Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Późny Gomułka, wczesny Gierek - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
16 marca 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
19,99

Późny Gomułka, wczesny Gierek - ebook

Cykl opowiadań o dorastaniu w czasach PRL-u. Nostalgiczne wspomnienia z burzliwych czasów młodości są zarazem pełne celnych pretensji do minionego systemu, obnażają absurdy, które z dzisiejszego punktu widzenia wydają się tyleż zabawne, co niewiarygodne. Kolejki za papierem toaletowym, bitwy o kaszankę w sklepach, barwni punki i hippisi na ulicach - oto krajobraz Polski lat 70.

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-87-281-7695-5
Rozmiar pliku: 442 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

SZTUKA A ŻYCIE, CZYLI RUDY PERYT W SUKMANIE

Urodziłem się dziewięć miesięcy po śmierci Stalina, ale nie sądzę, żeby między tymi wydarzeniami istniał bezpośredni związek. Mama nigdy nie była w Rosji. O ile wiem, Stalin nie przychodził na nasze podwórko. Obcy rzadko tu zaglądali. Być może jednak jakiś związek jest, być może rodzice w ten sympatyczny sposób uczcili odejście Nadziei Całej Postępowej Ludzkości. W każdym razie urodziłem się pod szczęśliwą gwiazdą. Czekało mnie życie barwne i ciekawe. Na pewno dzieciństwo miałem ciekawe. Rodzice z czułością wspominali, jak to każdy spacer kończyliśmy na pogotowiu. A to nogę do żywego mięsa rozharatałem, a to próbowałem wyrwać się ojcu i rękę ze stawu wyrwałem, a to oparłem się o ladę sklepową, stłukłem szybę i rękę do kości rozciąłem. Byłem tak zwanym żywym dzieckiem.

Apogeum swoich możliwości ujawniłem już w piątym roku życia: wpadłem pod samochód. Wynik jest o tyle dobry, że w latach pięćdziesiątych ubiegłego wieku w naszej dzielnicy samochód był zjawiskiem równie egzotycznym jak wódz Apaczów w pełnym rynsztunku. A jednak mnie się udało! Połamałem sobie wszystko łącznie z podstawą czaszki.

Kilka miesięcy rehabilitacji, najpiękniejszy okres mojego dzieciństwa. Z Januszem, moim starszym bratem (najstarszy, Zbyszek, już wtedy chodził swoimi ścieżkami), zagrzebywaliśmy się w pościeli na ogromnym tapczanie rodziców, a ojciec czytał nam Sienkiewicza. Na początek „W pustyni i w puszczy”. Popołudniami odgrywaliśmy z bratem sceny przeczytane wieczorem. Byłem młodszy, mniejszy, miałem długie, jasne loki („Nareszcie ładne dziecko” – orzekła babcia Aniela), oczywistym więc jest, że byłem Nel. Janusz był Stasiem. Nie pamiętam, czy wkładałem damskie ciuszki (naprawdę nie pamiętam!), pamiętam, że Janusz w kapeluszu i kamizelce ojca, z ciupagą udającą sztucer nie grał Stasia, był Stasiem. Do końca. Dosłownie. Braciszek przegapił moment krytyczny, posiusiał się w spodnie. Z niedowierzaniem patrzyłem na kałużę u jego stóp i potworne podejrzenie zaczęło we mnie kiełkować.

– Ty chyba nie jesteś prawdziwym Stasiem...

Zacząłem przeczuwać, że istnieje granica między życiem a sztuką. Znaki ostrzegawcze były. Taki Kościuszko na przykład. Pamiętam, jak wypytywałem ojca o wezwanie do kruszenia kajdan z pieśni mojego dzieciństwa, „Warszawianki”.

– Ale pierwszy skruszył te kajdany Kościuszko, prawda?

– Tak, synku, Kościuszko.

Ojciec pewnie był dumny z erudycji swego pięcioletniego potomka. Niepotrzebnie. Nie wiedział, że wyobrażam sobie Naczelnika jako mitycznego herosa, który napina węzły mięśni i z mocą potworną rozrywa żelazo. Imponował mi. Imponował mi prawie tak bardzo, jak straszny w walce wręcz Rudy Peryt z naszego podwórka. Już nie byłem pewny, kim zostanę, kiedy dorosnę: Kościuszką czy Rudym Perytem. Kiedy dowiedziałem się, że poza potyczką pod Racławicami Kościuszko przegrał wszystko, co było do przegrania, rozczarowanie było okrutne. Jeśli nie zostałem zgorzkniałym starym-malutkim, to tylko dzięki Rudemu Perytowi. Rudy Peryt nie przegrał nigdy. Chociaż gorzka refleksja pozostała: jakże inaczej potoczyłyby się losy mojej ojczyzny, gdyby to Rudy Peryt stanął na czele insurekcji...

Na szczęście były w moim życiu również elementy stałe, elementy, które nie podlegały przewartościowaniu. Mama była najpiękniejszą kobietą na świecie (wtedy nie znałem jeszcze Krystyny D.), a tata wielkim uczonym. Tak bez cienia wahania odpowiedziałem nauczycielce na pytanie o zawód ojca.

– A dlaczego twój tata jest wielkim uczonym?

– A bo tata wszystko potrafi zrobić. I szafkę naprawić, i zlew przetkać, i nawet buty podzelować.

Śmiech klasy uznałem za co najmniej niestosowny. Uważałem, że argument zelówek był rozstrzygający.

Stałym elementem mojego dzieciństwa były również imieniny rodziców. Przychodzili na nie przyjaciele ojca z partyzantki. Rozsuwaliśmy ogromny stół w dużym pokoju i mama zastawiała go wszelakim dobrem. Nawet w Wigilię stół nie wyglądał tak okazale. Tym bardziej że pojawiały się napoje, których w Wigilię nigdy nie było. Oczywiście nie zdawałem sobie sprawy ze ścisłego związku między tymi napojami a radosnym ożywieniem, jakie panowało przy stole. Siedziałem sobie wygodnie pod stołem, obżerałem się, słuchałem. Wspomnienia, anegdoty, pieśni. Pamiętam, z jakim rozczuleniem rodzice opowiadali, jak się poznali, pobrali, jak pierwszy raz pojechali nad morze. Wielka miłość, spóźniony miesiąc miodowy. Na plaży były przyrządy gimnastyczne. Ojciec zaczął ćwiczyć. Był drobnym, niewysokim mężczyzną, ale trenował w gimnazjum, później służył w zwiadzie konnym sławnej 27. Wołyńskiej Dywizji AK. Był kimś w rodzaju komandosa. Stójka, wymyk, poziomka, wiatrak. Wszyscy plażowicze klaskali. Mama nawet nie spojrzała. Kiedy zdyszany ojciec wrócił na koc, do drążka podszedł jakiś owłosiony potwór. Mocarnie ujął drążek, zacisnął zęby, poczerwieniał na gębie i powoli, z nadludzkim wysiłkiem podciągnął się. Raz. Mama nie mogła oderwać wzroku od siłacza, podekscytowana szturchała ojca.

– Zobacz, Oleś, jaki on silny.

Przypomniała mi się ta historia, kiedy trzydzieści lat później wraz z małżonką i dwuletnią córeczką wybrałem się do mieszkających za miastem przyjaciół. Poszliśmy na spacer do lasu. Niosłem Zuzię na ramionach. Zasnęła wtulona w moje włosy. Szczęście. Dziecko spało, ale diabeł czuwał. W lesie była ścieżka rekreacyjna. Na ścieżce przyrządy gimnastyczne. Oddałem córeczkę małżonce, podszedłem do wiszących na linach kółek. Stójka, wymyk, poziomka... Wiatraka nie potrafiłem zrobić, ale przyjaciele – prości artyści – i tak klaskali z podziwem. Żona bez słowa oddała mi śpiące dziecko. Dopiero w domu odważyłem się spytać.

– I jak ci się podobały ćwiczenia męża?

– Jakie ćwiczenia? – zdziwiła się szczerze moja umiłowana ponad życie małżonka. Do tej pory twierdzi, że nie było żadnych przyrządów, a ja przejawiam chorą fascynację banalną metafizyką powtórzeń...

Tak, teraz już wiem, że sztuka rządzi się innymi prawami niż życie... Gdy pod suto zastawionym stołem słuchałem opowieści o wzruszająco czystej miłości moich rodziców, miałem pięć lat, nie wiedziałem. Za dziesięć lat, w piątek, 8 marca 1968 roku, istnienie tej różnicy uświadomi mi boleśnie Najpiękniejsza Kobieta Świata. Nie będę przygotowany.SIEDLISZCZKI, CZYLI GDZIEŻ SĄ NIEGDYSIEJSZE MORTADELE

Połamane w wypadku kości zrosły się, ale wciąż miałem zawroty głowy. Kiedy zemdlałem w kościele, ojciec postanowił zawieźć mnie do swojej rodzinnej wsi, Siedliszczek. I tak rozpoczął się mój trwający do dzisiaj romans z tą niebanalną wsią w sercu Lubelszczyzny.

Stryj Wacek był najmądrzejszy na całym świecie. Wszystko umiał, na każde pytanie znał odpowiedź i nigdy nie miał wątpliwości. Był również najprzystojniejszym chłopem we wsi. A może i w całej gminie! Chłop jak dąb. Wysoki, miał chyba ponad metr siedemdziesiąt! Barczysty, szeroki w biodrach, z kunsztownie zaczesaną falą nad czołem wyglądał jak pozytywny bohater radzieckiego filmu. Jak sam Czapajew! Chociaż Ruskich i innych chachłów to stryjek nie lubił. Nie lubił również komunistów, Żydów, pierdzistołków, czyli urzędników, i innej miastowej swołoczy, no i, rzecz jasna, biskupiaków. A poza tym to już chyba tylko Siurdoków – sąsiadów zza miedzy. Jak widać, stryj był człowiekiem dobrodusznym i skromnym. Skromnym, ale przecież świadomym swej urody i pozycji społecznej. Tę świadomość wyrażał w krótkim, acz bogatym w znaczenia aforyzmie: „Jak wół pierdzi, to obora słucha!”. Więc słuchałem stryjka i podziwiałem.

Stryj był człowiekiem nowoczesnym. To on pierwszy we wsi sprawił sobie gumowca. Nie, nie chodzi o gumiaki, sławny butopodobny wytwór Państwowego Przemysłu Gumowego, chodzi o furmankę. Nowoczesną, na pneumatycznych kołach. Najnowszy krzyk techniki i mody! Wszyscy jeździli wtedy „żeleźniakami”, wozami na drewnianych kołach obitych żelazną obręczą. A tu proszę: stryj zajeżdża pod kościół gumowcem! Oglądali go chłopi, kopali w opony, podziwiali. Oczywiście zawistni sąsiedzi twierdzili, że to fanaberia, że gdzie taki gumowiec na siedliszczkie drogi, że Dziurawcowi od tego dobrobytu to już całkiem się we łbie poprzewracało. Z tym dobrobytem to mieli sporo racji. Stryj wcale się z nim nie krył i w GS-ie we dworze nie tylko sól, zapałki i naftę kupował, ale czasami również marmoladę z bloku, a jak miał fantazję, to i cukierki dla dzieci. No i nafty do lampy nie żałował, czasami w zimowe wieczory to i do ósmej się w izbie świeciło, a radio na akumulator grało wesołe kawałki.

Ale też miał z czego brać na te luksusy. Nie dość, że mórg miał może i dwadzieścia, to jeszcze strzygł wszystkich chłopów ze wsi i z kolonii. Fryzjerki nauczył się w sowieckim wojsku. W niedzielę, po mszy schodzili się chłopi. Stryj wystawiał na podwórze taboret i poniemiecki gramofon z metalową tubą. Wszyscy w napięciu patrzyli, jak kładzie na talerz czarny krążek, jak nakręca sprężynę i jak z tuby zaczynają płynąć skoczne dźwięki niemieckich przebojów.

Stryjek potrafił strzyc tylko mężczyzn, ale razem z mężczyznami przychodziły ich żony, matki, narzeczone. Pół wsi i cała kolonia stawiały się w te niedzielne przedpołudnia w stryjkowym obejściu. I zamieniało się to wiejskie podwórko na siedliszczkiej kolonii w ateńską agorę, rzymskie forum, prasłowiański wiec ludowy. Stryjek niczym szaman odprawiał rytuał postrzyżyn, stryjenka częstowała bułkami i kwasem, a Marlena Dietrich z rozbrajającą szczerością wyznawała, że jest tylko po to, żeby kochać ją. Marlena wyznawała po niemiecku, ale jakoś nikomu to nie przeszkadzało. Po pierwsze wszystkie płyty, które razem z gramofonem stryjek wyszabrował gdzieś na Zachodzie, były niemieckie. A po drugie wystarczyło kilka lat świetlistego ustroju sprawiedliwości społecznej, by nienawiść do Niemców i wszystkiego co niemieckie przyblakła. Dopiero kilka lat wcześniej zlikwidowano miejscowy kołchoz, wciąż dusiły wieś obowiązkowe dostawy. I dość powszechne było przekonanie, które kiedyś, po kilku wódkach z westchnieniem zwerbalizował stryj Wacek: „Jaki był ten Hitler, taki był, ale przynajmniej dał żyć, chłopcze. Dał żyć!”. Zresztą nie trzeba było wódki, żeby na stryjkowym podwórzu chłopi bez skrępowania mówili, co myślą. Był wprawdzie we wsi jeden ormowiec, ale do stryja Wacka nie ważył się przychodzić. I strzyc się musiał w mieście.

W „mieście”, czyli w odległych o trzy kilometry Piaskach Lubelskich. „Miasto” stało się nazwą własną. Nigdy nie słyszałem, żeby ktoś z Siedliszczek wybierał się do Piask. Czy na mszę, czy do urzędu, czy na targ jechało się lub szło do miasta. A miasto to był raj! W mieście były bufety piątej kategorii, a w nich wszelakie dobro... No, z tym „wszelakim” to się trochę rozpędziłem. Były to malutkie, obskurne lokaliki, z kilkoma krytymi ceratą stolikami. Serwowano tam wódkę, piwo, oranżadę o niezapomnianej, krwistoczerwonej barwie i bułki. Bułki z mortadelą! Może tylko na Wigilię czekałem tak bardzo, jak wtedy na środę. We środy w mieście był targ. Stryjek zaprzęgał Baśkę do gumowca i wio! Jechaliśmy do miasta. Plac targowy zastawiony był furmankami z całego powiatu. Coś tam kupowano, sprzedawano. Nieważne. Ważne, że po targu szliśmy ze stryjkiem do bufetu Seroczyńskich. Stryjek wypijał setę czy dwie, a ja dostawałem czerwoną oranżadę i bułkę z mortadelą. Nigdy przedtem ani potem nie jadłem nic równie smacznego. Ani kaczka luzowana w najlepszych latach warszawskiego SPATiF-u, ani nawet pierogi ruskie babci Anieli nie mogą się równać z tym niebiańskim smakiem. Zresztą szkoda słów, jeśli nigdy nie jedliście bułki z mortadelą w bufecie Seroczyńskich, i tak nie zrozumiecie.

Niestety, za wszystko trzeba płacić. Więc powroty z targu też nie były pozbawione atrakcji. W stryjka wstępowała kawaleryjska fantazja, sadzał mnie na Baśkę i dawał kobyle batem po zadzie. Baśka ruszała cwałem, a ja sześcioletni kurczowo wczepiony w rzemienie uprzęży krzyczałem z przerażenia. I szczęścia. A stryjek się śmiał. A później gwałtownie ściągał lejce i Baśka stawała jak wryta. To cud, że nigdy nie spadłem, że nie rozjechały mnie pneumatyczne koła stryjkowego gumowca. Stryj sadzał mnie przy sobie na koźle i pocieszał dobrodusznie: „No już, już. Zesrała się bida i płacze. No już...”. I zaczynał śpiewać wesołe piosenki. Do dziś pamiętam jego ulubioną, fajne słowa miała...

_PPR to same Żydy_

_Mamy dosyć nędzy, bidy_

_PPR to jest ciemnota_

_Będziem męczyć was jak kota_

_Będziem męczyć was jak dzieci_

_PPR się wam rozleci..._

Piosenka mi się podobała. Dlatego zaskoczyła mnie reakcja ojca, kiedy po powrocie do domu pochwaliłem się znajomością stryjkowego repertuaru. Ojciec aż poczerwieniał z wściekłości, nigdy go takim nie widziałem. Bałem się zapytać, co to są te „żydy”. Kiedy się uspokoił, sam mi wytłumaczył.

– Pan Friedman jest Żydem.

Pan Friedman był cichym, drobnym, siwobrodym staruszkiem, naszym sąsiadem z naprzeciwka. Chodził w takiej śmiesznej, małej czapeczce na głowie. Zrobiło mi się głupio. Zacząłem podejrzewać, że stryjek Wacek może jednak nie jest najmądrzejszym człowiekiem na świecie. Wolałem już nie pytać, o co stryjkowi z tym Hitlerem chodziło...SŁOMIANY

Powiedzmy sobie szczerze: lubiłem wujka Słomianego, nie lubiłem, kiedy mnie wujek Słomiany całował. Wujek golił się rzadko, pił często. A jak wypił, to rozczulał się nade mną kilkuletnim, przygarniał mnie do serca i całował czule. Byłem dobrze wychowanym dzieckiem, nie wyrywałem się. Rozpaczliwie zaciskałem oczy i usta, starałem się przetrwać. Ale te pieszczoty to jedyne nieprzyjemne wspomnienie związane z wujkiem. Bo poza tym, to z wujkiem Słomianym było sto pociech. A już najśmieszniej było, jak się wujek wieszał. Wujek Słomiany wieszał się zawsze w niedzielę, po mszy świętej. Konkretnie po sumie. W każdą niedzielę wujenka chodziła na sumę, a wujek zabierał z kuchni taboret i szedł na strych. Przerzucał sznur przez belkę, wiązał pętlę, stawał na taborecie i... No nie, nie aż tak, żeby zaraz ten taboret wykopywał spod siebie. Aż tak to wujek za tym wieszaniem nie był. Wieszanie wujka Słomianego to był cały, niezmienny rytuał. Więc stawał wujek na taborecie i czekał, aż wujenka wróci z kościoła. Wujenka wracała i oczywiście wiedziała, że wujek już tam czeka na strychu z pętlą na szyi. Wiedziała, ale udawała, że nie wie. Zaczynało się wielkie szukanie wujka. Wujenka szukała w domu, szukała w obejściu. Nawet u sąsiadów szukała. Dopiero na koniec, jakby tknięta złym przeczuciem, szła na strych. I dopiero wtedy, dopiero kiedy słyszał kroki wujenki na schodach, dopiero wtedy wujek wykopywał spod siebie taboret. Wujenka wchodziła na strych, widziała dyndającego na sznurze wujka, krzyczała przeraźliwie i rzucała się ratować. Jakoś tak się składało, że zawsze miała ze sobą nóż, ten największy, do mięsa. Odcinała tym nożem sznur, rozluźniała pętlę. Wujek opierał się rozpaczliwie, wujenka rozpaczliwie z nim walczyła... Dopiero po tych potwornych zmaganiach wujence udawało się wujka uratować. Oczywiście w ostatniej chwili... Przekomarzali się później przyjaźnie.

– Zobaczysz, dziadu! Ostatni raz cię odcinam! Ostatni raz!

– A prosił cię kto, żebyś odcinała?! Prosił cię kto?!

– A obwieś się wreszcie w cholerę i będzie święty spokój!

– To po cholerę lazłaś na strych?! Nawet powiesić się człowiek spokojnie nie może!

I tak gawędząc, wchodzili do sypialni i bardzo długo z niej nie wychodzili. Później przez kilka dni wujenka trochę mniej narzekała na wujkowe picie, czasami to nawet jakąś zakąskę mu zrobiła, żuru na rano nagotowała. I pewnie wszystko byłoby dobrze, gdyby jej wujek kur nie upijał. A już szczególnie koguta.

A wszystko przez ten denaturat. Bo pod koniec to wujek już głównie denaturat pijał. Zaczęło się od tego, że wujek Słomiany dokonał odkrycia. Odkrył mianowicie, że jak taki denaturat przez pszenicę przesączyć, to wcale nie capi. A jak dwa razy przesączyć, to i kolor całkiem traci, i w ogóle, czysty jest jak ta łza serdeczna. No więc przesączał wujek przez pszenicę, a później tę pszenicę kurom rzucał. Ziarno było wprawdzie niebieskie i strasznie dyktą je było czuć, ale kurom jakoś to nie przeszkadzało. Żarły je jak głupie i później zataczały się po podwórku. Nawalone były równo! A już najbardziej kogut. Darł mordę od rana do nocy i dupczył wszystko, co się ruszało. Nawet kotu nie przepuścił. Biedne kocisko wcale na podwórek bało się wychodzić. Ale co tam kot bury, ten wrzask był najgorszy. Nienawidziła wujenka tego koguta straszliwie. Nie raz i nie dwa z siekierką za bydlakiem biegała, ale gdzie tam! Bo wujek z kolei bardzo tego koguta polubił i za nic nie dał go skrzywdzić. Zaprzyjaźnił się z nim bardziej nawet niż ze starym Borowcem ze Stróży, z którym przez pół wieku bimber, wódkę, tanie wino pijał. Ale denaturatu Borowiec nie ruszył. A kogut owszem, kogut jak najbardziej. Siadywał wujek przed domem z garnuszkiem w dłoni, przepijał do koguta i coś tam do niego gadał. Kogut żarł niebieską pszenicę i darł mordę. Wujek się śmiał, coś tam mu przygadywał. Tak sobie gadali. I tak razem z tym kogutem pili. Czasami myślę, że to wujka najszczęśliwsze chwile były. Może jedyne szczęśliwe...

Tylko że od tej fraternizacji z gospodarzem strasznie się kogut rozzuchwalił i już mu się chyba zdawało, że w ogóle na całym podwórku jest najważniejszy, już nawet wujence zaczął na plecy skakać. Wujenka była niewiastą w latach, pobożna jak mało która i wcale nie była za tym, żeby ją jakieś bydlę na jej własnym podwórku dupczyło. Tym bardziej że już i po wsi o kogucie Słomianych było głośno. I jak wujenka szła do spółdzielni po sól czy po cukier, to ludzie tak jakoś na nią patrzyli, coś tam szeptali, podśmichujki sobie robili. Jednym słowem wstyd był na całą wieś. Tego już wujence było za wiele. Teraz to już naprawdę czarna godzina na koguta nastała. Akurat niedziela była. Słomiany wypił swoje i poszedł się wieszać. Wujenka z kościoła wróciła i zamiast jak zwykle udawać, że szuka wujka, to nawet sukienki kościelnej nie zdjęła, tylko od razu łaps za koguta. Kogut pijany był już jak bela, zataczał się po całym podwórku, nawet drzeć mordy nie miał siły. Żeby śladów nijakich nie było, łeb mu wujenka ukręciła, do stodoły zaniosła i z mściwą satysfakcją z piór zaczęła obdzierać. Z tego wszystkiego całkiem o wujku zapomniała. Na strychu wujek z pętlą na szyi stoi, stoi i czeka. A wujenki nie ma. Nogi wujkowi całkiem ścierpły, chwiać już się na tym taborecie zaczął. Jeszcze chwila i nieszczęście gotowe. Tylko tego wujkowi brakowało, żeby po tylu latach wieszania naprawdę miał się powiesić! Zaczął ściągać pętlę, nie chciała cholera puścić. Od tego ciągłego odcinania tyle węzłów na sznurze było, że pętla całkiem się zakleszczyła. Chyba z godzinę walczył ze sznurem. Z tego wszystkiego wujek całkiem wytrzeźwiał i strachu się najadł jak nigdy. Ale przecież uwolnił się wreszcie, zszedł na dół. Wujenka akurat makaron do rosołu kroiła. Inny by może stłukł starą, że tylko by dym po chałupie poszedł, ale wujek nie, wujek swojej kobiety nigdy nie uderzył. Popatrzył na nią bez słowa, poszedł spać. A jak wstał, to zjadł rosół. Nie wiedział, że zupę z przyjaciela je. Dopiero rano, kiedy już jak zwykle denaturat przez pszenicę przesączył, poszedł pić z kogutem. Rzuca niebieskie ziarno, skacowane kury żrą, że tylko im grdyki latają. Wujek woła koguta, koguta nie ma. Zaczął go szukać, nie znalazł. Straszne podejrzenie zaczęło się w głowie wujkowej rodzić. Poszedł do kuchni, pyta wujenki.

– Z czego ty mi wczoraj tego rosołu nagotowałaś?

– No przecież, że z kury. A niby z czego się rosół gotuje?

– Nie z mojego koguta przypadkiem?

– A co mnie tam do tego pierdolca! On dyktą tak nasączony, że nawet na rosół niezdatny.

Nie cyganiła wcale wujenka, rosół podwójnie musiała przyprawiać, bo strasznie go denaturatem czuć było. A mięso to już całkiem na nic było. Nawet psy go nie chciały. I tak przez to wujka Słomianego picie poszedł na zmarnowanie wcale piękny kogut. Wujek nie poznał nigdy prawdy, ale od tego czasu stał się innym człowiekiem. Nie miał z kim pić, więc przestał pić wcale. A po roku wziął i umarł. Bez Pana Boga umarł, bo na Pana Boga już dawno, w 43 roku się obraził. I nigdy Bogu nie wybaczył. Wierzę, że Pan Bóg mu wybaczył.

Ojciec nie mógł pojechać na pogrzeb, ja pojechałem. Wujenka strasznie płakała, nieprzytomna od tego płaczu była. Żyła jeszcze długo, do końca życia nie zdjęła żałoby.

Wróciłem z pogrzebu, ojciec wyjął butelkę. Wcześniej gadaliśmy czasem o ekscesach wujka, ojciec uśmiechał się tylko. Nie opowiadał, nie lubił mówić o tamtych czasach. Teraz, kiedy zacząłem wspominać wujkowe całowanie, wieszanie i wreszcie koguta, ojciec zaczął mówić.

Byli sąsiadami na Wołyniu, na Lackiej Kolonii. Słomiany był największym we wsi gospodarzem. Z mego dziadka był człowiek lekki, cała gospodarka na głowie babci Anieli była. Wujek Słomiany pomagał babci. Dla jej dzieci jak ten drugi ojciec był. Bo swoich dzieci Słomiani nie mieli. Dopiero we wojnę, zaraz tak na początku Pan Bóg im poszczęścił, synek im się urodził. Oleś mu dali. Jak mojemu ojcu, bo z całej czwórki babci Anieli to właśnie Olesia lubili najmocniej. Może dlatego, że Oleś się kształcił i już wiadomo było, że on jeden na pewno na ludzi wyjdzie.

Wojna, nie wojna, wojska różne wte i wewte szły, a oni tam jakoś na tej Kolonii żyli. Szczęśliwie żyli. Aż przyszedł rok 43.

Sąsiad, Ukrainiec ich ostrzegł. W nocy, po kryjomu. Swoich się bał. Jakby się dowiedzieli, to i jego, i całą jego rodzinę by wyrżnęli. Od razu w nocy uciekali. Słomiani i babcia Aniela z dwójką młodszych. Oleś Słomianych miał dwa latka. Na zmianę go nieśli. Akurat przed żniwami było, zboże na człowieka wysokie. Kryli się w tym zbożu. Strzelcy na drzewach siedzieli, strzelali, gdzie się zboże ruszało. W południe zatrzymali się odpocząć. Strzelec tylko raz wystrzelił. Słomiani więcej dzieci nie mieli, we dwójkę tylko żyli.

To pewnie dlatego wujek Słomiany tak mocno przygarniał mnie do serca. I dlatego pijana łza spływała po szczeciniastym policzku wujka.

Doprowadził Słomiany żonę, babcię Anielę i dzieci babci Anieli do Bugu, przeprawił przez rzekę, zostawił wśród swoich. Wrócił na Wołyń. To właśnie Słomiany był dowódcą ojca w zwiadzie konnym 27. Wołyńskiej Dywizji AK. Ojciec nie lubił wielkich słów, nie używał ich nigdy. Tylko o Słomianym powiedział wtedy: był bohaterem.

Pijackie czułości, wieszanie, kogut. Sto pociech. Bohater.

Lubię ten kraj.WOŁYŃ, CZYLI POMNIK BARDZO SZPETNY

No dobrze, rodzinne Siedliszczki, w sercu Lubelszczyzny, więc skąd stryj Wacek w sowieckim wojsku, a ojciec w 27. Wołyńskiej Dywizji AK? Ano wszystko przez to, że babcia Aniela popełniła mezalians. Była córką Starego Pasternaka, najbogatszego gospodarza we wsi, gospodarza, któremu nawet dziedzic bez rękawiczki rękę podawał. Mieszkała w największym domu we wsi, w którym może i trzy izby były. Dom był duży, bo i rodzina mała nie była: dziadkowie, rodzice, babcia Aniela i ośmioro jej rodzeństwa. Mimo tak komfortowych warunków babcia zakochała się w gołodupcu, co to nawet i czterech morgów nie miał. Nie dość że gołodupiec, to jeszcze biskupiak! I do tego na państwowym robił! Bo dziadek Stefan był pierwszym w historii mojej rodziny inteligentem. Skończył całe sześć klas szkoły realnej i pracował jako kasjer na przystanku kolejowym w Biskupicach. Wiadomo, że z takiego pożytku w małżeństwie nie będzie! Ale cóż – miłość jest ślepa. Jeśli dziadek uwiódł babcię Anielę z żądzy zysku, to srodze się zawiódł. Stary Pasternak ani jednej ze swoich dwudziestu trzech mórg na nową drogę życia im nie dał. Klepali więc biedę. Nawet domu własnego nie mieli. Mieszkali w kolejowym, służbowym dziadka. Co z tego, że murowanym i dachówką krytym, skoro nie własnym! I do tego w Biskupicach! A tu już i pierwszy syn się urodził, Wacek. Duma i miłość życia babci Anieli. Mój rodzony stryj Wacek.

Dziadek Stefan poszedł na wojnę z bolszewikami. Pogonił bolszewików hen za Horyń i Zbrucz, a w nagrodę dostał działkę wojskową w Pawliszkach aż za Włodzimierzem. Trzeba było iść na obczyznę. Tym bardziej że zaraz po wojnie babcia urodziła drugiego syna, Olesia – mojego ojca. Załadowali na furmankę chudy dobytek, podwiązali do niej jedyną krowinę i poszli na poniewierkę. A razem z nimi kilkanaście innych rodzin weteranów z Biskupic i okolic. Wśród nich przesławny wuj Słomiany, który kilkadziesiąt lat później pod różnymi imionami będzie się pojawiał w różnych moich tekstach...

No więc ciągnęły chude szkapiny furmanki na wschód, ciągnęły na poniewierkę... I znowu się rozpędziłem. Ani szkapiny nie były chude – dziadek kochał konie, dbał o nie nieraz bardziej niż o rodzinę. A i do Włodzimierza nie było tak daleko. Dojechali w dwa dni. I założyli polską kolonię na obrzeżach ukraińskiej wsi. Nadziały były duże – dwadzieścia hektarów, ponad trzydzieści mórg tłustej, wołyńskiej ziemi. Ale przecież tęsknili za lubelskimi piaskami. Tym bardziej że ziemi było wprawdzie dużo, ale zabudowań żadnych. Przez pierwsze dwa lata mieszkali w ziemiance. Pomagali sobie wzajemnie. Pobudowali się. Jak w Siedliszczkach, w czworobok: duży dom, naprzeciw ogromna stodoła, po bokach obora i spichlerz. Ziemia rodziła jak głupia. Uprawiali nie tylko pszenicę i ziemniaki, ale również uprawy przemysłowe: konopie, rzepak, buraki cukrowe...

To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: