Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Przeraźliwy chłód - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
24 sierpnia 2021
Ebook
9,99 zł
Audiobook
19,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
9,99

Przeraźliwy chłód - ebook

Czasem jedno przypadkowe zdarzenie potrafi nadać życiu zupełnie nowy bieg. Tak dzieje się, kiedy w ręce bohatera trafiają wyjątkowe karty do tarota. Okazuje się, że właścicielką talii była madame Lhullier – najsłynniejsza warszawska kabalarka końca XVIII wieku i metresa króla... Czy moc kart może ujawnić się przeszło sto lat później? Czas przygotować się na spotkanie ze światem, który wymyka się nauce i zdrowemu rozsądkowi.

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-87-269-5101-1
Rozmiar pliku: 347 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Tego dnia Paweł Dómaszyn obudził się rano w stanie godnym pożałowania. Usta miał wyschnięte, wargi spieczone, a w głowie czuł ciężar przelewającego się ołowiu. Kiedy uniósł się znad poduszki, poczuł ostry ból rozsadzający czaszkę. Jęknął cichutko, zamknął oczy i ponownie opadł na łóżko. Leżał przez jakiś czas nieruchomo i cierpiał okropnie. W końcu zdecydował się ponownie odemknąć powieki. Zerknął w bok, gdzie przy jego łóżku na nocnym stoliku cykał wielki budzik. Choć okno zaciągnięte było zasłoną i w pokoju panował gęsty półmrok, dostrzegł jednak, że dochodzi już godzina dziesiąta.

Zrozumiał, że nic go już nie uratuje przed opuszczeniem posłania. Przyrzekając sobie solennie, że nigdy więcej, ale to naprawdę już nigdy więcej nie wypije ani kieliszka alkoholu, i czerpiąc siły z tego postanowienia, zwlókł się z łóżka. Wsunął na stopy kapcie i chwiejnym krokiem powędrował do kuchni. Tam na taborecie przy żeliwnym zlewie stała miednica. Nalał do niej wody i zanurzył głowę. Niewiele to pomogło, wsadził więc głowę do zlewu i drżącymi palcami odkręcił kurek. Strumień lodowatej wody lejący się na kark sprawił, że ból jakby nieco przygasł, stał się łatwiejszy do wytrzymania.

Wyciągnął mokrą głowę ze zlewu i przejrzał się w lustrze zawieszonym nad taboretem z miednicą. Ze zmierzwionych włosów i całkiem zdefasonowanych wąsów kapały krople wody. Oczy miał zapuchnięte i zaczerwienione, a z ogólnego wyrazu twarzy poznać było można, jak cierpi.

Westchnął, a potem opanowawszy jako tako dygotanie palców zabrał się do golenia. Mydło rozrobił w zimnej wodzie, gdyż zapalenie prymusa bez spowodowania pożaru wydało mu się zadaniem zbyt trudnym. Pamiętał, że z prymusa czasami wycieka spirytus. Pewnego razu zdarzyło się, że niebieski płomień zaczął rozlewać się wokół maszynki, na której ustawiał właśnie czajnik. Gdyby w tym samym czasie nie było go w kuchni, pożar rozprzestrzeniłby się szybko. Od tego wypadku Paweł ustawił prymus na środku węglowego pieca kuchennego, którego nigdy nie używał, jako że stołował się na mieście. W domu gotował sobie tylko wodę na herbatę i jajka.

Składając srebrzystą brzytwę, jeszcze raz ocenił w lustrze swój wygląd. Czuł się nieco lepiej. Zaczął się więc ubierać i przez cały czas zastanawiał się, jak właściwie doszło do tego, że wczoraj upił się aż tak haniebnie.

Boże, powtarzał w myśli, świnią jestem okropną i paskudną... Jakże ja mogłem się tak ululać. To przez Wacława. To był jego pomysł z tym cafe szantanem... Jakże ja mogłem na to przystać! I cośmy tam wyprawiali?... Ta panienka, która nie wiadomo skąd znalazła się przy naszym stoliku... Jakże ona miała na imię?

Przez chwilę ogarnęło go niejasne, pełne obawy podejrzenie, że owa „panienka” towarzyszyła mu nie tylko przy stoliku... Nie! Na pewno nie! Panienka pojechała z Wackiem. On wrócił do domu samotnie. Przypomniał sobie, jak zaspana Maciejowa okutana w mężowską baranicę odmykała mu bramę. Dał jej jakieś pieniądze. Chyba całego rubla. Boże, co ze mnie za świnia straszna i szmata! Do jakiegoż to okropnego upodlenia zdolna jest ludzka istota! Byle tylko Elżunia się nie dowiedziała... Cóż to mi do głowy strzeliło!

Był szczerze zmartwiony. Żywił gorące uczucia do panny Elżbiety i planował ożenek. Miało to być najpoważniejszym krokiem na drodze wiodącej do całkowitego ustatkowania. A tymczasem znowu przydarzyła mu się paskudna, kolejna wpadka.

Skończył się ubierać. Zachciało mu się palić. Sięgnął do kieszeni, wydobył papierośnicę. Okazało się, że jest pusta. Zaklął.

Nieco przyciszony zabiegami toaletowymi ból głowy odżył nagle z dawną gwałtownością. A może by coś zjeść? Może by to pomogło? Przypomniał sobie jednak, że w kawalerskim gospodarstwie nie ma chyba zbyt wielu zapasów. Najwyżej znajdzie kilka jajek, starą bułkę, trochę masła i pół tabliczki czekolady. Tak, czekolada powinna gdzieś być na pewno.

Zaczął jej szukać. Znalazł w szufladzie biurka, na którym obok popielniczki, wypełnionej po brzegi siwym popiołem i niedopałkami, pod naftową lampą leżały porozrzucane, także posypane popiołem arkusiki papieru zapisane gęstym nerwowym pismem.

Na widok czekolady poczuł mdłości. Nie! Stanowczo niczego teraz przełknąć nie potrafi! Za to gdyby tak strzelić kielicha... Wychylić niewielki kieliszek wódki albo jeszcze lepiej koniaku... Tak, to by mogło pomóc. Na pewno by pomogło. Niestety, w mieszkaniu nie znajdzie ani kropelki alkoholu. Tego był pewny. Nawet nie próbował szukać. Pomyślał, że czas wyjść. Prawdę mówiąc powinien zostać w domu, zasiąść przy biurku i zabrać się do pracy. Jeszcze wczoraj rano przysięgał sobie, że od jutra ostro zabierze się do roboty. Ma już przecież napisane prawie pięćdziesiąt stronic. To może być niezła powieść. Wacek, któremu czytał fragmenty, kręcił nosem, że „Otchłań“ za bardzo coś trąci Przybyszewskim, i to Przybyszewskim dla ubogich, Elżunia zaś powiedziała, że to, co jej Paweł odczytał, jest nieprzyzwoite, ale Domaszyn wcale się tym nie przejął. Uważał, że przez Wacka przemawia zwyczajna zazdrość, sam by chciał coś takiego napisać! A Elżunia, kochana Elżunia jest jeszcze okropną filisterką i musi minąć trochę czasu zanim odpowiedniego nabierze poloru, przebywając w jego towarzystwie.

Popatrzył na rozrzucone po biurku arkusiki. Do bólu głowy, budzących się mdłości i ogólnego zeszmacenia dołączyła się jeszcze gorzka myśl, że znowu nie zasiądzie do pisania. Jeszcze jeden dzień przepłynie bezmyślnie zmarnowany, stracony raz na zawsze... Choć kto wie? Może jednak po południu, kiedy uspokoi się ten cholerny kociokwik... Teraz trzeba tylko wyjść na ulicę, wstąpić do jakiejś kawiarni i zamówić kawę z kieliszkiem koniaku. Byle tylko nie spotkać kogoś znajomego...

Kiedy założył już palto, odczuł niejasno, że chyba o czymś zapomniał. Po sekundzie uświadomił sobie w czym rzecz. Chodziło o pieniądze! Wczoraj wydał chyba wszystkie... Te kolejne zamówienia, ten przyniesiony w metalowym kubełku pełnym lodu szampan, te koniaki... Płacił za wszystko. Tak, to nie Wacek płacił, ale on. Wacek lojalnie uprzedził, że jest całkiem spłukany... Jak to tam było? Kto właściwie kogo zaprosił do tego lokalu? To chyba nie był jednak pomysł Wacka...

Cholera! Jasna cholera! Co mi do głowy strzeliło? Przecież wiedziałem, że mnie nie stać na takie brewerie. Ile to ja miałem w portfelu? Chyba trzydzieści pięć rubelków... Rubla dał Maciejowej, jakiś papierek wcisnął dorożkarzowi, który mu się za to w pas ukłonił, a ile wyniósł rachunek? Zupełnie nie pamięta momentu płacenia.

Sięgnął po portfel. Uważnie przejrzał wszystkie przegródki. Znalazł książeczkę legitymacyjną, bilety wizytowe, kilka starannie złożonych listów i trzy francuskie prezerwatywy w barwnych opakowaniach, na których pod napisem _Sureté_ wyrysowano trzy wielkie wykrzykniki. Wszystko było na swoim miejscu, brakowało tylko pieniędzy. Nie znalazł w portfelu nawet i rubla. Poczuł, że oblewa się potem . Paskudna historia! Jakiekolwiek honorarium otrzymać może dopiero za tydzień... I cóż to zresztą za honorarium! Uśmiać się można! Trzy kopiejki od wiersza najczęściej. Panowie redaktorzy mają twarde serca i węża w kieszeni. Wszyscy. No, może Miriam jest trochę hojniejszy. Ale cóż z tego, skoro właśnie Miriam drukuje jego utwory nie za chętnie i nieczęsto.

Gorączkowo zaczął grzebać po wszystkich kieszeniach. Znalazł garść monet. Była wśród nich jedna srebrna półrublówka i sporo miedziaków. Zebrało się dwa ruble i piętnaście kopiejek. Było oczywiste, że z taką sumą nie dociągnie do przyszłego tygodnia. Wizyta w antykwarni pana Bisère stała się palącą koniecznością.

Z jednej z szuflad biurka wyjął piękną staroświecką tabakierę. Obejrzał ją z żalem. Nie miał ochoty rozstawać się z nią jeszcze. Kupił ją za psie pieniądze trzy tygodnie temu. Gdyby udało mu się przetrzymać tabakierę jeszcze z miesiąc, mógłby za nią dostać sporą sumkę. Pan Jeślicki kochał się w tego rodzaju przedmiotach i zapłaciłby wiele, żeby tylko ta tabakiera uzupełniła jego kolekcję. Domaszyn był pewny, że na jej widok w oczach Jeślickiego zapłonęłyby pożądliwe ogniki i zapewne zapłaciłby w rezultacie każdą sumę leżącą w jego możliwościach. Niestety, pana Jeślickiego nie ma w Warszawie. Podobno bawi w San Remo i do kraju ma powrócić za cztery tygodnie. Pozostaje więc tylko wizyta u pana Bisère. Owinął tabakierę w kawałek papieru i wcisnął paczuszkę do kieszeni płaszcza. Wyszedł z mieszkania.

Na wąskim, ciasnym podwórzu-studni, którego prawie połowę wypełniała stojąca w cieniu trzepaka ogromna skrzynia cuchnącego śmietnika, natknął się na Maciejową. Żona stróża wsparła się o miotłę i obrzuciła Domaszyna krytycznym spojrzeniem.

Uśmiechnął się do niej niewyraźnie, a Maciejowa zagadała poufale zrzędliwym tonem:

— Aleś się pan wczoraj wtrąbił niewąsko!

Uśmiech Pawła stał się jeszcze bardziej niewyraźny:

— Chyba tak źle nie było.

— A było, było! — odparsknęła żona stróża.

— Maciejowa jednak trochę przesadza...

— Przesadzam? Ejże! Czas najwyższy, żebyś się pan ustatkował. Czas najwyższy! Taką ładną masz pan narzeczoną. Widać od razu, że to panna przyzwoita, a pan tak się laufrujesz i laufrujesz!

Cień wymuszonego uśmiechu przeleciał przez usta Domaszyna. Ta baba stanowczo za dużo sobie pozwala! Nie zdążył jeszcze jednakże zareagować, bo Maciejowa, rozejrzawszy się uprzednio czy nikt nie nasłuchuje, pochyliła się ku Pawłowi i wyszeptała konfidencjonalnie:

— Znowu się u mojego o pana wypytywali.

Poczuł nieprzyjemny, delikatny dreszcz przebiegający mu po plecach. W jednej chwili zapomniał o bólu głowy. Stał się czujny i napięty. Poalkoholowe rozmemłanie zanikło niby zdmuchnięte. Pilnował jednak, by nic z tego, co się w nim działo, nie uwidoczniło się na zewnątrz. Był w tym już dobrze wyćwiczony. Zapytał niedbale i lekceważąco:

— A któż to niby wypytywał?

Unikając jego wzroku demonstracyjnie wzruszyła ramionami.

— A bo ja wiem, co to za one?... Te co zawsze. Pan wiesz lepiej. Nie moja to sprawa, ja się tam do waszych polityk nie zamiaruję wtrącać... — Zamilkła, odwróciła się od Pawła i poczęła energicznie wymachiwać miotłą.

Kiedy wyszedł z domu przy Podwalu, gdzie mieszkał, zapomniał o celu swej wyprawy i o tabakierce spoczywającej w kieszeni płaszcza. Było marcowe chłodne przedpołudnie. Niebo zasnuwały gęste i niskie chmury. Mżył drobny deszczyk. Szedł bezmyślnie przed siebie. Doszedł do Miodowej. O mały włos nie wpadł pod tramwaj, jakby nie zauważając odbijającej od szarości ulicy jaskrawej, czerwono-żółtej bryły nadjeżdżającego wozu i nie słysząc piekielnego zgrzytu spowodowanego przez żelazne koła przesuwające się po wyślizganych szynach. Dopiero rozpaczliwy, kaleczący uszy dźwięk dzwonka przywrócił go do rzeczywistości. Ujrzał nagle przed sobą, przerażająco blisko, nadjeżdżający tramwaj.

Zdążył zrobić tylko krok do tyłu. Uczynił to instynktownie i tuż obok niego przetoczył się brzęczący i gruchocący roztrzęsionym żelastwem, podzwaniający szkłem żółto-czerwony wagon. Z otwartego pomostu tramwaju wychylił się wąsaty motorniczy i pogroził Domaszynowi pięścią. Dwaj starozakonni, prowadzący mimo deszczu na skraju chodnika gorącą i głośną dysputę, przerwali na moment spór i z widocznym zaciekawieniem gapili się na Pawła. Jeden z nich powiedział półgłosem:

— _Myszugene._

Nikt więcej nie zwrócił uwagi na to, co się stało, a Paweł dopiero po chwili uświadomił sobie, że przed sekundami stał na krawędzi śmierci. Gdyby w odpowiednim momencie nie zrobił kroku do tyłu, świat by się po prostu skończył. Co do tego nie miał nawet najmniejszej wątpliwości. Świat kończy się w chwili, kiedy przestajemy istnieć. I to jest wszystko. Nie ma niczego więcej. Wprawdzie ostatnimi czasy modne jest gadanie o duchowych mocach, o praduszach, prabytach, ale to tylko poetyckie, literackie akcesoria nie skrywające w sobie żadnej realnej treści.

Przypomniał sobie o imprezie, w której dziś wieczorem miał uczestniczyć. Zapominając na moment o zainteresowaniu policji jego osobą, z nagłym rozbawieniem pomyślał, że gdyby wpadł pod tramwaj, mógłby uczestniczyć w tym wieczornym cyrku w zupełnie innym niż to zaplanowano charakterze. Pojawiłby się na seansie spirytystycznym, na który został zaproszony, nie jako uczestnik, lecz jako wywołany duch. Roześmiał się bezgłośnie.

Znowu zachciało mu się palić. Wstąpił do trafiki, aby kupić paczkę papierosów „Aldona“. Nie chciał palić na ulicy. Rozerwał skarbową banderolę i przeglądał rozłożone na ladzie gazety i zeszytowe wydawnictwa traktujące o wyczynach Rinaldo Rinaldiniego, Sherlocka Holmesa i innych bohaterów brukowej literatury. Wyjął z zakupionej paczki papierosa i włożył go do ust. Nie zdążył sięgnąć do kieszeni po zapałki. Staruszek, właściciel trafiki, usłużnie podsunął mu płonącą zapałkę. Paweł nieco zdziwony kiwnął mu w podzięce głową i przypalił papierosa. Wówczas właściciel trafiki powiedział uśmiechając się pod obfitym wąsem:

— Pamiętam was, towarzyszu. Oddaliście mi kiedyś gnata na podpunkcie...

Chłodny, nieprzyjemny dreszcz. Paweł poznał starego. Ten człowiek z trafiki rzeczywiście kiedyś odebrał od niego nagana. Czy to się nigdy nie skończy? Czyż naprawdę nie można się wycofać? Czy ktoś lub coś musi stale przywodzić na myśl to, o czym usilnie pragnie się zapomnieć?

Zupełnie nie wiedział, co odpowiedzieć. Na szczęście nie musiał. W tym czasie wszedł nowy klient i Paweł, korzystając z okazji, opuścił trafikę. Na ulicy dostrzegł, że trzyma w ustach nie zapalonego papierosa. Wypluł go na chodnik i rozdeptał obcasem. Cała droga do antykwarni pana Bisère przeszła mu na niewesołych rozmyślaniach.

Antykwarnia mieściła się w pałacu Uruskich przylegającym do gmachów Uniwersytetu. Zajmowała cztery wielkie pałacowe sale. Nie był to zwyczajny sklep z antykami. Pan Bisère, a właściwie panowie Bisère, bo interes przechodził z ojca na syna, nazwali swe przedsięwzięcie „Stałą wystawą starożytności“. Zatrudniali portiera, który prowadził szatnię i pobierał opłaty za wstęp.

— Pan Bisère jest? — zapytał Paweł.

— Jest, szanowny panie — odparł portier pomagając gościowi ściągnąć palto. — Pan Henryk przebywa w swym gabinecie.

Paweł podziękował za informację skinieniem głowy i pchnął drzwi prowadzące do pierwszej sali antykwarni. Rozległ się dźwięk poruszonego drzwiami dzwonka i Paweł wszedł do wnętrza. W sali nie było żywego ducha. Całe wnętrze wypełniały po brzegi antyki. Na ścianach, jeden przy drugim, ciasno wisiały obrazy w pysznych złoconych ramach, albo ram w ogóle pozbawione, a dostojne osoby wyobrażone na starych portretach wlepiały martwe spojrzenia w przybysza. Tłuste nimfy zręcznie umykały zaczepkom obleśnych satyrów, a poczerniałe ze starości martwe natury prezentowały wizerunki przedmiotów i jadła sprzed kilku stuleci.

Wisiało też tu kilkanaście nowoczesnych obrazów. Jakaś namalowana przez Chełmońskiego, zaprzężona w koniopodobne smoki czwórka gnała w szaleńczym pędzie po rozrytej, burej wiejskiej drodze, gryzły w oczy oślepiającą bielą i fioletem śniegów akwarele Fałata, a na autoportrecie Malczewskiego przerażająco cielesna i muskularna Meduza obejmowała od tyłu ogromnymi palcami jajowatą łysą głowę artysty wpatrującego się gdzieś przed siebie z miną mocno niemądrą.

Niżej, pod rzędami obrazów, przy ścianach umieszczono manekiny prezentujące na sobie sfatygowane i pordzewiałe zbroje. Wszelką broń sieczną, zjadliwe szpady, pyszne karabele i sadzone kamuszkami ozdobnymi kapryśne w kształtach wschodnie jatagany oraz zwyczajne pordzewiałe szable wetknięto pękami w stojaki na parasole. Na samym środku obszernej sali, na krawieckim manekinie pyszniła się swoją pięknością siedemnastowieczna szmelcowana karacena bliźniaczo podobna do tej, w jakiej lubił się portretować zwycięzca spod Wiednia i Chocimia.

W sali było też wiele antycznych mebli. Krzesła, stoły, stoliki, sekretery, komody i fotele wypełniały wnętrze tak gęsto, że należało się między nimi przeciskać, a całość sprawiała wrażenie nie tyle wystawy starożytności, co lamusa w jakimś zamku czy pałacu.

Paweł podszedł do oszklonych gablot stojących nie opodal wejścia. W jednej leżały masońskie insygnia, dokumenty i haftowane fartuchy, w drugiej zaś starodawne, ręcznie częstokroć kolorowane karty do gry. Domaszyn lekko wsparł się o gablotę z kartami i w oczekiwaniu na pojawienie się antykwariusza od niechcenia oglądał jej zawartość. Jedna z talii przykuła jego uwagę. Nie wiedzieć czemu zaczął jej się pilnie przyglądać, a po chwili nie potrafił już oczu od niej oderwać.

Skrzypnęły leciutko drzwi. Przywabiony dźwiękiem dzwonka, anonsującego przybycie klienta, z gabinetu przylegającego do sali z eksponatami wyszedł pan Henryk Bisère. Był to mężczyzna postawny, kruczowłosy, a jego ostro zakończone wąsy wywierały duże wrażenie, podobnie jak wypomadowana i gładko przylizana fryzura. Wywabiony ze swej pieczary, gdzie właśnie jadł drugie śniadanie, poruszał jeszcze żwawo żuchwą, starając się jak najszybciej przełknąć trzymany w ustach kęs. Pan Henryk był bez marynarki, tylko w kamizelce. Koszulę nosił olśniewająco białą, a złote spinki przy mankietach miały wielkość orzechów.

— Miło mi pana znowu widzieć — przywitał gościa uprzejmie, kiedy już udało mu się przełknąć to, co miał w ustach. — Przepraszam, że tak bez marynarki... — zaczął się sumitować.

— Niech się pan nie krępuje — odparł Paweł. — W pańskim sklepie czuję się zupełnie jak u siebie w domu.

Przez chwilę rozmawiali o wszystkim i o niczym, wyraźnie oczekując, który złamie się pierwszy i zacznie mówić o interesach. Pierwszy zdecydował się antykwariusz:

— A pan, panie Pawle, do mnie tylko tak dla przyjemności?

Domaszyn uśmiechnął się i bez słowa wydobył z kieszeni pakiecik z tabakierą. Podał go antykwariuszowi. Pan Bisère skwapliwie odwinął papier i uważnie ze wszystkich stron oglądał tabakierę. Jego twarz pozostała absolutnie nieruchoma.

— Tabakiera. Połowa osiemnastego wieku. Robota francuska — stwierdził obojętnie.

— Zgadza się.

— Dużo tego się zachowało. Można nawet powiedzieć, że jest to przedmiot pospolity.

— Tak pan sądzisz?

— Oczywiście.

— A przyjrzał się pan uważnie?

— Oczywiście.

— No to musiał pan widzieć te obrazeczki. — Paweł wskazał palcem na pięć obrazków wymalowanych na owalnych płytkach kości i misternie osadzonych w wieczku tabakiery. — Radzę się im dokładniej przyjrzeć.

Pan Bisère leciutko wzruszył ramionami:

— Kochany panie, za kogóż mnie pan bierzesz? Oczywiście, że się im przyjrzałem.

— Więc musi pan przyznać, że są interesujące. Oczywiście dla znawców.

— Rzeczywiście. Nie każda tabakiera bywa ozdobiona w taki sposób. Nie wiem jednakże, czy te frywolne scenki podnoszą jej wartość. Można by rzec, że raczej stanowią pewną wadę tego przedmiotu, brzydką skazę na pięknej całości. — Upierścieniona dłoń pana Henryka zakreśliła w powietrzu enigmatyczny krąg.

— Pan raczysz żartować, panie Henryku.

— Nie — upierał się antykwariusz — wcale nie żartuję. Pan przecież zdaje sobie sprawę, że tej tabakiery nie można pokazać żadnej damie? A po co się dziś kupuje stare tabakiery? Czyżby po to, żeby trzymać w nich tabakę? Wolne żarty! Kupuje się je dlatego, żeby podziwiać ich piękne kształty i misterne wykończenie, a potem pokazywać znajomym, chwaląc się, jaki to piękny i stary przedmiot jest w naszym posiadaniu. Zbieranie antyków i pysznienie się ich posiadaniem staje się coraz modniejsze. I obaj możemy z tych snobizmów żyć. Ale jaką wartość ma nawet najpiękniejszy antyk, którym nie można się pochwalić przed damami?

— Pan raczy żartować — powtórzył z niezmąconym spokojem Paweł.

Pan Bisère już nie replikował. Z kieszeni kamizelki wydobył jubilerską lupę. Włożył ją w oko i marszcząc się niemiłosiernie, jeszcze raz zaczął oglądać tabakierę. Trwało to czas jakiś. Potem schował lupę do kieszeni i spojrzał na Pawła wyczekująco.

Domaszyn powiedział:

— Sądzę, że tabakiera warta jest pięćdziesiąt rubli.

W antykwariusza jakby piorun strzelił. Oczy zapałały mu świętym oburzeniem i prawie krzyknął, a w jego głosie drżała bolesna nuta:

— Panie Pawle!... Czy mnie uszy nie mylą? Chyba się przesłyszałem?

— Dobrze pan słyszał. Pięćdziesiąt.

— Widzę, że pan naprawdę oszalał! — Pan Bisère na moment zapomniał o zasadach kupieckiego bon tonu. — Nikt panu za to tyle nie da!

— Zapewniam pana, panie Henryku, że znajdą się amatorzy, co dadzą i więcej. Dużo więcej. Sęk w tym, że nie chciałbym zbyt długo czekać. Dlatego wyceniłem to cacko tak nisko.

— No to będzie pan musiał poczekać. Ja panu za nie pięćdziesięciu rubelków nie zapłacę.

— No to ja poczekam. — Paweł uśmiechnął się lekko i wyciągnął rękę po tabakierę. Pan Bisère nie przejawiał jednak chęci rozstania się z cacuszkiem. Jeszcze raz sięgnął po lupę i w skupionym milczeniu powtórzył solenne oględziny. Wreszcie wyjmując z oka lupę zaproponował:

— Panie Pawle, zróbmy taki interes. Widziałem, jak oglądał pan te karty. — Wskazał na gablotę. — Zainteresował się pan tym tarokiem?

Paweł ani nie zaprzeczył, ani nie potwierdził. Czekał na dalszy ciąg propozycji.

— Niech go pan sobie oglądnie dokładniej. — Otworzył gablotę i wyjął talię. Podał karty Domaszynowi: — To pana zainteresowało? Dobrze zauważyłem? — Uśmiechnął się. — Bardzo ładna talia.

Domaszyn zaczął przeglądać karty. Były niewielkiego formatu i nosiły ślady zużycia. Przeliczył je. Słyszał, że w taroku powinno być siedemdziesiąt osiem kart. I rzeczywiście —nie brakowało ani jednej. Karty wykonane były z odbitek drzeworytniczych i ręcznie pokolorowane. Kolory były delikatne, nieco już wyblakłe, ale właśnie to nadawało kartom specyficznego uroku starości.

Czuł, że musi je mieć, choć nie bardzo wiedział po co. W każdym razie nie po to, aby stały się częścią kolekcji. Nie posiadał żadnej kolekcji. Nie zbierał niczego. Znał się na starych przedmiotach, potrafił bezbłędnie docenić i ocenić ich dyskretny urok, ale obca mu była chęć ich posiadania. Kupował antyki wyłącznie po to, aby je korzystnie sprzedać. Nauczył się jak to robić i ten właśnie proceder, a nie literatura, sprawił, że poza niespodziewanymi okolicznościami nigdy nie brakowało mu pieniędzy na codzienne wydatki i nie musiał wieść życia zabiedzonego literata.

Tym razem jednak przydarzyło mu się coś dziwnego. Już od pierwszej chwili, kiedy ujrzał te karty w gablocie, poczuł nieprzepartą chęć ich posiadania. Na pierwszy rzut oka nie było w nich niczego nadzwyczajnego. Ot, zwyczajna talia starych, dziwnych kart. W życiu widział wiele starych kart, z pewnością piękniejszych i mniej podniszczonych niż ten tarok, ale tylko te chciał posiadać.

Kaprys był zupełnie pozbawiony sensu, ale świadomość tego faktu, choć ani na chwilę nie opuszczała Domaszyna, wcale nie przytłumiła namiętnego pragnienia posiadania tych kart. W jaki sposób ten stary diabeł skombinował, że mnie tak na tych kartach zależy? ze złością pomyślał Domaszyn. Sprytna ze starego sztuka!

Pan Bisère rzeczywiście w jakiś sobie tylko wiadomy sposób zauważył zainteresowanie Domaszyna i jako doświadczony kupiec nie omieszkał tego wykorzystać.

— Powiedzmy tak, panie Pawle — powiedział. — Da mi pan tabakierę, a ja w zamian wypłacę panu dwadzieścia rubli i w dodatku zostanie pan właścicielem taroka. Urządza to pana?

— Czterdzieści rubli i karty.

Pan Bisère był już teraz pewny swego. Wiedział, że piękna tabakiera, za którą niejeden miłośnik staroświeckich sprośności wypłaci mu bez zmrużenia powieki z osiemdziesiąt albo i więcej rubli, nie wymknie mu się już z rąk. Mógł być twardy.

— Dwadzieścia pięć i karty. To jest moje ostatnie słowo. Jeśli się pan nie zgadza, to trudno... — zawiesił głos i usłużnie wysunął tabakierę w stronę Domaszyna w pełni świadom, że tamten z pewnością jej nie weźmie. Przed chwilą na ułamek sekundy dojrzał w oczach Pawła niepowtarzalny błysk, który tak dobrze znał. Ryba chwyciła przynętę.

Targowali się jeszcze czas jakiś, w końcu pan Bisère dorzucił pięć rubli i stał się właścicielem tabakiery.

To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: