Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Przepis na zbrodnię - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
12 kwietnia 2021
Ebook
14,99 zł
Audiobook
24,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
14,99

Przepis na zbrodnię - ebook

Spokojnym miasteczkiem wstrząsa informacja o zabójstwie. Tradycyjne procedury wcielane w życie przez przydzielonego do sprawy podkomisarza nie robią wrażenia na mordercy. Czy zdoła się on jednak ukryć przed trzema dociekliwymi kobietami i Panem Kotem?

Autorka powieści kryminalnych Marlena Zawilska, jej mama oraz ciotka Lukrecja w swoim prywatnym śledztwie łapią trop, który prowadzi w przeszłość. W sprawę angażują coraz szerszy krąg znajomych, na czele z dawną koleżanką Marleny, utalentowaną kulinarnie Serwerownią.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-87-268-5568-5
Rozmiar pliku: 575 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

POSTACIE

+--------------------------------------+--------------------------------------+
| _Marlena Zawilska_ – | pisarka pogrążona w pracy nad |
| | najnowszą powieścią kryminalną, |
| | zmagająca się z niesubordynowanymi |
| | bohaterami książki. Pisanie wybija |
| | ją z codziennego rytmu i trzeba |
| | czasu, by Marlena zauważyła, że |
| | wokół niej zaczynają się dziać różne |
| | dziwne rzeczy ze szczególnym |
| | wskazaniem na morderstwa. |
+======================================+======================================+
| _Pan Kot_ – | kot, który uważał, że został już |
| | wystarczająco dobrze wychowany i |
| | dodatkowe zabiegi edukacyjne nie są |
| | mu już do szczęścia potrzebne. |
+--------------------------------------+--------------------------------------+
| _Eugeniusz Słodki_ – | kolega Marleny ze szkoły |
| | podstawowej. Gieniu wrócił do |
| | Miasteczka po wieloletniej |
| | nieobecności, by załatwić parę |
| | niecierpiących zwłoki spraw. Na |
| | widok Marleny zwanej w szkole Lenką |
| | szczerze się ucieszył. Mieli do |
| | pogadania. |
+--------------------------------------+--------------------------------------+
| _Kurier_ – | osobnik zasadniczy i obowiązkowy. |
| | Skoro zlecono mu dostarczenie |
| | przesyłki na konkretny termin, to |
| | zrobił wszystko, by się wywiązać z |
| | obowiązków. Że mu nie wyszło, tak |
| | bywa. |
+--------------------------------------+--------------------------------------+
| _Agnieszka Walińska_ – | przyjaciółka autorki z czasów |
| | szkolnych obdarzona dużo lepszą niż |
| | ona pamięcią. |
+--------------------------------------+--------------------------------------+
| _Wojtek Waliński_ – | mąż przyjaciółki, który – jak zawsze |
| | – chciał dobrze. |
+--------------------------------------+--------------------------------------+
| _Maryla Morska_ – | nazwana przez kuzyna Serwerownią, |
| | zawsze zainteresowana tym, co się |
| | dzieje wokół niej, a konkretnie u |
| | sąsiadów. Marylka zawodowo gotuje i |
| | w swoim świętym notesie zapisuje |
| | wszystko jak leci, łącznie z |
| | numerami rejestracyjnymi nieznanych |
| | jej samochodów. |
+--------------------------------------+--------------------------------------+
| _Edward Morski_ – | zapracowany mąż Marylki mogący |
| | zawsze liczyć na ostatni kawałek |
| | wyśmienitego ciasta upieczonego |
| | przez żonę. |
+--------------------------------------+--------------------------------------+
| _Teresa Zawilska_ – | mamusia Marleny. Osoba obdarzona |
| | wybitną cierpliwością i zamiłowaniem |
| | do prac ogrodowych oraz do czytania |
| | powieści kryminalnych. Nie |
| | spodziewała się, że kiedyś te pasje |
| | się połączą. |
+--------------------------------------+--------------------------------------+
| _Ciocia Alicja_ – | zwana za plecami Lukrecją to rodzona |
| | siostra Teresy Zawilskiej. |
| | Konkretna, nieco uszczypliwa, |
| | obdarzona manią porządkową. |
| | Siostrzenica – autorka kryminałów – |
| | jest dla niej sporym wyzwaniem. |
+--------------------------------------+--------------------------------------+
| _Romuald Tracki_ – | zwany dziadkiem Trackim. Samotnik, |
| | który wcale aż takim wielkim |
| | samotnikiem nie jest. Oczywiście do |
| | czasu. Sąsiad Zawilskich. |
+--------------------------------------+--------------------------------------+
| _Podkomisarz Marek Zakrzewski_ – | policjant, który uległ talentom |
| | kulinarnym Marylki. Trudno mu się |
| | dziwić. Zapomniał, że w życiu nie ma |
| | nic za darmo. |
+--------------------------------------+--------------------------------------+
| _Czesław Brudziński_ – | wielbiciel włoskiego klimatu i |
| | znawca win tęskniący za beztroskim |
| | życiem. |
+--------------------------------------+--------------------------------------+
| _Bracia Gibcy_ – | zawsze występujący wspólnie |
| | właściciele zapuszczonego |
| | gospodarstwa przy końcu ulicy |
| | Brzegowej. |
+--------------------------------------+--------------------------------------+
| _Jerzy Wiecha-Wiechejski_ – | emerytowany pracownik pobliskiej |
| | komendy policji zaczynający karierę |
| | jako milicjant pod koniec lat |
| | siedemdziesiątych minionego stulecia. |
| | Ambitny i zdeterminowany, by |
| | wyjaśnić jedną z tych spraw, które |
| | nie dają spać emerytowanym glinom. |
+--------------------------------------+--------------------------------------+
| _Michał Milski_ – | były mąż autorki niemający wpływu na |
| | przebieg akcji. |
+--------------------------------------+--------------------------------------+
| _Alfred Pasłęcki_ – | mieszkaniec pobliskiej wsi, człowiek |
| | niestabilny nerwowo. |
+--------------------------------------+--------------------------------------+
| _Karolina Grońska_ – | straszna teściowa Józeczka. |
+--------------------------------------+--------------------------------------+
| _Józeczek_ – | sąsiad Zawilskich, człowiek wielkiej |
| | cierpliwości. |
+--------------------------------------+--------------------------------------+
| _Józeczkowa_ – | żona Józeczka, córka Karoliny |
| | Grońskiej, kobieta temperamentna i |
| | bardzo zazdrosna. |
+--------------------------------------+--------------------------------------+
| _Mieczysław „Glanc” Chromy_ – | mężczyzna życia Karoliny Grońskiej. |
| | Cóż z tego, że o wiele młodszy? |
| | Ponoć szczęśliwi i czasu, i lat nie |
| | liczą. Miał swoje za uszami. |
+--------------------------------------+--------------------------------------+
| _Państwo Mazurkowie_ – | sąsiedzi Marleny posiadający psa |
| | obdarzonego talentem wokalnym. |
+--------------------------------------+--------------------------------------+
| _Koleżanki i koledzy Marleny | przyjaźnie zawarte w dzieciństwie są |
| Zawilskiej z podstawówki_ – | najtrwalsze. |
+--------------------------------------+--------------------------------------+Ze znużeniem wpatrywałam się w ciemny ekran laptopa. Lapek, jak go zdrobniale nazywałam, nie wytrzymał braku aktywności i sam się wygasił. Wiedziałam, że gdy kliknę, pojawi się ta przeklęta biała kartka. Bez tytułu, bez pierwszego zdania, które – jak wiadomo – ma największy wpływ na powodzenie książki. A co z pierwszym akapitem, który leży odłogiem w moich poskręcanych zwojach mózgowych i nijak nie może się zmaterializować? Sytuacja była podbramkowa. Mijał trzeci miesiąc od podpisania umowy na nową książkę. Trzeci! Został ledwie kwartał do terminu oddania tekstu, a ja, wiedząc, o czym chcę pisać, nie wiedziałam, od czego zacząć! Nic, tylko sobie w łeb strzelić i tym samym pozbyć się problemu.

Zachciało mi się być pisarką, to teraz mam, pomyślałam markotnie i jednak kliknęłam _enter_. Biała kartka na monitorze wciąż była pusta. Nie chciało być inaczej. Zamknęłam plik. Zapisz zmiany? Jakie zmiany?! Wklepałam rząd pytajników, zapisałam i uznałam, że pójdę zrobić coś konkretnego. Cokolwiek, byleby nie siedzieć i nie popadać w depresję przed ciemniejącym ekranem laptopa.

Postanowiłam dotlenić mózg. Może kiedy go dotlenię, to zacznie działać.

Było miłe sierpniowe popołudnie, dochodziła szesnasta. Zza otwartego okna dobiegał świergot kąpiących się w piasku wróbli. Pan Kot wygrzewał się na parapecie w resztkach zachodzącego chmurami słońca. Pogoda była nie najgorsza na pracę w ogrodzie.

Wyjęłam z szafki w przedpokoju robocze ciuchy, czarny podkoszulek pamiętający lepsze czasy, legginsy i chustkę na głowę. Zmieniłam okulary. Te, w których piszę, czasami same mi się zsuwają z nosa.

Zamierzałam upiłować nadłamany konar wierzby rosnącej naprzeciw kuchennego okna. Wierzba posadzona przed domem dla ozdoby z czasem rozrosła się i zaczęła skutecznie przysłaniać widok na ogród. Trzeba było przyciąć konary i uregulować bujne pędy. Ostatnie huraganowe wiatry nadłamały jedną z grubszych gałęzi, więc teraz tylko wystarczyło dopomóc naturze.

W pierwszej kolejności wywlokłam drabinkę, która należała do kategorii ciężkiej. Była metalowa, ale nie aluminiowa, więc wymagała siły chłopa i stabilnego podłoża. Komplet pił leżał na szafie na ganku. Wprawdzie w dwóch, takich do cieńszych gałęzi, kiwały się rozeschłe trzonki, ale wystarczyło doraźnie omotać je plastrem, żeby się ustabilizowały. Wzięłam też dwa sekatory, mały i duży z przedłużonymi ramionami, przeznaczony do przycinania grubszych gałęzi. Przyda się. Potrzebowałam jeszcze porządnej siekierki. Moja z wyglądu i gramatury przypominała katowski topór. Nie musiałam daleko szukać, gdyż tkwiła na posterunku w piwnicy, przytulona do pieca centralnego ogrzewania. Trochę przyrdzewiała od wilgoci, ale gdy łupnę parę razy w drzewo, to się sama odrdzewi.

Byłam gotowa. Po usunięciu konara zamierzałam posprzątać leżące wokół starej psiej budy gałęzie, wyplewić grządkę, zamieść wokół i ogólnie poczuć, że jeszcze się do czegoś nadaję.

Drabinkę ustawiłam tak, aby opierała się bokiem o pień drzewa. Dodatkowa asekuracja zawsze jest mile widziana. Na ostatnim stopniu stanowiącym niewielką platformę położyłam trzy piły, siekierkę i sekator. Ten duży. Sprawdziłam stabilność drabiny i weszłam na pierwszy stopień. Potem na kolejne. Powiało z lekka i sprężysta gałąź wierzby musnęła mnie po niedbale zawiązanej chustce. Chwyciłam mocniej za uchwyt drabinki i stojąc na przedostatnim stopniu, schyliłam się po piłę. Zerwał się mocniejszy wiatr. Ścisnęłam rączkę narzędzia i hardo zabrałam się do pracy.

Białe wióry osypywały moją twarz i ręce, przynosząc ze sobą jakieś czarno-rude drobiazgi. Nie zwracałam uwagi, gdyż byłam zajęta wymienianiem piły na sekator. Chciałam przeciąć grubą korę drzewa, żeby łatwiej szło piłowanie. Przecięłam, szczęśliwie unikając rozbicia okularów. Zawsze zapominam, że sekator swoje waży i lubi odskakiwać od przecinanej gałęzi. Odłożyłam narzędzie i pochyliłam się po siekierkę. Wzięłam trzonek do ręki, gotowa do użycia środków ostatecznych, i dopiero wtedy zauważyłam, że te drobiazgi to mrówki. Zaskoczona odkryciem, tak się zamachnęłam, że mało brakowało, a własnoręcznie skróciłabym się o głowę. Drabinka zakołysała, gdy uparcie broniłam się ciężkim narzędziem od mrówczej czeredy. Zjechałam po pięciu stopniach na ziemię, klapiąc z rozgłosem w obity papą taras dla psa. Siekierka wylądowała obok mnie, a mrówki najspokojniej w świecie wędrowały po moich ramionach. Małpy wredne!

Masowałam obolały tyłek kompletnie zniechęcona i siłą rozpędu kombinowałam co dalej. Mrówki strzepałam. Dla pozoru udały, że się mnie boją. Nadpiłowany konar zawisnął nad moją głową, stwarzając całkiem realne zagrożenie. Zwłaszcza że wiał silny wiatr, a niebo z nieco zachmurzonego, ale miłego dla oka, przeszło w normalne polskie, przynoszące zawieruchy i deszcze. Postanowiłam konar ukręcić. Ewakuowałam drabinkę. Oparta o ogrodzenie nie powinna nikomu zrobić krzywdy. Narzędzia przeniosłam na wspomniany taras, a sama podeszłam do zwisającej gałęzi. Kręciłam zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Gdy trzasnęła, zachwiałam się i z konarem w objęciach wylądowałam na kupce pracowicie gromadzonych kamieni potrzebnych do zbudowania skalniaka. W kości ogonowej żałośnie chrupnęło, a ja przypomniałam sobie, że miałam przyswajać świeże powietrze, a nie uszkadzać tylną część ciała.

Sąsiedzi zajęci swoimi sprawami nie reagowali na moje ekscesy, a Pan Kot, który zastał mnie w momencie, gdy usiłowałam zwlec się z góry polnych kamieni, patrzył dziwnie, ni to z wyrzutem, ni z politowaniem. Ale mu się sierota w domu trafiła. Poznosiłam narzędzia, a cięższy niż myślałam konar przewlokłam po ziemi, sapiąc z wysiłku, i ułożyłam przy ogrodzeniu oddzielającym mój ogród od sąsiadów. Drabinkę zostawiłam w spokoju i odpuściłam ogrodowe porządki.

Moja ogrodnicza nadgorliwość na nic się zdała, a ja po raz któryś z rzędu zadałam sobie pytanie o sens takiego, a nie innego życia. Mogłam mieszkać w bloku albo – w ramach zasłużonych luksusów – w apartamencie z dwudziestoczterogodzinną ochroną, unikając nie dość że kontaktów międzyludzkich, to też jakże bliskich kontaktów z naturą, a konkretnie z ziemią i górą kamieni. Wypoczęte palce same tańczyłyby po klawiszach, produkując kryminał za kryminałem.

A może przerzucić się na pisanie romansów?

To byłoby zdecydowanie prostsze. On kocha, ona nie kocha. Albo odwrotnie. On wyjeżdża, bo nie może znieść odrzucenia, ona orientuje się, że jednak go kocha, ale on już zdążył poślubić inną, więc ona też wychodzi za mąż. Mijają lata, spotykają się na zjeździe szkolnym na przykład, uczucie wybucha, ale potem on ląduje w szpitalu, bo miał wypadek, gdy wracał taki zakochany. Ona myśli, że ją wykorzystał, więc ponownie wychodzi za mąż za pierwszego z brzegu. Znowu mijają lata, spotykają się w ekskluzywnym domu starców, oboje samotni z głębokim postanowieniem spędzenia razem ostatnich dni życia. Ślub, żeby wszystko było formalnie, i biała suknia panny młodej.

Lenka, czyś ty oszalała?! Jakiej panny młodej!? Suknię już dawno mole zżarły. Romanse są do kitu. Wolę pisać kryminały.

Strzepałam z siebie resztki mrówek i zdjęłam z włosów poszarpaną przez gałęzie chustkę. Umyłam się i przebrałam w dres. Za oknami zrobiło się już całkiem ciemno, a o szyby waliły duże krople deszczu. Pan Kot siedział na wycieraczce przed drzwiami do domu i czekał, aż go wpuszczę. Kość ogonowa bolała mnie coraz silniej. Potrzebowałam czegoś specjalnego, żeby wrócić do formy.

Padło na grzańca. Miałam otwarte wino, jeszcze z zeszłego miesiąca. Nawet jeśli trochę wywietrzało, to na grzańca się nada. Cynamon, goździki, odrobina miodu. Zagrzać.

W pierwszej kolejności dałam jeść Panu Kotu, który miał w nosie moją obolałość i chciał dostać to, co mu się w ramach współmieszkania należało. Kiedy już go obsłużyłam, zajęłam się sobą. Wlałam wino do rondelka, postawiłam na ogniu, dodałam resztę ingrediencji i wciągnęłam zapach świąt. Za oknem nadal ciupało żabami, a mnie ogarniała senność. Ocknęłam się, gdy bulgoczące wino zaczynało spływać po zewnętrznych ściankach rondelka, wydzielając przy tym upojne korzenne wonie. Znowu przegotowałam…

Pan Kot z namaszczeniem wylizywał resztki tuńczyka w sosie własnym, które podeschły i przywarły do ścianek miseczki. Był zmęczony po całym dniu wytężonej pracy, a woń wydobywająca się z ustawionego na kuchence garnuszka działała na niego usypiająco.

Co znowu ta sierota wymyśliła? Już i tak z ledwością dzisiaj powstrzymał się przed wiele mówiącym prychnięciem na widok ciała gramolącego się z wysiłkiem i pojękiwaniem z kupki kamieni. Nie zamierzał jej przypominać, że własnoręcznie i dobrowolnie zgromadziła sterty gruzu szumnie nazywanego kamieniami wapiennymi. Obok ułożyła otoczaki, które podobno miały ozdobić ogrodowe oczko. Oby.

Usadowił się wygodniej na parapecie i z lekka czknął rybą. Znowu zjadł zbyt dużo. Z mozołem podniósł łapkę do pyszczka i zaczął czyścić pazury. No już, już, wyłącz te smrody, kobieto. Że też wszystkiego trzeba w tym domu pilnować!

W końcu wyłączyła. Przez chwilę stała i wdychała zapach, jakby to co najmniej była kocimiętka. Wlała miksturę do kubka i poszła zasmradzać pokój. I gdzie on będzie spał?

Pan Kot potępiająco machnął łapą i postanowił, że wyjdzie na dwór. Tę noc spędzi poza domem, choćby miał spać na wycieraczce.

A potem łaskawie wróci. Jak zawsze.

Ranek wstał rześki. Powiało chłodem. Kto to widział takie wahania temperatury pod koniec sierpnia! Było nie było, to wciąż jest lato. Od upału powyżej trzydziestu stopni do deszczowych trzydniówek z temperaturą w porywach do piętnastu. Choćby człowiek nie wiem jak chciał twórczo pracować, to i tak nie jest w stanie. Pogoda na to nie pozwala.

Kość ogonowa bolała mnie coraz mocniej, więc siedzenie sprawiało trudności. Pytanie, jakim cudem cokolwiek napiszę i wyrobię się z terminem do połowy listopada, wisiało w powietrzu bez odpowiedzi. Już dawno przestałam wierzyć w cuda. Za wyjątkiem tych pod patronatem świętego Antoniego, ale to całkiem inna sprawa i porządny święty.

Postanowiłam, że po śniadaniu jeszcze raz przeczytam konspekt przyszłej książki i spróbuję podjąć jakieś decyzje. Cokolwiek, byleby pchnąć sprawy do przodu. Mordercę miałam wymyślonego, a nieboszczyk, cóż… nie był taki zły.

Otworzyłam okno, żeby pokój się przewietrzył, gdyż nadal czułam lekką woń moich kulinarnych eksperymentów z winem. Pan Kot ułożył się na kanapie, przygotowany do głaskania, a ja sięgnęłam po nakreślony jakiś czas temu plan i zagłębiłam się w czytaniu.

Przyszły Denat stwarzał pewne problemy. Dziennikarz z wykształcenia i zawodu jeszcze do niedawna zajmujący się problemami typu: skłonności przebrzmiałej gwiazdy do alkoholu, kuracja odchudzająca znanego prezentera czy ekspresowe przedłużanie włosów w salonie piękności będącym pralnią brudnych pieniędzy mafii. Oczywiście o samej mafii nie pisał, gdyż nie zamierzał mieć większych problemów. On specjalizował się w celebrytach. Mężczyzna jeszcze młody i w miarę przystojny, jakby to miało mieć znaczenie dla rozwoju sytuacji, z mało skomplikowanym życiorysem, u którego doszły do głosu resztki ambicji i postanowił wyjaśnić sprawę, na którą natknął się, tropiąc ślady drobnych afer wybuchających w wymuskanym światku celebrytów.

Dlaczego facet, który przez większość zawodowego życia zajmował się porównywaniem nóg drugorzędnych aktorek, ryzykuje karierę? Jakiś powód musi być. Może mu ktoś mimochodem rodzinę skrzywdził, przykrość wyrządził niespodziewaną albo groził i okazało się, że akurat na ten typ człowieka groźby działają pobudzająco. Ruszył więc do działania.

„Przyszły Denat przeszedł przemianę po załamaniu psychicznym byłej narzeczonej uwikłanej w nielegalne interesy prowadzone przez firmy Przyszłego Mordercy” – tyle podpowiedział mi konspekt.

Przyszły Morderca też niczego sobie… To osoba uważająca, że jest nietykalnym pępkiem świata. Kiedy ktoś z zewnątrz zaczął węszyć wokół niego, zrobiło się gorąco. No, może nie od razu gorąco, ale nieprzyjemnie ciepło. A takiego nieprzyjemnego ciepełka nie lubią ludzie biznesu. Największy komfort czują, gdy wokół jest cicho i spokojnie, a oni z uśmiechem załatwiają swoje sprawy.

Mnóstwo osób postronnych. Zdecydowanie za dużo, oceniłam. Muszę kogoś wyciąć. Czytałam, zastanawiając się, co mnie podkusiło, by tak namotać w konspekcie. Powinno być prosto, przejrzyście i zrozumiale dla czytelnika, a sama się w tym gubię.

I najważniejsza sprawa – lokalizacja!

Przypomniałam sobie lata temu podczytywane porady na temat pisania bestsellerów. Stało tam jak byk, że najważniejsza oprócz miłości jest lokalizacja. Czyli żadna pipidówka, żadna prowincja, co najmniej Wrocław albo Gdańsk, a najlepiej od razu z grubej rury wysłać bohaterów do Londynu albo innego Paryża. Z przejęcia zaczęłam obgryzać ostatni ołówek. Chciałam zabłysnąć, wymyślić coś atrakcyjnego i przebić tym inne kryminały.

Tak… to było to! Powinnam wysłać mordercę do Barcelony! Torreador w czasie corridy przez przypadek zamiast byka zabija nieszczęsną ofiarę, która nie wiadomo w jaki sposób znalazła się w zasięgu tej tam długiej, nigdy nie pamiętam, jak się to narzędzie zbrodni nazywa. Zapada cisza, wszyscy na ostatnim wdechu, a tu świst i denat gwarantowany. Torreador płacze rzewnymi łzami i okazuje się kobietą.

Wzruszające, jednak to nie ten gatunek literacki. Poza tym o ile dobrze pamiętam, corridy w Katalonii zostały zakazane. I bardzo dobrze! Robienie spektaklu ze śmierci zaszczutego zwierzęcia nikomu nie przynosi chluby.

Tak się wczułam, że prawie miałam przed oczami scenę konania i niesienia pomocy usta-usta. Z zamyślenia wyrwał mnie gwałtowny dźwięk przypominający ryk krowy. To pies państwa Mazurków sygnalizował potrzebę natychmiastowego wyjścia na spacer. Zanim zdążyłam odłożyć lapka z kolan na ławę, do kakofonii dźwięków dołączył odgłos kosiarki spalinowej, którą uruchomił sąsiad, i warkot helikoptera zmierzającego w kierunku szpitala. O błogim spokoju, jakże potrzebnym przy pisaniu, mogłam zapomnieć.

Zrobiłam listę zakupów, przebrałam się w dyżurne wyjściowe ciuchy i wyszłam do sklepu.

Miasteczko jest większe, niż myślą ci, którzy po raz pierwszy słyszą jego nazwę. Kilkadziesiąt tysięcy mieszkańców, mnóstwo imprez kulturalnych, dookoła pola i wsie. To idealne miejsce. Mieszkam w nim od urodzenia i nie zamierzam się wyprowadzać. Bo niby dokąd? Do Warszawy? To akurat mi do szczęścia nie jest potrzebne. Na jakąś wieś cichą i przytulną, gdzie w każdej chałupie trup w piwnicy ukryty i mnogość niewyjaśnionych spraw przytłacza? Też nie. W naszych piwnicach jest wystarczająco dużo trupów. Pełny asortyment. Najlepsze do mieszkania są miasta, w których zachowując względną anonimowość, możemy czuć się bezpiecznie. Nie za duże, nie za małe. Moje właśnie takie jest. Rynek i stare miasto zlokalizowane w centralnym punkcie miejskiej mapy oraz osiedla składające się z bloków wybudowanych w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych minionego stulecia. Kilka wieżowców to efekt pracy budowniczych we wczesnych latach osiemdziesiątych, a rozrastające się dzielnice podmiejskie to plon ostatnich lat.

Dzisiaj słońce zdrowo przypieka, a ja idę lewą stroną ulicy, chowając się w cieniu wybujałych lip posadzonych w ramach prac społecznych wykonywanych w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku. Wlokę się powoli, obolała po wczorajszych harcach z siekierką, potykając się na nierównych płytkach chodnikowych. Mijam domy jednorodzinne, wymieniając z ich mieszkańcami zwyczajowe „dzień dobry”. Pogoda dopisała, więc ludzie starają się nadgonić zaległości w ogrodach, pielą rabatki i koszą trawniki na potęgę. Ja też powinnam, bo za chwilę zamiast w miarę zadbanego ogrodu będę miała zarośniętą wybujałą trawą i polnym kwieciem łąkę. Nie ma zmiłuj, swoje trzeba zrobić, nawet książka musi poczekać. Mobilizuję się i przyspieszam kroku. Na szczęście do najbliższego sklepu mam niedaleko. Zostawiam za sobą domki i wchodzę pomiędzy czteropiętrowe bloki. To właśnie tam jest zlokalizowany mój ulubiony sklep.

W środku wieje pustkami. Jak zawsze kupuję pół bochenka chleba, masło, twaróg półtłusty, dwadzieścia deko sera żółtego, wodę mineralną niegazowaną oraz kilka plasterków wędliny, bardziej dla Pana Kota niż dla mnie. Podobno nie należy karmić kotów wędliną. Jednak cóż zrobić, skoro Pan Kot uwielbia szynkową. Dokupuję dwie puszki tuńczyka w sosie własnym i wędzoną makrelę. Wygląda na świeżą. Zjemy z Panem Kotem na kolację. W pamięci przebiegam stan zapasów. Saszetki jeszcze są, sucha karma też. W razie czego dokupię następnym razem w zoologicznym. Dla siebie nie zamierzam gotować obiadu. Odkąd mama wyjechała do cioci, odtąd z lenistwa przeszłam na suchy prowiant tylko dla spokoju sumienia uzupełniany gotowanymi warzywami.

Moje myśli krążą wokół tego kryminału, który nie chce się dać napisać. Denat. Najważniejszy jest denat. A może jednak morderca? Nie. Absolutnie nie. Najważniejszy jest motyw. Powód, dla którego osoba pozornie, a może nawet nie pozornie, tylko naprawdę porządna i prospołeczna jest gotowa sięgnąć po środki ostateczne i zabić. Podobno każdy z nas w określonych okolicznościach może się stać mordercą. Dowiedli tego amerykańscy uczeni. A jeśli to właśnie oni tego dowiedli – kimkolwiek są – nie pozostaje mi nic innego, jak przyjąć to za pewnik. Wszak wszystkie teorie eksportowane zza oceanu są u nas niepodważalną prawdą.

Wracam obładowana siatkami, bo wstąpiłam jeszcze do warzywniaka i dokupiłam trochę ziemniaków, dwa buraki, pęczek marchewek, jabłka i cukier. Dobrze, że mieli ten cukier, bo nie umiem pić gorzkiej kawy. Ziemniaki ugotuję w mundurkach, zawsze to mniej pracy, a podane z masłem i solą są namiastką tych pieczonych niegdyś w ognisku. Pracy nie wymagają, a zachowują pozory obiadu. Idę skrótem koło domu dziecka. Kilku nastolatków gra w piłkę, za którą goni też biały pies podobny do labradora. Zajęci swoimi sprawami, nie zwracają na mnie uwagi. Przemykam w stronę bramy. Nie uśmiecha mi się oberwać piłką w głowę. Powinnam chodzić przez szkolne boisko, byłoby szybciej, ale peszą mnie te wywieszki, że zabronione. Bramki już od kilku lat nie ma, brama otwarta, wszyscy chodzą, a tu zabronione. To moja dawna szkoła. Mnóstwo wspomnień łączy mnie z tymi odnowionymi za unijne pieniądze murami. Doskonale pamiętam lekcje fizyki w sali schowanej we wnęce przy wejściu do pokoju nauczycielskiego. To tam drewnianym krzesłem przyłożyłam koledze, który nieopatrznie wyprowadził mnie z równowagi. Bić się nie lubiłam, ale krzesło jako narzędzie odwetu siłowego sprawdziło się znakomicie. Poza tym lekcje nie były zbyt atrakcyjne i mało kto zwracał uwagę na próbującą nas czegoś nauczyć fizyczkę, skądinąd bardzo sympatyczną i lubianą nauczycielkę. Tylko ta fizyka nikomu nie leżała. Zdaje się, że jej też nie.

Ogólnie bardzo miło wspominam czas podstawówki. Na przykład biblioteka… Tak się zamyśliłam, że o mało nie uszkodziłam faceta, który szedł z naprzeciwka. Duży i przyciężki, zamortyzował moje potknięcie, wykazując się refleksem i podtrzymując mnie za ramię. Mało brakowało, a wraz z siatami wylądowałabym na ziemi!

Bąknęłam jakieś niemrawe „przepraszam”, chcąc w miarę kulturalnie zejść mu z drogi i udać się w kierunku wejścia do szkoły. Chętnie sprawdziłabym, gdzie teraz znajduje się biblioteka. Po trzydziestu pięciu latach wszystko miało prawo się zmienić albo mnie w pamięci przestawić. Facet stał jak wmurowany, wpatrując się we mnie trochę nazbyt intensywnie. Poczułam się nieswojo. Wprawdzie był środek dnia, a nawet co bardziej dociekliwi dostrzegliby, że do środka dnia kilku godzin brakuje – jednak strach mnie obleciał. Jak mówią, „dla chcącego nic trudnego”. Kto powiedział, że nie można mordować w południe? Byłby z tego nawet niezły tytuł w lokalnej prasie: „Śmierć w południe”.

– Lenka?! – Facet zagulgotał radośnie. – Kobieto, kopę lat! Ja to mam szczęście… Dopiero co wróciłem i już cię spotykam!

Nie rozumiałam tej jego radości i nie „spotykam”, tylko „potykam”. To ja się o niego potknęłam! Uniosłam głowę i przyjrzałam się uważniej rozradowanemu mężczyźnie. Coś piknęło mi w środku, bo te oczyska były jak dwa jeziora głębokie, prawie Hańcza. No, nie może być! Czyżby Eugeniusz Słodki się odnalazł?

– Gieniu, to naprawdę ty? – kwiknęłam radośnie, powstrzymując odruch ponownego rzucenia mu się w ramiona. Już w pełni usprawiedliwionego.

– Pamiętasz? No ty byś nie pamiętała… – mamrotał z rozczuleniem, zabawnie podrygując. – Koniecznie musimy się spotkać i pogadać. Masz kontakt z naszymi? Bo ja w ogóle, ale pomyślałem, że przyjadę i kogoś znajdę. Siądziemy, pogadamy… Będzie jak za dawnych czasów. Nasza stara buda – westchnął z rozrzewnieniem. Przerwał tyradę, żeby złapać oddech. Zanim zdążyłam się wtrącić, kontynuował: – Lenka, nawet nie wiesz, jak się cieszę, że cię widzę. To co? Dzisiaj wieczorem? – Wyjął ręce z kieszeni, tłamsząc w nich wizytówkę. – Masz. Tu jest numer do mnie – rzekł i wcisnął mi kartonik. Sięgnął jeszcze raz do kieszeni i wygrzebał z niej telefon komórkowy. – Rzuć no namiary na siebie, żebyśmy kontaktu nie stracili – rozkazał.

No to rzuciłam, bo rzeczywiście byłoby głupio tak się odnaleźć i od razu zgubić. Pomyślałam, że jak kuć żelazo, to tylko gorące, więc z miejsca zaproponowałam:

– Jasne! Jeśli ci pasuje, to o siódmej w Pinezce. Zadzwonię do ludzi. Tylko że wiesz, jak teraz jest… Wszyscy są obłożeni obowiązkami i mogą nie przyjść. Gdy mieliśmy mieć spotkanie klasowe, to też wszyscy chcieli, gadali, żeby zorganizować, a potem połowa klasy nie przyszła. Wiesz, jak jest – powtórzyłam niezobowiązująco i przypominając sobie o wieloletniej nieobecności Gienia w Miasteczku, wyjaśniłam mu, jak dojść do proponowanej przeze mnie knajpy.

– Wiem, wiem… ale ty przyjdziesz? – upewnił się. – Bo wiesz, mamy do pogadania.

Mieliśmy.

– Przyjdę – zapewniłam. – Skoro już się odnalazłeś, to nie przepuszczę takiej okazji i wyspowiadam cię za wszystkie czasy – zażartowałam. Po chwili zapytałam w celu doraźnego zaspokojenia ciekawości: – A gdzie ty się podziewałeś przez te wszystkie lata?

Gieniu łypnął na mnie, z lekka zezując, co oznaczało, że zadałam niewygodne pytanie. Odpowiedział:

– W Australii byłem. No to na razie! – Zakręcił się w miejscu i w chwilę potem zniknął w bramie prowadzącej ze szkoły na ulicę, a ja – wybita z rytmu – nie zawracając sobie głowy szkolną biblioteką, podążyłam do domu.

Jedno mi nie pasowało. Mój kolega mówił tak, jakby nigdy z Polski nie wyjeżdżał, a przecież tyle lat w Australii powinno było się odbić na akcencie.

Do trzeciej zdążyłam obdzwonić jedną trzecią byłej klasy, każdego informując o powrocie naszego kolegi z podstawówki, Eugeniusza Słodkiego, i planowanym spotkaniu w Pinezce. Knajpa ta została wybrana ze względu na strategiczne położenie. Wszyscy mieliśmy do niej równie blisko, co daleko. Były też wspomnienia – spotkanie klasowe sprzed prawie dziesięciu lat trwające upojnie do piątej nad ranem. To były piękne czasy!

Otrząsnęłam się z zamyślenia. Powinnam coś przełknąć, bo nie lubiłam wychodzić z domu głodna, zadzwonić w parę miejsc i przyjść na umówione spotkanie dobre piętnaście minut wcześniej.

Rzeczywiście, mieliśmy do pogadania. Jeżeli kiedykolwiek miałam wątpliwości co do tego, kto zakosił mi płytę ABBY, to teraz już byłam pewna, że Słodkiego ruszyły wyrzuty sumienia. Poza tym łączyła nas tamta sprawa. Szczerze mówiąc, już dawno zdążyłam o niej zapomnieć, ale jeżeli Gieniu ją miał na myśli, a byłam prawie pewna, że tak, to coś było na rzeczy. Znaleźliśmy się wtedy w nieodpowiednim miejscu o niewłaściwym czasie, a zaraz potem był koniec roku szkolnego, koniec podstawówki, i on zniknął. Na całe długie trzydzieści pięć lat. Cóż, porozmawiamy. Może mój szkolny kolega ma całkiem co innego na myśli. Tego na razie nie wiedziałam.

Nie było innego wyjścia, jak szybko przygotować się na wieczór.

Doszło do mnie, że trzeba coś na siebie włożyć, coś innego niż dyżurne ciuchy do sklepu. Należę do kobiet, które na ostatni moment odkładają szukanie w szafie czegokolwiek niezmiętego. Zdarza mi się prasować, ale to rzadkość. Po prostu cierpliwie czekam, aż się wyprostuje. Właśnie pracowicie prostowałam zagięcia w dżinsach, które zgruchmonione leżały w głębi szafy , gdy rozległ się dzwonek telefonu. Mojemu „proszę” odpowiedziała niczym niezmącona cisza. Byłam do tego przyzwyczajona. Po ostatnich zmianach związanych z przełączeniem na coś tam telekomunikacyjne, głos po drutach szedł dłużej i zanim dotarł do ucha, trzeba było odczekać. Po chwili doszło do mnie końcowe „bry” i świst. Grzecznie się przywitałam, czekając, co dalej nastąpi.

– Czy mam przyjemność rozmawiać z właścicielką numeru?

– Tak, przy telefonie – odpowiedziałam, choć byłam niepewna, czy dobrze robię. Człowiek nigdy nie wie, jakie licho siedzi po drugiej stronie słuchawki.

– Bardzo mi miło. Pani numer telefonu otrzymałem od Janiny Jaśkowiec, która potrzebuje dodatkowej prezentacji, by otrzymać nasz jedyny i niepowtarzalny odkurzacz w cenie promocyjnej. Kiedy możemy urządzić u pani tę prezentację? Nadmienię, że pani Janinie się spieszy, ponieważ promocja trwa tylko do dzisiaj do godziny dwudziestej czwartej. Czy dwudziesta pani odpowiada? Czy małżonek będzie obecny na pokazie?

– Jaki małżonek? – zapytałam przytomnie.

– Pani małżonek – odpowiedział mój rozmówca z przyganą w głosie. Rzeczywiście, moje pytanie o małżonka było nieco dziwaczne.

Wzięłam się w garść.

– Proszę pana – zaczęłam uprzejmie – po pierwsze nie znam żadnej pani Jaśkowiec, pierwszy raz słyszę to nazwisko, po drugie nigdy i pod żadnym pozorem nie urządzam w moim domu prezentacji, a po trzecie, najważniejsze, małżonek rozwiódł się ze mną ponad dziesięć lat temu i szczęśliwie już ze mną nie mieszka. Zrozumiał pan? Nie nadaję się do tego typu akcji.

Po drugiej stronie słuchawki zapadła krępująca cisza, ale mężczyzna szybko odzyskał rezon i miłym głosem zapytał:

– A może ktoś z pani znajomych urządziłby prezentację odkurzacza u siebie? Jeśli poda mi pani numer telefonu, to nie będzie pani musiała czegokolwiek załatwiać. Zadzwonię i powołam się na panią. Jak godność, żebym wiedział?

W tym momencie zrozumiałam, że padam ofiarą wymuszenia ujawnienia danych osobowych, a wskazówka zegara niebezpiecznie zbliża się do piątej. Nie siląc się na uprzejmości, rzuciłam panu krótkie „do widzenia” i odłożyłam słuchawkę. Nie zdążyłam ruszyć się z miejsca, gdy telefon ponownie się rozdzwonił. Tym razem dźwięcznie przywoływała mnie do siebie komórka. Na wyświetlaczu zobaczyłam nieznany mi numer. Odebrałam i nim zdążyłam cokolwiek powiedzieć, ten ktoś się rozłączył. Nacisnęłam wybieranie ostatniego połączenia i cierpliwie czekałam, ale sygnał zajętości nie dawał szans na szybką reakcję. Odpuściłam i wróciłam do wybierania ciuchów. Jakaś bluzka by się przydała do tych pomiętych dżinsów.

Nakarmiłam Pana Kota, pozamykałam wszystkie okna i drzwi. Jeszcze dwadzieścia lat temu, wychodząc z domu, zostawiłabym otwartą bramkę i uchylone okno na piętrze, przekonana, że nic złego stać się nie może. Trasę do Pinezki pokonałam w piętnaście minut i lekko zdyszana opadłam na krzesło przy stoliku osłoniętym dużym parasolem z nadrukiem lokalnego browaru. Uspokoiłam oddech i rozejrzałam się, usiłując wśród ludzkiego mrowia popijającego piwo z kufli znaleźć znajome twarze. Nikogo. Pomyślałam, że może siedzą wewnątrz lokalu. Nawet trochę się tym zmartwiłam, ponieważ pogoda była odpowiednia do relaksowania się pod parasolem. Z niechęcią podniosłam się i powędrowałam do środka. Wewnątrz było pusto. Z głośników sączyła się nienachlana muzyka, a przyćmione światła tworzyły miłą atmosferę. Brak obsługi przy barze wskazywał, że klienci jednak bardziej cenią sobie miejsca na świeżym powietrzu. Pchnęłam wahadłowe drzwi i weszłam na zaplecze. Młoda dziewczyna paliła papierosa, opierając się plecami o framugę drzwi. Przy uchu trzymała telefon i nie poświęcając mi ani grama uwagi, nawijała coś o wizycie u kosmetyczki.

Przywołałam ją brutalnie do rzeczywistości i po chwili z małym piwem w kuflu wyszłam na zewnątrz. Ucieszyłam się, gdyż przy stoliku siedziały Agnieszka z Kaśką. Właśnie zbliżał się też Adam, jak zawsze z plecakiem w ręku. Znaczy trzon grupy przyszedł, ale Słodkiego ani śladu.

Dzwoniliśmy do niego co kilkanaście minut, do dziesiątej bateria piw urosła, a Adam nerwowo tłumaczył żonie, że jeszcze ma kilka spraw do załatwienia. Po dwudziestej drugiej odpuściliśmy, a ja obiecałam, że gdy tylko Gienka spotkam, to w imieniu wszystkich kumpli obiję mu pysk. Bez dwóch zdań. Zasłużył.

Po kilku dniach gniew na świeżo odzyskanego i utraconego ponownie kolegę mi przeszedł i zaczęłam podejrzewać, że może stał się ofiarą nieszczęśliwego wypadku. Gieniu, jaki był, taki był, ale jeżeli dobrze się domyślałam, o czym chciał pogadać, to bez powodu by sobie naszego spotkania nie odpuścił.

Nieco zbyt dżdżysta i chłodna końcówka sierpnia zapomniała, że jeszcze trwa lato, i zachowywała się tak, jakbyśmy już mieli jesień i to nie tę polską i złotą, tylko angielską – pełną szarugi i mgieł. Nadejścia lepszej pogody na razie nic nie zapowiadało. Jak rzadko o tej porze roku zdarzało mi się przepalać w piecu. Po tygodniu piętnastostopniowych temperatur na zewnątrz w domu było coraz chłodniej.

Pisałam. W końcu udało mi się złapać ciąg do klepania w klawisze i nie zawracając sobie głowy doraźnymi porządkami, zarastającym ogrodem i innymi w tym momencie mało ważnymi sprawami, zapełniałam strony na ekranie lapka. Cieszyłam się jak głupia, bo w końcu denat miał się spotkać z mordercą i wszystko zaczynało się prawidłowo układać. Konstruując intrygę kryminalną, trzeba cały czas pamiętać, by w odpowiednim momencie skrzyżować drogi Przyszłego Mordercy z Przyszłym Denatem. Nie zawsze jest to łatwe do wykonania, ale kryminał opiera się na logice, nawet jeżeli czytelnikowi wydaje się, że intryga jest kompletnie oderwana od rzeczywistości. Nic z tego. Zawsze w finale widać zadzierzgnięcie akcji.

Miałam już ponad pięćdziesiąt stron i pewnie zmierzałam ku zbrodni. Akcję, tak jak planowałam, częściowo ulokowałam w Barcelonie. Wystarczyła dobra wyszukiwarka obiektów, mapy Google i laptop pełen moich zdjęć sprzed kilku lat. Szybko odświeżyłam sobie pamięć. Parę lat temu włóczyłam się po zaułkach i nie tylko zaułkach Barcelony. Teraz tamte doświadczenia ze znawstwem przelewałam na elektroniczny papier. Część akcji dla przeciwwagi ulokowałam w Miasteczku. Stąd pochodził denat. Żeby wszystko dobrze rozplanować, postanowiłam zrobić wizję lokalną. Pamięć pamięcią, ale lubię wszystko sprawdzić osobiście. Poza tym głupio posługiwać się nowoczesną techniką, gdy wszystko jest na miejscu.

Postanowiłam się ruszyć z domu. Do pojemnej torby spakowałam aparat fotograficzny i podręczny notes, w którym zapisuję na bieżąco pomysły do książek. Panu Kotu dosypałam suchej karmy, żeby czuł, że o niego dbam, narzuciłam na ramiona lekką kurtkę i wyszłam. Pierwotnie plan zakładał, że podjadę na miejsce akcji samochodem, ale plan swoje, a życie swoje. Tygrysek nie zapalił, a ja zrozumiałam, że czekają mnie nowe wydatki. Po ostatniej reanimacji auta usłyszałam, że wypadałoby wymienić akumulator, ale że samochód sprawował się przyzwoicie, rada poszła w zapomnienie. Jakbym mało miała na głowie. Mama mogłaby już wrócić i wprowadzić stały rytm do naszej egzystencji. Najlepiej w postaci trzydaniowych obiadów. Zrezygnowana, odpuściłam rzężącemu samochodowi, wyjęłam kluczyki ze stacyjki i powędrowałam z powrotem do domu. Ta kurtka była zbyt lekka na taką pogodę.

Ubrałam się nieco cieplej i dzielnie ruszyłam w kierunku przystanku autobusowego. Nie czekałam długo. Po kilku minutach pojawiła się pusta jedynka, którą mogłam dojechać w pobliże upragnionego miejsca. Zamierzałam pstryknąć kilka zdjęć oraz przypomnieć sobie lokalizację charakterystycznych punktów, żeby mi się odległości zgadzały. Niestety, mogłam dojechać tylko do peryferii, a dalej musiałam udać się na piechotę. W sumie byłam zła na siebie. Równie dobrze mogłam tu przyjechać jutro, a nawet za tydzień. To nie! Uparłam się na już! Wysiadłam z autobusu popychana przez babę z torbami, która parła do przodu, jakby brała udział w zawodach w wysiadaniu na czas. Siłą rozpędu dotarłam do ronda i przeczekałam sznur tirów, które nie zamierzały się zatrzymać na widok osoby stojącej przy przejściu. Jak zawsze panowie kierowcy byli ponad to! Gdy tylko udało mi się wypatrzyć lukę między samochodami, desperacko wdarłam się na przejście dla pieszych i zapominając o instynkcie samozachowawczym, przemknęłam na drugą stronę ulicy. Odgłosy hamowania za plecami świadczyły nie tylko o moim refleksie. Uff, odsapnęłam z ulgą, najbardziej ekstremalną część trasy miałam już za sobą. Teraz mogłam wrzucić na luz i rozpocząć pracę w terenie. Nie czekając długo, uwieczniłam na zdjęciach samochód czekający na nowożeńców. Wielka, biała limuzyna ozdobiona bijącymi w oczy złotymi, nieco rozchwianymi u podstawy obrączkami przyciągała wzrok i reklamowała agencję świadczącą usługi ślubne. Przy okazji cyknęłam zdjęcie wiaduktu, żeby pamiętać wysokość przejazdu. Nie było mi to w tej chwili do niczego potrzebne, ale być może kiedyś się przyda. Przeszłam pod mostkiem, uchylając głowę przed kapiącymi kroplami. Znowu na górze zgromadziła się kałuża po poprzednich deszczach. Przyspieszyłam kroku i wyszłam na prostą. Miałam przed sobą rozgałęzienie głównej drogi. Postałam chwilę, przyciągając uwagę wałęsającego się w okolicy małego psa. Wyglądał na takiego, co lubi podróże. Oczy mu błyszczały zachęcająco, a ogon omal nie odpadł od zawrotnego merdania. Piesek wyraźnie miał ochotę na moje towarzystwo. Okej, w takim razie niech on wybiera. Na los szczęścia, Baltazarze, pomyślałam i pochylając się nad psiakiem, poprosiłam dobitnie: prowadź, idziemy. Piesek zrozumiał moje żądanie i wysforował się przede mnie, biegnąc w kierunku jednego z odgałęzień ulicy. Do czego to doszło, żeby obcy psiak wybierał mi miejsce akcji, pomyślałam z rozbawieniem i sięgnęłam do torby, by powtórnie wyjąć z niej aparat fotograficzny. Robiło się ciekawie.

Do przystanku dowlokłam się ostatkiem sił i z westchnieniem ulgi usiadłam na ławeczce. Co mi przyszło do głowy, żeby umieszczać część akcji na komunikacyjnym odludziu? Powiało chłodem. Niebo zaciągały brudnoszare chmury. Te odgórne przetasowania zapowiadały ulewę. Już zamierzałam zacząć rozczulać się nad sobą, bo nie przepadam za taką aurą, gdy spojrzałam w lewo, w stronę, z której miał nadjechać autobus.

Przepadłam!

Serce mi zadrgało na widok zabójczo przystojnego bruneta. Stał obok przystanku i przepisowo, poza miejscem publicznym, palił papierosa. Ach, jak on się zaciągał! Z takim zaangażowaniem i maestrią, jakby od tego zależała jego przyszłość. A może także teraźniejszość? Jestem uczulona na dym z papierosów, unikam palaczy, ale ten miał w sobie urok wielkiego świata i dodatkowo wdzięk hiszpańskiego kochanka. Odziany w przykusy płaszczyk ze sztruksu w odcieniu śliwki węgierki, czarne dżinsy i szmaragdowozielony szal był kolorową plamą, pacnięciem pędzla domorosłego artysty na szarym, przeciętnym do bólu tle. Nie mogłam oderwać od niego oczu. Mężczyzna skończył palić, rzucił niedopałek na płytę chodnika i wdeptał w beton. W tej samej chwili nadjechał autobus i grupa z przystanku ruszyła szturmem do ataku. Autobus był mały, grupa duża. Całe szczęście, że mój jeszcze nie nadjechał. Mogłam spokojnie się przyglądać bezładnej szarpaninie. Dlaczego ludzie nie potrafią uformować klasycznej kolejki? Liczba miejsc siedzących i miejsc stojących wypisanych na boku autobusu dobitnie wskazywała, że każdy powinien się zmieścić. Że nie każdy będzie siedział? Cóż, tak bywa.

Zajęta śledzeniem przebiegu wsiadania, nie zauważyłam momentu oddalenia się mężczyzny od przystanku. I, niestety, ode mnie. Nie wsiadł do autobusu, tego byłam pewna. Sklęłam się w myślach za brak podzielnej uwagi i jeszcze raz rozejrzałam się wokół, usiłując przebić się wzrokiem przez ciżbę ludzką i wyśledzić choć cień śliwki węgierki. Jasny gwint! Zniknął!

Nie miało sensu wyczekiwanie na jego powrót ani tym bardziej węszenie w okolicach przystanku w godzinach szczytu. Mogłam tylko liczyć na miłosierny przypadek, który ponownie przetnie nasze drogi lub – mówiąc górnolotnie – skrzyżuje nasze losy. Gdybym wtedy wiedziała, jak skrzyżuje, to odpukiwałabym ten pomysł do upadłego. Z jakiego powodu przypadek miałby się angażować w moje sprawy, tego nie wiedziałam, ale facet miał w sobie to coś, co sprawia, że kobiety zatrzymują na mężczyźnie wzrok dłużej, niż to jest wskazane. Palił… Cóż, nie ma ludzi bez wad.

Nieco rozczarowana wsiadałam do mojego autobusu. Przystankowy tłum rozjechał się po dzielnicach Miasteczka. Usiadłam wygodnie na miejscu przy oknie i zaczęłam myśleć. Miałam na myślenie niewiele ponad dwadzieścia minut. Autobus przebijał się przez ulice, co jakiś czas wypluwając sporą grupę osób. Co to się porobiło, że ludziom nie chce się przejść pół kilometra, tylko od razu muszą jechać. Wysiadłam przy sklepie całodobowym i skierowałam się w stronę mojej dzielnicy. Miło tu u nas i skromnie. Mniejszy ruch na drodze, brak szpanerskich sąsiadów i traktorów do koszenia trawy na stumetrowych trawnikach. Dobre i to.

To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: