Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Przyjaciółki - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
3 kwietnia 2019
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Przyjaciółki - ebook

Wytworna opowieść o kobiecej przyjaźni osadzona w świecie bogactwa, próżności i niespełnionych marzeń

Houston, lata 50. XX wieku. Olśniewająca urodą i przebowojością gwiazda teksańskiech elit, długonoga blondynka Joan Fortier króluje w kolumnach plotkarskich i żyje według własnych zasad. Pragnie jej każdy mężczyzna, a każda kobieta chciałaby być jak ona.

Cece Buchanan jest oddaną przyjaciółką i powierniczką Joan, chociaż poza bogactewem dzieli je niemal wszystko. Obie należą do towarzystwa, w którym od kobiety wymaga się jedynie pięknego wyglądu, ślubu z właściwym mężczyzną i wiedzy, kiedy trzeba milczeć.

Pewnego lata skandaliczne zachowanie Joan zaczyna przekraczać wszelkie granice, a Cece podejrzewa, że przyjaciółka ukrywa przed nią sekret. Za wszelką cenę będzie chciała odkryć, co wydarzyło się sześć lat wcześniej, kiedy Joan zniknęła na rok bez słowa

"Przyjaciółki" to prowokacyjna powieść, która zabiera czytelnika w podróż do świata elit i ukazuje oblicze przyjaźni tak obsesyjnej, euforycznej i skomplikowanej jak romans.

___

"Plotkara w wersji vintage" — „The Skimm”

"Opowieść DiSclafani błyszczy jak wielkie diamenty, które jej bohaterowie noszą na sobie, miłośnicy fikcji historycznej zatrzymają się nad każdym bujnym szczegółem".

– „People”

___

O autorce

Anton DiSclafani – autorka bestsellerowej powieści "The Yonahlossee Riding Camp for Girls". Ukończyła Washington University w St. Louis, gdzie przez kilka lat uczyła. Obecnie pracuje na Uniwersytecie Auburn, gdzie uczy studentów kreatywnego pisania.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-66338-03-6
Rozmiar pliku: 1 008 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Prolog

Kobiety wciąż pytają mnie o Joan. Zarówno te młodsze, które o jej historii i moim w niej udziale przeczytały lub usłyszały przez przypadek, jak i te starsze, które podziwiały jej fotografie w kronikach towarzyskich: Joan – klejnot, Joan – iskra w ramionach mężczyzn: Franka Sinatry, Dicka Kruegera, Diamentowego Glenna. Wszystkie chcą się o niej czegoś dowiedzieć. Mówię im, że najpierw była blond ulubienicą Furlowa Fortiera. Wielbiono ją od najmłodszych lat.

Potem stała się najpopularniejszą bywalczynią salonów w Houston. Nikt nigdy do końca nie zrozumie, jak to było znaleźć się obok niej, ale spróbuję dać ogólne wyobrażenie. W Joan nie było nic subtelnego. Urodziła się, aby na nią patrzeć. Była szczupła, ale nie chuda. Sukienki opinały jej ciało, przyciągały uwagę do kształtnych bioder, silnych ramion i słynnych piersi. Gdzie nie poszła, szampan tryskał jak fontanna. Dawała ludziom szczęście. Zachwycała urodą, nie ma co do tego żadnych wątpliwości, ale to nie wszystko. Promieniowała od wewnątrz.

W tym miejscu się zatrzymuję. Kobiety chcą wiedzieć, jak zniknęła. Ale ja nie mogę im tego wyjawić.

Nie mówię im, że miłość do niej jest moim pierwszym wspomnieniem, moim najwcześniejszym instynktem. Od pierwszych lat życia byłam jej przyjaciółką, współczesną dwórką, siostrą, z którą łączyło ją wszystko poza więzami krwi.

Pierwszy raz zniknęła w 1950 roku, kiedy byłyśmy w ostatniej klasie szkoły średniej. Szybko udało nam się ustalić, że uciekła do Hollywood, aby zostać gwiazdą. A gdybyście w owym czasie znaleźli się z nią w jednym pomieszczeniu, nie mielibyście żadnych wątpliwości co do tego, że jej się uda. Bo była wówczas ucieleśnieniem marzeń każdego człowieka. Dlaczego dyrektor jakiejś wytwórni filmowej miałby stanowić wyjątek? Próbowała przez rok, a potem wróciła i znów stała się gorącym, promiennym centrum orbity, po której krążyło nasze życie. Po powrocie z Hollywood znikała na tysiące mniej spektakularnych sposobów. Na dzień, wieczór, tydzień. Nawet gdy stała obok, miałam wrażenie, że powoli rozpływa się w powietrzu.

To była jedyna stała rzecz w naszej przyjaźni: ona znikała, a ja jej szukałam. Aż w końcu dałam sobie spokój.

Na początku obie posługiwałyśmy się imieniem Joan. Kiedy nasze opiekunki zostawiły nas po raz pierwszy w River Oaks Elementary School, byłyśmy Joan Numer Jeden i Joan Numer Dwa. Nasza przedszkolanka, młoda blondynka, która uczyła bogate dzieci kolorów i alfabetu, póki jej adorator w końcu się nie oświadczył, zamilkła na chwilę podczas odczytywania listy obecności. Zatrzymała się przy naszych imionach. Dwie Joan. Jedna jasna, druga śniada. Jedna, co wydawało się oczywiste nawet w tak młodym wieku, miała wyrosnąć na prawdziwą piękność; druga – ciemnowłosa, z wyrazistymi, regularnymi rysami – była niebrzydka.

– Jak masz na drugie? – zapytała mnie przedszkolanka.

– Cecilia – odparłam.

Miałam pięć lat. Znałam swoje drugie imię, adres i numer telefonu.

– A ty? – Przedszkolanka kucnęła przy Joan. Ujęła jej dłoń w swoją i trzymała ją jak delikatnego ptaka.

Uwolniłam opaloną rękę Joan z uchwytu. Już wtedy nie lubiłam, gdy ludzie pozwalali sobie na poufałości w kontakcie z moją przyjaciółką. Byłam przyzwyczajona, że wszyscy chcą jej dotykać, ale nie podobało mi się to.

– Ona nie ma drugiego imienia – powiedziałam, a Joan radośnie pokiwała głową na znak potwierdzenia.

Nie bała się ani nieznajomych, ani rosłych mężczyzn o niskich głosach, ani niczego. Po roku od rozpoczęcia nauki pływania skakała do basenu z najwyższej wieży.

– Nie mam – potwierdziła.

– Ach tak – powiedziała nauczycielka, opierając dłonie na biodrach.

W moich wspomnieniach ubrana jest w bladoniebieską sukienkę w delikatny kwiatowy deseń i ma skromną fryzurę sięgającą brody. Kiedy kucała, by z nami porozmawiać, widziałam koronkowy brzeg jej halki. Był 1937 rok i przedszkolanka na pewno desperacko chciała wyjść za mąż, a także uczyć abecadła własne dzieci i to im pokazywać niezliczone odcienie tego promiennego, kolorowego świata.

– To w takim razie ty będziesz od teraz Cecilią. Albo nie, Cece. To ładniej brzmi. A ty – uśmiechnęła się pokrzepiająco do mojej przyjaciółki – nie martw się, ty dalej jesteś Joan.

Nasze matki się nie przyjaźniły, ale łączyły je dobre stosunki. Ja i Joan spotkałyśmy się, bo nasze nianie, Idie i Dorie, były siostrami. Chciały pracować blisko siebie w River Oaks i udało im się znaleźć posady w domach, które dzieliła zaledwie ulica. Zatrudniły je dwie skrajnie różne kobiety: Mary Fortier i Raynalda Beirne. Różnice między nimi wynikały – jak to często bywa – z pieniędzy. Mary, matka Joan, była prostą, zwykłą dziewczyną z Littlefield w Teksasie. Swojego męża, piętnaście lat starszego od siebie mężczyznę, który zdążył się już wzbogacić, poznała jako uczennica szkoły średniej. Zdawała sobie sprawę, jak ogromnie trudno jest się wyrwać z nieciekawego, niedającego żadnych perspektyw Littlefield, i jak bardzo jej się poszczęściło. Jej jedyna córka przyszła na świat, kiedy Mary miała tyle lat, że straciła już nadzieję na macierzyństwo. Joan uczyniła Furlowa ojcem, a Mary matką i oboje sprawiali wrażenie, jakby byli jej za to wdzięczni na wieki. Furlow, potentat naftowy z Luizjany, który zarabiał przez cały okres wielkiego kryzysu, wierzył – podobnie jak wielu innych szczęściarzy – w opatrzność Bożą i owo późne przyjście Joan na świat stanowiło dla niego dowód, że Bóg błogosławił mu w życiu.

Moja rodzina też była zamożna, lecz nie tak bardzo jak Fortierowie. Matka odziedziczyła pewien majątek, a ojciec zajmował stanowisko dyrektora w Humble, ale nie był zaklinaczem ropy naftowej jak Furlow Fortier. Wychodząc za mąż, Raynalda doświadczyła znacznego spadku poziomu życia. Dorastała wśród pokojówek, kamerdynerów i niań w Savannah, a w River Oaks zatrudniała tylko jedną służącą i jedną opiekunkę, a jej dom wcale nie był większy niż inne.

Tak czy siak, obie kobiety nazwały swoje pierworodne córki Joan. Dziś wyczuwam w tej decyzji nadzieję. Joan – jak to elegancko brzmi. Elegancko, ale też twardo, stanowczo. Mary i Raynalda musiały czuć się tak, jak gdyby nadawały swoim maleńkim dziewczynkom męskie imię. Może miały nadzieję, że ich córki przejmą zdominowany przez mężczyzn świat wraz ze wszystkimi męskimi przywilejami. Tak naprawdę to pewnie w ogóle nie myślały o takich rzeczach. Joan było piątym najpopularniejszym imieniem wśród dziewczynek urodzonych w 1932 roku. Mary i moja matka nazwały tak swoje córki wzorem innych matek, bo tak to już jest z ludźmi: robią to samo, co wszyscy.

Wróćmy jednak do mojego pierwszego dnia w przedszkolu. Wieczorem, gdy Idie mnie nakarmiła i wykąpała, matka przyszła utulić mnie do snu. Powiedziałam jej wtedy, że zmieniono mi imię. Oczywiście wpadła we wściekłość. Zawsze była wściekła. Ale imię się przyjęło i od tego momentu na Joan mówiono Joan, a na mnie – Cece, co było bardziej wyrazem dźwiękonaśladowczym niż imieniem, podwójnym świstem powietrza, odgłosem przypominającym gwizd.

Przyzwyczaiłam się do niego.Rozdział 1

| 1957 rok |

Joan siedziała na masywnej pomarańczowej kanapie w moim salonie i sączyła dirty gin martini, swój ulubiony koktajl. To był jej drugi kieliszek, ale zawsze potrafiła pić jak mężczyzna. Tego gorącego, wilgotnego, majowego dnia – lato przychodzi do Houston wyjątkowo szybko, od tej reguły nie ma wyjątków – nasze życie wciąż wyglądało normalnie. Ale w sierpniu Joan miała już być gdzie indziej.

Mieszkałyśmy pięć minut od siebie – dalej byłyśmy sąsiadkami z River Oaks, dzielnicy, która każdym swym spektakularnym domem udowadniała, że w całym Houston nie ma sobie równych. Mieszkając w River Oaks, człowiek czuł, że coś znaczy. Trawniki były tam tak rozległe jak pastwiska, domy tak wielkie jak zamki, a ogrody i aleje tak zadbane jak w Wersalu. W Houston znajdowało się jeszcze wiele innych przyjemnych rejonów, jasne, ale West University miało mniej zamożnych mieszkańców, a Shadyside skromniejsze rozmiary – to było bardziej skupisko paru domów niż prawdziwe osiedle. River Oaks reprezentowało sobą zupełnie inny świat. Człowiek przekraczał jego granice i znajdował się w krainie, która zachwycała efektownym pięknem, ciągnąc się niemal w nieskończoność.

Miałam dwadzieścia pięć lat i byłam mamą małego dziecka. Dni mijały mi na dbaniu o dom, składaniu wizyt towarzyskich i ogólnie rzecz ujmując, odgrywaniu roli młodej zamożnej pani domu. Żadna z kobiet w River Oaks nie była nikim więcej niż panią domu. Co więcej mogłybyśmy robić? Należałam do dzielnicowego klubu ogrodniczego Junior League of Houston* oraz do klubu czytelniczego dla kobiet. Joan również, ale ona podchodziła do tego z nonszalancją i rzadko pojawiała się na spotkaniach. Nikomu jednak nawet nie przeszło przez myśl, aby skreślić ją z listy członków. Była córką Mary Fortier, a Mary rządziła niegdyś całym River Oaks. Poza tym miała mnie, a ja rozpętałabym prawdziwe piekło w jej obronie.

Joan rozpierała się na mojej sofie w brązowej szmizjerce z zeszłego sezonu przewiązanej w talii czerwonym paskiem. Sukienka była pod każdym względem nietrafiona: jesienna, zbyt szeroka w ramionach i uszyta ze sztywnego materiału, który bynajmniej nie podkreślał atutów. Joan nie umiała się dobrze ubrać; to zawsze ja wybierałam jej stroje na wieczorne wyjścia. Ja albo panie ze sklepu Sakowitz, które przesyłały jej pełne zestawy ubrań – od sukienki przez buty po bieliznę i kolczyki – z przypiętym do rękawa zdjęciem z polaroidu przedstawiającym cały strój.

Z naszej dwójki to zawsze ja byłam lepiej ubrana. Dzisiaj, mimo że musiałam wyjść z domu tylko raz – na spotkanie Junior League – włożyłam bladoniebieską spódnicę z tafty, która falowała przy każdym kroku i rozszerzała się ku kolanom niczym kielich kwiatu. Gustowne stroje dodawały mi pewności siebie.

Wystarczyło, że pochyliłam się do przodu i dotknęłam brzegu szmizjerki, by Joan przewróciła oczami.

– Chcesz pewnie powiedzieć, że powinnam pozbyć się jej raz na zawsze. Wysłać ją na cmentarzysko dla ubrań. – Postawiła martini na stoliku z chromu i szkła, który wysunęłam, żeby miała gdzie odkładać drinki, splotła ręce za głową i się przeciągnęła. W jej ruchach było coś męskiego. Nie dbała o ostrożność gestów, o staranność w ułożeniu rąk i nóg. Rozejrzała się po pokoju, omiatając wzrokiem wszystko prócz mnie. Była znudzona. – Gdzie jest Tommy? – zapytała radośnie i sztucznie, więc przyszło mi do głowy, że może źle zinterpretowałam jej zachowanie. Może Joan wcale się nie nudziła. Dopiero teraz zauważyłam, że jej piękne brązowe oczy są lekko opuchnięte.

Joan zauważyła, że jej się przyglądam, i uniosła brwi.

– Co? Mam kawałek mięsa między zębami? Znów jadłam enchillady w Felix’s. Z kurczakiem i ze smalcem. Niedługo sama zamienię się w enchilladę. – Zamilkła, zeskubując jakiś niewidoczny paproch z ud.

– Wszystko w porządku? – odezwałam się.

– Na pewno nie mam nigdzie kawałka tortilli? – zbyła moje pytanie żartem, rozwierając wargi, spod których wyłoniły się dwa równe rzędy śnieżnobiałych zębów. Na sekundę wyleciało mi z głowy, o co ją pytałam i dlaczego.

– Gdzie Tommy? – powtórzyła.

Zawołałam Marię. Pojawiła się chwilę później, śniada i drobna, z Tommym na rękach. Formalnie rzecz ujmując, Maria była naszą gosposią, ale wyręczała mnie też czasem przy dziecku. Ludziom – to znaczy kobietom z naszych kręgów – wydawało się dziwne, że mam do pomocy tylko jedną osobę, że nie zatrudniamy niani. Przejmowałam się, że mogą uznać nas za zbyt biednych na wynajęcie opiekunki, ale fakt jest taki, że nie chciałam przyjmować nikogo na to stanowisko. Myśl o poddawaniu Tommy’ego ocenie kolejnej obcej osoby – nawet zatrudnianej przeze mnie – działała mi na nerwy.

– On potrafi chodzić – zganiłam Marię. – Tommy, idź przywitać się z ciocią Joan.

Wiedziałam, że jeśli Tommy zacznie mówić – gdy zacznie to robić – to z uwagi na obecność Marii mógłby równie dobrze posługiwać się językiem hiszpańskim, co angielskim. Ja porozumiewałam się z nią za pomocą plątaniny słów i gestów.

Obie z Joan wychowałyśmy się w otoczeniu kolorowej służby, której szeregi wspierało kilka białych osób ze wsi. Gdy dorosłyśmy, mieszkańcy River Oaks dalej zatrudniali głównie kolorowych – byli to potomkowie tamtego pierwszego pokolenia – ale ja przetrząsnęłam Houston w poszukiwaniu kogoś, kto nie przypominałby mi o Idie.

Tommy popatrzył na mnie, a potem wyciągnął rączkę ku Joan. Miał trzy latka i wciąż nie wypowiedział ani jednego zrozumiałego słowa. Ale uwielbiał Joan. Uwielbiał mnóstwo rzeczy: wodę, psy, zjeżdżalnie, książkę o latającej małpce. Lubił, gdy tuż przed snem głaskałam i całowałam go w oba policzki: najpierw lewy, a potem prawy. A jednak czasem odnosiłam wrażenie – i miałam nadzieję, że byłam w tym osamotniona – że w jego spojrzeniu maluje się pewna pustka, pewne zamknięcie na rzeczywistość.

Joan pokonała pokój trzema dużymi krokami i wzięła chłopca od Marii.

– Po co chodzić, skoro można być noszonym? – zaśpiewała, poprawiając Tommy’emu kołnierzyk, i pogładziła jego śliczne brązowe włoski.

Patrzyłam na nich i czułam się szczęśliwa. Sama Joan wydawała się radośniejsza.

Przy niej łatwo było czuć się szczęśliwym. Ray, mój mąż, był tam, gdzie powinien – w swoim biurze w centrum miasta. Wkrótce jednak miał wrócić, włożyć coś wygodniejszego i zabrać mnie oraz Joan – już wyszykowane – na miasto. Żeby poudawać, że wciąż jesteśmy młodzi. Akurat tego wieczora planowaliśmy kolację i drinki w Cork Clubie. Miały być tańce, żarty i przyjazna atmosfera potęgowana szampanem. W każdym miejscu, do jakiego zawitała Joan, drinki serwowane były na koszt firmy, a ludzie popadali w desperację, próbując się do niej zbliżyć, poznać ją, przyciągnąć jej spojrzenie.

Joan mogła teraz bawić w tylu miejscach, ale była tutaj, przy mnie, w moim salonie. Trzymała mojego synka za ręce i próbowała uczyć go tańczyć. Za sekundę miała poprosić, abym włączyła jakąś płytę.

Przy Joan zawsze była jakaś przyszłość. Jakiś moment wart wyczekiwania. Tommy spojrzał na mnie i rozciągnął wargi w uśmiechu. Może nie do końca tańczył, ale próbował. Jak gdyby rozumiał, czego ciocia od niego chce.

Joan była tego lata na cenzurowanym. Wszystkie dziewczyny, z którymi dotąd się bawiłyśmy, znalazły mężów, wydały na świat potomstwo i gładko weszły w przypisane im role społeczne. Sama byłam jedną z nich. Już od szkoły średniej Joan miała opinię niespokojnego ducha, lecz w Houston nie miało to wielkiego znaczenia, przynajmniej w czasach naszej wczesnej młodości. Inne miasto nie wybaczyłoby Joan wycieczki do Hollywood. Kto wie z jakimi mężczyznami się tam zadawała i czego próbowała. Ale Houston było ze wszech miar łaskawe.

Joan jednak nie miała już osiemnastu lat. W zeszłym miesiącu, będąc w damskiej toalecie w Confederate House, usłyszałam, jak Darlene Cooper mówi Kennie Fields, że Joan Fortier jest już na tyle stara, że nie powinna związywać swoich blond włosów w wysoki koński ogon jak mała dziewczynka.

Zostałam w swojej kabinie i z zażenowaniem wpatrywałam się w czarno-białe paski na tapecie. Lepsza przyjaciółka wymaszerowałaby na zewnątrz, podeszła do Darlene Cooper, której mąż – o czym wszyscy wiedzieli – lubił pobrykać z panami, i powiedziała jej, co myśli o niej, o jej tanich plotkach i jeszcze tańszej sukience. Darlene obracała się w naszych kręgach od szkoły średniej. Powinna być mądrzejsza.

Ale faktem jest, że już przed tym incydentem docierało do mnie wiele szeptów na temat Joan. Relacja z mężczyzną była dla niej grą, która nudziła jej się po miesiącu lub dwóch. Kiedyś nikogo nie obchodziło, że od szkoły średniej nie miała żadnego poważnego chłopaka, ale teraz, gdy stawała się coraz starsza, ludzie zaczęli to zauważać. Nadszedł czas, aby wielka Joan Fortier się ustatkowała – oto co chodziło wszystkim po głowie.

Nie mogłam jednak kruszyć kopii o drobiazgi. Wmówiłam sobie, iż uwaga o kucyku jest właśnie takim nieważnym szczegółem, ale gdzieś w głębi ducha pomyślałam, że może Darlene ma rację.

Po tańcu z Tommym Joan poszła do domu się przebrać i wróciła kilka godzin później. Przebiegła przez mój trawnik w niebieskiej sukience oraz perłowych kolczykach wielkości orzechów włoskich.

Wyszłam na zewnątrz, gdy tylko usłyszałam, że jej cadillac zatrzymał się przed moim domem. Zobaczyłam, jak Joan wyskakuje z bladozielonego auta, nie czekając, aż Fred, jej długoletni szofer, zdąży otworzyć drzwi.

– Tadam! – powiedziała śpiewnym głosem, idąc boso po trawie, mimo że obok była porządna, wyłożona cegłami ścieżka. Szła z pantoflami w dłoni, nieumalowana i nieuczesana – wyglądała tak, jakby przed chwilą skończyła się opalać przy basenie. I pewnie tak właśnie było.

Zdusiłam płomień irytacji; było już czterdzieści pięć minut po godzinie, na którą się umawiałyśmy.

– Musimy się spieszyć! – zawołałam.

Joan uśmiechnęła się i wzruszyła ramionami w wystudiowany sposób. Kiedy cmoknęła mnie w policzek, poczułam zapach kokosowego olejku do opalania.

– Wzięłaś w ogóle prysznic? – zapytałam. – Jakąś kąpiel?

Znów wzruszyła ramionami. Nie potrafiła skupić wzroku, jakby zbyt długo przebywała na słońcu.

– A po co? – zdziwiła się, mijając mnie w drodze do drzwi wejściowych. Szpilki od Salvatore’a Ferragama rzuciła na drewnianą podłogę w holu.

Kazałam jej usiąść przy mojej toaletce i – pomna komentarza Darlene – upięłam jej włosy we francuski kok. Zrezygnowałam z różu, bo policzki już i tak miała zaczerwienione, ale przypudrowałam jej trochę czoło.

– Jeśli będziesz zbyt długo przebywać na słońcu – powiedziałam – to zamienisz się w homara.

Joan nie zwróciła uwagi na moje słowa, zajęta zabawą swoją diamentową bransoletką, którą dostała od Furlowa, gdy skończyła dwadzieścia trzy lata.

Jej rodzice mieszkali tam, gdzie wcześniej, czyli w rezydencji Evergreen. Ojciec był już po osiemdziesiątce i mieszało mu się w głowie, a Mary, jego wierna towarzyszka, weszła w rolę opiekunki.

– Nie ruszaj się – wymamrotałam, poprawiając przyjaciółce brwi kredką. W tamtym okresie Joan tolerowała makijaż tylko w moim wykonaniu. Jej twarz znałam lepiej niż własną: wysokie kości policzkowe, bladobrązowa smuga letnich piegów na czole, pieprzyk na prawej skroni, który jakimś cudem dodawał uroku, zamiast irytować.

– Słyszałaś o Daisy Mintz? – zapytała.

Oczywiście, że słyszałam. Daisy Mintz, z domu Dillingworth, trzy lata wcześniej wywołała w River Oaks spore zamieszanie, wyjeżdżając z Houston, aby wziąć ślub z Żydem z Nowego Jorku. Rodzice się jej wyrzekli, ale tylko na chwilę; majątek Mintzów ewidentnie załagodził ich wściekłość. Tymczasem nie dalej niż w zeszłym tygodniu słyszałam od Cieli, mojej koleżanki, że Daisy domaga się rozwodu. Mintz ją zdradzał. Historia stara jak świat. Albo i jeszcze starsza. Nie potrafiłam myśleć o tym z zainteresowaniem.

– A czego ona się spodziewała? – zapytałam. – Wybrała blichtr, splendor oraz pieniądze. To był praktycznie obcy człowiek. A teraz wszystko się rozpadło. – Joan milczała. – Tak czy siak, okropna sprawa. On żąda prawa do opieki nad dzieckiem. Absurd – wymamrotałam, rozcierając Joan podkład na brodzie. – Miejsce dziecka jest przy matce.

– Daisy dostanie mnóstwo pieniędzy – odezwała się Joan gwałtownie. – Naprawdę fortunę.

– No i? – Wszyscy byliśmy bardzo zamożni. – Dziecko będzie dorastać z rodzicami, którzy się nienawidzą. Czego ona u niego szukała?

– Może go kochała.

– Może była krótkowzroczna – odparowałam.

– Och, Cee, nie bądź taką nudziarą – powiedziała Joan lekkim tonem. Nie poczułam się dotknięta. Z naszej dwójki to rzeczywiście ja byłam nudziarą i nie przeszkadzało mi to.

– Może i jestem nudna, ale przynajmniej nie mam zrujnowanego życia.

– Daisy Dillingworth Mintz – rzuciła Joan. – Pozostawiona własnemu losowi na wielkiej wyspie Manhattan.

– Jesteś rozpalona – powiedziałam, dotykając czoła przyjaciółki grzbietem dłoni.

– Naprawdę? To na pewno przez ten upał. Mam wrażenie, że słońce wyszło dziś specjalnie dla mnie.

– Może tak rzeczywiście było – odparłam, a Joan posłała mi uśmiech. Było między nami takie zrozumienie, taka serdeczność.

Nie ulegało wątpliwości, że spośród wszystkich pór roku Joan najbardziej lubiła lato. Uwielbiała pływać, nurkować i ogólnie taplać się w wodzie. Wszyscy byliśmy przyzwyczajeni do pogody w Houston, a jednak męczyły nas upały, natomiast Joan wydawała się stworzona do funkcjonowania w wysokich temperaturach.

– Zwiedziła kawał świata – odezwała się, a ja początkowo nie rozumiałam, czego te słowa dotyczą. – Daisy – dodała Joan niecierpliwie. – Przez trzy lata jeździła wszędzie, gdzie chciała.

– Mam nadzieję, że zdołała upchnąć w tym czasie całe swoje życie.

Hotel Shamrock był zielonym dzieckiem Glenna McCarthy’ego, potentata w branży naftowej. Zieleń występowała tam dokładnie w sześćdziesięciu trzech odcieniach: spowijała dywany, krzesła, obrusy, zasłony i stroje służbowe. Hotel znajdował się obok Texas Medical Center, instytucji powołanej do życia przez Monroego Dunawaya Andersona, który zapisał jej w testamencie dziewiętnaście milionów dolarów. I takie właśnie było Houston: pieniądze leżały wszędzie i niektórzy robili z nimi dobre rzeczy, jak pan Anderson, a inni wznosili idiotyczne, pełne przepychu budowle, jak pan McCarthy. Ten pierwszy na pewno pomógł większej liczbie ludzi niż ten drugi, ale u którego się lepiej bawiliśmy?

Reszta kraju martwiła się Rosjanami, przejmowała amerykańskimi komunistami, zawracała sobie głowę Koreańczykami. A w Houston ropa naftowa zmywała wszelkie obawy. Tu pewien zamożny kawaler sprawił sobie geparda, któremu pozwalał wygrzewać się na patio i pływać w basenie. Tu pewien szalony wdowiec raz w miesiącu sprowadzał samolotem kawior i wódkę smakową, aby mieć co podać gościom na wieczorkach, podczas których wszyscy musieli mówić z rosyjskim akcentem. Tu Jim West, zwany „Srebrnym Dolarem”, wyrzucał monety z prowadzonej przez szofera limuzyny, a potem kazał zatrzymywać auto, żeby przyglądać się dzikiej szamotaninie tłumu. W łazience Petroleum Club of Houston** zamontowano armaturę pokrytą dwudziestoczterokaratowym złotem. Światowe zasoby tego kruszcu były ograniczone i nieodnawialne, a w Houston – byłam o tym przekonana – znajdowała się większość tego bogactwa.

Zostawiliśmy obsłudze auto do zaparkowania i poszliśmy prosto do Cork Clubu, który mieścił się w hotelu Shamrock. W środku był Louis, nasz irlandzki, siwowłosy barman, który podał mi kieliszek szampana. Joan dostała martini, a Ray dżin z tonikiem.

– Dzięki, przystojniaku – powiedziała Joan, a Ray rzucił na bar zwitek banknotów.

Tego wieczora towarzystwo dopisało: zjawiła się i wspomniana wcześniej Darlene, ubrana w lawendową sukienkę z – musiałam to przyznać – pięknym dekoltem w kształcie serca, i Kenna, jej najlepsza przyjaciółka, kobieta bardzo sympatyczna, choć niesamowicie nudna, i Graciela, na którą mówiono Ciela. Ta ostatnia przyszła na świat w atmosferze prawdziwego skandalu, gdyż była owocem romansu swego ojca z piękną Meksykanką. Niewierny mąż poznał kochankę, gdy pracował w rafineriach ropy naftowej w Tampico. Jego żona została nagrodzona za jego grzechy – wywalczyła sobie najlepszą ugodę rozwodową w ówczesnej historii Teksasu. Ale to były stare dzieje. Kobiety odchodziły teraz od mężów na znacznie korzystniejszych warunkach. To był Teksas: wszystko cały czas rosło.

Ojciec Cieli poślubił señoritę i żył z nią nadal, czym pewnie wywołałby jeszcze większy skandal, gdyby nie był już tak wpływowym człowiekiem. Oto co wszystkie kobiety w naszym towarzystwie – wszystkie prócz mnie – miały ze sobą wspólnego: wpływowi ojcowie. I mężowie, którzy zapowiadali się równie obiecująco. A my wybierałyśmy się na szczyt razem z nimi.

Darlene ucałowała Joan w oba policzki, by potem zwrócić się do mnie.

– Dawno się nie widziałyśmy, Cece – powiedziała i zaśmiała się gromko. Była już wstawiona. – Wyglądasz jak Leslie Lynnton – stwierdziła.

Mimo że poza ciemnymi włosami w niczym nie przypominałam Liz Taylor, zrobiło mi się przyjemnie. Wszyscy widzieliśmy Olbrzyma przynajmniej trzykrotnie i choć jawnie nienawidziliśmy Edny Ferber za przedstawiony przez nią obraz Teksasu, to czuliśmy się połechtani faktem, że postać grana przez Jamesa Deana wzorowana jest na Glennie McCarthym.

Ciela, ufryzowana blondynka, która miała w sobie tyle Meksykanki, co Marilyn Monroe, trzymała pod rękę swojego męża. Mężowie Darlene i Kenny palili w drugiej części sali, a mój stał przy mnie. Ray niewiele mówił i utrzymywał lekką rezerwę, ale przy mnie czuł się najswobodniej. Nie był jakoś szczególnie nieśmiały, ale nie miał potrzeby stawiania się w centrum czegokolwiek, co w naszych kręgach należało do rzadkości.

Nam, żonom, noc przynosiła znacznie mniej możliwości niż kiedyś, znacznie mniej, niż wciąż miała przed sobą Joan. A jednak mężczyźni byli przystojni i silni, szampan orzeźwiał i rozweselał, a muzyka dodawała energii. Miałam na sobie piękną srebrną sukienkę bez ramiączek, którą spięłam w talii paskiem. (Ray zarabiał w Shellu na całkiem wygodne życie, a oprócz tego matka zostawiła mi swoją małą fortunę, dzięki czemu mogłam sobie pozwolić na noszenie zachwycających ubrań. Moja jedyna ekstrawagancja. Matka nie chciała tykać swoich pieniędzy; uważała, że ojciec powinien więcej zarabiać. A teraz wszystkie należały do mnie. Dostałam je zamiast rodzicielskiego zainteresowania, dziedzictwo naznaczone goryczą. Postanowiłam sobie, że wydam wszystko do ostatniego centa). Na nadgarstku miałam swój prezent z czternastych urodzin – delikatny diamentowy zegarek, który wyjmowałam tylko wtedy, gdy czułam się pełna nadziei. Były szanse, że później wyjdziemy na zewnątrz i pobawimy się przy hotelowym basenie, największym odkrytym basenie na świecie, który wybudowano z myślą o organizowaniu na nim pokazów narciarstwa wodnego. Joan uwielbiała skakać do wody z najwyższej spośród wszystkich jego wież; mówiła, że czuje się wtedy tak, jakby latała. Zamiast basenu mogliśmy też wybrać Emerald Room, hotelowy klub nocny.

Rozmawiałam z Cielą, której córka, Tina, była w podobnym wieku co Tommy. Dyskutowałyśmy o tym, czy planujemy posłać nasze dzieci do przedszkola jesienią (ja nie miałam takiego zamiaru – nie wyobrażałam sobie, że mogłabym ot tak rzucić syna na pożarcie wilkom), jednocześnie obserwując Joan, która stała trzy metry dalej, otoczona wianuszkiem ludzi. Uśmiechała się i chichotała, jak gdyby brylowanie w towarzystwie przychodziło jej bez żadnego wysiłku. I tak właśnie było. Ray dalej stał obok mnie i również jej się przyglądał. Zastanawiałam się, co takiego myśli na temat Joan Fortier pod płaszczykiem tego swojego niewzruszonego spokoju.

– Jak myślisz, co ona mówi? – zainteresowała się Ciela, podążając za moim wzrokiem.

Roztaczała wokół siebie zapach lakieru do włosów i perfum Chanel N° 5, które każda z nas dostawała od męża raz do roku, na walentynki. Jestem pewna, że sama pachniałam podobną mieszanką, wzbogaconą lekkim aromatem płynu do kąpieli Tommy’ego. JJ, mąż Cieli, wysoki, towarzyski i według mnie nazbyt arogancki mężczyzna, który pochodził z Lubbock, zamawiał właśnie drinka przy barze.

Jak na mój gust Joan była tego wieczora trochę zbyt radosna, trochę zbyt podekscytowana, zbyt bliska utraty kontroli.

– Z Joan nigdy nic nie wiadomo – odparłam i wzięłam kolejny łyk szampana.

JJ podszedł do żony od tyłu i pocałował ją w policzek. Ciela wyglądała na zaskoczoną, jak gdyby JJ pojawił się znikąd. Uśmiechnęłam się i pozwoliłam mu pocałować się w rękę, a potem Ray objął mnie w talii i pociągnął w stronę parkietu. Mój mąż nigdy nie pocałowałby kobiety w rękę. To jedna z cech, które w nim lubiłam: nie dbał o ceremoniały.

– Zatańczysz? – zapytał, a ja odpowiedziałam uśmiechem i dałam się poprowadzić na błyszczący, drewniany parkiet. Od razu poprawił mi się nastrój. Czteroosobowy zespół grał jakąś wolną piosenkę; nie udało mi się jej rozpoznać, ale to nie miało znaczenia. Dokończyłam szampana i odłożyłam pusty kieliszek na srebrną tacę balansującą na dłoni kolorowego kelnera obleczonej w białą rękawiczkę.

Ray uwielbiał tańczyć. Tylko dzięki temu udawało mu się jakoś znosić te wieczorne wyjścia. Gdyby nie było tańców, wolałby siedzieć w domu i sączyć szkocką, czytając biografię któregoś z prezydentów. Ale na parkiecie stawał się zupełnie innym mężczyzną. W jego ramionach czułam się drobną kobietką, choć wzrostem prawie nie ustępowałam Joan, która miała ponad metr siedemdziesiąt. Ale Ray był ode mnie prawie dwadzieścia centymetrów wyższy i miał szerokie barki. Idealnie wpasowywałam się w jego objęcia. Byłam atrakcyjna, ale nie piękna i wystarczająco szczera ze sobą, by to przyznać. Udało mi się zachować szczupłą sylwetkę, ale ciąża rozmyła moje kształty, zaokrągliła twarz, objuczyła ciało i zakotwiczyła mnie w rzeczywistości. Moja fryzura stanowiła ciągłe pole bitwy; włosy wciąż puszyły mi się od teksańskiej wilgoci, ale po nawinięciu na gorące wałki i cotygodniowej wizycie u fryzjera stawały się niebrzydką oprawą dla twarzy. Błyszczące ciemnobrązowe oczy w kształcie migdałów uznawałam za swój największy walor. Ciela raz powiedziała, że wszystkie kobiety z naszego towarzystwa mi ich zazdroszczą. Była wtedy pijana i pewnie już uleciało jej to z głowy, ale ja pamiętałam.

– Świetna zabawa – powiedziałam, a Ray przygarnął mnie mocniej do siebie.

Sala powoli zapełniała się znajomymi i nieznajomymi twarzami. Na tym właśnie polegała cała zabawa: do Cork Clubu wpuszczano tylko najbogatszych oraz najbardziej błyskotliwych i nigdy nie było wiadomo, kogo się tam zobaczy.

Zespół zaczął grać jakąś szybką piosenkę i Ray obrócił mnie w tańcu, posyłając do przodu na odległość ramienia. Gdy przyciągał mnie z powrotem do siebie, kątem oka zauważyłam Joan. Była z mężczyzną, którego nie rozpoznałam. Oparłam brodę na mocnym ramieniu Raya i zaczęłam się im przyglądać. Joan stała plecami do sali, co było do niej bardzo niepodobne. Wyglądało to tak, jak gdyby ukrywała swojego towarzysza.

Wszystkie prócz niej chciałyśmy prawdziwej miłości i męża albo chociażby męża, zaś jej wystarczało skakanie z kwiatka na kwiatek. Była ulubienicą gazet. Jej nazwisko i zdjęcia regularnie pojawiały się w kronikach towarzyskich – w Hulankach, swawolach na łamach „Chronicle” i w Klikonie na stronach „Houston Press” – zwykle w kontekście relacji z jakimś mężczyzną.

– Przestań przyglądać się Joan – wyszeptał mi Ray do ucha, ponownie skupiając moją uwagę na sobie. Jeśli mam być szczera, to Joan powodowała pewne drobne napięcia w naszym małżeństwie, zwykle pomijane milczeniem.

– Przez resztę nocy będę patrzeć już tylko na ciebie – obiecałam mu.

– I teraz mówisz do rzeczy – stwierdził i znów obrócił mnie w tańcu, posyłając daleko przed siebie.

W wieczór naszych zaręczyn Ray przyrzekł mi, że nigdy mnie nie opuści. Poprosił też, abym obiecała mu to samo, co wydało mi się absurdalne. To mężczyźni zostawiali żony. Kobiety nie opuszczały mężów, chyba że były głupie, a ja do takich nie należałam.

Ray zakręcił mną kolejny piruet, wypuszczając mnie z ramion, i uśmiechnął się krzywo jak zawsze, kiedy trochę wypił, a potem znów poczułam na sobie jego masywne, ciepłe i mocne ręce. W dalszym ciągu przyglądał się mojej twarzy. Często zaskakiwał mnie swoimi spostrzeżeniami. Miał zmysł obserwacji, do którego musiałam się przyzwyczaić. Wchodził do pokoju i rozgryzał mnie w sekundę. W pół sekundy.

– Cee, gdzie błądzisz? – zapytał.

– Tu jestem – odparłam i przysunęłam się do niego, aby obserwować przyjaciółkę bez jego wiedzy.

Z Joan było coś nie tak; wyczuwałam to od popołudnia. Teraz lepiej widziałam jej towarzysza. Był wysoki i miał masywną sylwetkę. Wiedziałam już na pewno, że go nie znam. Nie był przystojny, ale Joan nie dbała o takie sprawy.

– Jestem jak Jezus – powiedziała kiedyś, gdy zapytałam, jak może umawiać się z mężczyznami, którzy byli dla niej tak ewidentnie nieodpowiedni. – Kocham ich wszystkich.

Tuż obok nas pojawiła się inna wirująca w tańcu para, która zasłoniła mi Joan i nieznajomego. Ray pocałował mnie w policzek. Zamknęłam oczy i na chwilę lub dwie zatopiłam się w muzyce, w bliskości naszych ciał, w mężu.

Kiedy uniosłam powieki, kręciło mi się w głowie, ale wyraźnie widziałam, jak ów wysoki mężczyzna wychodzi z sali, korzystając z drzwi przy scenie, za którymi wiły się jelita klubu i hotelu wiodące ku klatce schodowej i pokojom hotelowym.

Rozejrzałam się po sali, szukając Joan, i zauważyłam ją przy barze. Śmiała się, paląc papierosa. Odetchnęłam z ulgą na myśl, że się pomyliłam.

A potem Joan zgasiła papierosa w popielniczce, wrzuciła zapalniczkę do swojej satynowej kopertówki i wyszła tymi samymi drzwiami co nieznajomy. A jednak się nie pomyliłam.

Powinnam była się już nauczyć, że w kontaktach z Joan nie mam żadnej siły przebicia. Była dorosłą kobietą przyzwyczajoną do stawiania na swoim. Nikt nigdy nie powiedział jej „nie”, a już na pewno nie rodzice. Żaden nauczyciel. I oczywiście żaden mężczyzna. Joan Fortier robiła to, co chciała. A ja byłam tylko jej przyjaciółką.

* Lokalna organizacja dobroczynna zrzeszająca kobiety (wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza).

** Ekskluzywny klub dla przedsiębiorców z branży naftowej.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: