Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Powrót wroga - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
12 lipca 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
49,99

Powrót wroga - ebook

Przypadkowe spotkanie, które zmieniło ich życie.

Gdy w trakcie śnieżycy Franco udziela pomocy rodzącej na przystanku kobiecie, nie spodziewa się, że jeszcze kiedykolwiek ją zobaczy. A już na pewno nie spodziewa się ujrzeć ją wkrótce u progu jego domu, wraz z jej nowonarodzonym dzieckiem.

Giulia przeżyła koszmar, ale zrobi wszystko, by tym razem uciec od swojego oprawcy. Nie chodzi tylko o nią - chce za wszelką cenę ocalić swoją córeczkę. Gdy prosi Franca o pomoc, nie ma pojęcia, że mężczyzna również skrywa mroczne sekrety.

Czy to możliwe, że zaufała nieodpowiedniej osobie? A może tak naprawdę nic nie jest wyłącznie czarne i białe?

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 9788383171937
Rozmiar pliku: 799 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ 1

Franco

– _Sa­lve_. Wita się z wami Ales­san­dro Soto. Mam na­dzie­ję, że zo­sta­li­ście szczęśliw­ca­mi i uda­ło się wam za­opa­trzyć w po­rząd­ny od­gar­niacz do śnie­gu. W skle­pach jest to obec­nie to­war luk­su­so­wy, a im­por­te­rzy nie nadąża­ją go spro­wa­dzać. Zima za­sko­czy­ła nas wszyst­kich, w ko­ńcu w tych re­jo­nach to ab­so­lut­na rzad­ko­ść. W spa­ra­li­żo­wa­nych po­go­dą mia­stach, w tym w ta­kże w Rzy­mie, nie dzia­ła ko­mu­ni­ka­cja miej­ska. Je­dy­na po­zy­tyw­na in­for­ma­cja jest taka, że syn­op­ty­cy prze­wi­du­ją od­wi­lż, i to w naj­bli­ższych dniach. Cóż, po­zo­sta­ło mi po­wie­dzieć, we­so­łe­go po świ­ętach – ko­ńczy głos do­cho­dzący z ra­dia i śmie­je się, jak­by było z cze­go.

– Szlag by to tra­fił – mam­ro­czę pod no­sem i wy­sy­łam do dia­bła cały ten dzień.

W au­cie z opo­na­mi, któ­rych bie­żni­ki po­zo­sta­wia­ją wie­le do ży­cze­nia, jadę do­słow­nie dwa­dzie­ścia na go­dzi­nę. I to na ca­łko­wi­cie pro­stym od­cin­ku, po­śród sa­dów oliw­nych. Ce­lo­wo wy­bra­łem bocz­ną dro­gę pro­wa­dzącą z Pe­schi­ci do Vie­ste. Gdy­bym wra­cał tra­są obok urwi­ska i mo­rza, z pew­no­ścią znaj­do­wa­łbym się już na pla­ży. I to by­naj­mniej nie dla­te­go, że chcia­łbym na niej od­sap­nąć czy po­pa­trzeć na wi­do­ki. Po twar­dym lądo­wa­niu pew­nie nie­wie­le by ze mnie zo­sta­ło.

Wpa­tru­ję się w przed­nią szy­bę auta, pró­bu­jąc jesz­cze bar­dziej wy­tężyć wzrok, bo gęsto pa­da­jący śnieg zde­cy­do­wa­nie ogra­ni­cza wi­docz­no­ść. Je­stem w sta­nie doj­rzeć to, co znaj­du­je się góra czte­ry me­try przed ma­ską mo­je­go po­rsche. Resz­ta to w tym mo­men­cie za­gad­ka, choć prze­cież do­sko­na­le znam tę dro­gę.

Je­stem idio­tą, bo prze­cież mo­głem prze­ło­żyć ne­go­cja­cje w pod­zie­miach na ju­tro albo po­ju­trze. Jak za­wsze prze­ro­sła mnie kre­ty­ńska am­bi­cja. Pod­ci­ągam ręka­wy kurt­ki, od­sła­nia­jąc man­kie­ty czar­nej ko­szu­li. Wci­ąż nie przy­wy­kłem do ele­ganc­kich ciu­chów, ale po­zy­cja zo­bo­wi­ązu­je. A _don_ Fa­bio aż nad­to kła­dzie na­cisk na tra­dy­cję. Ła­pię za kie­row­ni­cę obu­rącz, co nie zda­rza mi się zbyt często. Dro­ga jest jed­nak prze­ra­ża­jąco śli­ska i tak za­sy­pa­na śnie­giem, że nie wi­dać, gdzie ko­ńczy się as­falt. Je­śli wpa­dłbym w za­spę, chy­ba utknąłbym tu­taj na do­bre. Od­grze­ba­li­by mnie może ju­tro wie­czo­rem. I to przy odro­bi­nie szczęścia, bo mam wra­że­nie, że mo­gło­by być na­wet go­rzej. I to ma być to wiel­kie ocie­ple­nie kli­ma­tu? To ra­czej ja­kiś pie­przo­ny ar­ma­ge­don.

Z ra­dia zno­wu do­bie­ga prze­ry­wa­ny głos dzien­ni­ka­rza:

– A za mo­men­cik spe­cjal­nie dla pa­ństwa Mi­cha­el Bu­blé i _Whi­te Chri­st­mas_. Może zi­mo­wa pio­sen­ka ukoi tro­chę tem­pe­ra­ment roz­ocho­co­nej la Be­fa­ny1), któ­ra, w mo­jej oce­nie, ma­cza­ła pal­ce w dzi­siej­szej po­go­dzie. Wy­gląda na to, że oprócz węgla i ce­bu­li może przy­no­sić ta­kże śnieg. Chy­ba wszy­scy by­li­śmy w ostat­nim cza­sie tro­chę nie­grzecz­ni.

------------------------------------------------------------------------

1) La Befana to włoska odpowiedniczka naszego polskiego… św. Mikołaja. Jak głosi tradycja, ta dobroduszna staruszka o wyglądzie wiedźmy, z haczykowatym nosem i w łachmanach, w noc z 5 na 6 stycznia, czyli w święto Trzech Króli, przemierza niebo na miotle, by odwiedzić wszystkie włoskie dzieci. Te grzeczne obdarowuje słodyczami i prezentami, niegrzecznym zaś, zamiast rózgi, zostawia węgiel, popiół, cebulę lub czosnek. Do domów dostaje się przez kominy, a upominki zostawia w zawieszonych na nich skarpetach (przyp. aut.).

Pra­wie za­po­mnia­łem, że dzi­siaj noc po­prze­dza­jąca Epi­fa­nię, czy­li świ­ęto Trzech Kró­li. Kie­dy by­łem mały, wy­cze­ki­wa­łem tego dnia ze spo­rą oba­wą. A że nie na­le­ża­łem do grzecz­nych dzie­ci, bab­cia za­wsze stra­szy­ła mnie, że la Be­fa­na nie przy­nie­sie mi sło­dy­czy. Gdy­by ist­nia­ła na­praw­dę, te­raz pew­nie ob­rzu­ca­ła­by mnie pa­ro­ma to­na­mi węgla i po­pio­łu.

– _La Be­fa­na vien di not­te, con le scar­pe tut­te rot­te…_ – nucę pod no­sem po­czątek jed­nej z ry­mo­wa­nek, któ­rych uczo­no nas kie­dyś w szko­le. Nie pa­mi­ętam już resz­ty słów.

– Zro­bi­ło się kli­ma­tycz­nie – od­zy­wa się znów spi­ker, kie­dy pio­sen­ka usta­je. – A te­raz na po­wa­żnie, le­piej zo­sta­ńcie w do­mach. Jest nie­bez­piecz­nie.

– No ja­sne – pry­cham.

Gdy­bym był roz­sąd­niej­szy, sie­dzia­łbym te­raz w fo­te­lu ze szklan­ką whi­sky albo Ape­ro­lu. Ale am­bi­cje za­wsze mia­łem wy­gó­ro­wa­ne, choć star­to­wa­łem od zera.

Wszyst­ko, co uda­ło mi się osi­ągnąć, wy­pra­co­wa­łem so­bie sam. W ko­ńcu sta­łem się pra­wą ręką _dona_ wło­skiej ma­fii. I _capo_ za­rządza­jącym re­jo­nem Apu­lia. Mó­wi­ąc nie­skrom­nie, ca­łkiem nie­źle so­bie ra­dzę. Od kie­dy ku­pi­łem po­rsche, lu­dzie w mie­ście za­częli zwra­cać na mnie po­dwój­ną uwa­gę. I two­rzyć głu­pie plot­ki. Pie­przyć lu­dzi i ich gad­kę. Za­wsze wie­dzą le­piej i za­wsze będą szu­ka­li cze­goś, do cze­go mo­gli­by się do­cze­pić. Im bar­dziej nie­szczęśli­wi, tym wi­ęcej chrza­nią. Na­zy­wam się Fran­co Meli i znam swo­ją war­to­ść. Nie po­trze­bu­ję uzna­nia wśród tych, któ­rzy nie mają dla mnie żad­ne­go zna­cze­nia.

Kie­dy wcho­dzę w za­kręt, a tuż przy dro­dze wy­ra­sta­ją drze­wa, na­ci­skam na ha­mu­lec. Wóz zwal­nia do dzie­si­ęciu ki­lo­me­trów na go­dzi­nę. Le­d­wo się wle­cze. To ja­kaś kpi­na. Nie ma tu­taj żad­ne­go oświe­tle­nia. Roz­glądam się na boki, bo nie pierw­szy raz wy­sze­dłby mi tu­taj przed ma­skę ja­kiś dzik. Żyją w tych re­jo­nach od lat. Na­praw­dę jesz­cze tyl­ko tego mi bra­ku­je, by na ko­niec dnia ja­kiś nie­ogar­ni­ęty zwierz po­ry­so­wał mi ka­ro­se­rię.

Pod­no­szę le­żący na fo­te­lu pa­sa­że­ra te­le­fon i zer­kam na go­dzi­nę. Dwu­dzie­sta pierw­sza dwa­dzie­ścia. I zero kre­sek sie­ci. Zero! Po­go­da po­tra­fi nie­źle nas urządzić. Wy­star­czy je­den jej ka­prys i cały cy­wi­li­zo­wa­ny świat tra­fia szlag.

A ja je­stem wy­god­nic­ki i przy­zwy­cza­iłem się do tych wszyst­kich elek­tro­nicz­nych ga­dże­tów. Ży­cie bez mi­kro­fa­lów­ki, czaj­ni­ka, lo­dów­ki, nie wspo­mi­na­jąc już o kon­so­li do gier, by­ło­by zde­cy­do­wa­nie trud­niej­sze.

Od­kła­dam te­le­fon na bok i wy­je­żdża­jąc z nie­wiel­kie­go la­sku, wy­łączam „dłu­gie”. I tak nie­wie­le po­ma­ga­ją. Z mi­nu­ty na mi­nu­tę za­czy­na sy­pać co­raz moc­niej, a lu­dzie na­praw­dę wzi­ęli so­bie do ser­ca wska­zów­ki o po­zo­sta­niu w do­mach. Od dłu­ższe­go cza­su nie mi­nąłem ani jed­ne­go auta.

Re­we­la­cja. Je­stem na­praw­dę wku­rzo­ny i po­rząd­nie ze­stre­so­wa­ny. Jaz­da w ta­kich wa­run­kach męczy mnie bar­dziej niż prze­słu­cha­nia urządza­ne w pod­zie­miach.

Ale, przy tej po­go­dzie, zo­sta­ło mi ja­kieś dzie­si­ęć mi­nut dro­gi i też będę w domu. W tym mo­men­cie nie ma­rzę o ni­czym in­nym, tyl­ko o dłu­gim prysz­ni­cu i ja­ki­mś do­brym fil­mie. Daw­no ni­cze­go nie ogląda­łem. Ta myśl de­ter­mi­nu­je mnie do dal­szej jaz­dy.

Co jest?

Wy­tężam wzrok, mi­ja­jąc znaj­du­jący się po le­wej stro­nie przy­sta­nek au­to­bu­so­wy.

Wi­dzę tam coś… albo ra­czej ko­goś… Wy­cho­dzi na to, że nie je­stem je­dy­nym sza­le­ńcem, któ­ry wy­ru­szył w dro­gę w taką za­wie­ru­chę.

Ciem­na po­stać na przy­stan­ku przy­ci­ąga moją uwa­gę. Pod­róż au­tem nie była mądrym po­my­słem, ale wy­cze­ki­wa­nie te­raz na au­to­bus to już ab­surd. To ra­czej oczy­wi­ste, że w taką po­go­dę ża­den tu­taj nie do­trze. Zresz­tą, o ile się nie mylę, ten przy­sta­nek jest już chy­ba nie­ak­tyw­ny. Sądząc po jego wy­glądzie, mam ra­cję. Wy­da­je się to­tal­nie zde­ze­lo­wa­ny i nie za­uwa­ży­łem na nim roz­kła­dów­ki.

_Ma va’_. Bez jaj. Chy­ba ko­goś nie­źle po­grza­ło.

Może to ja­kiś me­nel.

Ten ktoś pod­pie­ra się o jed­ną ze ścian przy­stan­ku. Pew­nie ma pro­ble­my z rów­no­wa­gą, co tyl­ko po­twier­dza moją hi­po­te­zę. Jadę da­lej, choć mam nie­od­par­te wra­że­nie, że po­stać ma­cha w moim kie­run­ku.

Olać to. Nie moja spra­wa. Je­śli ktoś uży­wa tyl­ko frag­men­tu swo­je­go mó­zgu, niech cier­pi. Ja do­bro­dusz­nie go pod­wio­zę, a on ze­szcza mi się w au­cie. Albo zrzy­ga. Już nie wiem, co by­ło­by gor­sze. Nie ma się nad czym za­sta­na­wiać. Jadę da­lej.

– Jak spędzi­li­ście syl­we­stra? Nie wiem, czy sły­sze­li­ście, ale w jed­nej z re­stau­ra­cji w Bari od­by­ła się na­praw­dę wy­bu­cho­wa im­pre­za… Otóż… – Głos do­cho­dzący z ra­dia przy­ci­na się. Po­tem sły­chać tyl­ko szu­my, aż w ko­ńcu sy­gnał zni­ka na do­bre.

Czu­ję nie­po­kój. My­ślę o czło­wie­ku sto­jącym na przy­stan­ku.

Wie­dzia­łem, że tak będzie.

– _Caz­zo_! Kur­wa! – Ude­rzam ręką w kie­row­ni­cę i zje­żdżam na bok, bo pie­przo­ne wy­rzu­ty su­mie­nia dręczy­ły­by mnie pew­nie przez cały wie­czór.

Za­wra­cam na środ­ku dro­gi, wy­ko­nu­jąc ma­newr, któ­ry mó­głby mnie kosz­to­wać nie tyl­ko so­lid­ny man­dat. Przy ta­kiej wi­docz­no­ści ry­zy­ku­ję ko­li­zją, i to stu­pro­cen­to­wo z mo­jej winy. Jed­nak mało praw­do­po­dob­ne, by ktoś te­raz nad­je­chał. Chwa­lę się w my­ślach za to, że osta­tecz­nie zde­cy­do­wa­łem się na car­re­rę z na­pędem na czte­ry koła. Auto zry­wa się z miej­sca, kie­dy szczęśli­wie uda­je mi za­wró­cić. Opo­ny śli­zga­ją się po na­wierzch­ni, ale osta­tecz­nie dają radę. Ści­ągam nogę z gazu, uświa­da­mia­jąc so­bie, że tro­chę mnie po­nio­sło. To­czę się więc do przy­stan­ku. Przez mo­ment prze­cho­dzi mi przez gło­wę myśl, czy to nie były tyl­ko oma­my. Wy­obra­źnia na­praw­dę zmęczo­nej gło­wy. Może to wca­le nie był czło­wiek? W ko­ńcu wa­run­ki na­praw­dę nie sprzy­ja­ją wi­docz­no­ści.

Kie­dy jed­nak je­stem do­sta­tecz­nie bli­sko, wi­dzę wy­ra­źnie, że ktoś na­dal tam stoi. Te­raz nie mam już żad­nych wąt­pli­wo­ści – ani wzrok, ani umy­sł mnie nie za­wio­dły.

Za­trzy­mu­ję auto, za­ci­ągam ha­mu­lec ręcz­ny i nie ga­sząc sil­ni­ka, wy­sia­dam na ze­wnątrz. Po­wiew lo­do­wa­te­go po­wie­trza ude­rza mnie pro­sto w twarz. Za­pi­nam cien­ką kurt­kę. Świa­tło sa­mo­cho­do­wych re­flek­to­rów oświe­tla mi dro­gę.

Pierw­szym, co do­cie­ra do mo­ich uszu, jest jęk. Prze­ra­ża­jący.

Je­stem już bli­sko, a mimo to jesz­cze przy­spie­szam kro­ku. Mu­szę uwa­żać, żeby nie wy­wi­nąć tu­taj orła i nie po­ła­mać gna­tów.

Po­stać sto­jąca na przy­stan­ku to bez dwóch zdań ko­bie­ta. Po­chy­lo­na, ubra­na w roz­pi­ęty płaszcz i czap­kę, spod któ­rej wy­ła­nia się gęstwi­na ciem­nych wło­sów. Nie wi­dzę jej twa­rzy, bo pa­trzy w dół. Ale spra­wia wra­że­nie, jak­by była obłąka­na.

I ten jej la­ment. _San­to Cie­lo_. Boże. Mam ciar­ki na rękach.

– Czy coś się sta­ło? – py­tam ostro­żnie, za­zna­cza­jąc swo­ją obec­no­ść.

Ko­bie­ta zno­wu jęczy, obej­mu­jąc jed­ną ręką swój ogrom­ny brzuch.

Zer­kam w dół, na ogrom­ną pla­mę po­kry­wa­jącą no­gaw­ki jej spodni. Są kom­plet­nie prze­mo­czo­ne. Ła­pię się za gło­wę, pró­bu­jąc za­cząć lo­gicz­nie my­śleć, choć przy­zna­ję, że przy­cho­dzi mi to
z tru­dem.

Ona jest w ci­ąży.

To nie ule­ga żad­nej wąt­pli­wo­ści. Na­wet gdy­by po­rząd­nie się prze­ja­dła, nie wy­gląda­ła­by w ten spo­sób. Ale to nie­ste­ty nie jest je­dy­ny pro­blem.

Wszyst­ko wska­zu­je na to, że wła­śnie za­częła ro­dzić.

– Niech mi pan po­mo­że. _Ti pre­go_ – kwi­li, pod­no­sząc na mnie wzrok.

A ja nie wiem, jak się za to wszyst­ko za­brać. Mam su­cho w gar­dle i czu­ję to­tal­ną bez­rad­no­ść. Ła­pię ją pod ra­mię.

– Pro­szę iść ze mną. Za­raz za­dzwo­nię po po­go­to­wie. – Opie­ram jej ci­ężar na swo­im ra­mie­niu, cho­ciaż nie bar­dzo chce ze mną wspó­łpra­co­wać i tyl­ko zwi­sa bez­wład­nie. Do­brze, że poza ci­ążo­wym brzu­chem jest ca­łkiem szczu­pła.

Nie wiem, jak z nią po­stępo­wać, żeby nie wy­rządzić jej żad­nej krzyw­dy. Ła­pię ją za dru­gi bok, sta­ra­jąc się omi­jać dło­nią brzuch, by nie wy­wie­rać na nie­go na­ci­sku. Już daw­no nie wa­li­ło mi tak ser­ce. Do­słow­nie ści­ska mnie w klat­ce.

Ko­bie­ta zno­wu jęczy.

– Aaaa! – krzy­czy nie­spo­dzie­wa­nie, za­trzy­mu­je się i po­chy­la do przo­du. Pra­wie wy­śli­zgu­je mi się z rąk.

Je­stem prze­ra­żo­ny. Mo­gła mnie ja­koś ostrzec, że za­mie­rza tak zro­bić.

– Krwa­wię – dy­szy. – Chy­ba nie jest do­brze.

– Spo­koj­nie. Nie jest źle – pa­plę od rze­czy. Pró­bu­ję ją ja­koś wes­przeć, choć sam po­trze­bu­ję w tym mo­men­cie ko­goś, kto po­mó­głby mi się ogar­nąć. I po­my­śleć, że jesz­cze przed chwi­lą je­cha­łem do swo­je­go domu z wi­zją ry­chłe­go za­ko­ńcze­nia tego pa­skud­ne­go dnia. – Je­ste­śmy już przy sa­mo­cho­dzie. Za­raz za­dzwo­nię po ka­ret­kę – ob­wiesz­czam gło­sem, któ­re­go sam nie roz­po­zna­ję. Już daw­no nic nie do­pro­wa­dzi­ło mnie do ta­kie­go sta­nu.

Pró­bu­ję się sku­pić. Za­cząć lo­gicz­nie my­śleć. Prze­cież przy tej po­go­dzie po­go­to­wie do­trze tu­taj w naj­lep­szym wy­pad­ku za pół go­dzi­ny. Dru­gie tyle po­ja­dą z po­wro­tem. Zer­kam na wi­jącą się ko­bie­tę. Nie trze­ba być ge­niu­szem, żeby się do­my­ślić, jak bar­dzo cier­pi. Całe jej cia­ło ma­ni­fe­stu­je ból. Nie pa­mi­ętam, czy prze­ży­łem kie­dyś coś, co wy­wa­rło­by na mnie ta­kie wra­że­nie. A prze­cież wi­dzia­łem już set­ki pie­przo­nych eg­ze­ku­cji. _Dan­na­zio­ne_! Szlag by to tra­fił. Kom­bi­nuj, Fran­co, kom­bi­nuj!

– Albo pa­nią za­wio­zę. – Jest szan­sa, że tak będzie szyb­ciej. I tak mu­sia­łbym za­pro­po­no­wać jej we­jście do auta. Prze­cież nie będzie­my ster­czeć na ze­wnątrz w taką śnie­ży­cę. Przez chwi­lę za­sta­na­wiam się, jak będzie wy­glądać moja ta­pi­cer­ka po tym, jak ro­dząca na niej usi­ądzie, ale to szyb­ko prze­sta­je mieć zna­cze­nie.

Otwie­ram tyl­ne drzwi, zdej­mu­ję z sie­bie kurt­kę i roz­kła­dam ją na fo­te­lach. Przy­trzy­mu­ję nie­zna­jo­mą, po­ma­ga­jąc jej we­jść do środ­ka. Wci­ąż jęczy, ści­ska­jąc mnie przy tym tak, że pra­wie mia­żdży mi dłoń. Schy­lam się, by dźwi­gnąć jej nogi, któ­rych sama nie jest w sta­nie pod­nie­ść na­wet na wy­so­ko­ść pro­gu. Kła­dzie się na sie­dze­niach, od­chy­la­jąc gło­wę do tyłu. Do­pie­ro kie­dy za­my­kam drzwi, za­uwa­żam, jak bar­dzo trzęsą mi się pal­ce. I to wca­le nie z zim­na.

Ja­sna cho­le­ra. Prze­cze­su­ję ręką krót­ko przy­ci­ęte wło­sy, zda­jąc so­bie spra­wę z tego, jak bar­dzo je­stem bez­sil­ny.

Wi­zja po­ko­na­nia pó­łgo­dzin­nej tra­sy w ta­kich wa­run­kach i z ro­dzącą ko­bie­tą na tyl­nej ka­na­pie, nie na­pa­wa mnie opty­mi­zmem. Wci­ągam po­wie­trze i wsia­dam za kie­row­ni­cę. Za­sta­na­wiam się tyl­ko nad jed­nym. Gdzie, do cho­le­ry, jest w tym mo­men­cie jej part­ner? Gdzie jest jej ro­dzi­na? Dziew­czy­na po­trze­bu­je na­tych­mia­sto­wej po­mo­cy, tym­cza­sem zo­sta­ła kom­plet­nie sama i szu­ka­ła ra­tun­ku w miej­scu da­le­kim od ja­kich­kol­wiek za­bu­do­wań. Na co ona li­czy­ła? Całe szczęście dla niej, że tędy prze­je­żdża­łem. I całe nie­szczęście dla mnie.

Pod­no­szę te­le­fon z fo­te­la pa­sa­że­ra, ale roz­świe­tla­jący się ekran tyl­ko przy­po­mi­na mi o tym, że nie ma tu sie­ci. Mimo to wy­bie­ram 112, bo prze­cież po­łącze­nia alar­mo­we rządzą się swo­imi pra­wa­mi. Może uda mi się ja­koś do­dzwo­nić. W słu­chaw­ce nie sły­chać jed­nak żad­ne­go sy­gna­łu.

Za­raz zwa­riu­ję. Zwal­niam ha­mu­lec ręcz­ny i ru­szam, choć w sta­nie ta­kie­go ogłu­pie­nia zde­cy­do­wa­nie nie po­wi­nie­nem pro­wa­dzić. Nie mam wy­jścia. Choć po­tra­fię po­wa­żnie na­gi­ąć gra­ni­ce swo­je­go kom­for­tu psy­chicz­ne­go, ta sy­tu­acja spra­wia, że zu­pe­łnie tra­cę kon­tro­lę nad emo­cja­mi. Nie je­stem przy­zwy­cza­jo­ny do wi­do­ku cier­pi­ącej ko­bie­ty. Tego w moim świe­cie po pro­stu nie ma.

Chrząkam ner­wo­wo, ma­jąc ocho­tę na czy­mś się wy­żyć. Moje sa­mo­po­czu­cie nie ma te­raz jed­nak wi­ęk­sze­go zna­cze­nia. Ści­skam drążek z bie­ga­mi, jak­bym za­raz miał go zmia­żdżyć.

– Bła­gam pana, tyl­ko nie do Vie­ste – wy­du­sza z sie­bie ko­bie­ta po­mi­ędzy ko­lej­ny­mi jęka­mi, a jej pro­śba na mo­ment zwa­la mnie z nóg. – Gdzieś da­lej. _Ti pre­go_. Pro­szę…

Zdej­mu­ję nogę z gazu i na parę se­kund od­wra­cam się do tyłu.

– Słu­cham? – py­tam zdębia­ły. Jak to nie do Vie­ste? – Prze­cież tam znaj­du­je się naj­bli­ższy szpi­tal. Chy­ba sama pani wi­dzi, że nie mamy cza­su na ta­kie wy­brzy­dza­nie. – Jej sło­wa mo­men­tal­nie do­pro­wa­dza­ją mnie do sta­nu, kie­dy sta­ję się nie­przy­jem­ny.

Ko­bie­ta marsz­czy czo­ło, a w jej nie­bie­skich oczach nie wi­dzę nic oprócz prze­ra­że­nia. Ro­zu­miem, że dzi­siaj lu­dzie mają pra­wo de­cy­do­wa­nia o tym, w któ­rym szpi­ta­lu chcą się zna­le­źć. Ale tu­taj chy­ba nie ma in­ne­go wy­jścia. Je­śli nie ru­szy­my do Vie­ste, za chwi­lę mo­że­my utknąć w miej­scu i w ogó­le ni­g­dzie nie do­je­dzie­my. Zresz­tą z tego, co za­uwa­ży­łem, od­wie­dza­jąc kie­dyś na od­dzia­le żonę _dona_, So­fię, opie­ka w tym szpi­ta­lu jest na ca­łkiem do­brym po­zio­mie.

Wy­god­ni­sia. Je­stem po­iry­to­wa­ny. Już mam za­miar jej wy­gar­nąć, że po­win­na się cie­szyć, bo prze­cież ra­tu­ję jej dupę, choć to zde­cy­do­wa­nie nie na­le­ży do mo­ich obo­wi­ąz­ków, ale wła­śnie wte­dy za­czy­na coś mó­wić.

– On… On… – po­wta­rza. Zno­wu za­czy­na dy­szeć.

Pa­trzę w lu­ster­ko i wi­dzę, że moc­no za­ci­ska oczy. Jej krzyk wy­pe­łnia wnętrze sa­mo­cho­du. Nie­zna­jo­ma bez­wład­nie ude­rza gło­wą o sie­dze­nie. Jak­by fak­tycz­nie była opęta­na. Co jest gra­ne? _San­to Cie­lo_. Boże, w co ja się wpa­ko­wa­łem? Przy­spie­szam, choć w ta­kich wa­run­kach to nie­zbyt roz­sąd­ne. Mam jed­nak nie­od­par­te wra­że­nie, że zwy­czaj­nie mo­że­my nie zdążyć. Nie znam się na ak­cjach po­ro­do­wych. Cho­le­ra. Z ko­bie­tą w ci­ąży mia­łem do czy­nie­nia tyl­ko wte­dy, kie­dy od­wie­dza­łem _dona_ Fa­bia i jego uko­cha­ną. Nie zy­ska­łem jed­nak dzi­ęki temu ja­kie­jś nie­zbęd­nej i prak­tycz­nej wie­dzy.

Na mo­ment na­sta­je ci­sza, o ile mo­żna to tak na­zwać. Ko­bie­ta wci­ąż gło­śno dy­szy.

– On nas za­bi­je. Mnie i dziec­ko – ko­ńczy na jed­nym wy­de­chu, jak­by się bała, że za mo­ment zno­wu za­brak­nie jej sił.

– O czym pani mówi? _Caz­zo_! Czy to ja­kiś kiep­ski żart? – wy­bu­cham. Wiem, że nie po­wi­nie­nem tego ro­bić, bo moja zło­ść i tak w ni­czym nie po­mo­że. Szyb­ko za­czy­nam tego ża­ło­wać, bo to prze­cież nie czas na kłót­nie. Ani ona, ani ja nie czu­je­my się w tej sy­tu­acji kom­for­to­wo.

Pa­trzę w bocz­ne lu­ster­ka. Nikt za nami nie je­dzie.

_On nas za­bi­je_. O kim ona gada?

Niech ten cyrk jak naj­prędzej się sko­ńczy.

– Prze­pra­szam. – Ko­bie­ta za­czy­na wyć z bólu. Wy­po­wie­dze­nie tego sło­wa przy­cho­dzi jej z tru­dem i wca­le nie cho­dzi tu­taj o ura­żo­ną dumę. – Prze­pra­szam, że pana w to wpa­ko­wa­łam – łka.

Prze­ły­kam śli­nę.

Sam się wpa­ko­wa­łem. Na wła­sne ży­cze­nie. Mo­głem nie za­wra­cać.

Da­rem­ne ga­da­nie. Trud­no, mle­ko się roz­la­ło. Prze­cież jej tu­taj nie wy­sa­dzę.

Zwal­niam i od­wra­cam się, by na nią zer­k­nąć. Za­uwa­żam, że zdjęła czap­kę. Spod dłu­gich, opa­da­jących jej na twarz wło­sów wi­dać de­li­kat­ne rysy. Po jej po­licz­kach pły­ną łzy. Czu­ję ko­lej­ny ucisk w klat­ce pier­sio­wej. Boli. Może to za­wał? Szcze­rze po­wie­dziaw­szy, już chy­ba nic nie będzie w sta­nie mnie zdzi­wić.

Nie wiem, kim jest i w co się wpa­ko­wa­ła. Nie mój biz­nes, więc nie za­mie­rzam w to wni­kać. Może w bólu opo­wia­da ja­kieś bred­nie. Cier­pie­nie spra­wia, że ma uro­je­nia. Szlag by to tra­fił. A może naj­zwy­czaj­niej w świe­cie to ja­kaś wa­riat­ka. Któż o zdro­wych zmy­słach przy­cho­dzi na nie­ak­tyw­ny przy­sta­nek au­to­bu­so­wy w ta­kim sta­nie? Je­śli fak­tycz­nie nie mo­gła po­pro­sić o po­moc żad­nej bli­skiej oso­by, może po­win­na za­dzwo­nić po tak­sów­kę.

Kon­ty­nu­uję jaz­dę, bo nie po­zo­sta­ło mi nic in­ne­go. Mu­si­my jak naj­prędzej zna­le­źć się w szpi­ta­lu. W Vie­ste. Nie zdąży­my do­trzeć ni­g­dzie in­dziej. Nie, kie­dy za okiem nie wi­dać pra­wie nic, a dro­gi z mi­nu­ty na mi­nu­tę sta­ją się co­raz mniej prze­jezd­ne.

– Oj­ciec mo­jej có­recz­ki to zły czło­wiek. Bar­dzo zły – mówi sama od sie­bie, bar­dzo sła­bym gło­sem, mało wy­ra­źnie.

Po raz ko­lej­ny zer­kam w lu­ster­ko. Za­sta­na­wiam się, czy coś mi się nie prze­sły­sza­ło.

Do­pie­ro te­raz zro­zu­mia­ła, że jest zły? Nie my­śla­ła o tym, kie­dy kła­dła się z nim do łó­żka? Pró­bu­ję ugry­źć się w język, za­nim po­wiem coś, co nie­ko­niecz­nie będzie na miej­scu. Zer­kam na swo­je ręce i do­pie­ro te­raz za­uwa­żam na nich pla­my krwi. Jej krwi. Ten wi­dok aku­rat nie robi na mnie wra­że­nia. Przez lata zdąży­łem do nie­go przy­wyk­nąć.

Z tyl­nej ka­na­py roz­le­ga się ko­lej­ny prze­ra­ża­jący wrzask. Od­wra­cam się i wi­dzę, że nie­zna­jo­ma zwi­ja się w kłębek, jak­by wła­śnie była w cho­ler­nej ago­nii.

– Nie dam rady! – krzy­czy z pe­łnym prze­ko­na­niem. – Nie wy­trzy­mam dłu­żej! Dziec­ko za­raz się uro­dzi. – Wy­da­je z sie­bie nie­ludz­ki od­głos.

Za­mie­ram. Zje­żdżam na po­bo­cze. Bio­rę do ręki te­le­fon, za­ci­ągam ha­mu­lec i wy­sia­dam z auta. Trza­skam drzwia­mi i zmie­rzam pro­sto na tyły mo­je­go po­rsche.ROZDZIAŁ 2

Giulia

W tym mo­men­cie ma­rzę tyl­ko o jed­nym. Nie o tym, by to wszyst­ko się sko­ńczy­ło. Chcę po pro­stu umrzeć. Tyl­ko w tym do­pa­tru­ję się swo­je­go ra­tun­ku.

Nie boję się śmier­ci. Nie ma pie­kła, w któ­re kie­dyś wie­rzy­łam. Już daw­no temu prze­ko­na­łam się, że nie wy­gląda ono tak, jak je so­bie wy­obra­ża­łam. Pie­kło jest tu­taj. Na Zie­mi. W moim ży­ciu.

Prze­szy­wa­jący ból ci­ągnie się od kręgo­słu­pa w dół. Jesz­cze ja­kiś czas temu przy­po­mi­nał na­stępu­jące po so­bie fale, po­mi­ędzy któ­ry­mi mia­łam szan­sę ode­tchnąć. Był jak pul­so­wa­nie, któ­re prze­mi­ja­ło. Te­raz cier­pie­nie ci­ągnie się w nie­sko­ńczo­no­ść. Krzy­czę, jed­no­cze­śnie pró­bu­jąc za­ci­skać usta, bo nie chcę tego ro­bić – boję się, że mężczy­zna wio­zący mnie do szpi­ta­la zre­zy­gnu­je. Jed­nak na­tu­ra wy­da­je się sil­niej­sza ode mnie. Nie po­tra­fię tego opa­no­wać.

W tym mo­men­cie je­stem co­raz bar­dziej świa­do­ma jed­ne­go. Nie wy­trzy­mam. Nie do­je­dzie­my do szpi­ta­la. I nie­zna­jo­my też chy­ba o tym wie. Stoi przed drzwia­mi auta i wła­śnie pró­bu­je wy­ko­nać ko­lej­ny te­le­fon. Jest zde­ner­wo­wa­ny. A ja nie mam po­jęcia, ile jesz­cze będzie w sta­nie znie­ść. W tej chwi­li by­ła­bym mu wdzi­ęcz­na, gdy­by ukró­cił moje cier­pie­nie – i nie cho­dzi mi o po­moc me­dycz­ną. W mo­jej sy­tu­acji wy­jście jest tyl­ko jed­no. Po­wi­nien mnie za­bić.

Krzy­czę. Ból jest tak doj­mu­jący, że pra­wie mdle­ję. Na mo­ment ury­wa mi się kon­takt z rze­czy­wi­sto­ścią i nie bar­dzo wiem, gdzie wła­ści­wie się zna­la­złam. Wra­że­nie roz­sa­dza­nych ko­ści szyb­ko mi o tym przy­po­mi­na i zmu­sza mnie do po­wro­tu z wy­god­nych za­świa­tów. Nie je­stem w sta­nie utrzy­mać nóg ra­zem. Całe dy­go­czą, i to nie z zim­na. Czu­ję się tak, jak­by ktoś żyw­cem ciął mnie na małe ka­wa­łki. I so­lił nowo po­wsta­łe rany.

Mężczy­zna otwie­ra drzwi, ra­mie­niem przy­trzy­mu­jąc te­le­fon przy uchu. Na jego ciem­nych wło­sach po­bły­sku­ją bia­łe śnie­żyn­ki. Kła­dzie na tyl­ną pó­łkę auta ap­tecz­kę pierw­szej po­mo­cy. A po­tem drżący­mi ręka­mi od­pi­na man­kie­ty czar­nej ko­szu­li i pod­wi­ja ma­te­riał na wy­so­ko­ść łok­ci. Jak­by wła­śnie za­mie­rzał za­jąć się ja­kąś ci­ężką, fi­zycz­ną pra­cą.

– Chy­ba je­stem go­to­wy – mówi, ale do­pie­ro po chwi­li uświa­da­miam so­bie, że nie kie­ru­je tych słów do mnie. – Włączę tryb gło­śno­mó­wi­ący – do­da­je, a po­tem kli­ka coś na te­le­fo­nie i sta­wia urządze­nie tuż przy mo­jej gło­wie.

Zer­kam na roz­świe­tlo­ny ekran jego ko­mór­ki, ale wid­nie­jące na nim li­te­ry zle­wa­ją mi się w ca­ło­ść.

– Sły­chać mnie? – W słu­chaw­ce od­zy­wa się męski głos. – Sły­szą mnie pa­ństwo?

– Tak, sły­chać – od­po­wia­da mężczy­zna.

Ja nie je­stem w sta­nie wy­do­być z gar­dła żad­ne­go dźwi­ęku poza ry­kiem i łka­niem.

– Po­go­to­wie już je­dzie, choć wie­dzą pa­ństwo, że wa­run­ki są trud­ne. Tro­chę to po­trwa. Tym­cza­sem pro­szę uwa­żnie po­słu­chać, damy radę – za­pew­nia głos ze słu­chaw­ki. – Jak ma pani na imię?

Za­pa­da ci­sza. Przed ocza­mi robi mi się ciem­no. Po chwi­li od­zy­sku­ję wi­dze­nie, ale wszyst­ko, co wi­dzę, po­zo­sta­je spo­wi­te mgłą. To do­wód na to, że nie daję już rady. Mózg od­ci­na mnie od tej sy­tu­acji.

Czy ktoś mnie o coś py­tał? Pró­bu­ję się sku­pić, ale wszyst­kie moje my­śli ucie­ka­ją w jed­nym kie­run­ku. Męczar­nia przy­sła­nia mi wszyst­ko. To jak tor­tu­ry.

– Halo, halo? Sły­szy mnie pani? – Ze słu­chaw­ki pa­da­ją ko­lej­ne sło­wa. Chy­ba kie­ro­wa­ne bez­po­śred­nio do mnie.

– Giu­lia – dy­szę. Mam na­dzie­ję, że mnie sły­chać i że nie będę mu­sia­ła tego po­wta­rzać. Pro­ste czyn­no­ści sta­ją się tak bar­dzo skom­pli­ko­wa­ne.

Nie­zna­jo­my sto­jący obok mnie ła­pie mnie za dłoń. Pa­trzy na mnie. Jesz­cze przed mo­men­tem spa­ni­ko­wa­ny, te­raz ema­nu­je pew­no­ścią sie­bie. Jego nie­bie­skie oczy skie­ro­wa­ne są pro­sto na mnie.

– Giu­lia – wy­po­wia­da moje imię – po­słu­chaj mnie. Będziesz mu­sia­ła mi za­ufać.

Chcę mu od­po­wie­dzieć. Skła­mać, bo prze­cież praw­da oka­za­ła­by się nie­zręcz­na za­rów­no dla nie­go, jak i dla mnie. Nie za­ufam mu, cho­ciaż o to pro­si. Ni­ko­mu nie ufam. Ni­g­dy nie będę mo­gła so­bie na to po­zwo­lić, bo po­przez za­ufa­nie tra­ci­my swo­ją obron­ną tar­czę. A lu­dzie przy­po­mi­na­ją sępy, któ­re ro­ze­rwą nas na ka­wa­łki, kie­dy tyl­ko znaj­dą ku temu do­god­ną oka­zję. Kon­se­kwent­nie jed­nak mil­czę.

Ko­lej­ny nad­cho­dzący skurcz spra­wia, że mi­mo­wol­nie pod­no­szę się do po­zy­cji sie­dzącej. Czu­ję pot na ca­łej twa­rzy. Wło­sy kle­ją mi się do po­licz­ków.

Mężczy­zna sza­mo­cze się z moim ubra­niem. Pod­no­szę bio­dra, kie­dy zdej­mu­je ze mnie spodnie i majt­ki. Po­ma­ga mi roz­su­nąć nogi. Nie ana­li­zu­ję tego, co robi. Dzia­łam jak au­to­mat. A głos do­cho­dzący ze słu­chaw­ki cały czas wy­da­je ja­kieś po­le­ce­nia. Czu­ję ka­żdą po­je­dyn­czą kost­kę mo­je­go cia­ła. Nie­zna­jo­my prze­su­wa te­le­fon bli­żej sie­bie, jak­by nie chciał uro­nić ani sło­wa. Jest zde­ter­mi­no­wa­ny, jak gdy­by na­praw­dę za­częło mu na mnie za­le­żeć. Ale to tyl­ko złu­dze­nie. Ni­ko­mu na mnie nie za­le­ży.

Te­raz kuca po­mi­ędzy mo­imi uda­mi ze wzro­kiem utkwio­nym w je­den punkt. Jest bla­dy. W tym mo­men­cie nie my­ślę o wsty­dzie. Ma­rzę o tym, by to pie­kło wresz­cie się sko­ńczy­ło.

Do środ­ka auta wpa­da zim­no, mie­sza­jąc się z cie­płem bu­cha­jącym z krat­ki wen­ty­la­cyj­nej.

– Bła­gam. Za­bij mnie! – krzy­czę, wy­gi­na­jąc się po raz ko­lej­ny.

– Giu­lia, spo­koj­nie. Za chwi­lę będzie po wszyst­kim.

Jego głębo­ki głos na mo­ment mnie uci­sza, choć wiem, że kła­mie. Nie będzie po wszyst­kim. To do­pie­ro po­czątek.

Tak bar­dzo chcia­ła­bym uwie­rzyć w jego sło­wa.

Kręcę gło­wą. Myli się. Całe moje cia­ło ma­ni­fe­stu­je sprze­ciw wo­bec jego de­kla­ra­cji. A za­ra­zem na głos nie mó­wię nic. Szko­da słów, bo i tak ni­cze­go nie zro­zu­mie. Nie może prze­cież wie­dzieć o tym, co mnie spo­tka­ło. Chy­ba nikt nie jest w sta­nie so­bie tego na­wet wy­obra­zić.

Na po­wrót od­wra­ca spoj­rze­nie od mo­jej twa­rzy. A kie­dy lo­ku­je je mi­ędzy mo­imi no­ga­mi, jego oczy ro­bią się wiel­kie. Jak­by wła­śnie zo­ba­czył coś bar­dzo nie­zwy­kłe­go. Robi się jesz­cze blad­szy, jak ścia­na. Prze­cie­ra czo­ło wierz­chem ręki.

– Nie­eee! – wrzesz­czę, bo mam wra­że­nie, że ból za­raz roz­sa­dzi mnie od środ­ka.

Mężczy­zna mówi coś do te­le­fo­nu. Po­ru­sza ko­szu­lą, pró­bu­jąc się wen­ty­lo­wać, jak­by było mu go­rąco. A prze­cież na ze­wnątrz, gdzie stoi, pa­nu­je stu­pro­cen­to­wa zima. Ła­pie się za gło­wę, ner­wo­wo dra­pie po krót­kich wło­sach, ale szyb­ko po­wra­ca do po­przed­niej po­zy­cji, jak­by osta­tecz­nie od­zy­skał nad sobą pa­no­wa­nie. Znów ła­pie moją dłoń. Spi­nam się, to­nąc w męczar­niach.

Nie­zna­jo­my coś do mnie mówi. Sku­piam wzrok na jego ustach, pró­bu­jąc od­czy­tać sło­wa wy­cho­dzące z jego warg. Nic nie chce prze­bić się przez blo­ka­dę w mo­jej gło­wie, przez pa­nu­jącą w niej ci­szę. Od niej do­słow­nie pisz­czy mi w uszach.

– Przyj! – woła, jak­by z od­da­li. – Przyj!

Na­pi­nam się, bo w tym mo­men­cie zo­bo­jęt­nie­nie zda­je się wy­gry­wać tę wal­kę. Go­rzej już być nie może. Za­my­kam oczy i wy­ko­nu­ję jego po­le­ce­nia. Dyk­tu­je mi, co mam ro­bić. Ści­skam jego pal­ce z ca­łych sił. Wy­ży­wam się na nich, to mi po­ma­ga. Po­mi­mo pa­nu­jącej na ze­wnątrz ujem­nej tem­pe­ra­tu­ry jego dłoń jest taka cie­pła. Ale po chwi­li wy­ry­wa ją z mo­je­go uści­sku.

– _Gesù Cri­sto_! – mówi z nie­do­wie­rza­niem. Zu­pe­łnie zmie­nia ton gło­su, któ­ry te­raz wy­ra­źnie wi­bru­je.

Na wpół tra­cę świa­do­mo­ść. Nie po­tra­fię opi­sać sło­wa­mi prze­ra­że­nia, któ­re mną wła­da.

– Dziew­czyn­ka – do­da­je, choć nie je­stem pew­na, czy do­kład­nie tak brzmią jego sło­wa. Są le­d­wo sły­szal­ne.

A po­tem wnętrze auta wy­pe­łnia płacz. Gło­śny la­ment.

Zer­kam w dół. Mężczy­zna trzy­ma w rękach coś bar­dzo ma­lut­kie­go. Tak ma­łe­go, że przez mo­ment wąt­pię w to wszyst­ko, co przed chwi­lą się wy­da­rzy­ło. To nie może być dziec­ko. Prze­cież nie po­win­no być aż tak kru­che. Wi­dy­wa­łam nie­raz dzie­ci. Choć w za­sa­dzie ni­g­dy za­raz po na­ro­dzi­nach, tyl­ko star­sze.

Mała istot­ka cha­otycz­nie po­ru­sza rącz­ka­mi. Ru­cha­mi przy­po­mi­na mi ro­bo­ta. Nie­zna­jo­my ostro­żnie kła­dzie ją na moim brzu­chu. Zno­wu za­uwa­żam, jak bar­dzo drżą mu dło­nie. Pró­bu­je na­ci­ągnąć poły mo­je­go płasz­cza tak, by okryć małą. Po­tem cofa się i przy­my­ka drzwi, na chwi­lę zo­sta­wia­jąc mnie samą. Dziec­ko prze­sta­je pła­kać.

Zno­wu za­pa­da ci­sza. Wszyst­ko wo­kół mnie wi­ru­je.

Pa­trzę na ma­lusz­ka. _Mia bam­bi­na_. Ogar­nia mnie wzru­sze­nie.

Na­gle za­po­mi­nam o ca­łym bólu. Coś za­czy­na mnie nie­po­ko­ić. Ma­luch się nie ru­sza. Czy od­dy­cha? Co się dzie­je? Opusz­ką pal­ca prze­su­wam po de­li­kat­nej, przy­bru­dzo­nej skó­rze. Wier­ci się. A więc jest po pro­stu zmęczo­na i za­sy­pia. Tak samo jak ja. Od­dy­cham z ulgą.

– Dzień do­bry, có­recz­ko – szep­czę. Z oczu pły­ną mi łzy. Jest taka kru­cha. I taka nie­win­na. Nie je­stem w sta­nie ukryć emo­cji. – Wi­taj na tym świe­cie. – Milk­nę na chwi­lę. – Tak mi przy­kro, że nie przy­go­to­wa­łam dla cie­bie bez­piecz­ne­go miej­sca – łkam, ale ma­lut­ka na­dal spo­koj­nie leży. Nie pła­cze, jak­by na­praw­dę mnie słu­cha­ła. Być może uspo­ka­ja ją mój głos. Tym ra­zem od­wa­żniej niż przed mo­men­tem głasz­czę jej małe plec­ki, frag­ment cia­łka nie­za­kry­ty przez mój płaszcz. Po­pra­wiam ma­te­riał, na­ci­ąga­jąc go tak, by nie było jej zim­no.

Nie­zna­jo­my po­wra­ca. Trzy­ma w dło­niach ja­kieś ubra­nie.

– To ma­ry­nar­ka – mówi, wi­dząc, że mu się przy­glądam. Do­kład­nie okry­wa nią ma­lusz­ka i w mia­rę mo­żli­wo­ści ta­kże mnie.

Jest mi lżej, choć nie po­win­no tak być. Utra­ta czuj­no­ści bywa pierw­szym kro­kiem w stro­nę prze­gra­nej. Nie mogę po­zwo­lić so­bie na na­iw­ną wia­rę w to, że już wszyst­ko będzie do­brze. Choć aku­rat fi­zycz­na męczar­nia wła­śnie do­bie­gła kre­su. Cho­ciaż tyle. Ko­lej­ny roz­dział za­mkni­ęty.

Je­stem na­praw­dę wy­czer­pa­na. Gdy­by zja­wił się tu te­raz ON, nie mia­ła­bym siły ucie­kać. Na­wet na jego wi­dok. Nie by­ła­bym w sta­nie ochro­nić ani sie­bie, ani na­wet mo­jej có­recz­ki.

Prze­cie­ram ręką mo­kry od potu i łez po­li­czek.

Nie tak po­win­no wy­glądać przy­jście dziec­ka na świat. Nie po­śród lęku, stra­chu, nie z wi­zją ko­niecz­no­ści uciecz­ki przed złem. Za­miast wy­god­nej ko­ły­ski mam tyl­ko dwie ręce. Za­miast po­zy­tyw­ki gra­jącej pi­ęk­ne me­lo­die – mój wła­sny głos. Ale mam mi­ło­ść i to ona sta­je się moim mo­to­rem na­pędo­wym.

Mężczy­zna wci­ąż stoi przede mną. Do­pie­ro te­raz do­strze­gam, że uwa­żnie mi się przy­gląda. Jest po­staw­ny. Ma krót­kie, ciem­ne wło­sy i nie­zwy­kłe, nie­bie­skie oczy. Je­stem nie­ma­lże pew­na, że w bla­sku sło­ńca będą przy­po­mi­nać oce­an. Do tego wład­cze spoj­rze­nie, z któ­re­go bije jed­nak ja­kieś cie­pło. Na mo­ment na­sze spoj­rze­nia się krzy­żu­ją.

Pró­bu­ję coś po­wie­dzieć. Po­win­nam mu po­dzi­ęko­wać, ale nie wiem, jak za­cząć. Wszyst­kie sło­wa wy­da­ją się nie­ade­kwat­ne do sy­tu­acji. Nie tak wy­mow­ne, jak być po­win­ny.

– Da­łaś radę – szep­cze do mnie, uśmie­cha­jąc się nie­znacz­nie. Na jego twa­rzy wi­dzę ulgę. Nie jest już tak bar­dzo spi­ęty.

Za­ci­skam usta w kre­skę i od­wra­cam wzrok.

– _Gra­zie_. Dzi­ęku­ję – wy­rzu­cam z sie­bie. Wstyd mi, że tyl­ko tyle mogę mu dać. Tyl­ko w taki spo­sób od­wdzi­ęczyć się za to, co dla mnie zro­bił. Po­świ­ęcił ogrom swo­je­go cza­su. Prze­żył dys­kom­fort, któ­ry bez­praw­nie mu za­fun­do­wa­łam. Nie pa­mi­ętam na­wet, kie­dy ostat­nio ktoś wy­ci­ągnął do mnie po­moc­ną dłoń zu­pe­łnie bez­in­te­re­sow­nie. Ta­kie rze­czy nie dzie­ją się w moim świe­cie. Nie dzia­ły się już od bar­dzo daw­na. Aż do te­raz. – Ni­g­dy nie za­pom­nę tego, co pan dla mnie zro­bił. – Drży mi bro­da, kie­dy w ko­ńcu de­cy­du­ję się na nie­go zer­k­nąć.

Spo­czy­wa­jąca na moim brzu­chu có­recz­ka po­ru­sza się, przy­po­mi­na­jąc o tym, że prze­cież jest już ze mną. To ona sta­ła się spraw­cą tego za­mie­sza­nia. To ona pchnęła mnie do uciecz­ki. Nie mia­łam cza­su na my­śle­nie. Głasz­czę pal­cem jej małą głów­kę. Ostro­żnie, by nie zro­bić jej krzyw­dy.

– Na­zy­wam się Fran­co – przed­sta­wia się mężczy­zna, re­agu­jąc naj­wy­ra­źniej na to, że na­zwa­łam go pa­nem. – I je­stem prze­ko­na­ny, że ka­żdy czło­wiek na moim miej­scu za­cho­wa­łby się do­kład­nie tak samo – ko­ńczy, jak­by to wszyst­ko było dla nie­go tyl­ko bła­host­ką.

Kręcę gło­wą na boki. Nie ma ra­cji. Nie ka­żdy. Znam lu­dzi, któ­rzy wy­ko­rzy­sta­li­by tę sy­tu­ację w naj­gor­szy, naj­bar­dziej obrzy­dli­wy spo­sób. Znam czło­wie­ka, któ­ry chcia­łby mi ode­brać to, co w jed­nym mo­men­cie sta­ło się sen­sem mo­je­go ży­cia.

Za­czy­nam pa­ni­ko­wać. Od­dy­cham szyb­ciej, bo w tym mo­men­cie przed ocza­mi zno­wu sta­je mi ON. Jego twarz, skąpa­na w trium­fal­nym uśmie­chu nie­ma­jącym nic wspól­ne­go z praw­dzi­wą ra­do­ścią.

– Nie – prze­czę. – Nie ka­żdy. Uwierz mi.

Od­wra­ca ode mnie spoj­rze­nie. Do­pie­ro te­raz pro­stu­je się do po­zy­cji pio­no­wej, za­bie­ra­jąc rękę z opar­cia ka­na­py. Jesz­cze przed chwi­lą nade mną gó­ro­wał, jak pa­ra­sol za­pew­nia­jący mi swe­go ro­dza­ju ochro­nę. Wła­śnie tak czu­łam, i uświa­da­miam so­bie ów fakt do­pie­ro w mo­men­cie, kie­dy mi to za­brał. Sama nie wie­rzę w to, że przez tych parę mi­nut mo­głam być choć tro­chę bez­piecz­na. Ale wła­śnie tak się czu­łam, kie­dy był przy mnie. To dziw­ne i nie­wła­ści­we, bo poza imie­niem nie wiem o nim zu­pe­łnie nic. A to ozna­cza tyl­ko, że je­stem sła­ba. Szu­kam de­ski ra­tun­ku w miej­scu, gdzie tyl­ko przez chwi­lę będę się uno­sić na po­wierzch­ni wody. Za mo­ment zno­wu za­cznę to­nąć.

Zo­sta­nę sama. Pra­wie sama, bo prze­cież przy moim ser­cu spo­czy­wa mała istot­ka. I zro­bię wszyst­ko, by jak naj­dłu­żej mia­ła we mnie mamę.

– _Mi di­spia­ce_. Przy­kro mi – mówi Fran­co – że spo­tka­łaś na swo­jej dro­dze lu­dzi, któ­rzy cię skrzyw­dzi­li.

Nie wie, jak bar­dzo traf­ne są jego sło­wa. Nie ma też po­jęcia, że przed tymi lu­dźmi nie ma uciecz­ki. A już na pew­no nie przed jed­nym z nich. ON po­wró­ci, prędzej czy pó­źniej.

– Mu­sisz prze­su­nąć sto­pę do środ­ka – zmie­nia te­mat, da­jąc mi tym sa­mym znać, że nie za­mie­rza roz­trząsać mo­je­go pry­wat­ne­go ży­cia. – Za­mknę tu, że­by­ście nie zła­pa­ły prze­zi­ębie­nia. – Sta­wia na roz­sądek. Wy­da­je mi po­le­ce­nie, a kie­dy je wy­ko­nu­ję, zgod­nie z za­po­wie­dzią za­trza­sku­je drzwi.

W tym wła­śnie mo­men­cie wi­dzę przez okno smu­gę nie­bie­skie­go, pul­su­jące­go świa­tła, któ­re pró­bu­je prze­bić się przez śnieg. Opa­dy zde­cy­do­wa­nie ze­lża­ły, choć jesz­cze nie­daw­no na do­bre sza­la­ła za­mieć.

Fran­co nie sia­da na miej­scu kie­row­cy, by jesz­cze mi po­to­wa­rzy­szyć. Idzie gdzieś da­lej, przed ma­skę sa­mo­cho­du. Pod­no­szę się nie­znacz­nie i wi­dzę pod­je­żdża­jącą ka­ret­kę. Za­trzy­mu­je się tuż obok nas.

Ser­ce pod­cho­dzi mi do gar­dła, choć prze­cież do­sko­na­le wie­dzia­łam, że tak wła­śnie się sta­nie. Te­raz me­dy­cy za­bio­rą mnie do szpi­ta­la. Za­pew­ne tego naj­bli­ższe­go. A więc w tym mo­men­cie roz­po­czy­na się od­li­cza­nie mo­je­go cza­su. Od­li­cza­nie ży­cia, któ­re jesz­cze mi po­zo­sta­ło. Mnie i mo­jej cór­ce.

Gło­wa bez­wład­nie opa­da mi na sie­dze­nie. Je­stem taka bez­rad­na. Wła­śnie ko­lej­ny raz uświa­da­miam so­bie, że zwy­czaj­nie prze­gra­łam. Zno­wu. Choć tak bar­dzo pró­bo­wa­łam wal­czyć.

Otwie­ra­ją się drzwi. Sta­je przede mną uśmiech­ni­ęta, życz­li­wa ko­bie­ta i skła­da mi ser­decz­ne gra­tu­la­cje. Prze­ci­na pępo­wi­nę i od­bie­ra ode mnie cór­kę, za­wi­ja­jąc ją w ja­kiś ko­cyk. Mała gło­śno pła­cze. Już chcę pro­sić, żeby mi ją od­da­li, ale na szczęście szyb­ko się uspo­ka­ja.

Pa­ręna­ście se­kund pó­źniej pod­cho­dzi do mnie dwóch mężczyzn, któ­rzy po­ma­ga­ją mi się pod­nie­ść i kła­dą mnie na no­szach. Wspo­mi­na­ją coś o ło­ży­sku, któ­re­go jesz­cze nie uro­dzi­łam. Nie wiem, co to zna­czy. Sądzi­łam, że ło­ży­sko ro­dzi się ra­zem z dziec­kiem. Nio­są mnie w kie­run­ku otwar­tych drzwi skąpa­nej w mi­ga­jących świa­tłach ka­ret­ki. Roz­glądam się na boki, pod­ry­wa­jąc gło­wę do góry.

Nie­da­le­ko czar­ne­go auta stoi Fran­co. Co­raz bar­dziej się od nie­go od­da­lam. Wy­cie­ra ręce w ja­kiś bia­ły ręcz­nik, a jego spoj­rze­nie utkwio­ne jest w zie­mi. Nie pa­trzy na mnie, choć przed chwi­lą wła­śnie go mi­nęli­śmy.

Sa­ni­ta­riu­sze coś do mnie mó­wią, ale pusz­czam to koło uszu. W umy­śle dźwi­ęczy mi te­raz tyl­ko głos Fran­ca. Na nowo prze­ży­wam sce­ny, któ­re ro­ze­gra­ły się w ostat­nich mi­nu­tach. Jed­na po dru­giej prze­su­wa­ją mi się przed ocza­mi jak ka­dry wy­jęte z ja­kie­goś sur­re­ali­stycz­ne­go fil­mu. Ale to nie jest film. To moje wła­sne ży­cie.

Ko­bie­ta głasz­cze mnie po po­licz­ku.

– By­łaś bar­dzo dziel­na. Wy­da­łaś na świat na­praw­dę pi­ęk­ną có­recz­kę – mówi, ale jej po­chwa­ły nie mają dla mnie żad­ne­go zna­cze­nia. Ni­cze­go prze­cież nie zmie­nią.

Nie je­stem dziel­na. Wręcz prze­ciw­nie. Zro­bi­łam to tyl­ko dla­te­go, że mu­sia­łam. Prze­cież tak czy ina­czej dziec­ko mu­sia­ło­by ja­koś ze mnie wy­jść.

Ko­bie­ta przy­kry­wa mnie ja­ki­mś ma­te­ria­łem. Po­tem in­for­mu­je mnie o za­kła­da­nym we­nflo­nie i wkłu­wa mi się w rękę. Twier­dzi, że stra­ci­łam wie­le krwi i po­trze­bu­ję kro­plów­ki.

Mężczy­zna z na­pi­sem „le­karz” zdo­bi­ącym tył jego ocie­pla­nej blu­zy za­my­ka częścio­wo drzwi ka­ret­ki. Wi­dok ciem­ne­go auta zni­ka na do­bre. Kie­dy ła­pie za klam­kę dru­gie­go skrzy­dła, by ca­łko­wi­cie za­mknąć tył sa­mo­cho­du, coś go po­wstrzy­mu­je. Od­wra­ca się za sie­bie. Mija parę se­kund, nim za­uwa­żam, że tuż przy nim stoi Fran­co. Wcho­dzi do po­jaz­du, trzy­ma­jąc w ręku małą kar­tecz­kę, a po­tem wy­su­wa ją w moim kie­run­ku.ROZDZIAŁ 3

Franco

Jesz­cze kil­ka­na­ście mi­nut temu wie­rzy­łem w to, że za mo­ment ktoś wy­sko­czy zza drze­wa i ob­wie­ści mi, że bio­rę udział w ja­ki­mś kiep­skim pro­gra­mie te­le­wi­zyj­nym. W pie­przo­nym show dla kre­ty­nów, któ­rzy ła­two dają się na­brać. A ja wła­śnie sta­łbym się jed­nym z nich, bo to wszyst­ko wy­da­wa­ło się sza­le­nie wia­ry­god­ne. Te­raz mam już ab­so­lut­ną pew­no­ść, że to wszyst­ko, co mia­ło miej­sce, było praw­dzi­we. Na­wet naj­bar­dziej uta­len­to­wa­ny ak­tor nie po­tra­fi­łby tak do­brze uda­wać cier­pie­nia. Wci­ąż mam przed ocza­mi twarz Giu­lii. Ból wi­docz­ny na twa­rzy ko­bie­ty jest czy­mś, obok cze­go nie mogę prze­jść obo­jęt­nie. Może to kwe­stia mo­je­go wy­cho­wa­nia i sza­cun­ku, któ­re­go za­wsze uczy­ła mnie _non­na_.

Je­stem wy­czer­pa­ny psy­chicz­nie. Po­wi­nie­nem już wra­cać do domu.

Sa­ni­ta­riusz pod­cho­dzi do mnie i gra­tu­lu­je mi za­cho­wa­nia zim­nej krwi. Mam nie­od­par­te wra­że­nie, że mnie zna, choć nie chce dać tego po so­bie po­znać. Jest uprzej­my. Może to i le­piej. W tym przy­pad­ku po­zo­ry od­gry­wa­ją wa­żną rolę. Sam uda­ję obo­jęt­ne­go i twar­de­go. Gdy­by tyl­ko wie­dzie­li, co się te­raz ze mną dzie­je, zmie­ni­li­by o mnie zda­nie. Nie je­stem cho­ler­nym su­per­bo­ha­te­rem, a wal­ka o ży­cie dziec­ka i tej ko­bie­ty zwy­czaj­nie mnie prze­ro­sła.

Ostat­ni raz zer­kam w stro­nę ka­ret­ki, a mo­jej uwa­dze nie umy­ka je­den, bar­dzo wy­ra­zi­sty szcze­gół. Para nie­bie­skich oczu, wpa­trzo­na we mnie tak in­ten­syw­nie, że nie spo­sób po­my­lić emo­cje, ja­kie mie­sza­ją się na twa­rzy ich wła­ści­ciel­ki Giu­lii. To strach. I wy­cze­ki­wa­nie.

Kim ona w ogó­le, do dia­bła, jest? Przed chwi­lą tak wie­le prze­szła, a jed­nak wci­ąż ma siłę, żeby się pod­nie­ść i na mnie zer­k­nąć. Prze­szy­wa mnie nie­spo­ty­ka­ny do­tąd dreszcz, kie­dy na­sze spoj­rze­nia krzy­żu­ją się po raz ko­lej­ny. Sam nie wiem, co się ze mną dzie­je. Za­sta­na­wiam się, co ją cze­ka. Czy czło­wiek, o któ­rym mó­wi­ła – oj­ciec jej dziec­ka – fak­tycz­nie jej gro­zi?

Le­karz za­my­ka pra­wą część tyl­nych drzwi ka­ret­ki. Nie­bie­skie oczy zni­ka­ją bez­pow­rot­nie. Po­ja­wia się we mnie ja­kaś dziw­na pust­ka. To ko­niec. Za mo­ment moje ży­cie wró­ci do swo­je­go ryt­mu, ja wró­cę do sie­bie i pój­dę spać. _Non­na_ na pew­no będzie już ob­ra­cać się na dru­gi bok.

A ży­cie tej ko­bie­ty? Mam wra­że­nie, że ma­lo­wa­ne jest czar­ną kred­ką. W chwi­li, kie­dy po­trze­bo­wa­ła wspar­cia, nie było przy niej ni­ko­go. Mu­sia­ła zdać się na ła­skę ob­ce­go fa­ce­ta. To cho­re. Sta­ry tego dziec­ka fak­tycz­nie musi być nie­złym fra­je­rem, sko­ro zo­sta­wił dziew­czy­nę na pa­stwę losu. Nie za­bez­pie­czył ani jej, ani ma­lu­cha. Nie brak świ­rów, któ­rzy nie po­tra­fią po­no­sić kon­se­kwen­cji pod­jętych de­cy­zji. Sam nie je­stem wzo­rem cnót. Cho­le­ra. La Be­fa­na sku­tecz­nie mnie dziś uka­ra­ła, ka­żąc mi prze­ży­wać to wszyst­ko Ale nie­któ­re spra­wy by­wa­ją trud­ne do za­ak­cep­to­wa­nia, na­wet prze­ze mnie.

Dzia­łam pod wpły­wem im­pul­su. Si­ęgam do kie­sze­ni i wyj­mu­ję port­fel. Wy­ci­ągam z nie­go nie­wiel­ką kar­tecz­kę – jed­ną z tych, któ­re za­wsze no­szę przy so­bie. Na wi­zy­tów­ce wid­nie­ją moje imię i na­zwi­sko oraz nu­mer te­le­fo­nu. Pod­bie­gam do auta, si­ęgam do schow­ka umiesz­czo­ne­go na drzwiach po dłu­go­pis i nie­zgrab­nym pi­smem do­pi­su­ję swój ad­res. W ko­ńcu nie mam na­wet po­jęcia, czy Giu­lia ma w ogó­le ko­mór­kę.

Zmie­rzam w stro­nę ka­ret­ki i po­wstrzy­mu­ję le­ka­rza przed za­mkni­ęciem le­we­go skrzy­dła po­jaz­du. Mężczy­zna wca­le się nie spie­szy, więc po­zwa­la mi we­jść do środ­ka. Ko­bie­ta zaj­mu­jąca się Giu­lią pa­trzy na mnie zdez­o­rien­to­wa­na i pyta mnie, czy po­trze­bu­ję ja­kie­jś po­mo­cy. A prze­cież je­stem chy­ba ostat­nią oso­bą, któ­rej na­le­ży te­raz za­pew­nić opie­kę.

Dziec­ko pła­cze, a to znak, że nie po­wi­nie­nem zaj­mo­wać im cza­su. Po­da­ję Giu­lii wi­zy­tów­kę z moim nu­me­rem te­le­fo­nu i za­pi­sa­nym od­ręcz­nie ad­re­sem. Jest za­sko­czo­na. Nie ma po­jęcia, co to jest. Ko­lej­ny raz pró­bu­je pod­nie­ść gło­wę, pa­trząc to na mnie, to na trzy­ma­ny prze­ze mnie kar­to­nik.

– Pro­szę le­żeć spo­koj­nie. Jest pani wy­czer­pa­na – upo­mi­na ją sa­ni­ta­riusz­ka. Z pew­no­ścią za­raz mnie wy­pro­si.

Giu­lia wy­ci­ąga dłoń przed sie­bie i za­bie­ra wi­zy­tów­kę. Nie przy­gląda się jej. Za­my­ka ją w dło­ni, ści­ska­jąc tak moc­no, jak­by była jej ostat­nią de­ską ra­tun­ku. Jest smut­na, a w jej prze­krwio­nych oczach, nie pierw­szy już raz tego wie­czo­ru, po­ja­wia­ją się łzy. Gdy­bym zo­ba­czył ją na uli­cy, nie ma­jąc świa­do­mo­ści, przez co prze­szła, po­my­śla­łbym, że to jed­na z mo­ich klien­tek. Zwy­czaj­na ćpun­ka. Mimo to jej twarz wy­da­je się inna niż jesz­cze przed kil­ku­na­sto­ma mi­nu­ta­mi. Ostre, wy­krzy­wio­ne gry­ma­sem rysy te­raz za­ni­kły. Zła­god­nia­ły. Za­czy­nam za­sta­na­wiać się nad tym, ile może mieć lat. Wy­da­je się młod­sza ode mnie.

Ale to prze­cież nie jest wa­żne. Na mnie już czas.

– _In boc­ca al lupo_. Po­wo­dze­nia – mó­wię na od­chod­ne i od­wra­cam się, by wy­jść z ka­ret­ki.

– Fran­co, on nas za­bi­je… – Jej głos jest prze­ra­źli­wie przej­mu­jący. A prze­kaz brzmi cho­ler­nie au­ten­tycz­nie, jak­by wła­śnie sta­ła przed ka­tem, wy­cze­ku­jąc eg­ze­ku­cji.

Za­trzy­mu­ję się w pół kro­ku. Za­le­d­wie na mo­ment. Wci­ąż prze­cież nie wiem, o kim mówi. To na­praw­dę nie jest już moja spra­wa. Ja wy­ko­na­łem swo­je za­da­nie. Te­raz i ona, i dziec­ko znaj­du­ją się w do­brych rękach. Po­win­ni o nie za­dbać. Nie mam po­jęcia, cze­mu wci­ąż zwra­ca się z tym do mnie. Nie je­stem pie­przo­ną do­brą wró­żką, choć zja­wi­łem się w ży­ciu tej ko­bie­ty aku­rat w świ­ątecz­ną noc.

Wy­cho­dzę na ze­wnątrz, uda­jąc sam przed sobą, że tego wszyst­kie­go nie sły­sza­łem. Że zu­pe­łnie mnie to nie wzru­sza.

Wcho­dzę do auta, opie­ram się o za­głó­wek fo­te­la i na­bie­ram po­wie­trza w płu­ca. Ze zmęcze­nia szu­mi mi w gło­wie. Pró­bu­ję ochło­nąć. Ju­tro z sa­me­go rana po­wi­nie­nem od­dać auto do czysz­cze­nia. Sta­ram się ukie­run­ko­wać my­śli w tę prak­tycz­ną stro­nę. Mam na­dzie­ję, że w myj­ni mają na tyle moc­ne środ­ki, by uda­ło się do­pro­wa­dzić ja­sną skó­rę do po­przed­nie­go sta­nu. Te­raz jest cała we krwi, jak­bym prze­wo­ził tu­taj któ­re­goś z mo­ich po­kie­re­szo­wa­nych za­kład­ni­ków pod­zie­mi Pe­schi­ci, a prze­cież za­wsze sta­ra­łem się tego uni­kać. Dbam o swo­je auto jak o wła­sne dziec­ko.

Wła­śnie, dziec­ko… My­śli zno­wu za­czy­na­ją mi ucie­kać nie tam, gdzie bym so­bie tego ży­czył.

Od­je­żdżam. Śnieg prze­stał już pra­wie pa­dać. Je­dy­nym utrud­nie­niem oka­zu­ją się za­spy, któ­re utwo­rzy­ły się na dro­dze. Sprzęt do odśnie­ża­nia z pew­no­ścią nie zja­wi się tu­taj zbyt szyb­ko. Po­wi­nie­nem się skon­cen­tro­wać, choć sku­pie­nie się na pro­wa­dze­niu auta po wszyst­kim, co dzi­siaj wi­dzia­łem, ura­sta do ran­gi wy­zwa­nia. Spo­tka­nie ne­go­cja­cyj­ne z żo­łnie­rza­mi, z któ­re­go wra­ca­łem, te­raz wy­da­je się bar­dzo od­le­głe i nie­ak­tu­al­ne. Jak­by nie wy­da­rzy­ło się przed pa­ro­ma go­dzi­na­mi, ale co naj­mniej kil­ka dni temu. Wci­ąż my­ślę o czy­mś in­nym. W kó­łko tyl­ko o Giu­lii.

I choć nie je­stem fa­nem ko­je­nia emo­cji drin­ka­mi – w ko­ńcu po wy­pi­ciu pro­cen­tów zda­rza­ło mi się schrza­nić ró­żne ak­cje – tej nocy zde­cy­do­wa­nie będę po­trze­bo­wał cze­goś moc­niej­sze­go.

***

– Gdzie ja je­stem? – Gdzie, do kur­wy nędzy, tra­fi­łem? To ja­kaś cela. Lo­chy. Ale ja­kieś obce. Zu­pe­łnie inne od na­szych. Mniej­sze, cia­śniej­sze i bar­dziej śmier­dzące.

Gdzie je­stem? Co to za miej­sce?

Zdzie­ram so­bie gar­dło jed­nym i tym sa­mym py­ta­niem. Ale nikt mi nie od­po­wia­da. Je­stem w…

.

.

.

…(fragment)…

Całość dostępna w wersji pełnej
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: