Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Pozytonowy detektyw - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
s-f
Data wydania:
1 marca 2023
Ebook
44,90 zł
Audiobook
44,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
44,90

Pozytonowy detektyw - ebook

Drugi tom cyklu „Roboty” Isaaca Asimova. Nowy przekład Zbigniewa A. Królickiego.

Od Wielkiego Buntu stosunki między Ziemianami a ich potomkami Przestrzeńcami są napięte. Tymczasem w eksterytorialnym Kosmopolu, zamieszkiwanym przez dumnych obywateli Światów Zaziemskich, zamordowany zostaje prominentny naukowiec. Doktor Sarton zajmował się kontrowersyjnym projektem robotyzacji ludzkiego społeczeństwa. Śledztwo w tej sprawie prowadzi para niezwykłych detektywów – nowojorski policjant Elijah Baley i reprezentujący Przestrzeńców humanoid R. Daneel Olivaw. Jaki wpływ rezultaty ich dochodzenia będą miały na przyszłość Ziemi i jej mieszkańców? Czy Ziemianie nie utracą ostatniej szansy na stworzenie Imperium Galaktycznego?

Kategoria: Science Fiction
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8338-704-8
Rozmiar pliku: 831 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WSTĘP

Zakulisowa historia powieści o robotach

Mój pisar­ski romans z robo­tami zaczął się 10 maja 1939 roku, ale jako czy­tel­nik roz­po­czą­łem go jesz­cze wcze­śniej.

W końcu roboty nie były niczym nowym w fan­ta­styce nauko­wej, nawet w 1939 roku. Mecha­niczne istoty można zna­leźć już w sta­ro­żyt­nych oraz śre­dnio­wiecz­nych mitach i legen­dach, a słowo „robot” po raz pierw­szy poja­wiło się w sztuce Karela Čapka _R.U.R_., która została wysta­wiona w 1921 roku w Cze­cho­sło­wa­cji i szybko prze­tłu­ma­czona na wiele języ­ków.

R.U.R. to skrót od Robo­tów Uni­wer­sal­nych Ros­suma. Ros­sum, angiel­ski prze­my­sło­wiec, wypro­du­ko­wał sztuczne istoty, które mają pra­co­wać za ludzi, tak by ci mogli odda­wać się przy­jem­no­ściom. (Słowo „robota” w języ­kach sło­wiań­skich koja­rzy się z pracą fizyczną). Mimo dobrych chęci Ros­suma jego plan nie wypa­lił: roboty się zbun­to­wały i zli­kwi­do­wały swo­ich twór­ców.

Zapewne nikogo nie powinno dzi­wić, że w 1921 roku prze­wi­dy­wany postęp tech­niczny postrze­gano jako drogę do wszech­świa­to­wej kata­strofy. Pamię­tajmy, że pierw­sza wojna świa­towa, z czoł­gami, samo­lo­tami i tru­ją­cym gazem, dopiero co się skoń­czyła i uka­zała ludziom „ciemną stronę mocy” – uży­wa­jąc ter­mi­no­lo­gii zaczerp­nię­tej z _Gwiezd­nych wojen_.

Sztuka _R.U.R_. łączyła się swoim ponu­rym kli­ma­tem z jesz­cze słyn­niej­szą powie­ścią _Fran­ken­stein_, w któ­rej stwo­rze­nie innego rodzaju sztucz­nego czło­wieka rów­nież zakoń­czyło się kata­strofą, cho­ciaż w bar­dziej ogra­ni­czo­nej skali. W opar­ciu o te przy­kłady w latach dwu­dzie­stych i trzy­dzie­stych XX wieku powszech­nie przed­sta­wiano roboty jako nie­bez­pieczne urzą­dze­nia, które nie­uchron­nie zabi­jały swo­ich twór­ców. I wie­lo­krot­nie powta­rzano morał, że „są pewne rze­czy, któ­rych Czło­wiek nie powi­nien wie­dzieć”.

Ja jed­nak nawet jako nasto­la­tek nie byłem w sta­nie uwie­rzyć, że jeśli wie­dza jest nie­bez­pieczna, należy wybrać igno­ran­cję. Zawsze wyda­wało mi się, że roz­wią­za­niem musi być mądre z niej korzysta­nie. Nie zamyka się oczu, żeby nie widzieć zagro­że­nia, lecz stara mu się zara­dzić.

W końcu takiemu wyzwa­niu ludz­kość sta­wia czoło, od kiedy pewna grupka naczel­nych zeszła z drzewa. Postęp zawsze może być nie­bez­pieczny. Ogień zawsze był groźny i mowa rów­nież (nawet bar­dziej) – tak jest po dziś dzień – lecz bez nich ludzie nie byliby ludźmi.

W każ­dym razie, nie­zu­peł­nie zda­jąc sobie sprawę z tego, co nie zado­wala mnie w ówcze­snych opo­wie­ściach o robo­tach, cze­ka­łem na coś lep­szego i zna­la­złem to w nume­rze „Asto­un­ding Science Fic­tion” z grud­nia 1938 roku. Zawie­rał opo­wia­da­nie Lestera del Reya _Helen O’Loy_, w któ­rym robot był przed­sta­wiony w sym­pa­tyczny spo­sób. Zdaje się, że było to dopiero dru­gie opo­wia­da­nie napi­sane przez del Reya, ale od tam­tej chwili sta­łem się jego wiel­bi­cie­lem. (Pro­szę, nie mów­cie mu o tym. Nie może się o tym dowie­dzieć).

Nie­mal w tym samym cza­sie, w nume­rze „Ama­zing Sto­ries” ze stycz­nia 1939 roku, Eando Bin­der uka­zał sym­pa­tycz­nego robota w opo­wia­da­niu _Ja, robot_. Było znacz­nie słab­sze od poprzed­niego, ale też mnie poru­szyło. Powoli zaczą­łem zda­wać sobie sprawę z tego, że chcę napi­sać opo­wia­da­nie, w któ­rym robot zosta­nie przed­sta­wiony w pozy­tywny spo­sób. I zaczą­łem je pisać 10 maja 1939 roku. Zajęło mi to dwa tygo­dnie, gdyż wtedy napi­sa­nie jakie­goś opo­wia­da­nia zaj­mo­wało mi sporo czasu.

Zaty­tu­ło­wa­łem je _Rob­bie_ i było o robo­cie niańce, uwiel­bia­nym przez dziecko, któ­rym się opie­ko­wał, i budzą­cym obawy matki dziecka. Fred Pohl (który wtedy też był dzie­więt­na­sto­lat­kiem i od tam­tej pory dora­dzał mi rok po roku) oka­zał się mądrzej­szy ode mnie. Gdy prze­czy­tał to opo­wia­da­nie, powie­dział, że John Camp­bell, wszech­mocny redak­tor naczelny „Asto­un­ding”, nie weź­mie go, ponie­waż jest za bar­dzo podobne do _Helen O’Loy_. Miał rację. Camp­bell odrzu­cił je wła­śnie z tego powodu.

Jed­nakże wkrótce potem Fred został redak­to­rem dwóch nowych maga­zy­nów i 25 marca 1940 roku przy­jął _Rob­biego_ do druku. Uka­zało się w nume­rze „Super-Science Sto­ries” z wrze­śnia 1940 roku, cho­ciaż pod zmie­nio­nym tytu­łem, _Strange Play­fel­low_. (Fred miał okropny zwy­czaj zmie­nia­nia tytu­łów, nie­mal zawsze na gor­sze. Od tam­tej pory to opo­wia­da­nie uka­zało się wie­lo­krot­nie, ale zawsze pod moim pier­wot­nym tytu­łem).

Jed­nakże w tam­tym cza­sie byłem nie­za­do­wo­lony, jeśli nie udało mi się sprze­dać cze­goś Camp­bel­lowi, tak więc po pew­nym cza­sie spró­bo­wa­łem napi­sać następną opo­wieść o robo­tach. Tylko tym razem naj­pierw omó­wi­łem z nim ten pomysł, aby mieć pew­ność, że nie odrzuci jej z żad­nych nie­me­ry­to­rycz­nych powo­dów, po czym napi­sa­łem opo­wia­da­nie _Powód_, w któ­rym wystę­po­wał reli­gijny robot.

Camp­bell kupił je 22 listo­pada 1940 roku i poja­wiło się w nume­rze jego maga­zynu z kwiet­nia 1941 roku. Było trze­cim opo­wia­da­niem, które mu sprze­da­łem, i pierw­szym, które przy­jął bez uwag, nie żąda­jąc popra­wek. Tak mnie to upo­iło, że szybko napi­sa­łem trze­cie opo­wia­da­nie o robo­cie czy­ta­ją­cym w myślach i zaty­tu­ło­wane _Kłamca_, a Camp­bell rów­nież je przy­jął i zamie­ścił w nume­rze z maja 1941 roku. Tak więc opu­bli­ko­wa­łem dwa opo­wia­da­nia o robo­tach w dwóch nume­rach z rzędu.

Po takim suk­ce­sie nie zamie­rza­łem prze­stać. Mia­łem począ­tek cyklu.

Mia­łem też coś wię­cej. 23 grud­nia 1940 roku, kiedy oma­wia­łem z Camp­bel­lem mój pomysł czy­ta­ją­cego w myślach robota, zaczę­li­śmy mówić o regu­łach rzą­dzą­cych spo­so­bem postę­po­wa­nia robo­tów. Uwa­ża­łem, że roboty to urzą­dze­nia mecha­niczne z wbu­do­wa­nymi zabez­pie­cze­niami, tak więc uję­li­śmy te reguły w słowa – i w ten spo­sób powstały Trzy Prawa Robo­tyki.

Po raz pierw­szy opra­co­wa­łem je i uży­łem w ich osta­tecz­nej for­mie w moim czwar­tym opo­wia­da­niu o robo­tach, _Zabawa w berka_, które uka­zało się w „Asto­un­ding” z marca 1942 roku. Trzy Prawa poja­wiają się na set­nej stro­nie tego numeru. Spraw­dzi­łem to, ponie­waż o ile wiem, słowo „robo­tyka” poja­wiło się tam po raz pierw­szy w dzie­jach świata.

W latach czter­dzie­stych napi­sa­łem jesz­cze cztery opo­wia­da­nia o robo­tach dla „Asto­un­ding”. Były to: _Kopal­niana łami­główka_, _Ucieczka_ (które Camp­bell zaty­tu­ło­wał _Para­do­xi­cal Escape_, ponie­waż dwa lata wcze­śniej opu­bli­ko­wał inne opo­wia­da­nie pod tytu­łem _Ucieczka_), _Dowód_ oraz _Kon­flikt do unik­nię­cia_. Poja­wiły się odpo­wied­nio w nume­rach „Asto­un­ding” z lutego 1944, sierp­nia 1945, wrze­śnia 1946 i czerwca 1950 roku.

Do 1950 roku naj­więk­sze domy wydaw­ni­cze, szcze­gól­nie Double­day and Com­pany, zaczęły wyda­wać książki fan­ta­stycz­no­nau­kowe w twar­dych okład­kach. W stycz­niu 1950 roku Double­day wydało moją pierw­szą książkę, powieść science fic­tion _Kamyk na nie­bie_, a ja usil­nie pra­co­wa­łem już nad następną.

Fred Pohl, który wów­czas przez krótki czas był moim agen­tem lite­rac­kim, doszedł do wnio­sku, że z moich opo­wia­dań o robo­tach mogłaby powstać książka. Double­day nie było wtedy zain­te­re­so­wane zbio­rami opo­wia­dań, ale bar­dzo małe wydaw­nic­two – Gnome Press – i ow­szem.

8 czerwca 1950 roku odda­łem ten zbiór Gnome Press, nadaw­szy mu tytuł _Mind and_ _Iron_. Wydawca pokrę­cił głową.

– Zaty­tu­łujmy to _Ja, robot_ – powie­dział.

– Nie możemy – powie­dzia­łem. – Dzie­sięć lat temu Eando Bin­der napi­sał opo­wia­da­nie o takim tytule.

– I co z tego? – rzekł wydawca (acz­kol­wiek jest to ocen­zu­ro­wana wer­sja tego, co naprawdę powie­dział), a ja – choć nie­chęt­nie – dałem się prze­ko­nać.

_Ja, robot_ to była moja druga książka i uka­zała się pod koniec 1950 roku.

Zawie­rała osiem moich opo­wia­dań o robo­tach opu­bli­ko­wa­nych w „Asto­un­ding”, jed­nak w nieco zmie­nio­nej ze wzglę­dów chro­no­lo­gicz­nych kolej­no­ści. Ponadto dołą­czy­łem do nich moje pierw­sze opo­wia­da­nie, _Rob­bie_, ponie­waż je lubi­łem, choć Camp­bell je odrzu­cił.

W latach czter­dzie­stych napi­sa­łem jesz­cze trzy inne opo­wia­da­nia o robo­tach, któ­rych Camp­bell nie chciał lub ni­gdy nie widział, ale ponie­waż nie łączyły się bez­po­śred­nio z wyda­rze­niami przed­sta­wio­nymi w anto­lo­gii, nie umie­ści­łem ich w tym zbio­rze. Jed­nakże te i inne opo­wia­da­nia o robo­tach, które napi­sa­łem potem, zostały zamiesz­czone w póź­niej­szych zbio­rach – a wszyst­kie bez wyjątku zna­la­zły się w anto­lo­gii _The Com­plete_ _Robot_, wyda­nej przez Double­day w 1982 roku.

Zbiór _Ja, robot_ po wyda­niu nie naro­bił wiel­kiego szumu, ale sprze­da­wał się stale, choć powoli, rok po roku. Po pię­ciu latach wyszedł w wyda­niu Armed For­ces, jako tania książka w twar­dych okład­kach, w Wiel­kiej Bry­ta­nii i w Niem­czech (był to pierw­szy prze­kład mojej książki). W 1956 roku został nawet wydany w mięk­kiej opra­wie przez New Ame­ri­can Library.

Jedy­nym pro­ble­mem było to, że Gnome Press led­wie zipało i ni­gdy nie przy­sy­łało mi pół­rocz­nych sta­ty­styk sprze­daży, a i pła­ciło nie­wiele. (To doty­czyło także trzech moich ksią­żek z cyklu „Fun­da­cja”, które Gnome Press rów­nież wydało).

W 1961 roku Double­day dowie­działo się, że Gnome Press ma kło­poty, i prze­jęło od nich zbiór _Ja, robot_ (a także „Fun­da­cję”). Od tam­tej pory wszyst­kie te książki sprze­da­wały się lepiej. W rze­czy samej _Ja, robot_ jest stale wyda­wany, od kiedy został opu­bli­ko­wany po raz pierw­szy, czyli obec­nie już przez trzy­dzie­ści trzy lata. W 1981 roku został nawet sprze­dany wytwórni fil­mo­wej, cho­ciaż dotych­czas nie nakrę­cono filmu. Ponadto, o ile wiem, uka­zał się w osiem­na­stu obcych języ­kach, w tym po rosyj­sku i hebraj­sku.

Jed­nak wyprze­dzam wyda­rze­nia.

Wróćmy do 1952 roku, gdy zbiór _Ja, robot_ dopiero poja­wił się jako książka Gnome Press i nic nie zapo­wia­dało, że odnie­sie suk­ces.

Mniej wię­cej wtedy powstały nowe, wysoko noto­wane maga­zyny science fic­tion i zaczął się jeden z jej okre­so­wych boomów. W 1949 roku poja­wił się „The Maga­zine of Fan­tasy and Science Fic­tion”, a w 1950 roku „Galaxy Science Fic­tion”. John Camp­bell stra­cił mono­pol na wyda­wa­nie fan­ta­styki i zakoń­czył się jej Złoty Wiek z lat czter­dzie­stych.

Zaczą­łem pisać dla Horace’a Golda, redak­tora naczel­nego „Galaxy”, i to z ulgą. Przez osiem lat pisa­łem wyłącz­nie dla Camp­bella i zaczą­łem się oba­wiać, że jestem auto­rem przy­pi­sa­nym do jed­nego redak­tora i jeśli coś mu się sta­nie, będę skoń­czony. Suk­ces, jaki odnio­słem u Golda, roz­wiał moje obawy w tym wzglę­dzie. Gold nawet wydał w odcin­kach moją drugą powieść, _Gwiazdy jak pył_… cho­ciaż zmie­nił jej tytuł na _Tyrann_, co uwa­ża­łem z okrop­ność.

A Gold nie był moim jedy­nym nowym redak­to­rem. Sprze­da­łem opo­wia­da­nie o robo­tach Howar­dowi Browne’owi, który kie­ro­wał „Ama­zing” przez ten krótki czas, gdy pismo to pró­bo­wało utrzy­mać wysoki poziom. To opo­wia­da­nie, zaty­tu­ło­wane _Satys­fak­cja gwa­ran­to­wana_, poja­wiło się w nume­rze tego maga­zynu z kwiet­nia 1951 roku.

To był jed­nak wyją­tek. W tym cza­sie nie zamie­rza­łem pisać kolej­nych opo­wia­dań o robo­tach. Poja­wie­nie się zbioru _Ja, robot_ wyda­wało się natu­ral­nym zakoń­cze­niem tego okresu mojej lite­rac­kiej kariery i chcia­łem zająć się czymś innym.

Nie­mniej Gold, który już wydał w odcin­kach jedną moją książkę, jak naj­bar­dziej chciał to zro­bić z następną, szcze­gól­nie od kiedy kolejna napi­sana przeze mnie powieść, _Prądy_ _prze­strzeni_, została przy­jęta w tym celu przez Camp­bella.

19 kwiet­nia 1952 roku Gold i ja oma­wia­li­śmy kwe­stię nowej powie­ści, która miała się uka­zać w „Galaxy”. Zapro­po­no­wał, żeby była to powieść o robo­tach. Sta­now­czo pokrę­ci­łem głową. Moje roboty poja­wiały się tylko w opo­wia­da­niach i wcale nie byłem pewny, czy potra­fię napi­sać o nich całą powieść.

– Na pewno potra­fisz – rzekł Gold. – Może o prze­lud­nio­nym świe­cie, w któ­rym roboty odbie­rają ludziom pracę?

– Zbyt przy­gnę­bia­jące – powie­dzia­łem. – Nie jestem pewny, czy chcę napi­sać poważną powieść socjo­lo­giczną.

– Zrób to na swój spo­sób. Lubisz zagadki kry­mi­nalne. Niech w takim świe­cie detek­tyw roz­wią­zuje sprawę mor­der­stwa, mając za part­nera robota. Jeśli nie zdoła jej roz­wią­zać, zosta­nie przez niego zastą­piony.

To skrze­sało iskrę. Camp­bell czę­sto mawiał, że powieść kry­mi­nalna science fic­tion to okre­śle­nie wewnętrz­nie sprzeczne; że postęp tech­niczny można wyko­rzy­stać do cudow­nego wydo­by­wa­nia detek­ty­wów z opa­łów, co byłoby oszu­ki­wa­niem czy­tel­ni­ków.

Usia­dłem do pisa­nia książki, która miała być kla­syczną powie­ścią kry­mi­nalną i nie oszu­ki­wała czy­tel­nika – a jed­no­cze­śnie była praw­dziwą powie­ścią fan­ta­stycz­no­nau­kową. Rezul­ta­tem był _Pozy­to­nowy detek­tyw_. Uka­zał się w „Galaxy” w trzech czę­ściach, w nume­rach z paź­dzier­nika, listo­pada i grud­nia 1953 roku, a w 1954 roku został wydany przez Double­day jako moja jede­na­sta książka.

Nie ule­gało wąt­pli­wo­ści, że z ksią­żek, które napi­sa­łem dotych­czas, _Pozy­to­nowy detek­tyw_ był naj­więk­szym suk­ce­sem. Sprze­da­wał się lepiej niż jaka­kol­wiek z wcze­śniej­szych; otrzy­my­wa­łem mil­sze listy od czy­tel­ni­ków, a naj­lep­szym dowo­dem było to, że w Double­day uśmie­chano się do mnie cie­plej niż przed­tem. Do tej pory żądano ode mnie stresz­czeń i począt­ko­wych roz­dzia­łów przed pod­pi­sa­niem umów, a teraz wystar­czała sama moja dekla­ra­cja, że zamie­rzam napi­sać następną książkę.

W isto­cie _Pozy­to­nowy detek­tyw_ odniósł taki suk­ces, że nie­uchron­nie musia­łem napi­sać jego kon­ty­nu­ację. Myślę, że zaczął­bym ją pisać natych­miast, gdyby nie to, że wła­śnie zają­łem się popu­la­ry­zo­wa­niem nauki i odkry­łem, że spra­wia mi to ogromną radość. Dopiero w paź­dzier­niku 1955 roku zaczą­łem pisać _Nagie słońce_.

Kiedy jed­nak zaczą­łem, praca szła szybko. Pod wie­loma wzglę­dami ta książka była dopeł­nie­niem poprzed­niej. Akcja _Pozy­to­no­wego detek­tywa_ toczyła się na Ziemi, świe­cie wielu ludzi i nie­licz­nych robo­tów, nato­miast _Nagie słońce_ przed­sta­wiało Sola­rię, zamiesz­kaną przez nie­wielu ludzi i mnó­stwo robo­tów. Co wię­cej, choć w moich książ­kach w zasa­dzie nie ma wąt­ków roman­so­wych, w _Nagim słońcu_ umie­ści­łem taki i wyeks­po­no­wa­łem.

Byłem bar­dzo zado­wo­lony z tej kon­ty­nu­acji i w głębi serca uwa­ża­łem, że jest nawet lep­sza od _Pozy­to­no­wego detek­tywa_, ale co mia­łem z nią począć? Roz­luź­ni­łem współ­pracę z Camp­bel­lem, który zajął się pseu­do­nauką nazy­waną dia­ne­tyką i zain­te­re­so­wał się lata­ją­cymi spodkami, psio­niką i róż­nymi innymi podej­rza­nymi spra­wami. Z dru­giej strony wiele mu zawdzię­cza­łem i mia­łem poczu­cie winy z powodu tego, że prak­tycz­nie prze­sze­dłem do Golda, który wydał w odcin­kach dwie moje powie­ści pod rząd. Nie miał jed­nak nic wspól­nego z powsta­niem _Nagiego słońca_, więc mogłem zro­bić z tą książką, co chcia­łem.

Tak więc zapro­po­no­wa­łem ją Camp­bel­lowi, a on natych­miast ją przy­jął. Poja­wiła się w trzech czę­ściach, nume­rach „Asto­un­ding” z paź­dzier­nika, listo­pada i grud­nia 1956 roku, i nawet nie zmie­nił jej tytułu. W 1957 roku została wydana przez Double­day jako moja dwu­dzie­sta książka.

Została przy­jęta rów­nie dobrze jak _Pozy­to­nowy detek­tyw_, jeśli nie lepiej, więc Double­day natych­miast stwier­dziło, że nie powi­nie­nem na niej poprze­stać. Powi­nie­nem napi­sać trze­cią książkę i zro­bić z tego try­lo­gię, tak samo jak w wypadku „Fun­da­cji”.

W pełni się z tym zga­dza­łem. Mia­łem już ogólny zarys akcji tej trze­ciej książki oraz tytuł – _The Bounds of Infi­nity_.

W lipcu 1958 roku moja rodzina wybie­rała się na trzy­ty­go­dniowe waka­cje w nad­mor­skim domu w Mar­sh­field w Mas­sa­chu­setts, a ja zamie­rza­łem zabrać się tam do pracy i napi­sać sporą część tej nowej powie­ści. Jej akcja miała się toczyć na Auro­rze, gdzie we wza­jem­nych rela­cjach ludzi i robo­tów nie mieli prze­wagi ani ci pierwsi, jak w _Pozy­to­no­wym detek­ty­wie_, ani dru­dzy, jak w _Nagim słońcu_. Co wię­cej, wątek roman­sowy miał być znacz­nie wzmoc­niony.

Wszystko było zapla­no­wane – a jed­nak coś było nie tak. W latach pięć­dzie­sią­tych coraz bar­dziej inte­re­so­wa­łem się lite­ra­turą faktu i po raz pierw­szy zaczą­łem pisać powieść, któ­rej nie zdo­ła­łem skoń­czyć. Prze­rwa­łem pracę po napi­sa­niu czte­rech roz­dzia­łów. Dosze­dłem do wnio­sku, że w głębi duszy uwa­żam, że nie pora­dzę sobie z wąt­kiem roman­so­wym i nie zdo­łam zrów­no­wa­żyć rela­cji mię­dzy ludźmi i robo­tami.

I tak było przez dwa­dzie­ścia pięć lat. Ani _Pozy­to­nowy detek­tyw_, ani _Nagie słońce_ nie prze­stały być czy­tane i wyda­wane. Obie uka­zały się w _The Robot Novels_, a także z nie­któ­rymi opo­wia­da­niami w _The Rest of Robots_. Poja­wiały się także w róż­nych wyda­niach w mięk­kiej opra­wie.

Tak więc przez dwa­dzie­ścia pięć lat czy­tel­nicy mogli je czy­tać i – zakła­dam – dobrze się bawić. W rezul­ta­cie wielu z nich pro­siło mnie w listach, żebym napi­sał trzeci tom. Zwra­cano się z taką prośbą na kon­wen­tach. O nic innego tak czę­sto mnie nie pro­szono (z wyjąt­kiem czwar­tego tomu „Fun­da­cji”).

A ile­kroć pytano mnie, czy zamie­rzam napi­sać trze­cią powieść o robo­tach, zawsze odpo­wia­da­łem: „Ow­szem, pew­nego dnia – tak więc módl­cie się, żebym żył długo”.

Wła­ści­wie uwa­ża­łem, że powi­nie­nem ją napi­sać, ale z bie­giem lat byłem coraz bar­dziej pewny tego, że nie zdo­łam sobie z tym pora­dzić, i z coraz głęb­szym smut­kiem nabie­ra­łem prze­ko­na­nia, że ten trzeci tom ni­gdy nie powsta­nie.

A jed­nak w marcu 1983 roku przed­sta­wi­łem Double­day tę „długo ocze­ki­waną” trze­cią powieść o robo­tach. Nie ma ona nic wspól­nego z nie­udaną próbą z 1958 roku i jest zaty­tu­ło­wana _Roboty z pla­nety świtu_. Double­day wydał ją w paź­dzier­niku 1983 roku.

Isaac Asi­mov

Nowy JorkROZDZIAŁ I

Rozmowa z komendantem

Lije Baley wła­śnie dotarł do swo­jego biurka, gdy zauwa­żył, że R. Sammy przy­gląda mu się wycze­ku­jąco.

Jego pocią­gła twarz spo­chmur­niała jesz­cze bar­dziej.

– Czego chcesz?

– Szef chce cię widzieć, Lije. Natych­miast.

– W porządku.

R. Sammy stał i się gapił.

– Powie­dzia­łem: w porządku. Odejdź!

R. Sammy odwró­cił się na pię­cie i odszedł do swo­ich obo­wiąz­ków. Ziry­to­wany Baley zasta­na­wiał się, dla­czego tych obo­wiąz­ków nie mógł wyko­ny­wać czło­wiek.

Przez chwilę badał zawar­tość kap­ciu­cha i liczył w myślach. Jeśli będzie wypa­lał dwie fajki dzien­nie, tyto­niu powinno mu wystar­czyć do następ­nego przy­działu.

Potem wyszedł ze swo­jego boksu (przy­słu­gu­ją­cego mu od dwóch lat) i prze­szedł na drugi koniec sali.

Simp­son pod­niósł głowę znad stre­amera, kiedy go mijał.

– Szef chce cię widzieć, Lije.

– Wiem. R. Sammy mi powie­dział.

W trze­wiach stre­amera prze­su­wała się taśma o rtę­ciowo lśnią­cej powierzchni z zako­do­wa­nymi w niej infor­ma­cjami, prze­szu­ki­wa­nymi i ana­li­zo­wa­nymi przez ten nie­wielki przy­rząd.

– Kop­nął­bym R. Sammy’ego w tyłek, gdy­bym się nie bał, że zła­mię sobie nogę – rzekł Simp­son. – Nie­dawno widzia­łem Vince’a Bar­retta.

– Ach, tak?

– Chciał wró­cić do pracy. Na jakie­kol­wiek sta­no­wi­sko w wydziale. Bie­dak jest zroz­pa­czony, ale co mogłem mu powie­dzieć? R. Sammy zajął jego miej­sce, i tyle. Chło­pak musi teraz roz­wo­zić pro­dukty fermy droż­dży. A taki był bystry. I wszy­scy go lubili.

Baley wzru­szył ramio­nami i rzekł z nie­za­mie­rzoną obo­jęt­no­ścią, któ­rej wcale nie czuł:

– Wszy­scy musimy z tym żyć.

Sze­fowi przy­słu­gi­wał oddzielny pokój. JULIUS ENDERBY, gło­sił napis na mato­wej szy­bie. Ładna czcionka. Sta­ranny gra­we­ru­nek. A poni­żej: KOMEN­DANT POLI­CJI MIA­STA NOWY JORK.

Baley wszedł i powie­dział:

– Chciał mnie pan widzieć, komen­dan­cie?

Enderby spoj­rzał na niego. Nosił oku­lary, ponie­waż miał wraż­liwe gałki oczne i nie mógł nakła­dać szkieł kon­tak­to­wych jak więk­szość ludzi. Każdy naj­pierw patrzył na te oku­lary, a dopiero potem na jego niczym nie­wy­róż­nia­jącą się twarz. Baley podej­rze­wał, że komen­dant wcale nie miał aż tak wraż­li­wych oczu i cenił oku­lary, bo doda­wały mu cha­rak­teru.

Enderby wyglą­dał na zde­ner­wo­wa­nego. Popra­wił man­kiety, wycią­gnął się na fotelu i powie­dział prze­sad­nie ser­decz­nym tonem:

– Usiądź, Lije. Usiądź.

Baley sztywno usiadł i cze­kał.

– Jak się ma Jes­sie? – spy­tał Enderby. – I chło­piec?

– Świet­nie – rzekł bez­na­mięt­nie Baley. – Po pro­stu świet­nie. A pań­ska rodzina?

– Świet­nie – powtó­rzył jak echo Enderby. – Po pro­stu świet­nie.

Fal­start.

Coś jest nie tak z jego twa­rzą, pomy­ślał Baley. Powie­dział:

– Komen­dan­cie, wolał­bym, żeby nie przy­sy­łał pan po mnie R. Sammy’ego.

– No cóż, wiesz, co o tym myślę, Lije. Jed­nak przy­dzie­lono go tutaj i muszę jakoś go wyko­rzy­stać.

– Nie­swojo się przy nim czuję, komen­dan­cie. Mówi, że chce mnie pan widzieć, a potem stoi nie­ru­chomo. Wie pan, co chcę powie­dzieć. Trzeba mu mówić, żeby sobie poszedł, ina­czej będzie stał jak słup.

– Och, to moja wina, Lije. Kaza­łem mu prze­ka­zać wia­do­mość i zapo­mnia­łem wyraź­nie poin­stru­ować, że ma potem wró­cić do swo­ich zajęć.

Baley wes­tchnął. Wokół jego piw­nych oczu poja­wiła się sieć led­wie widocz­nych zmarsz­czek.

– No cóż, chciał pan ze mną pomó­wić.

– Tak, Lije – rzekł komen­dant – ale nie­ła­two mi zacząć.

Wstał, odwró­cił się i pod­szedł do ściany za biur­kiem. Naci­snął jakiś ukryty włącz­nik i część ściany stała się prze­zro­czy­sta.

Baley zamru­gał w nie­ocze­ki­wa­nej powo­dzi sza­ra­wego świa­tła.

Komen­dant się uśmiech­nął.

– Kaza­łem to zamon­to­wać w zeszłym roku, Lije. Chyba jesz­cze ci tego nie poka­zy­wa­łem. Podejdź tutaj i popatrz. W daw­nych cza­sach we wszyst­kich pomiesz­cze­niach były takie rze­czy. Nazy­wano je oknami. Wie­dzia­łeś o tym?

Baley wie­dział o tym dosko­nale z wielu histo­rycz­nych powie­ści.

– Sły­sza­łem o nich – powie­dział.

– Podejdź tu.

Baley skrę­cił się w duchu, ale wyko­nał pole­ce­nie. Było coś nie­przy­zwo­itego w takim wysta­wia­niu wnę­trza pokoju na widok publiczny. Komen­dant cza­sem prze­sa­dzał z tym swoim upodo­ba­niem do śre­dnio­wie­cza.

Przy­kła­dem są te oku­lary, pomy­ślał Baley.

No wła­śnie! To przez nie odno­siło się wra­że­nie, że coś z nim jest nie tak!

– Pan wyba­czy, komen­dan­cie – powie­dział – ale chyba ma pan nowe oku­lary, prawda?

Komen­dant spoj­rzał na niego z lek­kim zdzi­wie­niem, zdjął oku­lary, popa­trzył na nie, a potem na Baleya. Bez oku­la­rów jego owalna twarz wyda­wała się okrą­glej­sza, a broda odro­binę wydat­niej­sza. Ponadto spra­wiał wra­że­nie jesz­cze bar­dziej zagu­bio­nego, gdyż nie był w sta­nie zogni­sko­wać wzroku.

– Tak – potwier­dził. Umie­ścił oku­lary z powro­tem na nosie, a potem dodał z nie­skry­wa­nym gnie­wem: – Poprzed­nie zbi­łem trzy dni temu. Przy tym nawale spraw dopiero dziś rano zała­twi­łem sobie nowe. To były pie­kielne trzy dni, Lije.

– Z powodu oku­la­rów?

– Nie tylko. Zaraz do tego dojdę.

Odwró­cił się do okna i Baley także. Z lek­kim zasko­cze­niem odkrył, że pada deszcz. Na moment zapo­mniał o wszyst­kim, podzi­wia­jąc spek­takl spa­da­ją­cej z nieba wody, pod­czas gdy komen­dant ema­no­wał cichą dumą, jakby to zja­wi­sko było jego dzie­łem.

– Już trzeci raz w tym mie­siącu patrzę, jak pada. Nie­sa­mo­wity widok, nie sądzisz?

Mimo woli Baley musiał w duchu przy­znać, że ten widok robił wra­że­nie. Przez czter­dzie­ści dwa lata swego życia rzadko widy­wał deszcz czy jakie­kol­wiek inne zja­wi­ska pogo­dowe, skoro o tym mowa.

– Zawsze wydaje się mar­no­traw­stwem to, że tyle wody spada na mia­sto. Powinna padać tylko do zbior­ni­ków.

– Lije – rzekł komen­dant – jesteś moder­ni­stą. To twój pro­blem. W śre­dnio­wie­czu ludzie żyli pod gołym nie­bem. I nie tylko na wsi. W mia­stach także. Nawet w Nowym Jorku. Gdy padał deszcz, nie uwa­żali tego za mar­no­traw­stwo. Cie­szyli się nim. Żyli w zgo­dzie z naturą. To zdrow­sze i lep­sze. Pro­blemy współ­cze­snego życia są wywo­łane odej­ściem od natury. Poczy­taj sobie cza­sem o epoce węgla.

Baley czy­tał. Sły­szał, że wielu ludzi narze­kało na wyna­le­zie­nie reak­tora ato­mo­wego. Sam na to narze­kał, gdy coś szło nie tak lub kiedy był zmę­czony. Takie zacho­wa­nie leżało w ludz­kiej natu­rze. W epoce węgla ludzie narze­kali z powodu wyna­le­zie­nia maszyny paro­wej. W pew­nej sztuce Szek­spira jedna z postaci narze­kała na to, że wyna­le­ziono proch. Za tysiąc lat ludzie będą narze­kać z powodu wyna­le­zie­nia mózgu pozy­to­no­wego.

Do dia­bła z tym.

– Słu­chaj, Julius – rzekł ponuro. (W godzi­nach pracy nie zwykł spo­ufa­lać się z komen­dan­tem, nie­za­leż­nie od tego, jak czę­sto ten zwra­cał się do niego po imie­niu, ale ten moment wyda­wał się szcze­gólny). – Słu­chaj, Julius, mówisz o wszyst­kim, tylko nie o tym, po co mnie tu wezwa­łeś, a to mnie nie­po­koi. O co cho­dzi?

– Zaraz do tego dojdę, Lije – odparł komen­dant. – Pozwól, że zro­bię to po swo­jemu. Jest… jest pewien pro­blem.

– Jasne. A co na tej pla­ne­cie nim nie jest? Kolejne kło­poty z robo­tami?

– W pew­nym sen­sie tak, Lije. Stoję tu i zasta­na­wiam się, ile jesz­cze kło­po­tów zdoła znieść ten stary świat. Umie­ści­łem tutaj to okno nie po to, żeby od czasu do czasu zer­k­nąć przez nie na niebo. Patrzę na mia­sto. Spo­glą­dam na nie i zasta­na­wiam się, jakie będzie za kolejne sto lat.

Sen­ty­men­ta­lizm komen­danta go draż­nił, ale Baley odkrył, że sam gapi się zafa­scy­no­wany. Nawet za zasłoną desz­czu mia­sto robiło ogromne wra­że­nie. Wydział poli­cji zaj­mo­wał górne pię­tra gma­chu ratu­sza, a ten wzno­sił się wysoko. Z okna komen­danta widać było dachy sąsied­nich wie­żow­ców. Te przy­po­mi­nały palce na oślep się­ga­jące ku niebu. Miały nagie, gład­kie ściany. Były sko­ru­pami ludz­kich uli.

– W pew­nym sen­sie – ode­zwał się komen­dant – szkoda, że pada. Nie widać Kosmo­polu.

Baley spoj­rzał na zachód, ale było tak, jak powie­dział komen­dant. Hory­zont się zwę­ził. Wie­żowce Nowego Jorku zasnuły się mgłą i zni­kały w bia­łej pustce.

– Wiem, jak wygląda Kosmo­pol – rzekł Baley.

– Lubię stąd na niego patrzeć – wyznał komen­dant. – Led­wie go widać w luce pomię­dzy dwoma sek­to­rami Brunsz­wiku. Zbio­ro­wi­sko niskich kopuł. Oto róż­nica pomię­dzy nami a Prze­strzeń­cami. My się­gamy wysoko i trzy­mamy się bli­sko. U nich każda rodzina ma swoją kopułę. Każda rodzina ma swój dom. I zie­mię mię­dzy kopu­łami. Czy roz­ma­wia­łeś kie­dyś z jakimś Prze­strzeń­cem, Lije?

– Kil­ka­krot­nie. Mniej wię­cej mie­siąc temu roz­ma­wia­łem z jed­nym wła­śnie tutaj, przez pań­ski inter­kom – przy­po­mniał Baley cier­pli­wie.

– Tak, pamię­tam. No cóż, zaczy­nam filo­zo­fo­wać. My i oni. Różne spo­soby życia.

Baley zaczy­nał odczu­wać nie­przy­jemne ssa­nie w żołądku. Im dłu­żej klu­czył komen­dant, tym mniej przy­jemne będzie to, do czego zmie­rza.

– I dobrze – powie­dział. – Tylko co w tym dziw­nego? Na Ziemi nie ma miej­sca na kopuły dla ośmiu miliar­dów ludzi. Oni na swo­ich pla­ne­tach mają dość wol­nej prze­strzeni, więc niech sobie tam żyją po swo­jemu.

Komen­dant wró­cił do fotela i usiadł. Spoj­rzał na Baleya nie­ru­cho­mymi oczami, tro­chę zmniej­szo­nymi przez szkła oku­la­rów.

– Nie każdy tak tole­ran­cyj­nie trak­tuje róż­nice kul­tu­rowe – zauwa­żył. – To doty­czy zarówno nas, jak Prze­strzeń­ców.

– W porządku. I co?

– To, że trzy dni temu zmarł pewien Prze­strze­niec.

Nad­cho­dziła chwila prawdy. Kąciki cien­kich warg Baleya unio­sły się odro­binę, co wcale nie zmie­niło smut­nego wyrazu jego pocią­głej twa­rzy.

– Jaka szkoda – rzekł. – Mam nadzieję, że na coś zaraź­li­wego. Jakiś wirus. Zapewne grypy.

Komen­dant wyglą­dał na zasko­czo­nego.

– O czym ty mówisz?

Baley nie zamie­rzał wyja­śniać. Skru­pu­lat­ność, z jaką Prze­strzeńcy eli­mi­no­wali wszel­kie dzie­dziczne cho­roby, była dobrze znana. Choć nie aż tak dobrze jak prze­zor­ność, z jaką w miarę moż­li­wo­ści uni­kali kon­taktu z cier­pią­cymi na różne scho­rze­nia Zie­mia­nami. Jed­nak komen­dant nie wyczuł sar­ka­zmu.

– Tak tylko mówię – rzekł Baley. – Na co umarł?

Znów odwró­cił się do okna.

– Na brak klatki pier­sio­wej – odparł komen­dant. – Ktoś strze­lił do niego z bla­stera.

Baley zesztyw­niał.

– O czym pan mówi? – spy­tał, nie odwra­ca­jąc się.

– Mówię o mor­der­stwie – cicho rzekł komen­dant. – Jesteś detek­ty­wem. Wiesz, czym jest mor­der­stwo.

Teraz Baley się odwró­cił.

– Ale nie Prze­strzeńca! Trzy dni temu?

– Tak.

– Kto to zro­bił? Jak?

– Prze­strzeńcy mówią, że zabił go Zie­mia­nin.

– Nie­moż­liwe.

– Dla­czego? Ty nie lubisz Prze­strzeń­ców. Ja też. Kto na Ziemi ich lubi? Po pro­stu ktoś nie lubi ich tro­chę za bar­dzo, i tyle.

– No pew­nie, ale…

– Były pożary w fabry­kach Los Ange­les. Roz­wa­la­nie robo­tów w Ber­li­nie. Zamieszki w Szan­ghaju.

– Racja.

– Wszystko to świad­czy o rosną­cym nie­za­do­wo­le­niu. Może nawet w jakimś stop­niu orga­ni­zo­wa­nym.

– Nie rozu­miem, komen­dan­cie – powie­dział Baley. – Czy pan z jakie­goś powodu mnie spraw­dza?

– Co takiego? – Komen­dant wyglą­dał na szcze­rze zdzi­wio­nego.

Baley obser­wo­wał go.

– Trzy dni temu jeden z nich został zamor­do­wany i Prze­strzeńcy uwa­żają, że mor­dercą jest Zie­mia­nin. Do tej pory – postu­kał paznok­ciem w biurko – nic wię­cej nie wia­domo. Mam rację? Komen­dan­cie, to nie­wia­ry­godne. Na Joza­fata, komen­dan­cie, jeśli coś takiego naprawdę się zda­rzyło, to Nowy Jork może zostać starty z powierzchni ziemi!

Komen­dant potrzą­snął głową.

– To nie jest takie pro­ste, Lije. Nie było mnie trzy dni. Nara­dza­łem się z bur­mi­strzem. Byłem w Kosmo­polu. I w Waszyng­to­nie, gdzie roz­ma­wia­łem z Ziem­skim Biu­rem Śled­czym.

– Ach, tak? I co bysie miały do powie­dze­nia?

– Powie­dzieli, że to nasza broszka. Mor­der­stwo popeł­niono na obsza­rze admi­ni­stra­cyj­nym mia­sta. Kosmo­pol pod­lega jurys­dyk­cji Nowego Jorku.

– Jed­nak jest eks­te­ry­to­rialny.

– Wiem. Docho­dzę do sedna.

Komen­dant spu­ścił wzrok pod twar­dym jak krze­mień spoj­rze­niem Baleya. Wyglą­dał tak, jakby nagle stał się jego pod­wład­nym, a Baley zacho­wy­wał się tak, jakby rze­czy­wi­ście nim był.

– Mogą się tym zająć Prze­strzeńcy – powie­dział.

– Zacze­kaj chwilkę, Lije – rzekł bła­gal­nie komen­dant. – Nie poga­niaj mnie. Pró­buję ci to prze­ka­zać jak przy­ja­ciel przy­ja­cielowi. Chcę ci wyja­śnić moją sytu­ację. Byłem tam, gdy przy­szła ta wia­do­mość. Mia­łem się z nim spo­tkać – z Rojem Nemen­nu­hem Sar­to­nem.

– Z ofiarą?

– Z ofiarą. – Komen­dant jęk­nął. – Pięć minut póź­niej i oso­bi­ście odkrył­bym zwłoki. Cóż to byłby za szok. A i tak to było po pro­stu okropne. Spo­tkali się ze mną i powie­dzieli mi o tym mor­der­stwie. Wtedy zaczął się ten trzy­dniowy kosz­mar, Lije. Na doda­tek widzia­łem wszystko jak przez mgłę i nie mia­łem czasu, by zała­twić sobie nowe oku­lary. Przy­naj­mniej to już się nie powtó­rzy. Zamó­wi­łem trzy pary.

Baley ana­li­zo­wał obraz wyda­rzeń, który sobie stwo­rzył. Widział wyso­kich i postaw­nych Prze­strzeń­ców przy­cho­dzą­cych do komen­danta z tą wie­ścią i prze­ka­zu­ją­cych mu ją w ten ich abso­lut­nie bez­na­miętny spo­sób. Julius zapewne zdjął oku­lary i je prze­cie­rał. Zaszo­ko­wany wia­do­mo­ścią zapewne upu­ścił oku­lary, a potem spoj­rzał na roz­bite szkła i jego mięk­kie, pełne wargi lekko zadrżały. Baley był naj­zu­peł­niej pewny tego, że przy­naj­mniej przez pięć minut komen­dant bar­dziej przej­mo­wał się swo­imi oku­la­rami niż mor­der­stwem.

– Jestem w okrop­nej sytu­acji – mówił komen­dant. – Tak jak mówisz, Kosmo­pol jest eks­te­ry­to­rialny. Oni mogą się uprzeć i prze­pro­wa­dzić wła­sne śledz­two, a potem napi­sać co zechcą w rapor­tach do swo­ich rzą­dów. Światy Zaziem­skie mogą wyko­rzy­stać to jako pre­tekst do sterty pozwów o hor­ren­dalne odszko­do­wa­nia. Wiesz, jak przy­ję­łoby to spo­łe­czeń­stwo.

– Biały Dom popeł­niłby poli­tyczne samo­bój­stwo, gdyby się zgo­dził zapła­cić.

– A dosłow­nie, gdyby nie zapła­cił.

– Nie musisz mi tego tłu­ma­czyć – powie­dział Baley. Był małym chłop­cem, gdy lśniące krą­żow­niki z kosmosu w końcu wysłały żoł­nie­rzy do Waszyng­tonu, Nowego Jorku i Moskwy, żeby zabrać to, co uwa­żały za swoje.

– Zatem sam widzisz. Zapła­cimy czy nie, i tak będą kło­poty. Jedy­nym wyj­ściem jest samo­dziel­nie zła­pać mor­dercę i wydać go Prze­strzeń­com. Musimy to zro­bić.

– Dla­czego nie oddamy tej sprawy ZBŚ? Nawet jeśli for­mal­nie ta sprawa leży w naszej jurys­dyk­cji, to kwe­stia sto­sun­ków mię­dzy­gwiezd­nych…

– ZBŚ jej nie tknie. To gorący kar­to­fel i wylą­do­wał na naszym podołku. – Na moment komen­dant pod­niósł głowę i uważ­nie przyj­rzał się pod­wład­nemu. – Nie jest dobrze, Lije. Każdy z nas może stra­cić pracę.

– Wymie­nią nas wszyst­kich? – powie­dział Baley. – Bzdura. Nie mają tylu wyszko­lo­nych ludzi.

– Roboty – przy­po­mniał komen­dant. – Mają roboty.

– Co takiego?

– R. Sammy to dopiero począ­tek. Jest goń­cem. Inne mogą patro­lo­wać drogi szyb­kiego ruchu. Do licha, czło­wieku, znam Prze­strzeń­ców lepiej niż ty i wiem, co oni robią. Są roboty, które mogą wyko­ny­wać twoją i moją pracę. Mogą nas zde­kla­so­wać. Nie myśl, że nie. A w naszym wieku szu­ka­nie nowego zaję­cia…

– Rozu­miem – uciął szorstko Baley.

Komen­dant wyglą­dał na zmie­sza­nego.

– Prze­pra­szam, Lije.

Baley kiw­nął głową i usi­ło­wał nie myśleć o swoim ojcu. Komen­dant oczy­wi­ście znał tę histo­rię.

– Kiedy poja­wiła się cała ta kwe­stia zastą­pie­nia nas przez roboty? – spy­tał Baley.

– Nie bądź naiwny, Lije. To dzieje się cały czas. Już od dwu­dzie­stu pię­ciu lat, od przy­by­cia Prze­strzeń­ców. Dobrze o tym wiesz. Teraz tylko zaczyna się­gać wyżej, i tyle. Jeśli skno­cimy to śledz­two, będzie to bar­dzo długi krok do poże­gna­nia się z naszymi eme­ry­tu­rami. Nato­miast jeśli dobrze się spi­szemy, Lije, możemy odsu­nąć tę chwilę w daleką przy­szłość. A dla cie­bie może to być praw­dziwy prze­łom.

– Dla mnie? – spy­tał Baley.

– Ty pokie­ru­jesz tym docho­dze­niem, Lije.

– Nie mam odpo­wied­nich upraw­nień, komen­dan­cie. Mam zale­d­wie C-5.

– Chcesz mieć C-6, prawda?

Czy chciał? Baley wie­dział, jakie przy­wi­leje daje klasa C-6. Miej­sce sie­dzące na dro­dze szyb­kiego ruchu w godzi­nach szczytu, a nie tylko od dzie­sią­tej do czwar­tej. Więk­szy wybór potraw w kuchni sek­tora. Może nawet przy­dział lep­szego miesz­ka­nia i bilet wstępu na poziom sola­rium dla Jes­sie.

– Chcę – powie­dział. – Pew­nie, że chcę. Dla­czego nie miał­bym chcieć? Tylko co mi się dosta­nie, jeśli nie roz­wiążę tej sprawy?

– Dla­czego nie miał­byś jej roz­wią­zać, Lije? – rzekł przy­mil­nie komen­dant. – Jesteś dobry. Jesteś jed­nym z naj­lep­szych, jakich mamy.

– Jed­nak w moim dziale co naj­mniej kilku ma wyż­szą klasę. Dla­czego mie­liby zostać pomi­nięci?

Cho­ciaż można to było wyczy­tać z jego twa­rzy, Baley nie wspo­mniał o tym, że komen­dant naru­sza obo­wią­zu­jące prze­pisy tylko w wyjąt­ko­wych wypad­kach.

Komen­dant zało­żył ręce na piersi.

– Z dwóch powo­dów. Dla mnie nie jesteś tylko jed­nym z detek­ty­wów, Lije. Jeste­śmy przy­ja­ciółmi. Nie zapo­mi­nam, że razem cho­dzi­li­śmy do szkoły. Cza­sem może się zda­wać, że o tym zapo­mnia­łem, ale to wina kla­sy­fi­ka­cji. Jestem komen­dan­tem i wiesz, co to ozna­cza. Na­dal jed­nak jestem twoim przy­ja­cie­lem, a ta sprawa to ogromna szansa dla wła­ści­wego czło­wieka. Chcę ci ją dać.

– To jeden powód – rzekł bez entu­zja­zmu Baley.

– Dru­gim powo­dem jest to, że jak sądzę, ty rów­nież uwa­żasz mnie za przy­ja­ciela. Muszę cię pro­sić, żebyś coś dla mnie zro­bił.

– Co?

– Chcę, żebyś do tej sprawy wziął sobie za part­nera Prze­strzeńca. Taki posta­wili waru­nek. Zgo­dzili się nie mel­do­wać o tym mor­der­stwie i zosta­wić śledz­two w naszych rękach. W zamian zażą­dali, by jeden z ich agen­tów brał w nim udział, pełny udział.

– To brzmi tak, jakby wcale nam nie ufali.

– Z pew­no­ścią rozu­miesz, w jakiej są sytu­acji. Gdyby śledz­two zostało skno­cone, wielu z nich mia­łoby pro­blemy ze swo­imi rzą­dami. Muszę im zaufać, Lije. Jestem gotów uwie­rzyć, że chcą dobrze.

– Jestem tego pewny, komen­dan­cie. Wła­śnie w tym pro­blem.

Komen­dant naj­wi­docz­niej nie zro­zu­miał, ale mówił dalej:

– Zechcesz wziąć Prze­strzeńca jako part­nera, Lije?

– Pro­sisz jak przy­ja­ciel?

– Tak. Pro­szę cię, żebyś wziął tę sprawę na takich warun­kach, jakie posta­wili Prze­strzeńcy.

– Wezmę Prze­strzeńca za part­nera, komen­dan­cie.

– Dzięki, Lije. Będzie musiał z tobą zamiesz­kać.

– Och, zacze­kaj chwilę!

– Wiem, wiem. Jed­nak masz duże miesz­ka­nie, Lije. Trzy pokoje. I tylko jedno dziecko. Możesz go przy­jąć. Nie będzie spra­wiał kło­po­tów. Jakich­kol­wiek. Ponadto to konieczne.

– Jes­sie się to nie spodoba. Wiem, że nie.

– Powiedz Jes­sie – komen­dant przy­glą­dał mu się bacz­nie, tak bacz­nie, jakby wypa­lał wzro­kiem dziury w szkłach oku­la­rów – że jeśli wyświad­czysz mi tę przy­sługę, to kiedy będzie po wszyst­kim, zro­bię co w mojej mocy, żebyś prze­sko­czył dwie klasy wyżej. C-7, Lije. C-7!

– W porządku, komen­dan­cie, umowa stoi.

Baley zaczął wsta­wać z krze­sła, zauwa­żył wyraz twa­rzy Enderby’ego i znów usiadł.

– Jest jesz­cze coś?

Komen­dant powoli poki­wał głową.

– Jesz­cze jedno.

– Mia­no­wi­cie?

– Cho­dzi o two­jego part­nera.

– A co za róż­nica, jak się nazywa?

– Prze­strzeńcy – powie­dział komen­dant – mają dziwne zwy­czaje. Ten twój part­ner nie jest… nie jest…

Baley otwo­rzył sze­roko oczy.

– Chwi­leczkę!

– Musisz, Lije. Po pro­stu musisz. Nie ma innego wyj­ścia.

– Ma zamiesz­kać z nami? Ta rzecz?

– Pro­szę cię jako przy­ja­ciel!

– Nie. Nie!

– Lije, nikomu innemu nie mogę zaufać. Mam ci to prze­li­te­ro­wać? Musimy współ­pra­co­wać z Prze­strzeń­cami. I musimy roz­wią­zać tę sprawę, jeśli chcemy unik­nąć wysła­nia przez nich kar­nej eks­pe­dy­cji na Zie­mię. Jed­nak nie możemy tego trak­to­wać jako zwy­czaj­nego docho­dze­nia. Twoim part­ne­rem będzie jeden z ich robo­tów. Jeśli to on roz­wiąże tę sprawę i zamel­duje, że jeste­śmy nie­kom­pe­tentni, będziemy skoń­czeni. My, cały nasz wydział. Rozu­miesz to, prawda? Tak więc musisz dzia­łać bar­dzo deli­kat­nie. Masz z nim współ­pra­co­wać, ale dopil­nuj, żebyś to ty roz­wią­zał tę sprawę, a nie on. Rozu­miesz?

– Cho­dzi panu o pełną współ­pracę, w razie potrzeby zakoń­czoną pode­rżnię­ciem gar­dła? Mam go jedną ręką kle­pać po ple­cach, a w dru­giej trzy­mać nóż?

– A co innego możemy zro­bić? Nie ma innego wyj­ścia.

Lije Baley stał nie­zde­cy­do­wa­nie.

– Nie wiem, co na to powie Jes­sie.

– Poroz­ma­wiam z nią, jeśli chcesz.

– Nie, komen­dan­cie. – Baley gło­śno wes­tchnął. – Jak się nazywa ten mój part­ner?

– R. Daneel Oli­vaw.

– To nie czas na nie­do­mó­wie­nia, komen­dan­cie – rzekł ze smut­kiem Baley. – Wezmę tę sprawę, więc nie uży­wajmy skrótu. Mówmy: Robot Daneel Oli­vaw.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: