Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Powszedni dzień dramatu - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
5 lutego 2021
Ebook
14,99 zł
Audiobook
19,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
14,99

Powszedni dzień dramatu - ebook

Powieść jednej z najpopularniejszych autorek PRL-u!

Powieść historyczna, której akcja toczy się podczas trwania II wojny światowej. W sugestywny sposób oddaje losy pięciu młodych kobiet, które narażają swoje życie, walcząc w powstaniu warszawskim. Łączniczki Komendy Głównej AK z powagą i zaangażowaniem traktują powierzone im zadania, starając się sprostać temu, co przyniósł im los.

Kategoria: Esej
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-87-267-0901-8
Rozmiar pliku: 364 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ 1

Profil kobiecy przykuwał uwagę majora, chociaż jego spostrzeżenia, oderwane od siebie strzępy myśli, nie wiązały się w żadną całość. Chwytał z zewnątrz tylko fragmenty obrazów, które natychmiast odchodziły spychane przez ucisk, nasilający się nad oczami i w tyle głowy.

Wsunął rękę do kieszeni w poszukiwaniu papierosa. Grzebał w pustce podszewki i czekał, aby odwróciła twarz. W tej chwili kobieta zwróciła na niego spojrzenie i major znalazł na dnie kieszeni papierosa, którego się tam nie spodziewał. Pamiętał, że skończyły mu się wczoraj wieczorem.

Zapalił i wydmuchał dym. Poczuł się prawie dobrze, szum ustępował spod czaszki. Był ogłuszony wstrząsem, któremu uległ przed niespełna piętnastoma minutami. Stał tutaj i odpoczywał. Na ulicy zrobiło się tymczasem cicho i mógłby powędrować dalej, ale musiał się na nowo przyzwyczaić do faktu, który go jeszcze dziwił. Żył i nie czuł żadnych obrażeń.

Widział teraz dokładniej jej twarz, z tym samym wyrazem spokoju, co profil. Szeroko rozstawione czarne oczy pogłębiały jeszcze to wrażenie.

Lufa pistoletu boleśnie wciskała mu się w biodro i major przesunął broń do tyłu. Nie lubił niedbałości. Był przekonany, że stan własnego munduru utrzymuje człowieka w równowadze nawet w obiektywnie złej sytuacji. Znajdował w ciągu dnia chwilę na doprowadzenie swego wyglądu do porządku, chociaż stawało się to coraz trudniejsze. Sypiało się w ubraniu i brakowało wody. Spojrzał po sobie i stwierdził, że po dzisiejszym zasypaniu upodobnił się do innych.

Jako oficer regularnej armii objął Komendę Placu i czuł się nim dalej niezależnie od tego, że stał się powstańcem wyrzuconym poza wojenne konwencje przeciwników i sprzymierzeńców, które kazałyby go traktować jak żołnierza, a nie jak partyzanta i bandytę.

Miał czterdzieści osiem lat, traktował wojnę jak akcję, z której wyciąga się także tytuły i odznaczenia, stanowiska i władzę. W niej ustawia się przyszłości i kariery. Nie rozumiał tych, co chcą tylko umierać.

„Londyn za długo ociąga się z uznaniem nas za kombatantów” — pomyślał.

Kobieta uśmiechnęła się do niego życzliwie. Była uczesana i wyglądała schludnie jak na warunki, w których się znajdowali. Kobiety, które widywał ostatnio — ściślej, swoje łączniczki — były oblepione kurzem wykopów i gliną barykad. Zasypiały na miejscu, byle gdzie, jak mężczyźni, na podłodze, na podwórzach pod gołym niebem, zrywały się tak samo szybko, doprowadzając do porządku zmięte drelichy ruchami, którym zabrakło kobiecości.

Wojsko nie było według niego miejscem dla kobiet. Chronił je w miarę możliwości. Nie wysyłał swoich łączniczek w miejsca, gdzie mogłyby umrzeć najłatwiej. Z mężczyznami było to znacznie trudniejsze, ale była to także inna sprawa, na którą godzi się mężczyzna. W sytuacji, jaka się jednak zarysowała, wołał, aby na jego odcinku odbywało się to jak najmniej licznie.

Kobieta patrzyła na niego z zainteresowaniem i major otrząsnął się z myśli, które atakowały go od pewnego czasu, gdy tylko zdarzała się spokojniejsza chwila. Przesunął dłonią po twarzy, rozmazując ceglany osad.

— Niech to diabli! — powiedział, jakby się usprawiedliwiał z własnego wyglądu. Zamrugał powiekami ciężkimi od pyłu rozmiażdżonych cegieł. Piekły.

— Był pan w kinie? — domyśliła się. — Ja także mam dzisiaj czarny dzień — dodała. — Zbombardowali mi mieszkanie. — Popatrzyła za nim w kierunku ulicy. — Ale innych nie możemy się już spodziewać.

Poczuł się w urzędowym obowiązku podnoszenia na duchu.

— Hm? Dlaczego? Dostaniemy pomoc.

Podeszła do wylotu bramy i wyjrzała na ulicę.

— Zdaje się, że możemy już iść, panie majorze. Trzeba korzystać z ciszy. — Wysunąła się na ulicę i rozejrzała się w obie strony, jakby nie była pewna, którą wybrać.

Major ruszył w kierunku Hożej, co rozstrzygnęło i jej decyzję.

— Nie musi mnie pan pokrzepiać — zauważyła idąc obok niego. — Jestem zrównoważona. Stwierdziłam tylko fakt. Nie wpadam w panikę. Nie jestem z gatunku defetystów, przed którymi ostrzegamy się w gazetkach. Oczywiście — poprawiła się. — Ma pan rację. Ja też opowiadam pocieszające historyjki. To potrzebne. Konieczne.

Wydała mu się rozsądna.

Szli prawie zupełnie wymiecioną Marszałkowską. Ludzie nie ufali przydługiej ciszy. Nieliczne grupki wystawały po bramach albo w pobliżu jakiejś osłony.

— Od rana wędruję — rzekła spokojnie. — Muszę poszukać miejsca w jakiejś piwnicy. I tak miałam dość długo szczęście. — Zauważyła, że major chętnie słucha, chociaż sam nie zdradza ochoty do mówienia.

Arno patrzył na jej starannie spięte włosy, na czystą bluzkę pod rozchylonym prochowcem.

— Nie — rzekł mimo woli — piwnica to nie najlepsze wyjście.

Pomyślał, że mógłby jej z łatwością pomóc i że chętnie to zrobi, chociaż nie należało stwarzać z tego precedensu.

— Spróbuję pani coś poradzić — powiedział. — Na razie mamy jeszcze partery.

Spojrzała na niego z nadzieją. Nie chodziło tu o dostęp do wody czy o zaduch piwnic, ale o szansę przetrwania. Oprócz bomb i gołębiarzy, oprócz dział kolejowych i granatników więcej niż pożarów bała się głodu. Straciła swoje zapasy. Na razie nie była głodna i starała się nie myśleć, co będzie jutro. Major mógł dać jej szansę przeżycia, Miał na to wystarczającą wysoką rangę.

— Ma pan dość kłopotów — powiedziała nieśmiało.

„Tak — pomyślał. — Brak łączności z Komendą Główną. Kompletny brak amunicji i jeszcze większy brak rozeznania sytuacyjnego. Co na przykład dzieje się na Żoliborzu? Siedzimy w worku śródmiejskim.”

— Na szczęście pani nie jest w wojsku — rzekł głośno.

Próbowała odgadnąć, jakiej odpowiedzi oczekiwał. Zawahała się.

— Żałuję — odrzekła wreszcie zgodnie z prawdą. — Jestem tu niepotrzebna. — Major wzruszył ramionami. — Możliwe — zgodziła się — że nie nadaję się na żołnierza. Ale to mi nic nie pomaga. Czuję się jak dekownik.

— Nie ma broni dla tych, którzy powinni ją mieć — rzekł ostro.

Spojrzała na niego niepewnie. Chciał zatrzeć wrażenie, jakie wywarła na niej jego szorstkość, ale nie mógł użyć tych argumentów, które posiadał. Mężczyźni i kobiety chcieli być potrzebni. Budowa barykad skończyła się. Gaszenie pożarów nie wystarczało ludziom, którzy przez cztery lata oglądali egzekucje i na których polowało się po tych ulicach jak w dżungli.

„No, tak — powiedział do siebie — nowoczesna wojna to samoloty, dobra obrona przeciwlotnicza. Automatyczna broń. Miałbym jej ochotę to wyjaśnić, ale z tego prawem konsekwencji wynika, że nie mamy żadnych szans na powodzenie. Nie mieliśmy, a jednak to zrobiliśmy, chociaż nie liczyliśmy chyba na szczęśliwy zbieg okoliczności. Nikogo to nie interesuje, czy major Arno zgadzał się z decyzją «góry» pierwszego sierpnia. Można było przesunąć termin o miesiąc albo o dwa, toby się okazało, o ile. Ale w tej chwili to już nie ma żadnej istotnej wartości — zrobiliśmy powstanie pierwszego sierpnia. Teraz nie mogę nikomu tego tłumaczyć. I nawet nie chcę. A jeszcze bardziej nie chcę nikomu zdradzić, jak bardzo mi to wszystko daje w kość.”

Pomyślał wobec tego, co mógłby dla niej zrobić. Frontowy pokój na jego kwaterze stał od kilku dni pusty. Wygonił z niego łączniczki. Jego okna wychodziły na gniazda cekaemów niemieckich.

— Miałbym dla pani schronienie — powiedział. Odwrócił na sekundę wzrok od chodnika i przyjrzał jej się uważnie. — Pani chyba nie ryzykuje bez potrzeby, mylę się? U moich łączniczek żądza ryzyka przerasta instynkt samozachowawczy.

— W moim wieku to jest trochę trudniejsze. — Uśmiechnęła się, ponieważ przyznawanie się do lat było z jej strony prowokacją. Nikt nie dawał jej trzydziestki. — Dziękuję, panie majorze — rzekła już poważnie. — Po tej stronie nie mieszka nikt z moich znajomych. Nie mam się do kogo udać w potrzebie.

Blisko nich rozbił się pocisk z granatnika, odłamki trzasnęły po płytach. Niektóre z padnięciem pozbawionym siły zapadały w wały piachu z tuneli. Wpadli znów do pierwszej z brzegu bramy.

— Zapomniałem, że nie jestem sam — rzekł major z niezadowoleniem. — Powinniśmy iść piwnicami. Piwnice są jednak bezpieczniejsze.

— Sami nie dajecie przykładu.

— Jesteśmy żołnierzami — powiedział spokojnie.

Kiwnęła głową.

— Żołnierz umiera tak samo jak cywil, panie majorze. Niczym się teraz nie różnimy.

Chwilowa cisza pozwoliła im znów przeskoczyć kilka bram.

— Zawsze uważałem, że żołnierz robi wszystko lepiej — rzekł Arno, kiedy się znów ze sobą zrównali. — Ale może zmienię zdanie po powstaniu. — Obserwował kilku chłopców przebiegających obok barykady na Skorupki. Odwrócił się do niej, gdy tamci znaleźli się poza zasięgiem obstrzału. — Mnie nie wolno wchodzić w piwnice — powiedział. — Na nas patrzą ludzie. Zewnętrznie tak się pojmuje odwagę. I w tym wypadku nie ma znaczenia, czy to jest rzeczywiście odwaga, czy nie. Ale jeżeli chodzi o mnie osobiście, lubię widzieć front i zaplecze. To nawyki z walki w polu. Tutaj nieprzydatne, ale jestem za stary, żeby zmieniać przyzwyczajenia.

Minęli bar „Satyr”. Wartownik stojący we framudze drzwi sklepu sprężył się na widok majora. Arno nie zauważył tego albo nie chciał zauważyć. Dobrnęli do Wspólnej i jakiś chłopak w panterce podbiegł do majora z błyskiem ulgi w oczach.

— Myśleliśmy już, że pan major został w tym cholernym kinie — powiedział.

— Mało brakowało — rzucił Arno. — Jest coś nowego?

Pozostała nieco w tyle, aby im nie przeszkadzać. Stanęła z boku i oparła się o mur. Widziała go teraz dobrze. Był wysoki i świetnie nosił mundur. Nie zmieniały tego ani strzępy materiału, wyszarpane z bluzy, ani kolor cegły zmieszanej z pyłem tynku, który pokrywał go od stóp do głowy. Miał w postawie to, co określa mężczyznę jako urodzonego żołnierza. I ten chłopiec, który stał przed nim, także to wiedział.

Zauważyła, że zapomniał o jej obecności. Szedł z chłopcem w górę ulicy. Pomyślała, że nie przypomni mu o sobie. Ogarnęła ją bierność płynącą z uczucia nieważności. Ta sama, która paraliżowała tysiące ludzi po piwnicach, za którymi nie stały ani kantyny, ani kwatery, ani szacunek należny obrońcom wolności. Śledziła jego sylwetkę znikającą za narożnikiem ulicy. Mówił coś żywo do towarzysza i pokazywał mu barykadę przy Emilii Plater. Przystanęli obaj i Arno obejrzał się za siebie, szukając kogoś dookoła, i po chwili zobaczyła, że ją dostrzegł z daleka. Zawrócił w jej stronę, rzucając jeszcze chłopcu kilka słów w przelocie. Gdy stanął znów przy niej, myślał już o tych wszystkich sprawach, które na nim ciążyły. Poznała to po jego oczach.

— Przepraszam — powiedział. — Niech pani przyjdzie o czwartej, tak? Do tamtej bramy. — Odwrócił się za siebie i machnął ręką. — Poszuka pani majora Arno. Do czwartej musi pani sobie radzić sama.

— Przywykłam do tego — rzekła.

— Niech się pani tymczasem schroni w jakiejś piwnicy.

Z daleka nadlatywał samolot. Arno podniósł głowę do góry. Nic nie zapowiadało zmiany pogody. Nad domami zawisł wydęty spadochron nieba, który lekko wibrował od pracy zbliżającego się silnika.

— Niech pani ucieka na Marszałkowską! — krzyknął poprzez narastający warkot. — Dziś zaczęli od przecznic, kolej na Wspólną!

Pobiegła kilka kroków, ale zaraz przystanęła i obejrzała się za siebie.

— Nazywam się Elżbieta! — krzyknęła. — Zapomniałam panu powiedzieć! Elżbieta!

Odłamki zmusiły Arna do cofnięcia się w gruzy. Zaklął pod nosem i położył się na ziemi za osłoną zwalonej ściany. Odczekał do przerwy w bombardowaniu i przeskoczył pod nawis jakiegoś stropu. Trzymał się na kilku zahaczonych o siebie belkach. Major liczył na to, że lotnik nie straci ładunku na zniszczony dom. Przy wstrząsach miałki gruz sypał mu się na plecy i musiał co chwila patrzeć do góry, aby sprawdzać stan swego schronu.

Samolot rzucił jak zwykle kilka bomb, zatoczył koło nad rozpracowanym terenem i odleciał.

„Pół godziny spokoju” — pomyślał Arno.

W okolicy Emilii Plater pożar przybierał na sile. Arno mijał sanitariuszki z noszami, na których leżeli przeważnie cywile. Ludzie biegali z kubłami napełnionymi piachem. Zobaczył Morwę i zawołał, aby się zatrzymała. Dziewczyna postawiła wiadro obok siebie, czekała, aż major się do niej przybliży.

„Boi się o wiadro” — pomyślał Arno.

— Nosicie piach? — zapytał ostro, podchodząc do łączniczki. — Gdzie reszta?

— Na Hożej — odrzekła dziewczyna. — Same zapalające! Nie ma czym gasić.

Twarz miała umazaną sadzami, spływał po nich pot. Arno miał zamiar wycofać je z pożaru na kwatery, ale poczuł w tej chwili, że jego decyzja stopniała.

— Nie łazić mi na dachy! — rozkazał z niezadowoleniem.

Morwa skinęła niecierpliwie głową i przecięła pędem jezdnię. Arno stał chwilę i patrzył za nią.

„Fenomen młodości?” — pomyślał.

Nie czuł dotąd swoich lat. Dopiero ostatnie dni uprzytomniły mu, że należy do innego pokolenia niż ci, którymi dowodził. W konspiracji różnica się zacierała. Samolot powracał i major dziesiąty raz od rana obejrzał się za schronieniem.

„Pracują dziś na dwie zmiany czy co, do diabła?” — pomyślał.

Niektóre sanitariuszki nie zdążyły ukryć noszy w bezpiecznych miejscach, stawiały je na chodnikach i kładły się obok nich. Arno patrzył na to z uczuciem beznadziejności. Przestał już myśleć o działkach przeciwlotniczych. Racjonalniej było zdać się na to, że i nieprzyjacielowi zdarzało się źle wycelować. Oparł się o wykusz bramy i spojrzał na przeciwległy chodnik, gdzie jakiś człowiek, leżący koło krawężnika na wprost jego bramy, krzyknął nagle przenikliwie i porwał się z noszy. Odrzucona derka pokazała straszliwie strzaskaną nogę. Z uda wystawała kość. Ranny trzepotał się na rękach, rycząc z bólu, potem osłabł i bezwładna noga pociągnęła go z powrotem na płótno. Sanitariuszka przesunęła się do noszy, ukryła głowę pod jednym ramieniem, drugim przycisnęła mężczyznę do ziemi. Arno odwrócił spojrzenie. Nie miał usprawiedliwienia dla mężczyzn, którzy tracili nad sobą panowanie, ale rozumiał tych, którzy przewracali się na boki, aby nie patrzeć w niebo. Tylko ciężko ranni mieli odwagę spoglądać w nie obojętnie nieprzytomnymi oczami. Samolot nadchodził, chłopak na noszach szarpał się teraz z ramieniem sanitariuszki i Arno znów zobaczył Morwę, która wysunęła się z gruzów.

„Cofać się! — rozkazał jej w myślach. — Cofnij się, psiakrew! Nadlatuje!” — Wybuch zasłonił mu widoczność. — „Nie dam hasła — pomyślał z chłodnym spokojem. — Jeżeli wstanie teraz z chodnika, przetrzymam ją tydzień na kwaterze.” Wytężył wzrok, ale po drugiej stronie nic nie było widać. „Kiedyż ten drań przestanie warczeć nad głową!” — zdenerwował się, chociaż wiedział, że to nie potrwa długo. Bombowce szły zwykle pojedynczo albo po dwa i po zrzuceniu bomb wracały na Okęcie, aby zabrać następny ładunek.

Druga bomba uderzyła dalej i Morwa korzystając z przerwy podskoczyła do sanitariuszki. We dwie przeciągnęły nosze bliżej murów. Próbowały wsunąć je w zawaloną bramę, gdy lotnik dojrzał z góry jakiś ruch, natychmiast obniżył ślizg, wpadł w wąwóz ulicy i przejechał po ścianach serią z broni pokładowej.

— Sukinsyn! — wyrzucił Arno przez zęby.

Niemiec zrobił skręt i pikując w dół, nad same dachy, przeszedł jeszcze raz nad ulicą.

Arno utkwił oczy w noszach, po przeciwnej stronie jezdni nikt się nie ruszał. „Przejechał trochę za wysoko — pomyślał. — Ale mogło mi się tylko tak zdawać.”

Widocznie lotnik miał te same wtąpliwości co major, bo zawrócił i następna seria trzasnęła o mur, wzbijając wokoło noszy okrągłe kuleczki odprysków. Tym razem znacznie niżej.

Ciemny kształt skrzydeł przesunął się po ścianie i zniknął w zachodniej stronie miasta. Chwilę trwała nienaturalna cisza między niebem i ziemią, potem ruszył uliczny kołowrót: zbieranie nowych rannych, nawoływanie pseudonimów, gorączkowy ruch, wykorzystujący przerwy w akcji nieprzyjaciela.

Morwa wstała ociężale z ziemi, Arno zobaczył jej twarz ściętą w bladej, nieruchomej masce. Stała sekundę bez ruchu, przezwyciężając porażenie, jakie zostawia dotknięcie śmierci, potem schyliła się i pomogła drugiej dziewczynie przenieść nosze w bezpieczne miejsce. Wróciła po swoje wiadro i pobiegła z nim w kierunku Emilii Plater.ROZDZIAŁ 2

Siedzieli na krawężniku chodnika naprzeciwko koszar, w których zacichał gwar dnia; pięciu żołnierzy i dziewczyna.

Noc była jasna od pożarów, ciepła od pory roku i pożogi. Milczeli oparci o siebie ramionami, jeden ogarek papierosa krążył z ręki do ręki, znacząc ognikiem ślad swojej drogi.

Dziewczyna przechyliła się w stronę powstańca z automatem, który wyciągnął właśnie z kieszeni twardego suchara i oglądał go ze wszystkich stron, jakby nie wiedział, z której ma go napocząć. Przełamał suchara na połowę i jedną jego część podał dziewczynie.

Chłopak był ubrany w niemieckie mundurowe spodnie i takąż bluzę z biało-czerwoną opaską na rękawie i na przytroczonym do pasa niemieckim hełmie. Miał przy sobie broń, która na tych ulicach oznaczała wyróżnienie bojowe. Ci, co ją posiadali, brali udział w akcji, Inni musieli zostawać w odwodach.

Chłopak nazywał się Wernyhora i na swój pseudonim zarobił w początkach powstania umiejętnością stawiania kart. Zabawiał tym kolegów w czasie bezczynnych godzin w koszarach, kiedy opadła pierwsza gorączka walki i minęło odurzenie, w które wprawiały ich wyzwolone ulice. Zdobyli tutaj to, co było do odebrania, i siedzieli na razie cicho, pilnując stanu posiadania.

Dziewczyna, która tu była razem z nimi, śmiała się z talii wypychającej kieszeń niemieckiej bluzy Wernyhory, ale on zauważył, że każdy sposób może być dobry, jeżeli zabija czas oczekiwania. Zwłaszcza w takich wypadkach, w których nie wie się zbyt dobrze, na co się czeka. Nie, nie było przeszkody, aby został Wernyhorą. Doszedł ostatnio do wprawy, której nie powstydziłby się Pyfello. Uśmiechnął się do siebie.

Jego towarzysze zaczęli się nagle kłócić o ilość granatów, jaką da się przerobić z trotylu znajdującego się w niewypale, który przebił dziś dach szkoły. Robili to z namiętnością świadczącą o żywotności problemu.

Wernyhora ugryzł suchara i włączył się do dyskusji. Tylko dziewczyna nie zainteresowała się granatami. Podzielała entuzjazm towarzyszy, ale miała jakieś zmartwienie, które pochłaniało ją w tej chwili więcej niż perspektywa wybuchających puszek po konserwach.

— Muszę niedługo iść — szepnęła. — Nie starczy nocy.

Wernyhora pomyślał, że powinni już od godziny siedzieć w koszarach, ale skoro wartownik przy bramie udawał, że ich nie widzi, woleli pozostać jeszcze trochę na powietrzu.

Dziewczyna spojrzała na swoją sukienkę i wyraz niechęci odbił się na jej twarzy.

— Mam już tego dość — mruknęła. — Niby do was należę, a pałętam się ciągle w cywilu.

Domyślił się, o co jej chodziło.

— Głupstwo! — powiedział. — Nie zawracaj sobie głowy byle czym, Anastazja. Kto tam patrzy na mundur.

— Wszyscy. Z tobą każdy inaczej gada. Masz automat.

— Nikt mi go nie dał — mruknął chłopak. — Jest mój. — Wiedziała, że zdobył go w ataku na Pocztę Główną. Rzemień na jego ramieniu znaczył więcej niż nadana szarża.

Ktoś roześmiał się za jej plecami, opędzając się kategorycznie przed ręką sięgającą po dopalający się ogarek.

Anastazja obejrzała się za siebie.

— Oddaj, Żmigród — powiedziała stanowczo. — Zaciągałeś się trzy razy. Ja dobrze widzę.

— Tu już i tak nic nie ma — odrzekł Żmigród z pretensją, ale wyciągnął ogarek w stronę ręki domagającej się następnej kolejki, jakby dziewczyna miała między nimi swój autorytet. Cenili ją. Była dzielna i potrafiła dotrzymać kroku mężczyźnie, chociaż zupełnie na to nie wyglądała.

Anastazja uśmiechnęła się do Żmigroda. Lubiła go prawie tak, jak Wernyhorę, chociaż byli zrobieni z zupełnie innej gliny.

Pomyślała w tej chwili, że Żmigród skręci kark pewnego dnia w jakiś bezsensowny sposób. Zabłąkana kula uspokoi nagle ten żywioł życia. Nie chciałaby być świadkiem tego uciszenia, jak czegoś sprzecznego z prawem natury. Z Wernyhorą nie bała się iść na odcinki, gdzie nie było żadnego rozeznania pozycji, gdzie spiętrzone gruzy, puste ulice kryły sto możliwości na dziesięć przewidzianych, chociaż zabijanie nie przychodziło mu tak naturalnie, jak Żmigrodowi. Należał do tych, co nigdy tego nie polubią, ale brał na siebie sprawiedliwą część okupu za wolność z przeświadczeniem, że to jest słuszna cena. Ten rodzaj odwagi sprawiał, że czuła się pewnie za osłoną automatu Wernyhory.

„Jest za ładna — myślał teraz Wernyhora patrząc na jej smukłą sylwetkę, w której tkwiła jakaś kruchość. — Ale to bardziej od wewnątrz, bo tak jest silna.” Widział, jak kiedyś w Alejach ściągnęła rannego z jezdni. Zanim przyszły sanitariuszki, leżał już w bramie, i nawet zupełnie zręcznie go opatrzyła.

Był przy niej zawsze czymś spętany i myślał, że nie umiałby jej zaprowadzić na czyjąś kwaterę. „Mógłbym ją chyba kochać” — uprzytomnił sobie nagle. Ale obronił się przed tym, a ona tej nocy odchodziła do swoich. Nikogo tutaj nie wybrała. Wernyhora nie rozumiał jej powściągliwości, ale doceniał koleżeństwo.

Dziewczyna nie powiedziała mu, że ten którego szukała po ulicach, przemierzając je jako łączniczka, zniknął w lawinie zdarzeń. Nie wiedziała, co się z nim dzieje, ale ani razu nie pomyślała, że mogłaby go więcej nie zobaczyć. Nie rozmawiała o tym nigdy z Wernyhorą, nie musiała tego robić, ponieważ odchodziła.

„Będzie pusto — myślał Wernyhora. — Przyzwyczailiśmy się już, że jeżeli Rój nie ma dla niej meldunku, wszędzie z nami chodzi.”

Znalazł ją drugiego dnia powstania. Zgubiła się ze swoimi i nie zastała nikogo na wyznaczonym punkcie. Budowała z nimi barygady na Brackiej i nosili razem płyty z chodnika. Nie mieli jeszcze zorganizowanej stołówki, od godziny „W” nie jedli nic porządnego, prawie półtora dnia, i ona wyniosła im ze swego mieszkania trochę żywności. Powiedziała beztrosko, że jeżeli człowiek ma jedzenie na trzy dni, znaczy to tyle, co miałby go na dzień, i to nie robi już żadnej różnicy.

„Byłem wtedy przekonany, że od wejścia Sowietów dzieli nas akurat te trzy dni — pomyślał. — Okazała się bardziej przewidująca.”

Odwzajemniali się teraz, zdobywając dla niej bloczki do kantyny, ale nie zawsze im się to udawało.

Już tydzień minął, jak Anastazja dowiedziała się, gdzie siedzi major Arno, przyzwyczaiła się jednak do nowego miejsca i ociągała się z pożegnaniem. Potrafiła stać się potrzebna i ciągle ktoś inny miał dla niej jakieś polecenie.

Żmigród pokpiwał sobie na początku, że Anastazja zamelduje się u Arna tylko po order zwycięstwa; ostatnio przestali mówić o zwycięstwie i dziewczyna musiała naprawdę odejść. Robiło się ciasno, chociaż na razie nie tracili tutaj swoich pozycji. Nieprzyjaciel naciskał wolno, ale w sposób, który dawał dużo do myślenia nawet tym, co nie wystrzelili ani jednego naboju.

Wernyhora skończył przeżuwanie suchara i pomacał się po kieszeni; miał w niej piątkę, którą zamierzał podarować dziewczynie. Miał to zrobić już wczoraj, ale Anastazja chodziła z meldunkiem dla Roja i nie widzieli się przed nocą. Wyciągnął z kieszeni mały browning i podrzucił go na dłoni.

— Co to? — zapytała z zainteresowaniem.

— Może być dla ciebie — powiedział spokojnie. — Jeżeli będziesz umiała sobie z tym poradzić.

Oparła się ramieniem o jego plecy i wysunęła naprzód głowę.

— Dla mnie? — rzekła ze zdziwieniem. — Ja trochę umiem — powiedziała szybko. — Raz pokazywali nam, jak się składa parabellum. Na odprawie. Jeszcze w konspiracji.

Wernyhora otworzył i zamknął bezpiecznik. Wyciągnął magazynek i sprawdził, czy lufa jest pusta. Śledziła jego ruchy bardzo uważnie z wyrazem powagi w oczach. Podał jej browning i magazynek.

— Załaduj — rozkazał.

Zrobiła to szybko i zręcznie, nie przekręcając w palcach magazynku i nie dopasowując go z kilku stron, jak to robi ktoś, kto ma pierwszy raz broń w ręku.

— Składałaś kiedyś pistolet? — zapytał.

— Raz. Wtedy — odpowiedziała szczerze. — Ale był duży i skomplikowany. Ten jest prosty.

— No, to jesteś spryciara — powiedział z pochwałą. — Teraz rozładuj.

Anastazja wyciągnęła magazynek i uśmiechnęła się z dumą do Wernyhory. Położyła sobie magazynek na kolanach i nacisnęła spust pistoletu. Przytrzymał jej rękę.

— Nie. Lufa. Zawsze patrz, czy nie ma czego w lufie — nauczył ją bez zniecierpliwienia. — Kapujesz? To strzela. Zabija. Zabezpiecz.

— Masz zapasowe naboje? Daj naboje.

— Znalazłem przy tym szkopie tylko sześć, tyle co w magazynku. Nie miał, drań, więcej przy sobie.

Sprawił jej zawód ostatnią informacją, broń straciła przez to na swojej wartości.

— Zdobyty? — zapytała ciekawie. — Gdzie?

— Koło kościoła Zbawiciela — mruknął Wernyhora niechętnie.

Anastazja obróciła w ręku pistolet. Pomyślała, że nie powinna go brać, komuś innemu mógłby się przydać.

— A tobie nie będzie potrzebny? — zapytała ze skrytym pragnieniem, aby zaprzeczył.

— Nie — powiedział Wernyhora. Zauważył, że bardzo chciała go zatrzymać. — To zabawka, dla dziewczyny. Możesz się bronić. Rozumiesz? Z bliska. Jak ktoś do ciebie podejdzie. Nie dalej niż pięć metrów. — Patrzył na jej szare oczy, przez które przebiegały niebieskawe żyłki; zmieniały się pod wpływem wrażeń. — Jesteś za ładna do tego wszystkiego — powiedział nagle z pasją. — Szkoda cię.

Zmieszała się i odwróciła twarz. Nigdy dotąd nie mówił o jej urodzie, jakby wiedział, że ona tego nie lubi.

— Przestań, Wernyhora — rzekła. Zmarszczyła brwi. — Co to ma za znaczenie? — Zatknęła sobie pistolet za pasek i pokręciła z uporem głową. — Potrzebuję munduru, jakichś spodni. Ta sukienka jest brudna jak szmata. — Westchnęła. — Trzeba iść na południe.

— Gdzie znajdziesz taką drugą kantynę jak nasza? — powiedział Żmigród, którego poniósł lokalny patriotyzm. — Dają dobry fasunek. Strzelają nie za dużo i robią nam przez dach prezenty. Wszystko jedno, czy będziesz siedziała tam, czy z nami.

— Nie — zaprzeczyła poważnie. — Wołałabym zostać z wami. Przyzwyczaiłam się. — Zastanowiła się i dodała: — Waszych oficerów, tutaj, nic nie obchodzę. Muszę sama szukać sobie noclegu. Dopóki moje mieszkanie było wolne, nie miałam z tym kłopotu, ale tam jest teraz pozycja. Dokąd to może trwać?

To, co mówiła, nie było pozbawione słuszności. Kto nie miał swego przydziału, odpadał z akcji. Z dnia na dzień ważny stawał się każdy talerz zupy, każda kwatera. Służba pomocnicza została uszyta na wyrost, obliczona na wielkie miasto, ale to wielkie miasto skurczyło się nieprawdopodobnie szybko. Byli potrzebni mężczyźni z bronią, mężczyźni bez broni stawali się także balastem. Rój posługiwał się nią jako łączniczką dlatego, że zjawiła się w porę i nie musiał jej pytać, jak sobie radzi. Znała dobrze drogi i mógł bez obawy powierzyć jej meldunek, nie błądziła i nie obrywała przez nieznajomość terenu.

— Znasz przejścia — powiedział Wernyhora myśląc właśnie o tym. — Rój będzie miał zmartwienie bez ciebie.

— Uhm. Ale mnie nie karmi. Ma wygodę bez kłopotów — powiedziała bez żadnej pretensji. Tak, jak się stwierdza zwykły fakt.

„Trzeba wracać do koszar — pomyślał Wernyhora, chociaż siedziało mu się tutaj wygodnie. — Od jutra nie wytchniesz sobie wieczorem na chodniku i nie popalisz z nią papierosa. Będziesz się wałkował po sienniku w koszarach i dumał o cienkich ścianach, przy których nie ma przyzwoitego karabinu maszynowego.”

— Czas — powiedział do Żmigroda. — Dostaniemy dwadzieścia cztery godziny paki, jeżeli Rój przyłapie nas na tej sielance. Anastazja, zgłosisz broń u swego komendanta. Tam, gdzie będziesz. Rozumiesz? Zarejestrują ci numer na legitymacji. — Wstał z krawężnika i zarzucił sobie na ramię rzemień od rozpylacza. — Ale jasno — powiedział patrząc w gorejące niebo. — Martwią się, żebyśmy się nie pogubili w ciemności.

— Nie chcę — powiedziała Anastazja. — Zabiorą mi go.

Nie zrozumiał zrazu, co powiedziała, zapomniał już o pistolecie, myślał o pożarach, które odbierały im ulice skuteczniej, niżby je oddawali w walce. Roześmiał się.

— Nie wolno — powiedział. — Zdobyczny. Lepiej uważaj, żeby ci go jaki cwaniak nie odebrał po drodze.

Wzruszyła ramionami.

— Albo mnie można coś odebrać!

— Anastazja — poprosił jak człowiek, który zrobił sobie przyjemność, a teraz obawia się skutków. — Nie strzelaj bez powodu.

— Nigdy z niego nie wystrzelę — powiedziała niechętnie. — Do nikogo. Tylko do siebie. Jak mnie szkopy złapią.

— Co ci przychodzi do głowy? — rzekł krótko Wernyhora.

— Każdy czegoś się boi. Ja się boję żywcem dostać w ich ręce.

Coś sobie przypomniała, bo uśmiechnęła się złośliwie. — A ty nie lubisz miotaczy ognia, Wernyhora?

Stali w milczeniu, spoglądając na mury zalane czerwonym odblaskiem. Anastazja ciągnęła w duchu swoją rozmowę z Wernyhorą.

To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: