Premier. Tajemnica Poliszynela. Część 1 - ebook
Wydawnictwo:
Data wydania:
Lipiec 2012
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Premier. Tajemnica Poliszynela. Część 1 - ebook
Premier. Tajemnica Poliszynela to książka z internetu. Została bowiem oparta na cyklu fikcyjnych relacji z życia rządu, które już od półtora roku rozśmieszają czytelników na popularnym serwisie społecznościowym Twitter.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-61808-18-3 |
Rozmiar pliku: | 424 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
OD AUTORA
Czy władzę można zagłaskać na śmierć? Tego nie wiem. Wiem natomiast, że władza zagłaskiwana, wyczekująca samych pochlebstw, może zamienić się we własną parodię. I stać się śmieszna.
Bohaterem tej książki jest premier. Przyglądamy mu się oczami Znienacka – bliskiego współpracownika, który nie kryje swojego uwielbienia dla przełożonego. Znienacek w zamian za bezgraniczną lojalność otrzymuje od premiera prawo wstępu za kulisy władzy. Przejęty wyróżnieniem zaczyna opisywać to, co widzi. Znienacek doskonale wie, czego się od niego oczekuje. Intuicyjnie wyczuwa, jak trzeba postrzegać rzeczywistość, aby nie stracić zaufania przełożonych. Obraz władzy, który wyłania się z jego opowieści jest obrazem pozbawionym jakiejkolwiek skazy, a entuzjazm, z jakim Znienacek odnosi się do premiera i jego ministrów, budzi rozbawienie. – Cóż za nieprawdopodobny lizus – pomyśli większość z nas. Czyżby?
A może Znienacek naprawdę istnieje. Może jego świat – choć przerysowany – aż tak bardzo nie odbiega od rzeczywistości. Pisząc tę książkę, często inspirowałem się mediami. Sposób, w jaki konstruowałem fabułę, był bardzo prosty, oglądałem kanały informacyjne, czytałem prasę – zwłaszcza popularne tygodniki opiniotwórcze, a potem dolewałem do tego więcej lukru i podkręcałem absurd. W rezultacie otrzymywałem obraz tak wysterylizowany, że aż groteskowy. Niejednokrotnie okazywało się jednak, że – pomimo tych zabiegów – wcale daleko nie uciekłem od świata realnego. Ten absurdalny świat gonił Znienacka i goni cały czas.
Kim jestem? Człowiekiem, który od dwudziestu lat zawodowo przyglądał się temu, co się dzieje w Polsce. I doszedł do wniosku, że nadszedł czas, aby ustąpić miejsca Znienackowi. Bo Znienacek jest lepiej dostosowany – to przecież człowiek bez właściwości, Zelig, który znajdzie swoje miejsce w każdych czasach i w każdej rzeczywistości.
Takich znienacków jest wielu, można ich znaleźć nie tylko w polityce. Są w mediach, wielkich korporacjach, na uczelniach, wszędzie. Dlatego niniejsza książka nie jest tylko opowieścią o premierze i jego dworzanach. Jest także przypowieścią o wielu z nas. Na szczęście nie o wszystkich.
Opowiadanie Znienacka ujrzało światło dzienne w grudniu 2010 roku na popularnym serwisie społecznościowym Twitter. Twittera w Polsce szczególnie upodobali sobie dziennikarze, politycy i ci wszyscy, którzy chcą być uważani za dobrze poinformowanych. Nic zatem dziwnego, że właśnie tu zadebiutował Znienacek – insider głęboko ukryty w Kancelarii Premiera i ujawniający co tydzień swoim Czytelnikom kolejne informacje zza kulisów władzy.
Posty Znienacka spotkały się z życzliwym zainteresowaniem użytkowników Twittera. Trzeba tu podkreślić, że gdyby nie oni, ta książka z pewnością nigdy by nie powstała. Wszystkim Czytelnikom na Twitterze należą się za to ode mnie wyrazy wielkiej wdzięczności. Jest wśród nich mnóstwo wspaniałych ludzi, którzy są żywym dowodem na to, że rzeczywistość może być różnobarwna i wielowymiarowa.
Znienacek snuje swoją opowieść po dziś dzień. Książka, którą trzymają Państwo w ręku, jest oparta na tym, co ukazało się w sieci w 2011 roku. Kto chce poznać dalszy ciąg tej historii może w każdej chwili zajrzeć do Twittera. Być może na kanwie kolejnych odcinków powstanie druga część opowiadania.
A ja – na sam koniec – chciałbym podziękować jeszcze tym, którzy pomogli mi w wydaniu tej książki i od samego początku wierzyli w sens tego przedsięwzięcia. Oni wiedzą, o kim myślę.
Autor (podszywający się pod Znienacka) 10 marca 2012 r.1.
Proszę państwa, premier znów nie może zasnąć! Donośny komunikat z radiowęzła zatrząsł korytarzami kancelarii.
Właśnie kończyliśmy świąteczne przystrajanie gmachu: ze wszystkich okien uśmiechały się do przechodniów przyklejone do szyby aniołki, każdy aniołek miał twarz innego ministra. Funkcjonariusze BOR przymierzali czapki świętego Mikołaja. Tę radosną pracę przerwał nam dziki wrzask za oknem. Rzucamy aniołki i pędzimy na ulicę. Przecież premier nie może zasnąć.
Ledwie ich widać w ciemnościach. To rodzina, próbują uspokoić dziecko. Wstrętny bachor zamiast spokojnie spać, drze się wniebogłosy. Kapitan Sztama wyjmuje rewolwer. Kapitan odpowiada za bezpieczeństwo kancelarii. Jest bardzo skuteczny.
Rodzina na nasz widok zastyga w miejscu. Ojciec i matka natychmiast podnoszą ręce do góry. W tym samym momencie niemowlak znika w ciemnościach. Słychać tylko jego wrzask.
– Gdzie on jest? – kapitan Sztama przeczesuje trawnik.
Na bruku rozlega się tupot ciężkich butów, to funkcjonariusze BOR biegną nam na pomoc. Ustawiają się w trójszeregu, repetują broń, pompony na ich czapkach podskakują groźnie. Nagle bachor niespodziewanie milknie, zapada cisza.
– Co tu się wyrabia o czwartej w nocy? – słyszymy za sobą łagodny głos.
Nad wejściem do kancelarii zapala się lampa. Zgrzyt klamki, drzwi powoli się otwierają. Odwracamy się i dostrzegamy sylwetkę premiera. Jest ciemno, widać tylko obłoki pary, premier głęboko oddycha. Wyszedł na chwilę, zaczerpnąć świeżego powietrza.
Premier przechodzi przed szpalerem borowców, poprawia im pompony. Wszyscy wiemy, jak bardzo przywiązuje wagę do nienagannego wyglądu. Wzrok premiera przeszywa krzaki. Premier robi kilka zdecydowanych kroków naprzód, schyla się i już po chwili maluch kwili radośnie w jego ramionach. Rodzice spoglądają na premiera z ufnością, premier kołysze dziecko:
– Jak ma na imię? – pyta.
Rodzice zagryzają nerwowo wargi, najwyraźniej zapomnieli z wrażenia, to zrozumiałe.
Premier dyplomatycznie zmienia temat pogawędki. Rozmowa toczy się wokół przygotowań do świąt. Premier zdradza przepis na swój ulubiony barszcz z uszkami. Matka dziecka notuje wszystko na tablecie. Ojciec rejestruje spotkanie kamerą w telefonie komórkowym.
Tę spokojną, miłą wymianę zdań przerywa pisk opon. Tuż obok zatrzymał się samochód. Na jego burcie zauważamy logo największej prywatnej telewizji.
– Wracaliśmy właśnie z Sejmu i przypadkowo zauważyliśmy pana premiera – woła z oddali znany i lubiany reporter.
Dziennikarz bardzo prosi o kontynuowanie rozmowy:
– Nie będziemy przeszkadzać – obiecuje.
Makijażystka rozpyla puder. Premier chowa głowę w kołnierz:
– Jest zimno – tłumaczy.
Wszyscy wiemy, jak bardzo nie lubi eksponowania własnej osoby. Jednak media mają swoje prawa, a dla premiera wolność mediów jest kwestią fundamentalną.
Kamery zostają dyskretnie uruchomione. Rodzice od razu pytają premiera o dopalacze. Premier zdradza szczegóły nierównej walki, jaką od lat toczy z handlarzami środków pobudzających. Rozmowa w naturalny sposób przechodzi na problemy ze snem. Rodzice są zaskoczeni:
– Dlaczego nasz premier o tak późnej porze nie śpi? – rozlega się dramatyczne pytanie.
Premier wyjaśnia, że wiele rzeczy pozostało jeszcze do zrobienia:
– Nie wszystko, drodzy państwo, jest zapięte na ostatni guzik. Tak, tak – kiwa głową.
Rodzice nie dowierzają, chcieliby jakoś pomóc premierowi. Premier oddaje im dziecko.
Pożegnanie. Premier całuje panią w policzek, kobieta jest onieśmielona. Męski uścisk dłoni z jej małżonkiem. Oboje wsiadają wraz z ekipą telewizyjną do samochodu, wózek ląduje w bagażniku. Machają do nas zza szyby. Premier ich pozdrawia.
– Cóż za miłe spotkanie – wzdychamy.
Głośne klaśnięcie w dłonie budzi nas z letargu:
– Panowie, czas wracać do pracy. Za dwie godziny poranna operatywka – premier spogląda na zegarek.
Po chwili w jego gabinecie zapala się światło. Premier wraca do obowiązków, kolejną noc będzie samotnie dźwigał swój krzyż.
* * *
Przed świętami miło zasiąść wieczorem przy biurku. Podelektować się codziennie nowym stosem życzeń od przyjaciół. Oto życzenia od byłego posła Ziemi Łódzkiej, a tutaj pozdrowienia nadsyła niezależny ekspert od polityki zagranicznej. Tu znany specjalista od wizerunku:
– Jak to miło z jego strony. Nawet nie wiedziałem, że on jeszcze żyje – myślę, przypalając cynamonowe cygaro. – O, jest nawet były producent telewizyjny. Ilu to człowiek ma znajomych – strząsam popiół do mosiężnej popielnicy…
Tę sympatyczną refleksję przerywa mi brutalne otwarcie drzwi na oścież. W progu stoi asystentka premiera, pani Bożenka. Dostrzegam w jej oczach przerażenie. Czyżby premier zasłabł?!!!
Pani Bożenka z trudem łapie oddech:
– Śnieg! Śnieg pada! – pokazuje na okno.
Spoglądam we wskazanym kierunku. Za szybą, na gałęziach, na chodniku, na jezdni leży śnieg. Leży i się nie roztapia.
– Premier powołał Sztab Antykryzysowy. Za chwilę spotkanie – pani Bożenka wybiega z pokoju.
Na korytarzu spotykam rzecznika rządu. Jedna ręka w kieszeni, drugą niedbale podrzuca telefon. Mówię mu o śniegu. Rzecznik spogląda w okno i gwałtownie blednie – jest meteoropatą. Wsparty na moim ramieniu dociera do gabinetu premiera.
Premier – jak zawsze – w bojowym nastroju. Zastajemy go pochylonego nad mapami barycznymi. Naprzeciwko biurka rozwieszona wielka mapa Polski z naniesionymi opadami. Najpopularniejszy telewizyjny prezenter pogody przedstawi nam za chwilę prognozy synoptyków. Teraz czeka skromnie pod paprotką.
Zaczyna się posiedzenie. Premier długo wodzi wzrokiem po twarzach ministrów. Rozumiemy, że sytuacja jest poważna.
– Drodzy państwo, sytuacja jest poważna – potwierdza premier.
Głos z sali:
– Że też pod koniec roku musiało się nam coś takiego przytrafić.
Premier kontynuuje:
– Zima jest ciężkim przeciwnikiem. Zawsze uderza w najmniej spodziewanym momencie. Przekonali się o tym Niemcy pod Stalingradem i Napoleon pod Moskwą. Również my niejednokrotnie padaliśmy ofiarą pogodowych anomalii… – premier zawiesza głos. Przypominamy sobie los księcia Józefa Poniatowskiego, jego ostatnią szarżę nad Elsterą. Minister spraw wewnętrznych dyskretnie ociera pot z czoła. – …W roku 1979, na zimie stulecia wywrócił się Gierek – kończy swoją myśl premier.
Na sali milczenie. Po raz kolejny minister spraw wewnętrznych ociera pot z czoła.
– Propaganda sukcesu okazała się iluzją – ciszę przerywa nerwowe stukotanie dziesiątkami palców o blat stołu. – Ale za nami stoi potęga demokratycznego państwa. Nasz mandat nie zależy od aktualnej prognozy pogody – kończy premier.
Wzdłuż stołu przemyka świst ulgi.
Premier zaprasza najpopularniejszego prezentera do przedstawienia najnowszych prognoz:
– Bardzo proszę, panie Tomku, niech pan wyjdzie spod paprotki.
Pan Tomek uśmiecha się telewizyjnie. Nabiera powietrza, wypuszcza, znowu się uśmiecha:
– Bardzo proszę, panie Tomku – ponagla premier.
– Dobry wieczór państwu. Sytuację nad Polską kształtuje głęboka zatoka niżowa znad Północnego Atlantyku. Niż przesuwa się w kierunku wschodnim – pan Tomek zatacza ręką wielkie kręgi na mapie.
Premier niecierpliwie macha ręką:
– Do rzeczy, panie Tomku, do rzeczy…
Pan Tomek znów nabiera powietrza:
– Rozległy układ niskiego ciśnienia zasysa od południa wilgotną masę powietrza pochodzenia morskiego, które w zderzeniu z arktycznym powietrzem znad Skandynawii wywołuje niekorzystne odczucie zmęczenia.
Rzecznik ziewa, premier coraz bardziej zniecierpliwiony:
– Panie Tomku, proszę o konkrety. Jaka będzie pogoda w Polsce?
Pan Tomek drżącą ręką wyjmuje teleskopowy wskaźnik:
– Temperatury na Pomorzu Zachodnim będą się wahać od -3 stopni w Świnoujściu, poprzez -5 w Szczecinie i -7 w Koszalinie…
Bach! Premier uderza pięścią w stół:
– Śnieg! Co ze śniegiem?
– Śnieg pada. I będzie padać. Będzie lać! Do końca roku – pan Tomek chowa się za paprotką.
Premier marszczy brwi:
– Panie Tomaszu, jak pan może nam takie rzeczy mówić? Straciłem do pana szacunek. Proszę wyjść!
Pan Tomek wychodzi, wlokąc za sobą teleskopowy wskaźnik. Prychamy z oburzeniem.
* * *
Kancelaria Premiera opustoszała. Cały rząd i podlegli premierowi urzędnicy osobiście monitorują pogodę w każdym zakątku kraju. I choć to weekend, w niemal każdym polskim mieście znajduje się dziś specjalny wysłannik premiera do spraw walki z zimą. Sam premier jako pierwszy dał wszystkim przykład i jeszcze w czwartek wyjechał do Sopotu. Zna te okolice jak własną kieszeń i nic się przed nim nie ukryje. Namawialiśmy go, żeby nie wyjeżdżał, ale przecież premier nie potrafi odpoczywać.
Mnie decyzja premiera rzuciła do Rzeszowa. Ucieszyłem się, bo nigdy wcześniej nie zdołałem dotrzeć do tego miasta. Pociąg z Warszawy jedzie tam niecałe 10 godzin.
– To nic takiego – uspokajał mnie premier. – Mnóstwo ludzi tak podróżuje, znajomy leciał z Warszawy do Los Angeles godzinę dłużej i przeżył.
Premier jest taki ludzki.
Oczywiście zdaję sobie sprawę, że linia do Rzeszowa nie będzie modernizowana w pierwszej kolejności. Przynajmniej do czasu, gdy w mieście nie powstanie odpowiednio duży stadion.
W pociągu miła, rodzinna atmosfera. Wszechogarniające poczucie bliskości nie ustępuje nawet w toalecie. Ludzie nie mają tu przed sobą nic do ukrycia. Uważnie słucham rozmów. Tematem głównym są oczywiście przygotowania do świąt. Pani z lewej nigdzie nie może kupić świeżego podgardla na pasztet. Jej sąsiadka narzeka z kolei na kiepską jakość ozdób choinkowych:
– Żarówki przepaliły się już pierwszego dnia – mówi.
Wszystko dyskretnie notuję. Premier bardzo prosił o przedstawienie mu ludzkich bolączek. Natychmiast będzie interweniował.
Za oknem kotłuje się śnieg, znów zadymka. Ale ludzie bardzo szczęśliwi. Są wyraźnie wdzięczni premierowi, że pomimo srogiej zimy, pociąg posuwa się naprzód, a oni zdołają wrócić do domu na święta.
Wśród gęstych pomruków zadowolenia, pojawia się pojedynczy frustrat. W świetle latarki lśnią jego długie, przetłuszczone włosy. Frustrat narzeka na brak ogrzewania w pociągu, złorzeczy.
– Bo zima jest, to jest zimno – słyszy ciętą ripostę. – Gdyby jeszcze ogrzewali, to udusilibyśmy się tu w czternaście osób.
Frustrat milknie jak niepyszny.
Punktualnie po dziesięciu godzinach nasz pociąg dociera do Rzeszowa. Prosto z wagonu osobiście odbiera mnie wojewoda. Zmęczeni, ale szczęśliwi pasażerowie rozładowują tobołki na peronie. Dziękują wojewodzie, przekazują mu życzenia świąteczne dla premiera.
Nie ma czasu na czcze egzaltacje. Prosto z dworca jedziemy na inspekcję. Najpierw budowa autostrady A4. Wojewoda zaprasza do baraku. Tu zostaje mi zaprezentowana makieta dwupoziomowego węzła. Węzeł w oryginalnym rozmiarze nie jest widoczny.
– Wszystko przykrył śnieg – kiwa ze smutkiem głową wojewoda.
Objeżdżamy centrum miasta. Panuje spokój. Ludzie chodzą po ulicach. Kawiarniane ogródki zapraszają do stolików. Wojewoda wydał polecenie, aby restauratorzy otworzyli parasole:
– Dzięki temu oszczędzimy na odśnieżaniu chodników – wyjaśnia.
No tak, budżet to sprawa fundamentalna.
– Na jezdni dużo śniegu – zwracam uwagę.
Wojewoda natychmiast łączy mnie w tej sprawie z komendantem policji. Ten melduje, że wedle jego wiedzy, wszyscy kierowcy wymienili opony na zimowe.
Jestem pod wrażeniem, ale drążę dalej, premier nalegał wszak na dociekliwość. Zapytuję o zapasy soli:
– Trzeba przygotować się na najgorsze – przekazuję słowa premiera.
W odpowiedzi jedziemy do najbliższej galerii handlowej. W miejscowym supermarkecie zostaję zapewniony, że zarówno zapasy soli jak i cukru są wystarczające. Wojewoda oprowadza mnie po galerii. Namawia do zakupów. Podziwiam liczbę sklepów.
– Zapasy czapek i szalików powinny pokryć zapotrzebowanie miasta – notuję w raporcie dla premiera.
Wszędzie dyskretnie zaglądam do toalet. Sprawdzam, czy w kranie jest ciepła woda. Premier jest bardzo wyczulony na tym punkcie.
Na sam koniec wizyty koncert bożonarodzeniowy Adama Zwierza na scenie Estrady Rzeszowskiej.
Opady atmosferyczne utrudniają mi dotarcie na dworzec. Na szczęście pociąg czeka na mnie na peronie.
– No, jest pan wreszcie – mruczy zawiadowca i natychmiast daje sygnał do odjazdu.
W środku nocy budzi mnie potężny huk. Krzyki dzieci i niesamowity fetor z toalety paraliżują mi myśli. Próbuję wyjść przez okno, ale jest zamarznięte. Okazuje się, że pociąg utknął w potężnej zaspie. Jestem wściekły, bo nie zdążę przekazać premierowi pomyślnych wieści. Na szczęście działają telefony. Łączę się z sekretarzem premiera, referuję sytuację. Będą konsekwencje!
Nad ranem docieram do Kancelarii Premiera. Na ulicach pusto. Wszyscy wyjechali na narty. Ale tutaj praca wre jak w ulu. Tłumy urzędników na korytarzach. Biegną z najnowszymi meldunkami ze stacji meteorologicznych. Pod oknem nerwowo krąży minister infrastruktury. Patrzy z niepokojem na padający śnieg.
W gabinecie premiera cisza. Premier siedzi przy laptopie. Za jego plecami wyczekuje grono doradców.
Klik, klik. Premier przegląda najnowsze wieści na portalach. Bach! – uderza pięścią w stół. Bach! Bach! – kolejne uderzenia. Doradcy odskakują pod ścianę. Premier zrywa się na równe nogi i łapie za telefon. Wzywa pilnie ministra infrastruktury:
– Pociągi wymknęły się nam spod kontroli. Jeżdżą, jak chcą!
Minister natychmiast wchodzi do gabinetu, jeszcze z telefonem przy uchu.
Premier żąda wyjaśnień. Jest wzburzony. Wie, że pasażerowie spóźnionych pociągów czekają na jego decyzje.
– Dlaczego nie obowiązują żadne rozkłady jazdy? – pyta premier. Ostrzega przed konsekwencjami. Grozi palcem.
Minister infrastruktury tłumaczy, że rozkłady jazdy zmieniane były do ostatniej chwili pod wpływem warunków atmosferycznych. Niestety, zawiedli podwładni, nie wszystkie informacje zostały przekazane pasażerom. Minister obiecuje znaleźć winnego. Premier się uspokaja.
* * *
Czekam na krótką rozmowę z premierem. Chcę mu przekazać raport. Ale premier cały czas ma urwanie głowy. Trudno mieć o to pretensje.
Na korytarzu spotykam niespodziewanie byłego wiceministra infrastruktury. Przyszedł oddać służbowy telefon. Chwilę rozmawiamy. Były wiceminister wie, że spaprał sprawę. Nietrudno było przewidzieć zimę i śnieg. Dostrzegam łzę w jego oku. Nie ma chyba żalu do premiera.
Późnym wieczorem pani Bożenka zaprasza mnie do gabinetu. Zastaję premiera przy stole, pochylonego nad mapą. Wokół grono doradców. Debatują nad tym, jak pomimo cięć budżetowych, uratować plan budowy autostrad.
– Oszczędności są priorytetem, ale słowa danego wyborcy lekceważyć nie można – naucza premier.
Bierze flamaster i rysuje nowy przebieg autostrady A4 koło Tarnowa. Zaoszczędzimy 15 kilometrów i kilkadziesiąt milionów złotych. Doradcy w milczeniu podsuwają kolejną mapę. Premier głowi się teraz nad obwodnicą Bolkowa. Flamaster w ręku. Szast, prast. Będą dwie jezdnie.
Dzwoni telefon. To oddzwania wicepremier. Premier pyta go
o rosnące ceny ziemniaków. Wydaje stanowcze polecenie zapobiegania spekulacji w skupie.
Premier opada wyczerpany na fotel. Nie spał już siedem nocy. Skinieniem dłoni przywołuje mnie do siebie. Staję na baczność. Premier kiwnięciem głowy daje znak na spocznij. Po chwili wstaje i zaczyna krążyć po gabinecie. Kilkakrotnie podlewa paprotkę. Nerwowa atmosfera.
Przekazuję premierowi raport z Rzeszowa. Premier słucha na stojąco, podpierając podbródek. Twarz premiera rozdzierają troski. Widać, że bardzo trapi go los najsłabszych. Kilkakrotnie pyta mnie, czy ludzie dokarmiają ptaki.
Premiera nurtuje też problem zwisających sopli:
– Jak wiele gospodarstw domowych zagrożonych jest spadającym lodem? – pada pytanie, na które nie jestem w stanie odpowiedzieć. Premier kiwa głową ze smutkiem. Wspomina, że gdy jako młokos pracował na dużych wysokościach, spadający sopel uderzył go z impetem w głowę.
– Zrobiłem się cały mokry… – wzdryga się premier.
– Od krwi? – załamuję ręce z przerażenia.
– Nie, od wody. Sopel ześlizgnął się po potylicy – premier obrazowo przeciąga długopisem po głowie – i wpadł mi za koszulę! Tam rozpuścił się po kilku minutach. – Premier opowiada, że nabawił się wtedy wirusowego zapalenia pleców. – Ale roboty nie przerwałem… – wspomina.
No tak, premier nigdy nie kończy rozpoczętego dzieła w połowie.
Uścisk dłoni. Premier w kilku żołnierskich słowach dziękuje mi za raport. Kłaniam się, przed oczami mam lśniące buty premiera. Premier docenia profesjonalne podejście:
– Będę o panu pamiętał – mówi na pożegnanie.
Wychodzę z gabinetu na miękkich nogach.
* * *
Staram się zasnąć. Lśniące buty premiera nie dają mi spać. Nagle telefon. Dzwoni sekretarz premiera. Muszę zaraz przesłać dane o liczbie urzędników w administracji. Będą cięcia!
Zrywam się z łóżka. Nerwowo przeglądam spisy urzędników. W ostatnich dwóch latach zatrudniliśmy wielu profesjonalistów.
– Bez nich ciężko będzie nam naprawiać państwo – myślę, zarzucając płaszcz.
O szóstej nad ranem docieram do kancelarii. Premier wciąż pracuje. Na korytarzu wita mnie A., sekretarz premiera, człowiek, któremu zawdzięczamy porządek w administracji. Wchodzimy do gabinetu. Premier podlewa paprotkę. Ministrowie przyglądają się w milczeniu. Panuje atmosfera powagi.
A. bierze do ręki spisy urzędników. Zwraca uwagę, że pozostało mnóstwo synekur po poprzednich ekipach.
– Trzeba je zlikwidować – mówi.
Włącza się premier:
– O nie, panowie. Żadnych czystek. Tylko merytorycznie.
Widać, że jest wzburzony.
Mamy twardy orzech do zgryzienia. Bo pan prezydent bardzo chciałby wreszcie zawetować jakąś ustawę, nawet dzwonił w tej sprawie do premiera. Premier zaproponował panu prezydentowi dwie ustawy do wyboru: o cięciach w administracji albo ustawę łowiecką przewidującą likwidację okresu ochronnego na młode żubry, tzw. „cielaczki”, jak mawia pan prezydent.
– I którą pan prezydent wybrał? – dopytujemy z niepokojem.
– Nie wiem. Jest niezależny – odpowiada krótko premier.
– A jeśli pan prezydent zawetuje nam cięcia?
– Trudno – rozkłada ręce premier. – Mamy konstytucyjny podział władz. Nic na to nie poradzimy. Niech każdy robi swoje – podkreśla.
Dla rozluźnienia atmosfery premier opowiada o meczu, jaki rozegrał z drużyną dziennikarzy „Faktu”. Rząd oczywiście wygrał. Wyrywamy sobie z ręki „Fakt”. Na zdjęciach głównie premier. W czarnej kominiarce i odblaskowej kamizelce. Podaje piłkę, drybluje, naciera na bramkarza. Robi wrażenie!
Przywilej gry z premierem mają tylko wybrani. Grając z „Faktem”, premier dał do zrozumienia, jak bardzo docenia krytyczną rolę mediów.
* * *
Telefon zadzwonił tuż przed czwartą rano. To z Kancelarii Premiera. Zrywam się z łóżka na równe nogi. Tak, rozumiem. Mam kupić choinkę.
– To osobista decyzja premiera – podkreśla sekretarz.
Zostałem wyróżniony.
Jak się dowiedziałem, premier dostrzegł przed chwilą brak akcentu bożonarodzeniowego. Jest tak zapracowany, że święta dla niego nie istnieją.
Zakup choinki nie nastręczył trudności. Wystarczyło pokazać sprzedawcy legitymację służbową. Gdy dowiedział się, że kupuję choinkę dla premiera, otworzył usta i zręcznym piruetem uskoczył między świerki. Po chwili zauważyłem, że leży w śniegu. Delikatnie kopię go w nogawkę, wyrażając w ten sposób swoje zniecierpliwienie. Sprzedawca precyzyjnie zrozumiał gest:
– Chciałem znaleźć najładniejszą – wyjaśnia, otrzepując twarz ze śniegu.
Chcę zapłacić, ale spostrzegam, że mam w portfelu tylko służbowe karty płatnicze. Nigdy nie kupię choinki za państwowe pieniądze, chodzi przecież o budżet! Szukam prywatnej karty, nie mam pojęcia, gdzie ona jest. W końcu znajduję ją wsuniętą między pożółkłe wizytówki: co za pech, nieważna od 2007 roku. Na szczęście sprzedawca łapie mnie za rękę:
– To w prezencie. Oby premier miał już zawsze święta.
Jakie miłe życzenia.
Zarzucam choinkę na plecy. Teraz marsz pod górę. Belwederska oświetlona girlandami żarówek. Na billboardach pani prezydent miasta stoi z nożem w dłoni przed półmiskiem z indykiem: „Życzę warszawiakom suto zastawionego stołu. Z dala od polityki”.
– Prawdziwie europejska stolica – myślę.
Nastrój doskonały, nogi śmiało rwą do przodu, przecież za chwilę posiedzenie Sztabu Antykryzysowego. Będzie premier.
W przeciwną stronę powoli ześlizgują się samochody. Korek sprzyja refleksji. Oczy kierowców pobożnie zwracają się ku niebu. I dostrzegają rozwieszone między latarniami bannery z życzeniami świątecznymi. Materiał mieni się złotem, folia mrozoodporna. To życzenia od premiera: „Dużo słońca życzy premier”. Dużo słońca… Widać, że premier wciąż myśli o pogodzie.
Po forsownym marszu w górę przysiadam na chwilę na ławce. Z Łazienek wychodzą ostatni spacerowicze. Przede mną wyrasta z mroku gmach kancelarii. To w nim premier nakreśla śmiałe wizje, to w nim zapadają odważne decyzje, to w nim… Gromada rozwrzeszczanych dzieci nie pozwala mi nacieszyć się miejscem pracy.
Nagle dzieci milkną. Spoglądam, jak i one, na fasadę kancelarii. Z ciemnego o tej porze budynku wystrzelił niespodziewanie snop światła.
– Patrzcie dzieci, to premier – szepce przejęta nauczycielka.
Rzeczywiście, w oknie na trzecim piętrze zapaliło się światło. Za oknem zamigotała postać. Tak! To naprawdę premier! Rozpoznaję jego czerwoną piżamę. Wciąż nie może zasnąć. Spogląda na opadające płatki śniegu, poprawia krawat. Pozdrawia dzieci z okna.
– Ileż w nim jest ludzkich cech – myślę, zarzucając na plecy choinkę.
Spoglądam jeszcze na nauczycielkę. Kobieta nie kryje wzruszenia, z jej oczu płyną łzy.
Premier. Tak wiele spraw zwaliło się na jego głowę w tym roku, nieprzewidziane wypadki losowe, przedwczesne wybory prezydenckie, dopalacze, a teraz jeszcze mroźna zima. Mało kto wytrzymałby tyle przeciwieństw losu. Ale premier nie poddaje się. Kosztem własnego snu realizuje złożone narodowi obietnice, do końca roku pozostało wszak jeszcze kilka dni.
Wchodzę do kancelarii. W szatni spotykam przeuroczą posłankę M. Oddajemy płaszcze. Szatniarz odkłada na chwilę paralizator i podsuwa nam pudełko: składka na autostrady i drogi ekspresowe. To ma być świąteczna niespodzianka. Podobno wszyscy wrzucają, każdy z nas chce jakoś pomóc premierowi. Mam 20 złotych, trochę mało, zwłaszcza, że na dnie widzę setkę.
– To ja ją wrzuciłem, dla zachęty – szatniarz nie kryje dumy.
Przeurocza posłanka M. komentuje:
– To bardzo szlachetny gest. W pańskim wieku ludzie potrafią tylko ciągnąć kasę z budżetu i przewalać ją bezmyślnie na lekarstwa – kiwamy głowami z dezaprobatą. Sędziwy wiek nie może być usprawiedliwieniem dla rozrzutności.
Pozapalane w korytarzach kancelarii światełka podkreślają nadzwyczajny charakter tego miejsca. Jest bardzo uroczyście, z głośników sączy się „Last Christmas”. Zatrzymujemy się pod gabinetem premiera. Spod drzwi widać światło, znak, że premier urzęduje. Czekamy w świątecznym skupieniu. Ministrowie gawędzą niezobowiązująco o tym, jak fachowo zrobić pasztet.
Zza drzwi gabinetu dobiegają szmery, słychać głos nieznanej kobiety. Natychmiast milkniemy.
– Nie chcę żadnej brody, proszę samej ją sobie przyczepić – to głos premiera. Jest podenerwowany.
– Wiadomo, tyle spraw na głowie, a tu jeszcze broda – kiwa głową pan Wincenty, minister finansów.
– Jaka znowu broda? – dziwi się rzecznik.
Gwałtowne uderzenie drzwiami. Oślepiający błysk światła, to premier we własnej osobie! Jest w czerwonym płaszczu. Od razu naszą uwagę zwracają jego srebrne buty z zadartym nosem.
– Śliczna rzecz. Szyte na miarę – wzdycha rzecznik. Jest bardzo zazdrosny o gadżety.
Premier opędza się od makijażystki, wszyscy wiemy, jak nienawidzi upiększania się.
– Proszę wyłączyć te jupitery – rzuca do ekipy telewizyjnej.
Premier rozgląda się niecierpliwie. Dostrzega mnie, cieszę się, znów zostałem wyróżniony:
– Ma pan choinkę? To proszę z nią do sali konferencyjnej – szybkie decyzje to specjalność premiera.
Premier nagrywa właśnie bożonarodzeniowe orędzie dla największej prywatnej telewizji. Choinka będzie rekwizytem.
Sala konferencyjna przygotowana. Nad całością czuwa O., człowiek, dzięki któremu Polacy wiedzą, że żyje im się lepiej. Jest żłobek i baranek. Baranek radośnie merda ogonkiem. Zwierzęta lgną do premiera. Premier każe natychmiast wywietrzyć pomieszczenie. Myśli nad orędziem.
Specjaliści od dźwięku sprawdzają akustykę, premier skupiony, przecież cały kraj czeka na jego słowa.
Kamery zostają skierowane. W obiektywie żłóbek, premier intonuje kolędę „Przybieżeli do Betlejem, pasterze…”. Z ciemności wyłaniają się trzy postaci w garniturach. Poznajemy ich! To minister infrastruktury, minister spraw wewnętrznych i minister finansów. Ręce same składają się do burzliwej owacji. Reżyser powstrzymuje nas w ostatniej chwili.
Bach! Jupitery na pełną moc. Snop światła na premiera. Kolęda nabiera dynamiki. Wchodzi perkusja.
Trzej ministrowie stają przed premierem. Trzymają w rękach dary. Pan Wincenty, trochę spięty, podchodzi jako pierwszy. Obraca w palcach złoty pieniądz:
– Oto pomyślność… – premier pokazuje na monetę. Powoli przenosi wzrok na ministra spraw wewnętrznych. Ten ociera pot z czoła, wyjmuje szufelkę:
– Porządek… – premier kiwa głową z uznaniem i odwraca się do ministra infrastruktury, który ociąga się, szuka po kieszeniach, szuka, szuka… w końcu uśmiecha się niewinnie:
– …I fajną atmosferę – premier błysnął okiem – przynieśliście mi w darze. Siądźcie.
Trzej ministrowie siadają.
– Ale te dary nie są dla mnie – kontynuuje premier. – Te dary są dla całego narodu.
Premier zamyka oczy. Słyszymy jego oddech:
– Miałem sen – mówi.
Na sali zdziwienie, przecież premier nie śpi.
– Miałem sen – powtarza stanowczo premier. Jego oczy otwierają się wprost do kamery. Pełne zbliżenie:
– W tym śnie ujrzałem Polskę. Polskę, w której nie padał śnieg, Polskę pełną słońca, pełną śpiewu ptaków… – twarz premiera tonie w błogości. – Drodzy rodacy – premier znów szeroko otwiera swoje łagodne oczy – wy dobrze wiecie, że nie rzucam słów na wiatr. Wraz z całym rządem – tu zbliżenie na pana Wincentego – pracujemy nad tym, aby ten sen jak najszybciej się spełnił. I obiecuję, że dołożę osobistych starań, aby stało się to już w przyszłym roku. Pozwólcie teraz, że podzielę się z wami opłatkiem. – Przed premierem pojawia się srebrna tacka. – Smacznego! – premier konsumuje zawartość tacki.
Kamera precyzyjnie śledzi miarowy ruch jego ust.2.
Katastrofalna zima oraz globalne spiętrzenie trudności budżetowych uniemożliwiły zorganizowanie w tym roku tradycyjnego śledzika. Jakże nam zabrakło śpiewu premiera i wesołych tańców.
Za własne pieniądze udało się wszakże przygotować niewielkie przyjęcie wigilijne. Kapitan Sztama kupił dla wszystkich pączki i likier cytrynowy. Dobrze wie, że tego dnia premier bezwzględnie wystrzega się potraw mięsnych.
Niestety, premier nie stał się ozdobą naszego wigilijnego stołu.
– Sytuacja na kolei nie pozwala mu przełknąć świątecznego pączka – wyjaśnił nam zafrasowany A.
Premier wyjechał w przeddzień świąt. Żegnaliśmy go na lotnisku.
– Z powietrza lepiej widać zaspy na torach – powiedział premier, wsiadając pośpiesznie do samolotu.
Zrobiło nam się smutno. Podczas gdy my świętujemy, premier niestrudzenie przelatuje nad zasypanymi miastami i wsiami, dodając z nieba otuchy ich mieszkańcom.
Premier milczał przez cały tydzień. W tym czasie meldunki donosiły o całkowitym paraliżu kraju. To zrozumiałe, że w tej sytuacji nikt z nas nie śmiał przeszkadzać premierowi w wykonywaniu misji. Dzień w dzień przypatrywaliśmy się przez szybę opadającym płatkom śniegu.
– Kiedy to przestanie padać? Dlaczego premier do tej pory nie powstrzymał opadów? – zadawaliśmy sobie retoryczne pytania.
Po każdym posiedzeniu Sztabu Antykryzysowego wracaliśmy wyczerpani do swoich gabinetów. Tak bardzo brakowało nam energii premiera, jego siły i pogody ducha.
Na dzień przed Sylwestrem do kancelarii zawitała wreszcie wiosna. Premier wrócił!
Tak jak wszyscy wychodzę przed gabinet. Oczekujemy rychłego przemarszu premiera przez korytarz. Jego nadejście poprzedza burzliwa fala oklasków. Jest! Widzimy go. Idzie samotnie, skromnie pochyla głowę w lewo i prawo, dziękując pracownikom za powitanie. Szpaler po obydwu stronach korytarza bije brawo w takt każdego kroku premiera: Bach! Bach! Bach! Bach! Premier poprawia marynarkę. Rześki, pełen energii, twarz brązowa od grudniowego słońca. Premier ma za nic zimę i mróz. Jesteśmy pełni podziwu dla jego wytrwałości.
Przed gabinetem premiera czekają już interesanci. Nigdy wcześniej ich nie widziałem, wyglądają na ociężałych. Jest z nimi kapitan Sztama.
– To jego rodzina? – pytam pani Bożenki.
– Nie – pani Bożenka ścisza głos. – To kierownictwo służb specjalnych. Są doskonale zamaskowani – wyjaśnia.
Generałowie przynieśli premierowi codzienny raport z podjętych działań operacyjnych. Premier natychmiast odsuwa na bok pudło z zapisami rozmów telefonicznych. Brzydzi się gmeraniem w prywatnym życiu obywateli. Wystarczą mu suche numery telefonów. Szybko rozwija zwinięty w grubą rolkę wydruk z numerami. Jego umysł błyskawicznie analizuje dane. Co chwilę zakreśla wybrany numer żółtym markerem:
– Tu może zaistnieć podejrzenie korupcji – informuje generałów. Generałowie stukają obcasami.
W niektórych przypadkach premier wykreśla numery z listy. W ten sposób sprawuje demokratyczną kontrolę nad służbami specjalnymi.
– Nie może czyjś kaprys decydować o inwigilacji obywateli! – uderza pięścią w stół. Generałowie potulnie stukają obcasami.
Stukot szpilek na korytarzu. Nadchodzi urocza pani minister od korupcji. Wróciła właśnie z telewizji. Pani minister zatrzymuje się w pół kroku przed gabinetem premiera.
– Proszę wejść! – zachęca premier. Pani minister poprawia fryzurę i kontynuuje przerwany marsz do gabinetu.
Pani minister jest doskonale przygotowana. Informuje premiera o czternastu przypadkach korupcji, które zakończyły się postawieniem zarzutów urzędnikom. Premier gratuluje pani minister skuteczności. Jest jednak poważnie zaniepokojony skalą patologii:
– Czternaście czarnych owiec, czternaście czarnych owiec! – powtarza zafrasowany. W jego oczach rysuje się ból, niedowierzanie.
Stoimy ze spuszczonymi głowami: Co można powiedzieć? Jak pocieszyć premiera? Premier przeciwnie, dumnie zadziera głowę. Widzimy, jak marszczy brwi:
– Irytuje mnie ten grzyb na suficie – wskazuje na łuszczącą się farbę. Nic się przed nim nie ukryje.
– Nic się przede mną nie ukryje – potwierdza premier. – Jednak sztuką jest zapobiegać, a nie karać – naucza. Premier słynie z wyrozumiałości.
* * *
Sylwestra spędziłem nad Bosforem. Sprawa służbowa. U pośrednika oglądałem chińskie smartfony wyposażone w czuły nadajnik GPS. Prawdziwe cacko. Chcemy wyposażyć w nie urzędników. Premier musi wiedzieć, gdzie są jego podwładni. W Chinach to już norma. Krok każdego urzędnika jest monitorowany. Nie ma miejsca na korupcję albo kiepską wydajność.
Umowę udało się podpisać 10 minut przed północą polskiego czasu. Dzięki temu zapłacimy za nowe komórki niższy VAT. Każda złotówka się liczy!
Jeszcze przed lądowaniem zostałem poproszony przez pilotów do kokpitu. Spojrzałem w okno, gęste chmury. Zrobiło mi się nieprzyjemnie.
– To z pewnością prowokacja, nie mogą wylądować i chcą, żebym to ja, jako przedstawiciel premiera, podjął decyzję – pomyślałem.
Zaczynam szukać w głowie zapasowych lotnisk: Łódź, Modlin, Poznań, które wybrać? Jestem wściekły na A. Znów spaprał wszystko.
W tym czasie stewardesa bez słowa przynosi mi pokładowy telefon. To premier! Pyta, jaka pogoda. Informuję o zachmurzeniu.
– Trzy dni temu też lądowałem na Okęciu, nie było problemu – premier stara się mnie uspokoić.
Premier poinformował pilotów, że nie może być opóźnienia.
– Rozkłady to rzecz święta – podkreślił.
Przerywamy rozmowę, bo samolot zaczyna szybkie zejście w dół. Prosto z lotniska pędzę do kancelarii. Za chwilę posiedzenie rządu. Premier nie toleruje nawet najmniejszych spóźnień.
Ministrowie w komplecie. W oczekiwaniu na premiera słuchają koncertu fortepianowego. Nastrój głębokiej zadumy. Kapitan Sztama pochyla głowę nad klawiaturą, gwałtownie ją prostuje i znów pochyla. Mrugającym w transie powiekom towarzyszy błogi uśmiech.
– Ileż wrażliwości jest w tym człowieku – składa z zachwytem dłonie pani minister zdrowia. Kapitan spogląda na nią znad instrumentu, aż ciarki przechodzą po grzbiecie. Nagle, jakby piorun strzelił kapitanowi w twarz! Oczy otwierają się na oścież. Z kosmiczną furią uderza w klawisze! Ręce przejęły pełną kontrolę nad umysłem kapitana, jego głowa podskakuje bezwładnie w rytm gwałtownych uderzeń… Bach! Bach! Bach!
Trach! Premier zatrzaskuje klawiaturę.
Zaczynamy posiedzenie. Premier w milczeniu wodzi wzrokiem po twarzach ministrów. Ich oczy nieruchomo wpatrują się w blat stołu. Czekamy na zagajenie.
– Zagajenia nie będzie – premier nie lubi tracić czasu na czczą paplaninę. – Opozycja chce odwołać naszego najlepszego ministra – oznajmia. Krzyk przerażenia na sali. Minister obrony robi się blady…
– To nie o pana chodzi – uspokaja premier.
Złośliwy kurdupel, który uzurpuje sobie pretensje do rządzenia, wziął na celownik ministra infrastruktury. Zamiar jest prosty, chodzi o storpedowanie naszego największego sukcesu, jakim jest organizacja Euro 2012.
Pomstujemy na złośliwego kurdupla.
Rzecznik rzuca pomysł przełożenia głosowania do wiosny.
– Przecież są katastrofalne opady śniegu, wielu posłów może nie dojechać do Sejmu, pociągi nie chodzą – tłumaczy.
– Wystarczy brak jednego posła i głosowanie będzie niedemokratyczne – podchwytuje O. – Trzeba na to wyczulić media – notuje w tablecie.
– Dość tego! – premier uderza pięścią w stół. Zapada cisza. – Nie mogę dłużej patrzeć na tego grzyba – marszczy brwi. Minister infrastruktury robi się blady. Czyżby stracił zaufanie premiera?
Premier wyjmuje z szuflady pędzel.
– Gdzieś tu miałem puszkę emulsji… – słyszymy jego głos
spod biurka.
Minister infrastruktury usłużnie podaje mu wiaderko.
– O, dziękuję… – uśmiecha się premier.
– Pociągnięcie emulsją nie wystarczy – zdejmuje marynarkę premier. – Trzeba jeszcze zmieszać z olejną… tak trzy do jednego.
Premier, podpierając palcem podbródek, spogląda na sufit. No tak, nadal łuszczy się farba. A przecież premier nie może znieść żadnego defektu w swoim otoczeniu.
Rzecznik pomaga premierowi wyjąć drabinę zza zasłonki.
– No to ciach! – premier zakasuje rękawy. Po chwili słyszymy miarowe plaskanie pędzlem po suficie. Minister obrony zaciąga się głęboko zapachem farby.
– Głosowania w Sejmie nie będziemy przekładać… – słyszymy głos premiera zza żyrandola. – Opozycja może mieć czasem własne zdanie. – Premier jest bardzo kurtuazyjny.
Rzecznik podaje premierowi wiadro z emulsją. Premier energicznie miesza farbę.
– Demokracja polega na tym, że każdy może myśleć, co sobie chce! – przemawia z drabiny premier. – A naszym zadaniem jest nie dopuścić, aby to myślenie zagroziło demokracji! – groźnie potrząsa pędzlem.
Premier opuszcza drabinę. Witamy go burzliwą owacją. Premier poprawia marynarkę, skromnie pokazuje na sufit. Grzyb zniknął.
* * *
Wczoraj premier wystąpił w TVN24. Występ doradzał mu O., ale premier się opierał. Przecież tyle spraw do zrobienia. Premier nie ma parcia na szkło.
Czy władzę można zagłaskać na śmierć? Tego nie wiem. Wiem natomiast, że władza zagłaskiwana, wyczekująca samych pochlebstw, może zamienić się we własną parodię. I stać się śmieszna.
Bohaterem tej książki jest premier. Przyglądamy mu się oczami Znienacka – bliskiego współpracownika, który nie kryje swojego uwielbienia dla przełożonego. Znienacek w zamian za bezgraniczną lojalność otrzymuje od premiera prawo wstępu za kulisy władzy. Przejęty wyróżnieniem zaczyna opisywać to, co widzi. Znienacek doskonale wie, czego się od niego oczekuje. Intuicyjnie wyczuwa, jak trzeba postrzegać rzeczywistość, aby nie stracić zaufania przełożonych. Obraz władzy, który wyłania się z jego opowieści jest obrazem pozbawionym jakiejkolwiek skazy, a entuzjazm, z jakim Znienacek odnosi się do premiera i jego ministrów, budzi rozbawienie. – Cóż za nieprawdopodobny lizus – pomyśli większość z nas. Czyżby?
A może Znienacek naprawdę istnieje. Może jego świat – choć przerysowany – aż tak bardzo nie odbiega od rzeczywistości. Pisząc tę książkę, często inspirowałem się mediami. Sposób, w jaki konstruowałem fabułę, był bardzo prosty, oglądałem kanały informacyjne, czytałem prasę – zwłaszcza popularne tygodniki opiniotwórcze, a potem dolewałem do tego więcej lukru i podkręcałem absurd. W rezultacie otrzymywałem obraz tak wysterylizowany, że aż groteskowy. Niejednokrotnie okazywało się jednak, że – pomimo tych zabiegów – wcale daleko nie uciekłem od świata realnego. Ten absurdalny świat gonił Znienacka i goni cały czas.
Kim jestem? Człowiekiem, który od dwudziestu lat zawodowo przyglądał się temu, co się dzieje w Polsce. I doszedł do wniosku, że nadszedł czas, aby ustąpić miejsca Znienackowi. Bo Znienacek jest lepiej dostosowany – to przecież człowiek bez właściwości, Zelig, który znajdzie swoje miejsce w każdych czasach i w każdej rzeczywistości.
Takich znienacków jest wielu, można ich znaleźć nie tylko w polityce. Są w mediach, wielkich korporacjach, na uczelniach, wszędzie. Dlatego niniejsza książka nie jest tylko opowieścią o premierze i jego dworzanach. Jest także przypowieścią o wielu z nas. Na szczęście nie o wszystkich.
Opowiadanie Znienacka ujrzało światło dzienne w grudniu 2010 roku na popularnym serwisie społecznościowym Twitter. Twittera w Polsce szczególnie upodobali sobie dziennikarze, politycy i ci wszyscy, którzy chcą być uważani za dobrze poinformowanych. Nic zatem dziwnego, że właśnie tu zadebiutował Znienacek – insider głęboko ukryty w Kancelarii Premiera i ujawniający co tydzień swoim Czytelnikom kolejne informacje zza kulisów władzy.
Posty Znienacka spotkały się z życzliwym zainteresowaniem użytkowników Twittera. Trzeba tu podkreślić, że gdyby nie oni, ta książka z pewnością nigdy by nie powstała. Wszystkim Czytelnikom na Twitterze należą się za to ode mnie wyrazy wielkiej wdzięczności. Jest wśród nich mnóstwo wspaniałych ludzi, którzy są żywym dowodem na to, że rzeczywistość może być różnobarwna i wielowymiarowa.
Znienacek snuje swoją opowieść po dziś dzień. Książka, którą trzymają Państwo w ręku, jest oparta na tym, co ukazało się w sieci w 2011 roku. Kto chce poznać dalszy ciąg tej historii może w każdej chwili zajrzeć do Twittera. Być może na kanwie kolejnych odcinków powstanie druga część opowiadania.
A ja – na sam koniec – chciałbym podziękować jeszcze tym, którzy pomogli mi w wydaniu tej książki i od samego początku wierzyli w sens tego przedsięwzięcia. Oni wiedzą, o kim myślę.
Autor (podszywający się pod Znienacka) 10 marca 2012 r.1.
Proszę państwa, premier znów nie może zasnąć! Donośny komunikat z radiowęzła zatrząsł korytarzami kancelarii.
Właśnie kończyliśmy świąteczne przystrajanie gmachu: ze wszystkich okien uśmiechały się do przechodniów przyklejone do szyby aniołki, każdy aniołek miał twarz innego ministra. Funkcjonariusze BOR przymierzali czapki świętego Mikołaja. Tę radosną pracę przerwał nam dziki wrzask za oknem. Rzucamy aniołki i pędzimy na ulicę. Przecież premier nie może zasnąć.
Ledwie ich widać w ciemnościach. To rodzina, próbują uspokoić dziecko. Wstrętny bachor zamiast spokojnie spać, drze się wniebogłosy. Kapitan Sztama wyjmuje rewolwer. Kapitan odpowiada za bezpieczeństwo kancelarii. Jest bardzo skuteczny.
Rodzina na nasz widok zastyga w miejscu. Ojciec i matka natychmiast podnoszą ręce do góry. W tym samym momencie niemowlak znika w ciemnościach. Słychać tylko jego wrzask.
– Gdzie on jest? – kapitan Sztama przeczesuje trawnik.
Na bruku rozlega się tupot ciężkich butów, to funkcjonariusze BOR biegną nam na pomoc. Ustawiają się w trójszeregu, repetują broń, pompony na ich czapkach podskakują groźnie. Nagle bachor niespodziewanie milknie, zapada cisza.
– Co tu się wyrabia o czwartej w nocy? – słyszymy za sobą łagodny głos.
Nad wejściem do kancelarii zapala się lampa. Zgrzyt klamki, drzwi powoli się otwierają. Odwracamy się i dostrzegamy sylwetkę premiera. Jest ciemno, widać tylko obłoki pary, premier głęboko oddycha. Wyszedł na chwilę, zaczerpnąć świeżego powietrza.
Premier przechodzi przed szpalerem borowców, poprawia im pompony. Wszyscy wiemy, jak bardzo przywiązuje wagę do nienagannego wyglądu. Wzrok premiera przeszywa krzaki. Premier robi kilka zdecydowanych kroków naprzód, schyla się i już po chwili maluch kwili radośnie w jego ramionach. Rodzice spoglądają na premiera z ufnością, premier kołysze dziecko:
– Jak ma na imię? – pyta.
Rodzice zagryzają nerwowo wargi, najwyraźniej zapomnieli z wrażenia, to zrozumiałe.
Premier dyplomatycznie zmienia temat pogawędki. Rozmowa toczy się wokół przygotowań do świąt. Premier zdradza przepis na swój ulubiony barszcz z uszkami. Matka dziecka notuje wszystko na tablecie. Ojciec rejestruje spotkanie kamerą w telefonie komórkowym.
Tę spokojną, miłą wymianę zdań przerywa pisk opon. Tuż obok zatrzymał się samochód. Na jego burcie zauważamy logo największej prywatnej telewizji.
– Wracaliśmy właśnie z Sejmu i przypadkowo zauważyliśmy pana premiera – woła z oddali znany i lubiany reporter.
Dziennikarz bardzo prosi o kontynuowanie rozmowy:
– Nie będziemy przeszkadzać – obiecuje.
Makijażystka rozpyla puder. Premier chowa głowę w kołnierz:
– Jest zimno – tłumaczy.
Wszyscy wiemy, jak bardzo nie lubi eksponowania własnej osoby. Jednak media mają swoje prawa, a dla premiera wolność mediów jest kwestią fundamentalną.
Kamery zostają dyskretnie uruchomione. Rodzice od razu pytają premiera o dopalacze. Premier zdradza szczegóły nierównej walki, jaką od lat toczy z handlarzami środków pobudzających. Rozmowa w naturalny sposób przechodzi na problemy ze snem. Rodzice są zaskoczeni:
– Dlaczego nasz premier o tak późnej porze nie śpi? – rozlega się dramatyczne pytanie.
Premier wyjaśnia, że wiele rzeczy pozostało jeszcze do zrobienia:
– Nie wszystko, drodzy państwo, jest zapięte na ostatni guzik. Tak, tak – kiwa głową.
Rodzice nie dowierzają, chcieliby jakoś pomóc premierowi. Premier oddaje im dziecko.
Pożegnanie. Premier całuje panią w policzek, kobieta jest onieśmielona. Męski uścisk dłoni z jej małżonkiem. Oboje wsiadają wraz z ekipą telewizyjną do samochodu, wózek ląduje w bagażniku. Machają do nas zza szyby. Premier ich pozdrawia.
– Cóż za miłe spotkanie – wzdychamy.
Głośne klaśnięcie w dłonie budzi nas z letargu:
– Panowie, czas wracać do pracy. Za dwie godziny poranna operatywka – premier spogląda na zegarek.
Po chwili w jego gabinecie zapala się światło. Premier wraca do obowiązków, kolejną noc będzie samotnie dźwigał swój krzyż.
* * *
Przed świętami miło zasiąść wieczorem przy biurku. Podelektować się codziennie nowym stosem życzeń od przyjaciół. Oto życzenia od byłego posła Ziemi Łódzkiej, a tutaj pozdrowienia nadsyła niezależny ekspert od polityki zagranicznej. Tu znany specjalista od wizerunku:
– Jak to miło z jego strony. Nawet nie wiedziałem, że on jeszcze żyje – myślę, przypalając cynamonowe cygaro. – O, jest nawet były producent telewizyjny. Ilu to człowiek ma znajomych – strząsam popiół do mosiężnej popielnicy…
Tę sympatyczną refleksję przerywa mi brutalne otwarcie drzwi na oścież. W progu stoi asystentka premiera, pani Bożenka. Dostrzegam w jej oczach przerażenie. Czyżby premier zasłabł?!!!
Pani Bożenka z trudem łapie oddech:
– Śnieg! Śnieg pada! – pokazuje na okno.
Spoglądam we wskazanym kierunku. Za szybą, na gałęziach, na chodniku, na jezdni leży śnieg. Leży i się nie roztapia.
– Premier powołał Sztab Antykryzysowy. Za chwilę spotkanie – pani Bożenka wybiega z pokoju.
Na korytarzu spotykam rzecznika rządu. Jedna ręka w kieszeni, drugą niedbale podrzuca telefon. Mówię mu o śniegu. Rzecznik spogląda w okno i gwałtownie blednie – jest meteoropatą. Wsparty na moim ramieniu dociera do gabinetu premiera.
Premier – jak zawsze – w bojowym nastroju. Zastajemy go pochylonego nad mapami barycznymi. Naprzeciwko biurka rozwieszona wielka mapa Polski z naniesionymi opadami. Najpopularniejszy telewizyjny prezenter pogody przedstawi nam za chwilę prognozy synoptyków. Teraz czeka skromnie pod paprotką.
Zaczyna się posiedzenie. Premier długo wodzi wzrokiem po twarzach ministrów. Rozumiemy, że sytuacja jest poważna.
– Drodzy państwo, sytuacja jest poważna – potwierdza premier.
Głos z sali:
– Że też pod koniec roku musiało się nam coś takiego przytrafić.
Premier kontynuuje:
– Zima jest ciężkim przeciwnikiem. Zawsze uderza w najmniej spodziewanym momencie. Przekonali się o tym Niemcy pod Stalingradem i Napoleon pod Moskwą. Również my niejednokrotnie padaliśmy ofiarą pogodowych anomalii… – premier zawiesza głos. Przypominamy sobie los księcia Józefa Poniatowskiego, jego ostatnią szarżę nad Elsterą. Minister spraw wewnętrznych dyskretnie ociera pot z czoła. – …W roku 1979, na zimie stulecia wywrócił się Gierek – kończy swoją myśl premier.
Na sali milczenie. Po raz kolejny minister spraw wewnętrznych ociera pot z czoła.
– Propaganda sukcesu okazała się iluzją – ciszę przerywa nerwowe stukotanie dziesiątkami palców o blat stołu. – Ale za nami stoi potęga demokratycznego państwa. Nasz mandat nie zależy od aktualnej prognozy pogody – kończy premier.
Wzdłuż stołu przemyka świst ulgi.
Premier zaprasza najpopularniejszego prezentera do przedstawienia najnowszych prognoz:
– Bardzo proszę, panie Tomku, niech pan wyjdzie spod paprotki.
Pan Tomek uśmiecha się telewizyjnie. Nabiera powietrza, wypuszcza, znowu się uśmiecha:
– Bardzo proszę, panie Tomku – ponagla premier.
– Dobry wieczór państwu. Sytuację nad Polską kształtuje głęboka zatoka niżowa znad Północnego Atlantyku. Niż przesuwa się w kierunku wschodnim – pan Tomek zatacza ręką wielkie kręgi na mapie.
Premier niecierpliwie macha ręką:
– Do rzeczy, panie Tomku, do rzeczy…
Pan Tomek znów nabiera powietrza:
– Rozległy układ niskiego ciśnienia zasysa od południa wilgotną masę powietrza pochodzenia morskiego, które w zderzeniu z arktycznym powietrzem znad Skandynawii wywołuje niekorzystne odczucie zmęczenia.
Rzecznik ziewa, premier coraz bardziej zniecierpliwiony:
– Panie Tomku, proszę o konkrety. Jaka będzie pogoda w Polsce?
Pan Tomek drżącą ręką wyjmuje teleskopowy wskaźnik:
– Temperatury na Pomorzu Zachodnim będą się wahać od -3 stopni w Świnoujściu, poprzez -5 w Szczecinie i -7 w Koszalinie…
Bach! Premier uderza pięścią w stół:
– Śnieg! Co ze śniegiem?
– Śnieg pada. I będzie padać. Będzie lać! Do końca roku – pan Tomek chowa się za paprotką.
Premier marszczy brwi:
– Panie Tomaszu, jak pan może nam takie rzeczy mówić? Straciłem do pana szacunek. Proszę wyjść!
Pan Tomek wychodzi, wlokąc za sobą teleskopowy wskaźnik. Prychamy z oburzeniem.
* * *
Kancelaria Premiera opustoszała. Cały rząd i podlegli premierowi urzędnicy osobiście monitorują pogodę w każdym zakątku kraju. I choć to weekend, w niemal każdym polskim mieście znajduje się dziś specjalny wysłannik premiera do spraw walki z zimą. Sam premier jako pierwszy dał wszystkim przykład i jeszcze w czwartek wyjechał do Sopotu. Zna te okolice jak własną kieszeń i nic się przed nim nie ukryje. Namawialiśmy go, żeby nie wyjeżdżał, ale przecież premier nie potrafi odpoczywać.
Mnie decyzja premiera rzuciła do Rzeszowa. Ucieszyłem się, bo nigdy wcześniej nie zdołałem dotrzeć do tego miasta. Pociąg z Warszawy jedzie tam niecałe 10 godzin.
– To nic takiego – uspokajał mnie premier. – Mnóstwo ludzi tak podróżuje, znajomy leciał z Warszawy do Los Angeles godzinę dłużej i przeżył.
Premier jest taki ludzki.
Oczywiście zdaję sobie sprawę, że linia do Rzeszowa nie będzie modernizowana w pierwszej kolejności. Przynajmniej do czasu, gdy w mieście nie powstanie odpowiednio duży stadion.
W pociągu miła, rodzinna atmosfera. Wszechogarniające poczucie bliskości nie ustępuje nawet w toalecie. Ludzie nie mają tu przed sobą nic do ukrycia. Uważnie słucham rozmów. Tematem głównym są oczywiście przygotowania do świąt. Pani z lewej nigdzie nie może kupić świeżego podgardla na pasztet. Jej sąsiadka narzeka z kolei na kiepską jakość ozdób choinkowych:
– Żarówki przepaliły się już pierwszego dnia – mówi.
Wszystko dyskretnie notuję. Premier bardzo prosił o przedstawienie mu ludzkich bolączek. Natychmiast będzie interweniował.
Za oknem kotłuje się śnieg, znów zadymka. Ale ludzie bardzo szczęśliwi. Są wyraźnie wdzięczni premierowi, że pomimo srogiej zimy, pociąg posuwa się naprzód, a oni zdołają wrócić do domu na święta.
Wśród gęstych pomruków zadowolenia, pojawia się pojedynczy frustrat. W świetle latarki lśnią jego długie, przetłuszczone włosy. Frustrat narzeka na brak ogrzewania w pociągu, złorzeczy.
– Bo zima jest, to jest zimno – słyszy ciętą ripostę. – Gdyby jeszcze ogrzewali, to udusilibyśmy się tu w czternaście osób.
Frustrat milknie jak niepyszny.
Punktualnie po dziesięciu godzinach nasz pociąg dociera do Rzeszowa. Prosto z wagonu osobiście odbiera mnie wojewoda. Zmęczeni, ale szczęśliwi pasażerowie rozładowują tobołki na peronie. Dziękują wojewodzie, przekazują mu życzenia świąteczne dla premiera.
Nie ma czasu na czcze egzaltacje. Prosto z dworca jedziemy na inspekcję. Najpierw budowa autostrady A4. Wojewoda zaprasza do baraku. Tu zostaje mi zaprezentowana makieta dwupoziomowego węzła. Węzeł w oryginalnym rozmiarze nie jest widoczny.
– Wszystko przykrył śnieg – kiwa ze smutkiem głową wojewoda.
Objeżdżamy centrum miasta. Panuje spokój. Ludzie chodzą po ulicach. Kawiarniane ogródki zapraszają do stolików. Wojewoda wydał polecenie, aby restauratorzy otworzyli parasole:
– Dzięki temu oszczędzimy na odśnieżaniu chodników – wyjaśnia.
No tak, budżet to sprawa fundamentalna.
– Na jezdni dużo śniegu – zwracam uwagę.
Wojewoda natychmiast łączy mnie w tej sprawie z komendantem policji. Ten melduje, że wedle jego wiedzy, wszyscy kierowcy wymienili opony na zimowe.
Jestem pod wrażeniem, ale drążę dalej, premier nalegał wszak na dociekliwość. Zapytuję o zapasy soli:
– Trzeba przygotować się na najgorsze – przekazuję słowa premiera.
W odpowiedzi jedziemy do najbliższej galerii handlowej. W miejscowym supermarkecie zostaję zapewniony, że zarówno zapasy soli jak i cukru są wystarczające. Wojewoda oprowadza mnie po galerii. Namawia do zakupów. Podziwiam liczbę sklepów.
– Zapasy czapek i szalików powinny pokryć zapotrzebowanie miasta – notuję w raporcie dla premiera.
Wszędzie dyskretnie zaglądam do toalet. Sprawdzam, czy w kranie jest ciepła woda. Premier jest bardzo wyczulony na tym punkcie.
Na sam koniec wizyty koncert bożonarodzeniowy Adama Zwierza na scenie Estrady Rzeszowskiej.
Opady atmosferyczne utrudniają mi dotarcie na dworzec. Na szczęście pociąg czeka na mnie na peronie.
– No, jest pan wreszcie – mruczy zawiadowca i natychmiast daje sygnał do odjazdu.
W środku nocy budzi mnie potężny huk. Krzyki dzieci i niesamowity fetor z toalety paraliżują mi myśli. Próbuję wyjść przez okno, ale jest zamarznięte. Okazuje się, że pociąg utknął w potężnej zaspie. Jestem wściekły, bo nie zdążę przekazać premierowi pomyślnych wieści. Na szczęście działają telefony. Łączę się z sekretarzem premiera, referuję sytuację. Będą konsekwencje!
Nad ranem docieram do Kancelarii Premiera. Na ulicach pusto. Wszyscy wyjechali na narty. Ale tutaj praca wre jak w ulu. Tłumy urzędników na korytarzach. Biegną z najnowszymi meldunkami ze stacji meteorologicznych. Pod oknem nerwowo krąży minister infrastruktury. Patrzy z niepokojem na padający śnieg.
W gabinecie premiera cisza. Premier siedzi przy laptopie. Za jego plecami wyczekuje grono doradców.
Klik, klik. Premier przegląda najnowsze wieści na portalach. Bach! – uderza pięścią w stół. Bach! Bach! – kolejne uderzenia. Doradcy odskakują pod ścianę. Premier zrywa się na równe nogi i łapie za telefon. Wzywa pilnie ministra infrastruktury:
– Pociągi wymknęły się nam spod kontroli. Jeżdżą, jak chcą!
Minister natychmiast wchodzi do gabinetu, jeszcze z telefonem przy uchu.
Premier żąda wyjaśnień. Jest wzburzony. Wie, że pasażerowie spóźnionych pociągów czekają na jego decyzje.
– Dlaczego nie obowiązują żadne rozkłady jazdy? – pyta premier. Ostrzega przed konsekwencjami. Grozi palcem.
Minister infrastruktury tłumaczy, że rozkłady jazdy zmieniane były do ostatniej chwili pod wpływem warunków atmosferycznych. Niestety, zawiedli podwładni, nie wszystkie informacje zostały przekazane pasażerom. Minister obiecuje znaleźć winnego. Premier się uspokaja.
* * *
Czekam na krótką rozmowę z premierem. Chcę mu przekazać raport. Ale premier cały czas ma urwanie głowy. Trudno mieć o to pretensje.
Na korytarzu spotykam niespodziewanie byłego wiceministra infrastruktury. Przyszedł oddać służbowy telefon. Chwilę rozmawiamy. Były wiceminister wie, że spaprał sprawę. Nietrudno było przewidzieć zimę i śnieg. Dostrzegam łzę w jego oku. Nie ma chyba żalu do premiera.
Późnym wieczorem pani Bożenka zaprasza mnie do gabinetu. Zastaję premiera przy stole, pochylonego nad mapą. Wokół grono doradców. Debatują nad tym, jak pomimo cięć budżetowych, uratować plan budowy autostrad.
– Oszczędności są priorytetem, ale słowa danego wyborcy lekceważyć nie można – naucza premier.
Bierze flamaster i rysuje nowy przebieg autostrady A4 koło Tarnowa. Zaoszczędzimy 15 kilometrów i kilkadziesiąt milionów złotych. Doradcy w milczeniu podsuwają kolejną mapę. Premier głowi się teraz nad obwodnicą Bolkowa. Flamaster w ręku. Szast, prast. Będą dwie jezdnie.
Dzwoni telefon. To oddzwania wicepremier. Premier pyta go
o rosnące ceny ziemniaków. Wydaje stanowcze polecenie zapobiegania spekulacji w skupie.
Premier opada wyczerpany na fotel. Nie spał już siedem nocy. Skinieniem dłoni przywołuje mnie do siebie. Staję na baczność. Premier kiwnięciem głowy daje znak na spocznij. Po chwili wstaje i zaczyna krążyć po gabinecie. Kilkakrotnie podlewa paprotkę. Nerwowa atmosfera.
Przekazuję premierowi raport z Rzeszowa. Premier słucha na stojąco, podpierając podbródek. Twarz premiera rozdzierają troski. Widać, że bardzo trapi go los najsłabszych. Kilkakrotnie pyta mnie, czy ludzie dokarmiają ptaki.
Premiera nurtuje też problem zwisających sopli:
– Jak wiele gospodarstw domowych zagrożonych jest spadającym lodem? – pada pytanie, na które nie jestem w stanie odpowiedzieć. Premier kiwa głową ze smutkiem. Wspomina, że gdy jako młokos pracował na dużych wysokościach, spadający sopel uderzył go z impetem w głowę.
– Zrobiłem się cały mokry… – wzdryga się premier.
– Od krwi? – załamuję ręce z przerażenia.
– Nie, od wody. Sopel ześlizgnął się po potylicy – premier obrazowo przeciąga długopisem po głowie – i wpadł mi za koszulę! Tam rozpuścił się po kilku minutach. – Premier opowiada, że nabawił się wtedy wirusowego zapalenia pleców. – Ale roboty nie przerwałem… – wspomina.
No tak, premier nigdy nie kończy rozpoczętego dzieła w połowie.
Uścisk dłoni. Premier w kilku żołnierskich słowach dziękuje mi za raport. Kłaniam się, przed oczami mam lśniące buty premiera. Premier docenia profesjonalne podejście:
– Będę o panu pamiętał – mówi na pożegnanie.
Wychodzę z gabinetu na miękkich nogach.
* * *
Staram się zasnąć. Lśniące buty premiera nie dają mi spać. Nagle telefon. Dzwoni sekretarz premiera. Muszę zaraz przesłać dane o liczbie urzędników w administracji. Będą cięcia!
Zrywam się z łóżka. Nerwowo przeglądam spisy urzędników. W ostatnich dwóch latach zatrudniliśmy wielu profesjonalistów.
– Bez nich ciężko będzie nam naprawiać państwo – myślę, zarzucając płaszcz.
O szóstej nad ranem docieram do kancelarii. Premier wciąż pracuje. Na korytarzu wita mnie A., sekretarz premiera, człowiek, któremu zawdzięczamy porządek w administracji. Wchodzimy do gabinetu. Premier podlewa paprotkę. Ministrowie przyglądają się w milczeniu. Panuje atmosfera powagi.
A. bierze do ręki spisy urzędników. Zwraca uwagę, że pozostało mnóstwo synekur po poprzednich ekipach.
– Trzeba je zlikwidować – mówi.
Włącza się premier:
– O nie, panowie. Żadnych czystek. Tylko merytorycznie.
Widać, że jest wzburzony.
Mamy twardy orzech do zgryzienia. Bo pan prezydent bardzo chciałby wreszcie zawetować jakąś ustawę, nawet dzwonił w tej sprawie do premiera. Premier zaproponował panu prezydentowi dwie ustawy do wyboru: o cięciach w administracji albo ustawę łowiecką przewidującą likwidację okresu ochronnego na młode żubry, tzw. „cielaczki”, jak mawia pan prezydent.
– I którą pan prezydent wybrał? – dopytujemy z niepokojem.
– Nie wiem. Jest niezależny – odpowiada krótko premier.
– A jeśli pan prezydent zawetuje nam cięcia?
– Trudno – rozkłada ręce premier. – Mamy konstytucyjny podział władz. Nic na to nie poradzimy. Niech każdy robi swoje – podkreśla.
Dla rozluźnienia atmosfery premier opowiada o meczu, jaki rozegrał z drużyną dziennikarzy „Faktu”. Rząd oczywiście wygrał. Wyrywamy sobie z ręki „Fakt”. Na zdjęciach głównie premier. W czarnej kominiarce i odblaskowej kamizelce. Podaje piłkę, drybluje, naciera na bramkarza. Robi wrażenie!
Przywilej gry z premierem mają tylko wybrani. Grając z „Faktem”, premier dał do zrozumienia, jak bardzo docenia krytyczną rolę mediów.
* * *
Telefon zadzwonił tuż przed czwartą rano. To z Kancelarii Premiera. Zrywam się z łóżka na równe nogi. Tak, rozumiem. Mam kupić choinkę.
– To osobista decyzja premiera – podkreśla sekretarz.
Zostałem wyróżniony.
Jak się dowiedziałem, premier dostrzegł przed chwilą brak akcentu bożonarodzeniowego. Jest tak zapracowany, że święta dla niego nie istnieją.
Zakup choinki nie nastręczył trudności. Wystarczyło pokazać sprzedawcy legitymację służbową. Gdy dowiedział się, że kupuję choinkę dla premiera, otworzył usta i zręcznym piruetem uskoczył między świerki. Po chwili zauważyłem, że leży w śniegu. Delikatnie kopię go w nogawkę, wyrażając w ten sposób swoje zniecierpliwienie. Sprzedawca precyzyjnie zrozumiał gest:
– Chciałem znaleźć najładniejszą – wyjaśnia, otrzepując twarz ze śniegu.
Chcę zapłacić, ale spostrzegam, że mam w portfelu tylko służbowe karty płatnicze. Nigdy nie kupię choinki za państwowe pieniądze, chodzi przecież o budżet! Szukam prywatnej karty, nie mam pojęcia, gdzie ona jest. W końcu znajduję ją wsuniętą między pożółkłe wizytówki: co za pech, nieważna od 2007 roku. Na szczęście sprzedawca łapie mnie za rękę:
– To w prezencie. Oby premier miał już zawsze święta.
Jakie miłe życzenia.
Zarzucam choinkę na plecy. Teraz marsz pod górę. Belwederska oświetlona girlandami żarówek. Na billboardach pani prezydent miasta stoi z nożem w dłoni przed półmiskiem z indykiem: „Życzę warszawiakom suto zastawionego stołu. Z dala od polityki”.
– Prawdziwie europejska stolica – myślę.
Nastrój doskonały, nogi śmiało rwą do przodu, przecież za chwilę posiedzenie Sztabu Antykryzysowego. Będzie premier.
W przeciwną stronę powoli ześlizgują się samochody. Korek sprzyja refleksji. Oczy kierowców pobożnie zwracają się ku niebu. I dostrzegają rozwieszone między latarniami bannery z życzeniami świątecznymi. Materiał mieni się złotem, folia mrozoodporna. To życzenia od premiera: „Dużo słońca życzy premier”. Dużo słońca… Widać, że premier wciąż myśli o pogodzie.
Po forsownym marszu w górę przysiadam na chwilę na ławce. Z Łazienek wychodzą ostatni spacerowicze. Przede mną wyrasta z mroku gmach kancelarii. To w nim premier nakreśla śmiałe wizje, to w nim zapadają odważne decyzje, to w nim… Gromada rozwrzeszczanych dzieci nie pozwala mi nacieszyć się miejscem pracy.
Nagle dzieci milkną. Spoglądam, jak i one, na fasadę kancelarii. Z ciemnego o tej porze budynku wystrzelił niespodziewanie snop światła.
– Patrzcie dzieci, to premier – szepce przejęta nauczycielka.
Rzeczywiście, w oknie na trzecim piętrze zapaliło się światło. Za oknem zamigotała postać. Tak! To naprawdę premier! Rozpoznaję jego czerwoną piżamę. Wciąż nie może zasnąć. Spogląda na opadające płatki śniegu, poprawia krawat. Pozdrawia dzieci z okna.
– Ileż w nim jest ludzkich cech – myślę, zarzucając na plecy choinkę.
Spoglądam jeszcze na nauczycielkę. Kobieta nie kryje wzruszenia, z jej oczu płyną łzy.
Premier. Tak wiele spraw zwaliło się na jego głowę w tym roku, nieprzewidziane wypadki losowe, przedwczesne wybory prezydenckie, dopalacze, a teraz jeszcze mroźna zima. Mało kto wytrzymałby tyle przeciwieństw losu. Ale premier nie poddaje się. Kosztem własnego snu realizuje złożone narodowi obietnice, do końca roku pozostało wszak jeszcze kilka dni.
Wchodzę do kancelarii. W szatni spotykam przeuroczą posłankę M. Oddajemy płaszcze. Szatniarz odkłada na chwilę paralizator i podsuwa nam pudełko: składka na autostrady i drogi ekspresowe. To ma być świąteczna niespodzianka. Podobno wszyscy wrzucają, każdy z nas chce jakoś pomóc premierowi. Mam 20 złotych, trochę mało, zwłaszcza, że na dnie widzę setkę.
– To ja ją wrzuciłem, dla zachęty – szatniarz nie kryje dumy.
Przeurocza posłanka M. komentuje:
– To bardzo szlachetny gest. W pańskim wieku ludzie potrafią tylko ciągnąć kasę z budżetu i przewalać ją bezmyślnie na lekarstwa – kiwamy głowami z dezaprobatą. Sędziwy wiek nie może być usprawiedliwieniem dla rozrzutności.
Pozapalane w korytarzach kancelarii światełka podkreślają nadzwyczajny charakter tego miejsca. Jest bardzo uroczyście, z głośników sączy się „Last Christmas”. Zatrzymujemy się pod gabinetem premiera. Spod drzwi widać światło, znak, że premier urzęduje. Czekamy w świątecznym skupieniu. Ministrowie gawędzą niezobowiązująco o tym, jak fachowo zrobić pasztet.
Zza drzwi gabinetu dobiegają szmery, słychać głos nieznanej kobiety. Natychmiast milkniemy.
– Nie chcę żadnej brody, proszę samej ją sobie przyczepić – to głos premiera. Jest podenerwowany.
– Wiadomo, tyle spraw na głowie, a tu jeszcze broda – kiwa głową pan Wincenty, minister finansów.
– Jaka znowu broda? – dziwi się rzecznik.
Gwałtowne uderzenie drzwiami. Oślepiający błysk światła, to premier we własnej osobie! Jest w czerwonym płaszczu. Od razu naszą uwagę zwracają jego srebrne buty z zadartym nosem.
– Śliczna rzecz. Szyte na miarę – wzdycha rzecznik. Jest bardzo zazdrosny o gadżety.
Premier opędza się od makijażystki, wszyscy wiemy, jak nienawidzi upiększania się.
– Proszę wyłączyć te jupitery – rzuca do ekipy telewizyjnej.
Premier rozgląda się niecierpliwie. Dostrzega mnie, cieszę się, znów zostałem wyróżniony:
– Ma pan choinkę? To proszę z nią do sali konferencyjnej – szybkie decyzje to specjalność premiera.
Premier nagrywa właśnie bożonarodzeniowe orędzie dla największej prywatnej telewizji. Choinka będzie rekwizytem.
Sala konferencyjna przygotowana. Nad całością czuwa O., człowiek, dzięki któremu Polacy wiedzą, że żyje im się lepiej. Jest żłobek i baranek. Baranek radośnie merda ogonkiem. Zwierzęta lgną do premiera. Premier każe natychmiast wywietrzyć pomieszczenie. Myśli nad orędziem.
Specjaliści od dźwięku sprawdzają akustykę, premier skupiony, przecież cały kraj czeka na jego słowa.
Kamery zostają skierowane. W obiektywie żłóbek, premier intonuje kolędę „Przybieżeli do Betlejem, pasterze…”. Z ciemności wyłaniają się trzy postaci w garniturach. Poznajemy ich! To minister infrastruktury, minister spraw wewnętrznych i minister finansów. Ręce same składają się do burzliwej owacji. Reżyser powstrzymuje nas w ostatniej chwili.
Bach! Jupitery na pełną moc. Snop światła na premiera. Kolęda nabiera dynamiki. Wchodzi perkusja.
Trzej ministrowie stają przed premierem. Trzymają w rękach dary. Pan Wincenty, trochę spięty, podchodzi jako pierwszy. Obraca w palcach złoty pieniądz:
– Oto pomyślność… – premier pokazuje na monetę. Powoli przenosi wzrok na ministra spraw wewnętrznych. Ten ociera pot z czoła, wyjmuje szufelkę:
– Porządek… – premier kiwa głową z uznaniem i odwraca się do ministra infrastruktury, który ociąga się, szuka po kieszeniach, szuka, szuka… w końcu uśmiecha się niewinnie:
– …I fajną atmosferę – premier błysnął okiem – przynieśliście mi w darze. Siądźcie.
Trzej ministrowie siadają.
– Ale te dary nie są dla mnie – kontynuuje premier. – Te dary są dla całego narodu.
Premier zamyka oczy. Słyszymy jego oddech:
– Miałem sen – mówi.
Na sali zdziwienie, przecież premier nie śpi.
– Miałem sen – powtarza stanowczo premier. Jego oczy otwierają się wprost do kamery. Pełne zbliżenie:
– W tym śnie ujrzałem Polskę. Polskę, w której nie padał śnieg, Polskę pełną słońca, pełną śpiewu ptaków… – twarz premiera tonie w błogości. – Drodzy rodacy – premier znów szeroko otwiera swoje łagodne oczy – wy dobrze wiecie, że nie rzucam słów na wiatr. Wraz z całym rządem – tu zbliżenie na pana Wincentego – pracujemy nad tym, aby ten sen jak najszybciej się spełnił. I obiecuję, że dołożę osobistych starań, aby stało się to już w przyszłym roku. Pozwólcie teraz, że podzielę się z wami opłatkiem. – Przed premierem pojawia się srebrna tacka. – Smacznego! – premier konsumuje zawartość tacki.
Kamera precyzyjnie śledzi miarowy ruch jego ust.2.
Katastrofalna zima oraz globalne spiętrzenie trudności budżetowych uniemożliwiły zorganizowanie w tym roku tradycyjnego śledzika. Jakże nam zabrakło śpiewu premiera i wesołych tańców.
Za własne pieniądze udało się wszakże przygotować niewielkie przyjęcie wigilijne. Kapitan Sztama kupił dla wszystkich pączki i likier cytrynowy. Dobrze wie, że tego dnia premier bezwzględnie wystrzega się potraw mięsnych.
Niestety, premier nie stał się ozdobą naszego wigilijnego stołu.
– Sytuacja na kolei nie pozwala mu przełknąć świątecznego pączka – wyjaśnił nam zafrasowany A.
Premier wyjechał w przeddzień świąt. Żegnaliśmy go na lotnisku.
– Z powietrza lepiej widać zaspy na torach – powiedział premier, wsiadając pośpiesznie do samolotu.
Zrobiło nam się smutno. Podczas gdy my świętujemy, premier niestrudzenie przelatuje nad zasypanymi miastami i wsiami, dodając z nieba otuchy ich mieszkańcom.
Premier milczał przez cały tydzień. W tym czasie meldunki donosiły o całkowitym paraliżu kraju. To zrozumiałe, że w tej sytuacji nikt z nas nie śmiał przeszkadzać premierowi w wykonywaniu misji. Dzień w dzień przypatrywaliśmy się przez szybę opadającym płatkom śniegu.
– Kiedy to przestanie padać? Dlaczego premier do tej pory nie powstrzymał opadów? – zadawaliśmy sobie retoryczne pytania.
Po każdym posiedzeniu Sztabu Antykryzysowego wracaliśmy wyczerpani do swoich gabinetów. Tak bardzo brakowało nam energii premiera, jego siły i pogody ducha.
Na dzień przed Sylwestrem do kancelarii zawitała wreszcie wiosna. Premier wrócił!
Tak jak wszyscy wychodzę przed gabinet. Oczekujemy rychłego przemarszu premiera przez korytarz. Jego nadejście poprzedza burzliwa fala oklasków. Jest! Widzimy go. Idzie samotnie, skromnie pochyla głowę w lewo i prawo, dziękując pracownikom za powitanie. Szpaler po obydwu stronach korytarza bije brawo w takt każdego kroku premiera: Bach! Bach! Bach! Bach! Premier poprawia marynarkę. Rześki, pełen energii, twarz brązowa od grudniowego słońca. Premier ma za nic zimę i mróz. Jesteśmy pełni podziwu dla jego wytrwałości.
Przed gabinetem premiera czekają już interesanci. Nigdy wcześniej ich nie widziałem, wyglądają na ociężałych. Jest z nimi kapitan Sztama.
– To jego rodzina? – pytam pani Bożenki.
– Nie – pani Bożenka ścisza głos. – To kierownictwo służb specjalnych. Są doskonale zamaskowani – wyjaśnia.
Generałowie przynieśli premierowi codzienny raport z podjętych działań operacyjnych. Premier natychmiast odsuwa na bok pudło z zapisami rozmów telefonicznych. Brzydzi się gmeraniem w prywatnym życiu obywateli. Wystarczą mu suche numery telefonów. Szybko rozwija zwinięty w grubą rolkę wydruk z numerami. Jego umysł błyskawicznie analizuje dane. Co chwilę zakreśla wybrany numer żółtym markerem:
– Tu może zaistnieć podejrzenie korupcji – informuje generałów. Generałowie stukają obcasami.
W niektórych przypadkach premier wykreśla numery z listy. W ten sposób sprawuje demokratyczną kontrolę nad służbami specjalnymi.
– Nie może czyjś kaprys decydować o inwigilacji obywateli! – uderza pięścią w stół. Generałowie potulnie stukają obcasami.
Stukot szpilek na korytarzu. Nadchodzi urocza pani minister od korupcji. Wróciła właśnie z telewizji. Pani minister zatrzymuje się w pół kroku przed gabinetem premiera.
– Proszę wejść! – zachęca premier. Pani minister poprawia fryzurę i kontynuuje przerwany marsz do gabinetu.
Pani minister jest doskonale przygotowana. Informuje premiera o czternastu przypadkach korupcji, które zakończyły się postawieniem zarzutów urzędnikom. Premier gratuluje pani minister skuteczności. Jest jednak poważnie zaniepokojony skalą patologii:
– Czternaście czarnych owiec, czternaście czarnych owiec! – powtarza zafrasowany. W jego oczach rysuje się ból, niedowierzanie.
Stoimy ze spuszczonymi głowami: Co można powiedzieć? Jak pocieszyć premiera? Premier przeciwnie, dumnie zadziera głowę. Widzimy, jak marszczy brwi:
– Irytuje mnie ten grzyb na suficie – wskazuje na łuszczącą się farbę. Nic się przed nim nie ukryje.
– Nic się przede mną nie ukryje – potwierdza premier. – Jednak sztuką jest zapobiegać, a nie karać – naucza. Premier słynie z wyrozumiałości.
* * *
Sylwestra spędziłem nad Bosforem. Sprawa służbowa. U pośrednika oglądałem chińskie smartfony wyposażone w czuły nadajnik GPS. Prawdziwe cacko. Chcemy wyposażyć w nie urzędników. Premier musi wiedzieć, gdzie są jego podwładni. W Chinach to już norma. Krok każdego urzędnika jest monitorowany. Nie ma miejsca na korupcję albo kiepską wydajność.
Umowę udało się podpisać 10 minut przed północą polskiego czasu. Dzięki temu zapłacimy za nowe komórki niższy VAT. Każda złotówka się liczy!
Jeszcze przed lądowaniem zostałem poproszony przez pilotów do kokpitu. Spojrzałem w okno, gęste chmury. Zrobiło mi się nieprzyjemnie.
– To z pewnością prowokacja, nie mogą wylądować i chcą, żebym to ja, jako przedstawiciel premiera, podjął decyzję – pomyślałem.
Zaczynam szukać w głowie zapasowych lotnisk: Łódź, Modlin, Poznań, które wybrać? Jestem wściekły na A. Znów spaprał wszystko.
W tym czasie stewardesa bez słowa przynosi mi pokładowy telefon. To premier! Pyta, jaka pogoda. Informuję o zachmurzeniu.
– Trzy dni temu też lądowałem na Okęciu, nie było problemu – premier stara się mnie uspokoić.
Premier poinformował pilotów, że nie może być opóźnienia.
– Rozkłady to rzecz święta – podkreślił.
Przerywamy rozmowę, bo samolot zaczyna szybkie zejście w dół. Prosto z lotniska pędzę do kancelarii. Za chwilę posiedzenie rządu. Premier nie toleruje nawet najmniejszych spóźnień.
Ministrowie w komplecie. W oczekiwaniu na premiera słuchają koncertu fortepianowego. Nastrój głębokiej zadumy. Kapitan Sztama pochyla głowę nad klawiaturą, gwałtownie ją prostuje i znów pochyla. Mrugającym w transie powiekom towarzyszy błogi uśmiech.
– Ileż wrażliwości jest w tym człowieku – składa z zachwytem dłonie pani minister zdrowia. Kapitan spogląda na nią znad instrumentu, aż ciarki przechodzą po grzbiecie. Nagle, jakby piorun strzelił kapitanowi w twarz! Oczy otwierają się na oścież. Z kosmiczną furią uderza w klawisze! Ręce przejęły pełną kontrolę nad umysłem kapitana, jego głowa podskakuje bezwładnie w rytm gwałtownych uderzeń… Bach! Bach! Bach!
Trach! Premier zatrzaskuje klawiaturę.
Zaczynamy posiedzenie. Premier w milczeniu wodzi wzrokiem po twarzach ministrów. Ich oczy nieruchomo wpatrują się w blat stołu. Czekamy na zagajenie.
– Zagajenia nie będzie – premier nie lubi tracić czasu na czczą paplaninę. – Opozycja chce odwołać naszego najlepszego ministra – oznajmia. Krzyk przerażenia na sali. Minister obrony robi się blady…
– To nie o pana chodzi – uspokaja premier.
Złośliwy kurdupel, który uzurpuje sobie pretensje do rządzenia, wziął na celownik ministra infrastruktury. Zamiar jest prosty, chodzi o storpedowanie naszego największego sukcesu, jakim jest organizacja Euro 2012.
Pomstujemy na złośliwego kurdupla.
Rzecznik rzuca pomysł przełożenia głosowania do wiosny.
– Przecież są katastrofalne opady śniegu, wielu posłów może nie dojechać do Sejmu, pociągi nie chodzą – tłumaczy.
– Wystarczy brak jednego posła i głosowanie będzie niedemokratyczne – podchwytuje O. – Trzeba na to wyczulić media – notuje w tablecie.
– Dość tego! – premier uderza pięścią w stół. Zapada cisza. – Nie mogę dłużej patrzeć na tego grzyba – marszczy brwi. Minister infrastruktury robi się blady. Czyżby stracił zaufanie premiera?
Premier wyjmuje z szuflady pędzel.
– Gdzieś tu miałem puszkę emulsji… – słyszymy jego głos
spod biurka.
Minister infrastruktury usłużnie podaje mu wiaderko.
– O, dziękuję… – uśmiecha się premier.
– Pociągnięcie emulsją nie wystarczy – zdejmuje marynarkę premier. – Trzeba jeszcze zmieszać z olejną… tak trzy do jednego.
Premier, podpierając palcem podbródek, spogląda na sufit. No tak, nadal łuszczy się farba. A przecież premier nie może znieść żadnego defektu w swoim otoczeniu.
Rzecznik pomaga premierowi wyjąć drabinę zza zasłonki.
– No to ciach! – premier zakasuje rękawy. Po chwili słyszymy miarowe plaskanie pędzlem po suficie. Minister obrony zaciąga się głęboko zapachem farby.
– Głosowania w Sejmie nie będziemy przekładać… – słyszymy głos premiera zza żyrandola. – Opozycja może mieć czasem własne zdanie. – Premier jest bardzo kurtuazyjny.
Rzecznik podaje premierowi wiadro z emulsją. Premier energicznie miesza farbę.
– Demokracja polega na tym, że każdy może myśleć, co sobie chce! – przemawia z drabiny premier. – A naszym zadaniem jest nie dopuścić, aby to myślenie zagroziło demokracji! – groźnie potrząsa pędzlem.
Premier opuszcza drabinę. Witamy go burzliwą owacją. Premier poprawia marynarkę, skromnie pokazuje na sufit. Grzyb zniknął.
* * *
Wczoraj premier wystąpił w TVN24. Występ doradzał mu O., ale premier się opierał. Przecież tyle spraw do zrobienia. Premier nie ma parcia na szkło.
więcej..