure­olą pło­mieni, tak bar­dzo do sie­bie podobni. Ogień rzu­cał migo­tliwe refleksy na ich dłu­gie nosy i rude włosy. Roger poru­szył się i wstał. Ja też pod­nio­słam się ostroż­nie. Mandy w moich ramio­nach była bez­władna jak jej szma­ciana lalka Esme­ralda.

– Jest cudow­nie, mamo – powie­działa Bree i oto­czyła mnie ramio­nami. Mandy zna­la­zła się pomię­dzy nami. Ciało Bree było silne i łagodne. Przez chwilę trzy­mała mnie w moc­nym uści­sku, po czym pochy­liła głowę i poca­ło­wała mnie w czoło.

– Kocham cię – powie­działa miękko i ochry­ple.

– Ja też cię kocham, córeczko – odrze­kłam przez zaci­śnięte gar­dło i dotknę­łam jej zmę­czo­nej, pro­mien­nej twa­rzy.

Cof­nęła się, wzięła ode mnie Mandy i wpraw­nie umie­ściła sobie na ramie­niu.

– Chodź, kolego – powie­działa do Jema, deli­kat­nie sztur­cha­jąc go czub­kiem buta. – Czas do łóżka.

Wymru­czał coś sen­nie i na wpół uniósł głowę, po czym znów ją opu­ścił i natych­miast głę­boko zasnął.

– W porządku, wezmę go. – Roger odsu­nął Jamiego, wziął Jema w ramiona i pod­niósł się ze stęk­nię­ciem. – Wy też idzie­cie? Mogę wró­cić i zga­sić ogni­sko, jak tylko położę Jema.

Jamie pokrę­cił głową, obej­mu­jąc mnie ramie­niem.

– Nie, nie zawra­caj sobie głowy. Posie­dzimy tu chwilę i popa­trzymy na ogień.

Ruszyli powoli w dół wzgó­rza, powłó­cząc nogami, przy akom­pa­nia­men­cie brzęk­nięć docho­dzą­cych z torby Brianny. Chata Hig­gin­sów, gdzie mieli spę­dzić noc, świe­ciła jak iskierka w ciem­no­ści; widocz­nie Amy zapa­liła lampę i odsu­nęła skórę z okna.

Jamie wciąż trzy­mał w ręce dłuto; ze wzro­kiem utkwio­nym w zni­ka­ją­cych ple­cach córki pod­niósł je i poca­ło­wał, tak jak kie­dyś cało­wał przede mną ręko­jeść szty­letu, i wie­dzia­łam, że to też jest święta obiet­nica. Wsu­nął dłuto do spor­ranu i objął mnie od tyłu, opie­ra­jąc brodę na czubku mojej głowy, tak byśmy oboje mogli za nimi patrzeć.

– O czym myślisz, Angliszko? – zapy­tał cicho. – Widzia­łem twoje oczy; są zachmu­rzone.

Opar­łam się o niego. Jego cie­płe ciało było jak bastion za moimi ple­cami.

– O dzie­ciach – powie­dzia­łam z waha­niem. – Oni… to zna­czy, wspa­niale, że tu są. Myśla­łam, że już ni­gdy ich nie zoba­czymy, a tu nagle… – Prze­łknę­łam ślinę, prze­jęta osza­ła­mia­jącą rado­ścią; nie­ocze­ki­wa­nie znów poczu­łam się, poczu­li­śmy się czę­ścią cze­goś tak nie­zwy­kłego jak rodzina. – Patrzeć, jak Jem i Mandy dora­stają, znów mieć przy sobie Bree i Rogera…

– Tak – potwier­dził z uśmie­chem. – Ale?

Potrze­bo­wa­łam chwili, żeby zebrać myśli i ująć je w słowa.

– Roger powie­dział, że w ich cza­sach stało się coś złego. Rozu­miesz, to musiało być coś naprawdę strasz­nego.

– Tak – odrzekł tward­szym tonem. – Brianna też o tym mówiła. Ale wiesz, _nighean_, oni żyli w tym cza­sie już wcze­śniej. Cho­dzi mi o to, że wie­dzą… jak tu jest, co będzie.

Miał na myśli trwa­jącą wojnę. Uści­snę­łam jego dło­nie zaple­cione wokół mojego ciała.

– Nie sądzę, by wie­dzieli – powie­dzia­łam cicho, patrząc na roz­le­głą polanę u stóp zbo­cza, gdzie znik­nęli w mroku. – Nikt nie wie, kto tego nie prze­żył.

– Tak. – Zamilkł z dło­nią opartą o mój bok, w miej­scu, gdzie pod Mon­mo­uth kula musz­kietu pozo­sta­wiła bli­znę. – Tak – powtó­rzył po dłuż­szej chwili. – Wiem, o co ci cho­dzi, Angliszko. Kiedy zoba­czy­łem Briannę, myśla­łem, że serce mi pęk­nie, wie­dzia­łem, że to naprawdę ona i dzieci… ale mimo tej rado­ści… widzisz, okrop­nie za nimi tęsk­ni­łem, ale pocie­szała mnie myśl, że są bez­pieczni. A teraz…

Urwał i poczu­łam przy swoim ciele bicie jego serca, powolne i mia­rowe. Ode­tchnął głę­boko i naraz ogień wystrze­lił w górę, wyrzu­ca­jąc snop iskier, które zni­kły w mroku. Drobne przy­po­mnie­nie o woj­nie, która powoli nara­stała wokół nas.

– Patrzę na nich – powie­dział – i moje serce nagle wypeł­nia się…

– Grozą – szep­nę­łam, obej­mu­jąc go mocno. – Czy­stą grozą.

– Tak – potwier­dził. – Wła­śnie tak.

Sta­li­śmy tak przez jakiś czas, patrząc w mrok na dole i cze­ka­jąc, aż wróci do nas radość. Okno chaty Hig­gin­sów wciąż jarzyło się miękko po dru­giej stro­nie polany.

– W tej cha­cie jest dzie­więć osób – zauwa­ży­łam. Głę­boko wcią­gnę­łam w płuca chłodną, pach­nącą świer­kami noc, wyobra­ża­jąc sobie zaduch i wil­gotne cie­pło ema­nu­jące z dzie­wię­ciu śpią­cych ciał, zaj­mu­ją­cych każdy cal powierzchni, oraz z kociołka i czaj­nika na pale­ni­sku.

Dru­gie okno roz­ja­rzyło się w ciem­no­ści.

– Czworo z nich to nasi. – Jamie zaśmiał się cicho.

– Mam nadzieję, że dom się nie spali. – Ktoś doło­żył świe­żego drewna do ognia i nad komi­nem zaczęły tań­czyć iskry.

– Nie spali się. – Odwró­cił mnie twa­rzą do sie­bie. – Chcę cię, _a nighean_ – powie­dział cicho. – Poło­żysz się ze mną? To może być ostat­nia oka­zja, kiedy jeste­śmy sami.

Otwo­rzy­łam usta, żeby powie­dzieć: „Oczy­wi­ście!”, ale zamiast tego sze­roko ziew­nę­łam i zakry­łam usta dło­nią.

– Ojej. Naprawdę nie chcia­łam.

Śmiał się nie­mal bez­gło­śnie. Potrzą­snął głową, wygła­dził wymiętą derkę, na któ­rej sie­dzia­łam, przy­klęk­nął na niej i wycią­gnął do mnie rękę.

– Chodź, połóż się ze mną i popatrz przez chwilę na gwiazdy, Angliszko. Jeśli za pięć minut nie będziesz jesz­cze spać, zdejmę z cie­bie ubra­nie i wezmę cię nagą w świe­tle księ­życa.

– A jeśli zasnę? – Zrzu­ci­łam buty i uję­łam jego rękę.

– Wtedy nie będę sobie zawra­cał głowy roz­bie­ra­niem cię.

Ogień nieco przy­gasł, ale wciąż palił się równo; cie­pły podmuch doty­kał mojej twa­rzy i uno­sił włosy na skro­niach. Gwiazdy były wyraźne i jasne jak dia­menty roz­sy­pane przez jakichś nie­biań­skich wła­my­wa­czy. Podzie­li­łam się tą obser­wa­cją z Jamiem; odpo­wie­dział bar­dzo lek­ce­wa­żą­cym szkoc­kim mruk­nię­ciem, ale potem poło­żył się obok mnie, wzdy­cha­jąc z zado­wo­le­niem na widok nieba.

– Ano tak, ład­nie wyglą­dają. Widzisz tam Kasjo­peję?

Spoj­rza­łam mniej wię­cej w tym kie­runku i pokrę­ci­łam głową.

– Zupeł­nie nie umiem odróż­niać gwiaz­do­zbio­rów. Widzę Wielki Wóz i zwy­kle udaje mi się roz­po­znać Pas Oriona, ale w tej chwili za nic nie mogę go zna­leźć. I gdzieś tam są Ple­jady, prawda?

– To część Byka, tam, zaraz obok myśli­wego. – Wycią­gnął rękę. – A to jest Żyrafa.

– Och, nie mów głupstw. Nie ma kon­ste­la­cji Żyrafy, sły­sza­ła­bym o tym.

– Wła­ści­wie teraz jej nie widać, ale jest. A jeśli się zasta­no­wić, czy to bar­dziej nie­do­rzeczne od tego, co wyda­rzyło się dzi­siaj?

– Nie – powie­dzia­łam cicho. – Na pewno nie.

Oto­czył mnie ramie­niem. Obró­ci­łam się, opar­łam poli­czek na jego piersi i w mil­cze­niu patrzy­li­śmy na gwiazdy, wsłu­chani w szum wia­tru w gałę­ziach drzew i powolne bicie naszych serc.

Wyda­wało się, że minęło dużo czasu, nim Jamie poru­szył się i wes­tchnął.

– Chyba ni­gdy nie widzia­łem takich gwiazd od tam­tej nocy, kiedy spło­dzi­li­śmy Faith.

Unio­słam głowę ze zdzi­wie­nia. Rzadko wspo­mi­na­li­śmy o Faith – uro­dziła się mar­twa, ale była głę­boko wro­śnięta w nasze serca – cho­ciaż każde z nas zda­wało sobie sprawę z uczuć dru­giego.

– Wiesz, kiedy została poczęta? Nawet ja tego nie wiem.

Powoli prze­su­nął dło­nią po moich ple­cach, zata­cza­jąc pal­cami kółka przy dol­nej czę­ści krę­go­słupa. Gdy­bym była kotem, poma­cha­ła­bym ogo­nem tuż przed jego nosem.

– No cóż, pew­nie mogę się mylić, ale zawsze mi się wyda­wało, że to była ta noc w opac­twie, kiedy przy­sze­dłem do two­jego łóżka. Na końcu kory­ta­rza było wyso­kie okno i idąc do cie­bie, patrzy­łem na gwiazdy. Pomy­śla­łem, że to może być znak dla mnie, żebym jasno widział swoją drogę.

Przez chwilę błą­dzi­łam po omacku pośród wspo­mnień. Rzadko wra­ca­łam myślami do tego czasu w opac­twie Świę­tej Anny, kiedy nie­mal udało mu się umrzeć. To był prze­ra­ża­jący czas. Dni pełne stra­chu i zamie­sza­nia, prze­cho­dzące jeden w drugi, noce czarne od roz­pa­czy i despe­ra­cji. A jed­nak kiedy spoj­rza­łam wstecz, napo­tka­łam garść żywych obra­zów, wyróż­nia­ją­cych się z tła jak ilu­mi­no­wane ini­cjały na stro­nie sta­rego łaciń­skiego manu­skryptu.

Twarz ojca Anzelma, blada w bla­sku świec, oczy błysz­czące współ­czu­ciem, a potem nara­sta­ją­cym zachwy­tem, gdy słu­chał mojej spo­wie­dzi. Dło­nie opata, deli­katne jak skrzy­dła koli­bra, doty­kały czoła, oczu, ust i dłoni Jamiego, zna­cząc umie­ra­ją­cego sio­strzeńca krzyż­mem świę­tym ostat­niego namasz­cze­nia. Cisza w mrocz­nej kaplicy, gdzie modli­łam się o jego życie i usły­sza­łam odpo­wiedź na moją modli­twę.

Wśród tych chwil była noc, kiedy się obu­dzi­łam i zoba­czy­łam, jak stoi przy moim łóżku niczym blade widmo, nagi i prze­mar­z­nięty, tak słaby, że ledwo mógł cho­dzić, ale znów pełen życia i upar­tej deter­mi­na­cji, która ni­gdy go nie opusz­czała.

– Więc pamię­tasz Faith? – Na wzmiankę o niej mimo­wol­nie poło­ży­łam dłoń na brzu­chu. Ni­gdy nie zoba­czył naszej córki; czuł tylko, jak kopie i poru­sza się we mnie.

Dotknął ustami mojego czoła i spoj­rzał na mnie.

– Wiesz chyba, że tak?

– Wiem. Chcia­łam tylko, żebyś powie­dział coś wię­cej.

– Och, mam taki zamiar. – Oparł się na łok­ciu, przy­gar­nął mnie bli­żej i okrył swoim ple­dem.

– To też pamię­tasz? – zapy­ta­łam, ścią­ga­jąc z sie­bie tka­ninę, którą na mnie narzu­cił. – Jak okry­łeś mnie swoim ple­dem tam­tej nocy, kiedy się pozna­li­śmy?

– Żebyś nie zamar­zła? Ano tak. – Poca­ło­wał mnie w kark. – W opac­twie to ja zama­rza­łem. Wyczer­py­wa­łem wszyst­kie siły, pró­bu­jąc cho­dzić, a ty nie pozwa­la­łaś mi nic zjeść, więc umie­ra­łem z głodu i…

– Prze­cież wiesz, że to nie­prawda! Ty…

– Czy ja mógł­bym cię okła­mać, Angliszko?

– Ow­szem, jak naj­bar­dziej mógł­byś – odrze­kłam. – Okła­mu­jesz mnie cały czas. Ale mniej­sza o to. Mar­z­łeś i umie­ra­łeś z głodu, i zamiast popro­sić brata Paula o koc albo o miskę cze­goś gorą­cego, nagle posta­no­wi­łeś powlec się nago ciem­nym kamien­nym kory­ta­rzem i wejść do mojego łóżka.

– Nie­które rze­czy są waż­niej­sze od jedze­nia, Angliszko. – Jego dłoń sta­now­czo spo­częła na moim pośladku. – Musia­łem się prze­ko­nać, czy kie­dy­kol­wiek jesz­cze będę mógł z tobą spać. To było wtedy waż­niej­sze od wszyst­kiego innego. Pomy­śla­łem, że jeśli mi się nie uda, to po pro­stu wyjdę na śnieg i już nie wrócę.

– Oczy­wi­ście nie przy­szło ci do głowy zacze­kać jesz­cze kilka tygo­dni i odzy­skać siły.

– Cóż, byłem pra­wie pewny, że dam radę dojść do two­jego pokoju, trzy­ma­jąc się ścian, a resztę robił­bym na leżąco, więc po co mia­łem cze­kać? – Dłoń na moim tyłku zaczęła się bez­wied­nie poru­szać. – Pamię­tasz tamtą noc.

– To było jak kocha­nie się z bryłą lodu. – Tak było. Serce ści­skała mi czu­łość i wstą­piła w nie nowa nadzieja. – Cho­ciaż po pew­nym cza­sie odta­ja­łeś.

Na początku tylko tro­chę. Wtu­li­łam go mocno w sie­bie, sta­ra­jąc się wytwo­rzyć jak naj­wię­cej cie­pła. Ścią­gnę­łam koszulę, żeby doty­kać go jak naj­więk­szą powierzch­nią skóry. Przy­po­mnia­łam sobie twardą, ostrą krzy­wi­znę jego kości bio­dro­wej i guzki krę­go­słupa pokryte świe­żymi, chro­po­wa­tymi bli­znami.

– Pra­wie cię nie było, sama skóra i kości.

Obró­ci­łam się i przy­cią­gnę­łam go bli­sko, chcąc się pokrze­pić jego obec­nym cie­płem w obli­czu chłodu wspo­mnień. Był cie­pły. I żywy. Bar­dzo żywy.

– Pamię­tam, że prze­ło­ży­łaś przeze mnie nogę, żebym nie wypadł z łóżka. – Powol­nym ruchem pogła­dził mnie po udzie i usły­sza­łam w jego gło­sie śmiech, cho­ciaż twarz była tylko ciemną plamą na tle ognia, który rzu­cał refleksy na jego włosy.

– To łóżko było wąskie. – Cia­sna klasz­torna pry­cza, na któ­rej led­wie mie­ściła się jedna nor­mal­nej wiel­ko­ści osoba. A Jamie, nawet wychu­dzony, zaj­mo­wał dużo miej­sca.

– Chcia­łem prze­wró­cić cię na plecy, Angliszko, ale bałem się, że oboje spad­niemy na pod­łogę, i… no cóż, nie byłem pewny, czy dam radę utrzy­mać się na górze.

Trząsł się wtedy z zimna i sła­bo­ści, a teraz zda­łam sobie sprawę, że pew­nie rów­nież ze stra­chu. Się­gnę­łam po dłoń opartą na moim bio­drze, pod­nio­słam ją do ust i uca­ło­wa­łam kostki. Palce, zimne od wie­czor­nego powie­trza, zaci­snęły się na moich, cie­płych.

– Udało ci się – powie­dzia­łam miękko i obró­ci­łam się na plecy, pocią­ga­jąc go na sie­bie.

– Ledwo co – mruk­nął, prze­dzie­ra­jąc się przez war­stwy koł­dry, pledu, koszuli i halki. Oby­dwoje wes­tchnę­li­śmy głę­boko. – O Jezu, Angliszko.

Poru­szył się, tylko odro­binę.

– Jak ja się czu­łem – szep­nął. – Wtedy. Myśla­łem, że już ni­gdy nie będę cię miał, a potem…

Udało mu się, ale ledwo co.

– Myśla­łem, że… chcia­łem to zro­bić, nawet gdyby to miała być ostat­nia rzecz w moim życiu…

– Nie­wiele bra­ko­wało – odszep­nę­łam, obej­mu­jąc jego tyłek, mocny i krą­gły. – Przez chwilę naprawdę myśla­łam, że umar­łeś, dopóki nie zaczą­łeś się ruszać.

– Byłem pewien, że umie­ram – przy­znał z cie­niem śmie­chu. – Boże, Cla­ire… – Zatrzy­mał się na chwilę, opadł niżej i przy­ci­snął czoło do mojego. Zro­bił to też tam­tej nocy, zimny i wście­kle zde­spe­ro­wany, a ja mia­łam wtedy wra­że­nie, że tchnę­łam w niego moje wła­sne życie. Jego usta, mięk­kie i roz­chy­lone, pach­niały lekko piwem zmie­sza­nym z jaj­kiem; tylko to był w sta­nie utrzy­mać w żołądku.

– Chcia­łem… – szep­tał. – Chcia­łem cie­bie. Musia­łem cię mieć. Ale kiedy zna­la­złem się w tobie, chcia­łem…

Wes­tchnął i wsu­nął się głę­biej.

– Tam, wtedy, myśla­łem, że umrę od tego. I chcia­łem umrzeć. Chcia­łem odejść, będąc w tobie. – Jego głos się zmie­nił; wciąż był miękki, ale rów­nież odle­gły, pełen dystansu, i wie­dzia­łam, że odda­lił się od chwili obec­nej, wró­cił do zim­nej, kamien­nej ciem­no­ści i paniki, do stra­chu i przy­tła­cza­ją­cej potrzeby.

– Chcia­łem wlać się w cie­bie, żeby to była ostat­nia rzecz, jaką poczuję, ale potem zaczą­łem i wie­dzia­łem, że tak się nie sta­nie, że będę żył, ale zostanę w tobie na zawsze. Że dam ci dziecko.

Przy tych sło­wach wró­cił do teraź­niej­szo­ści i do mnie. Obej­mo­wa­łam go mocno; w moich ramio­nach był duży, solidny i silny, ale pod­dał się, drżąc bez­rad­nie. Poczu­łam wła­sne cie­płe łzy, które wez­brały i sty­gnąc, spły­wały mi we włosy.

W jakiś czas póź­niej poru­szył się i prze­to­czył na bok. Na moim brzu­chu wciąż spo­czy­wała wielka dłoń.

– Dałem radę, prawda? – Uśmiech­nął się lekko, z twa­rzą zła­go­dzoną bla­skiem ognia.

– Dałeś radę – potwier­dzi­łam. Nacią­gnę­łam na nas pled i leża­łam obok niego, zado­wo­lona, w świe­tle gasną­cego pło­mie­nia i odwiecz­nych gwiazd.3. Sielsko, wiejsko i bardzo romantycznie

Słońce led­wie wze­szło, ale Jamiego nie było już długo. Obu­dzi­łam się na chwilę, kiedy poca­ło­wał mnie w czoło i szep­nął, że wybiera się na polo­wa­nie z Brianną, poca­ło­wał mnie jesz­cze w usta i znik­nął w zim­nej ciem­no­ści. Dwie godziny póź­niej znów się obu­dzi­łam w cie­płym gnieź­dzie poda­ro­wa­nych przez rodziny Crom­bie i Lind­say sta­rych koł­der, które słu­żyły nam za łóżko. Usia­dłam ze skrzy­żo­wa­nymi nogami w samej koszuli, pal­cami wygar­nia­jąc z wło­sów liście i źdźbła trawy i cie­sząc się rzadką przy­jem­no­ścią powol­nego budze­nia; zwy­kle ran­kiem czu­łam się tak, jakby wystrze­lono mnie z armaty.

Pomy­śla­łam z dresz­czy­kiem eks­cy­ta­cji, że kiedy dom będzie się już nada­wał do zamiesz­ka­nia i umie­ścimy w nim wszyst­kich Mac­Ken­zie, a także Ger­ma­ina, syna Fer­gusa i Mar­sali, oraz Fanny, sie­rotę, która została z nami po okrop­nej śmierci swo­jej sio­stry, poranki znów zaczną przy­po­mi­nać wylot nie­to­pe­rzy z jaskini Carls­bad, który widzia­łam kie­dyś w fil­mie przy­rod­ni­czym Disneya. Na razie jed­nak świat był jasny i wypeł­niony spo­ko­jem.

Jaskra­wo­czer­wona bie­dronka spa­dła z moich wło­sów na przód koszuli, kła­dąc kres tym roz­my­śla­niom. Zerwa­łam się i strzą­snę­łam ją na wysoką trawę przy Wiel­kiej Kło­dzie. Na chwilę weszłam w krzaki i wró­ci­łam z pęcz­kiem gór­skiej mięty. W wia­drze zostało jesz­cze dość wody na kubek her­baty, więc poło­ży­łam miętę na pła­skiej powierzchni, którą Jamie wycio­sał na jed­nym końcu pnia wiel­kiej powa­lo­nej topoli i która słu­żyła jako stół robo­czy oraz miej­sce do przy­go­to­wy­wa­nia jedze­nia, roz­pa­li­łam ogień i usta­wi­łam czaj­nik wewnątrz kręgu osma­lo­nych kamieni.

Na dru­gim końcu polany z komina chaty Hig­gin­sów unio­sła się cienka smużka dymu, jak wąż z koszyka zakli­na­cza; ktoś roz­nie­cił przy­ga­szony na noc żar.

Kto będzie moim pierw­szym gościem dzi­siej­szego ranka? Być może Ger­main; ostat­niej nocy spał w cha­cie Hig­gin­sów razem z Jem­mym, ale nie był ran­nym ptasz­kiem, podob­nie jak ja. Fanny noco­wała dalej, u wdowy Donald­son i jej licz­nych dzieci; przyj­dzie póź­niej.

Pew­nie Roger, pomy­śla­łam i poczu­łam radość w sercu. Roger i dzieci.

Pło­mie­nie lizały bla­szany czaj­nik. Pod­nio­słam pokrywkę i wrzu­ci­łam do wody sporą garść liści mięty, otrzą­sa­jąc naj­pierw łodygi, by się pozbyć pasa­że­rów na gapę. Resztę zwią­za­łam nitką i powie­si­łam wśród innych ziół pod stro­pem mojego pro­wi­zo­rycz­nego gabi­netu, który skła­dał się z czte­rech tyczek z kratą na górze, przy­rzu­coną z wierz­chu gałę­ziami cho­iny, by dawały cień i schro­nie­nie. Mia­łam dwa zydle – jeden dla mnie, drugi dla aktu­al­nego pacjenta – i mały, pry­mi­tywny sto­lik na narzę­dzia, które potrze­bo­wa­łam mieć pod ręką. Jamie usta­wił obok coś w rodzaju płó­cien­nego namiotu, żeby zapew­nić pry­wat­ność pacjen­tom, któ­rzy tego potrze­bo­wali, a także jako skła­dzik na żyw­ność i leki prze­cho­wy­wane w becz­kach, sło­ikach lub skrzyn­kach odpor­nych na zakusy szo­pów.

Było tu wiej­sko, siel­sko i bar­dzo roman­tycz­nie – pośród robac­twa, w bło­cie po kostki, na łasce żywio­łów. Od czasu do czasu jeżyły mi się wło­ski na karku i czu­łam, że patrzy na mnie jakieś stwo­rze­nie, które zasta­na­wia się, czy nadaję się do zje­dze­nia. Mimo wszystko było roman­tycz­nie.

Spoj­rza­łam tęsk­nie na nowe fun­da­menty.

Dom miał mieć dwa porządne kominy z polnych kamieni; jeden był już w poło­wie zbu­do­wany i stał jak mocny mono­lit pośród drew­nia­nego szkie­letu cze­goś, co wkrótce – jak mia­łam nadzieję – sta­nie się naszą kuch­nią i jadal­nią. Jamie zapew­nił mnie, że w ciągu naj­bliż­szych kilku tygo­dni postawi ściany dużego pokoju i przy­bije tym­cza­sowy dach z płótna, żeby­śmy mogli znów spać i goto­wać w pomiesz­cze­niu. Pozo­stała część domu…

To mogło zale­żeć od wspa­nia­łych wyobra­żeń, które zro­dziły się w gło­wach jego i Brianny pod­czas roz­mowy poprzed­niego wie­czoru. Nie­ja­sno przy­po­mi­na­łam sobie jakieś sza­lone uwagi na temat cementu i wewnętrz­nej kana­li­za­cji; mia­łam nadzieję, że te pomy­sły nie zako­rze­nią się w ich umy­słach zanadto, przy­naj­mniej dopóki nie będziemy mieli dachu nad głową i pod­łogi pod sto­pami. Z dru­giej strony…

Dźwięk gło­sów na ścieżce pode mną wska­zy­wał na przy­by­cie ocze­ki­wa­nego towa­rzy­stwa. Uśmiech­nę­łam się. Z dru­giej strony mie­li­by­śmy do pomocy jesz­cze dwie pary doświad­czo­nych i kom­pe­tent­nych rąk.

W zasięgu mojego wzroku uka­zała się roz­czo­chrana ruda głowa Jema. Na mój widok uśmiech­nął się sze­roko.

– Bab­ciu! – wykrzyk­nął, wyma­chu­jąc nieco pokru­szo­nym ciast­kiem kuku­ry­dzia­nym. – Przy­nie­śli­śmy ci śnia­da­nie!

Śnia­da­nie, które mi przy­nie­śli, było obfite jak na moje aktu­alne stan­dardy: dwa świeże ciastka kuku­ry­dziane, pie­czone na bla­sze pla­cuszki z sie­ka­nego mięsa zawi­nięte w liście łopianu, jesz­cze gorące jajko na twardo i na dnie sło­ika ćwierć cala zeszło­rocz­nego dżemu z boró­wek zro­bio­nego przez Amy.

– Pani Hig­gins mówiła, żeby jej odnieść pusty słoik – poin­for­mo­wał Jemmy, poda­jąc mi go. Jed­nym okiem zer­kał na słoik, dru­gim na Wielką Kłodę, poprzed­niego wie­czoru skrytą w ciem­no­ści. – Ojej! Co to za drzewo?

– Topola – wyja­śni­łam, przy­my­ka­jąc oczy z roz­ko­szy po pierw­szym kęsie pla­cuszka. Wielka Kłoda miała około sześć­dzie­się­ciu stóp dłu­go­ści. Była jesz­cze sporo dłuż­sza, ale Jamie ciął ją od góry na budowę i na opał. – Twój dzia­dek mówi, że to drzewo, zanim upa­dło, musiało mieć ponad sto stóp wyso­ko­ści.

Mandy pró­bo­wała wdra­pać się na kłodę; Jem lekko ją pod­sa­dził, a potem pochy­lił się i powiódł wzro­kiem wzdłuż pnia, który w więk­szo­ści był gładki i jasny, a tu i ówdzie pozna­czony reszt­kami kory oraz dziw­nymi zagaj­ni­kami mchu i grzy­bów.

– Prze­wró­ciło się pod­czas burzy?

– Tak – powie­dzia­łam. – Pio­run ude­rzył w wierz­cho­łek, ale nie wiem, czy upa­dło pod­czas tej samej burzy. Mogło uschnąć od pio­runa, a potem następna wielka burza je zwa­liła. Leżało już, kiedy wró­ci­li­śmy do Ridge. Mandy, bądź ostrożna!

Sta­nęła na pniu i ruszyła przed sie­bie, wycią­ga­jąc ręce na boki jak gim­na­styczka i sta­wia­jąc jedną stopę przed drugą. W tej czę­ści pień miał dobre pięć stóp śred­nicy; było na nim dużo miej­sca, ale gdyby spa­dła, mocno by się potłu­kła.

– Chodź, kocha­nie. – Roger, który z zain­te­re­so­wa­niem oglą­dał fun­da­menty domu, pod­szedł i zdjął ją z kłody. – Może pój­dzie­cie z Jemem nazbie­rać drewna dla babci? Pamię­tasz, jak wygląda dobre drewno na opał?

– Jasne, że tak – odrzekł Jem z dumą. – Pokażę jej.

– Ja wiem! – nabur­mu­szyła się Mandy.

– Ty będziesz wypa­try­wać węży – poin­for­mo­wał ją.

Natych­miast się oży­wiła, zapo­mi­na­jąc o ura­zie.

– Chcę zoba­czyć węża!

– Jem… – zaczął Roger, ale Jemmy tylko prze­wró­cił oczami.

– Wiem, tato. Jak zoba­czymy małego węża, to pozwolę jej dotknąć, ale tylko kiedy nie będzie miał grze­chotki ani bia­łego pyska.

– O Jezu – wymam­ro­tał Roger, patrząc za nimi, gdy odda­lali się ramię w ramię.

Prze­łknę­łam resztę kuku­ry­dzia­nego ciastka, zli­za­łam słodki dżem z kącika ust i spoj­rza­łam na niego ze współ­czu­ciem.

– Nikt nie zgi­nął, kiedy ostat­nio tu byli­ście – powie­dzia­łam. Otwo­rzył usta, ale znów je zamknął i wtedy sobie przy­po­mnia­łam, że Mandy omal nie umarła. Cokol­wiek spro­wa­dziło ich tu znowu…

– W porządku – odparł sta­now­czo, naj­wy­raź­niej dostrze­ga­jąc lęk na mojej twa­rzy. Uśmiech­nął się lekko, ujął mnie pod łokieć i pocią­gnął w cień mojego gabi­netu. – W porządku – powtó­rzył i odchrząk­nął. – Nic nam się nie stało – dodał już gło­śniej. – Wszy­scy jeste­śmy tutaj, cali i zdrowi. W tej chwili nic innego nie ma zna­cze­nia.

– No dobrze – odrze­kłam, tylko tro­chę uspo­ko­jona. – Nie będę pytać.

Roze­śmiał się. Jego zmę­czona twarz w roz­pro­szo­nym świe­tle znów wyda­wała się młoda.

– Powiemy ci – zapew­nił. – Ale więk­sza część tej histo­rii wła­ści­wie należy do Bree; powin­naś to usły­szeć od niej. Cie­kaw jestem, na co ona i Jamie polują?

– Pew­nie na sie­bie nawza­jem. – Uśmiech­nę­łam się. – Usiądź. – Dotknę­łam jego ramie­nia i obró­ci­łam go w stronę wyso­kiego stołka.

– Na sie­bie nawza­jem? – Usa­do­wił się wygod­nie, pod­wi­ja­jąc stopy pod sie­bie.

– Cza­sami, kiedy nie widzia­łeś kogoś przez dłuż­szy czas, nie wia­domo, co powie­dzieć i jak ze sobą roz­ma­wiać, szcze­gól­nie gdy jest to ktoś dla cie­bie ważny. Trzeba tro­chę czasu, żeby znów poczuć się swo­bod­nie; jest łatwiej, jeśli robi się coś razem. Pozwól, że obej­rzę twoje gar­dło, dobrze?

– Nie czu­jesz się jesz­cze swo­bod­nie, roz­ma­wia­jąc ze mną? – zapy­tał lekko.

– Ależ tak – zapew­ni­łam go. – Leka­rze ni­gdy nie mają pro­blemu z roz­ma­wia­niem z ludźmi. Na począ­tek każesz im się roze­brać i to prze­ła­muje lody. Kiedy tro­chę ich posztur­chasz i poza­glą­dasz we wszyst­kie otwory ciała, roz­mowa jest już zwy­kle dość oży­wiona, nawet jeśli nie zawsze swo­bodna.

Roze­śmiał się, ale jego palce bez­wied­nie zaci­snęły się na koszuli, ścią­ga­jąc mate­riał przy szyi.

– Prawdę mówiąc – rzekł, sta­ra­jąc się zacho­wać powagę – przy­je­cha­li­śmy ze względu na dar­mową opiekę nad dziećmi. Przez ostat­nie cztery mie­siące nie odda­la­li­śmy się od nich dalej niż na dwa metry. – Roze­śmiał się, zakrztu­sił i roz­kasz­lał.

Z uśmie­chem poło­ży­łam rękę na jego dłoni. Odwza­jem­nił uśmiech, choć z mniej­szą pew­no­ścią niż wcze­śniej, cof­nął rękę, szybko roz­piął koszulę i gło­śno odchrzą­ku­jąc, odsu­nął mate­riał od szyi.

– Nie martw się – powie­dzia­łam. – Mówisz znacz­nie lepiej niż wtedy, kiedy widzie­li­śmy się ostat­nio.

Naprawdę tak było, ku mojemu zasko­cze­niu. Głos wciąż mu się łamał, był chra­pliwy i szorstki, ale mówił z dużo mniej­szym wysił­kiem i nie wyda­wało się już, że ten wysi­łek spra­wia mu nie­ustanny ból.

Pod­niósł wyżej głowę, a ja ostroż­nie dotknę­łam jego szyi tuż pod szczęką. Nie­dawno się golił; skórę wciąż miał chłodną i lekko wil­gotną. Poczu­łam zapach mydła do gole­nia, które zro­bi­łam dla Jamiego, aro­ma­ty­zo­wa­nego jago­dami jałowca; widocz­nie Jamie przy­niósł mu to mydło ran­kiem. Ten drobny gest wyda­wał się nie­mal rytu­alny; poru­szył mnie wyraz nadziei w oczach Rogera – nadziei, którą pró­bo­wał ukryć.

– Pozna­łem leka­rza – powie­dział ochry­ple. – W Szko­cji. Nazy­wał się Hec­tor McE­wan. Był… jed­nym z nas.

Moje palce zatrzy­mały się w ruchu, podob­nie jak serce.

– Chcesz powie­dzieć, że był podróż­ni­kiem?

Poki­wał głową.

– Muszę ci o nim opo­wie­dzieć. O tym, co zro­bił. Ale to może tro­chę pocze­kać.

– O tym, co zro­bił – powtó­rzy­łam. – Tobie?

– Ano tak. Cho­ciaż naj­pierw Buc­kowi…

Już mia­łam zapy­tać, co się stało z Buc­kiem, kiedy naraz z napię­ciem spoj­rzał mi w oczy.

– Widzia­łaś kie­dyś nie­bie­skie świa­tło? – zapy­tał. – To zna­czy doty­ka­jąc pacjenta, żeby go ule­czyć?

Poczu­łam gęsią skórkę na ramio­nach i na karku. Musia­łam zdjąć palce z jego szyi, bo zaczęły drżeć.

– Sama tego nie potra­fię – powie­dzia­łam ostroż­nie. – Ale widzia­łam. Raz.

Ujrza­łam to ponow­nie oczami wyobraźni, tak żywo, jak­bym znów zna­la­zła się w mroku łóżka w L’Hôpital des Anges, kiedy poro­ni­łam Faith i umie­ra­łam na gorączkę poło­gową. Mistrz Ray­mond poło­żył na mnie ręce i widzia­łam kości wła­snego ramie­nia, prze­świe­ca­jące na nie­bie­sko przez war­stwy ciała.

Ode­pchnę­łam od sie­bie tę wizję, jakby parzyła, i zda­łam sobie sprawę, że Roger ści­ska moją dłoń.

– Nie chcia­łem cię prze­stra­szyć.

– Nie prze­stra­szy­łeś mnie – odrze­kłam nie­zbyt zgod­nie z prawdą. – Po pro­stu jestem w szoku. Nie myśla­łam o tym od lat.

– Ja byłem wystra­szony jak dia­bli – przy­znał szcze­rze i puścił moją rękę. – Po tym, jak zro­bił to, co zro­bił, z ser­cem Bucka, bałem się z nim roz­ma­wiać, ale wie­dzia­łem, że muszę. Kiedy go dotkną­łem, wiesz, żeby go zatrzy­mać; sze­dłem za nim ścieżką, on zamarł, a potem odwró­cił się i przy­ło­żył rękę do mojej piersi. – Machi­nal­nie zro­bił to samo. – I wtedy… powie­dział do mnie to samo, co wcze­śniej do Bucka: _Cogno­sco te_. To zna­czy: poznaję cię – wyja­śnił na widok pustki na mojej twa­rzy. – Po łaci­nie.

– Poznał, kim jesteś, po jed­nym dotyku? – Przez moje ramiona prze­bie­gało dziwne wra­że­nie. Wła­ści­wie nie był to strach, lecz coś w rodzaju grozy.

– Tak. Ja nie wie­dzia­łem nic o nim – dodał pospiesz­nie. – Nie czu­łem wtedy nic dziw­nego, ale przy­glą­da­łem się uważ­nie wcze­śniej, kiedy poło­żył rękę na piersi Bucka… Buck dostał jakie­goś ataku serca, kiedy prze­szli­śmy przez kamie­nie…

– Prze­szedł razem z tobą, Bree i…?

Roger bez­rad­nie wzru­szył ramio­nami.

– Nie, to było… wcze­śniej. W każ­dym razie z Buc­kiem było źle i ludzie, któ­rzy wzięli go do domu, posłali po leka­rza, po tego Hec­tora McE­wana. A on poło­żył rękę na piersi Bucka i… leciutko nią poru­szał… i zoba­czy­łem, naprawdę, Cla­ire, widzia­łem to, z jego pal­ców wycho­dziło blade nie­bie­skie świa­tło i prze­ni­kało przez całą dłoń.

– Jezu Chry­ste Roose­vel­cie Święty.

Roze­śmiał się.

– Ano wła­śnie. Ale nikt inny tego nie widział – dodał i uśmiech znik­nął z jego twa­rzy. – Tylko ja.

Powol­nym ruchem potar­łam dło­nią o dłoń, wyobra­ża­jąc to sobie.

– Buck. Zakła­dam, że prze­żył? Bo pyta­łeś, czy go widzie­li­śmy.

Twarz Rogera zmie­niła się i w oczach mignął cień.

– Prze­żył. Wtedy. Ale kiedy zna­la­złem Bree i dzieci, roz­dzie­li­li­śmy się. To…

– Długa histo­ria – dokoń­czy­łam za niego. – Lepiej z tym pocze­kać, aż Jamie i Bree wrócą z polo­wa­nia. Ale co do tego dok­tora McE­wana. Czy mówił ci coś o… błę­kit­nym świe­tle? – Dziw­nie się czu­łam, wypo­wia­da­jąc te słowa, a jed­nak potra­fi­łam to sobie wyobra­zić; dło­nie lekko mi mro­wiły na tę myśl. Spoj­rza­łam na nie mimo­wol­nie; nie, wciąż były różowe.

Roger pokrę­cił głową.

– Nie, nie­zbyt wiele. Nie sło­wami. Ale… poło­żył mi rękę na szyi. – Pod­niósł dłoń i dotknął poszar­pa­nej bli­zny pozo­sta­wio­nej przez katow­ski sznur. – I… coś się stało – dodał cicho.Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. Walt Whit­man, _I Sing the Body Elec­tric_ (wszyst­kie przy­pisy pocho­dzą od tłu­ma­czy).

2. Wil­liam Sha­ke­spe­are, _Otello_, w prze­kła­dzie Sta­ni­sława Barań­czaka.

3. Moraw­ski, Mora­wia­nie – w tym przy­padku Bra­cia moraw­scy, Ewan­ge­licka Jed­nota Bra­ter­ska, her­rn­huci (cz. _Jed­nota bratrská_, niem. _Evan­ge­li­sche Brüder-Unität_, łac. _Uni­tas Fra­trum_) – ewan­ge­licka wspól­nota kościelna ukształ­to­wana w XVIII wieku w Niem­czech, nawią­zu­jąca do dok­tryny i tra­dy­cji braci cze­skich.

4. Dr. Seuss, _Kto zje zie­lone jajka sadzone_, w prze­kła­dzie Sta­ni­sława Barań­czaka.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: