Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja
  • Empik Go W empik go

Przyjrzyj się - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
31 maja 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Przyjrzyj się - ebook

Simon Dobias jest trzydziestosiedmioletnim profesorem prawa w Chicago, a jego żona Vicky pracuje na rzecz ofiar przemocy domowej. Zamożna para wydaje się zwykłym i nudnym małżeństwem z prawie dziesięcioletnim stażem, ale to tylko pozory. Oboje mają silny pociąg do kłamstwa i liczne sekrety. Część z nich zaczyna wychodzić na jaw, gdy w rezydencji na przedmieściach zostaje znalezione ciało pięknej Lauren Betancourt. Kto ją zabił? To tylko jedna z wielu zagadek. Przygotuj się na prawdziwy emocjonalny rollercoaster. Skup się dobrze, ponieważ czeka cię mnóstwo zwrotów akcji i misternie utkana sieć kłamstw. To ekscytująca powieść o chciwości, zemście, obsesji i... morderstwie doskonałym?

Nic nie jest takie, jakie wydaje się na pierwszy rzut oka.

Kategoria: Horror i thriller
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-67502-87-0
Rozmiar pliku: 1,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PRZYJRZYJ SIĘ

1 SIMON

1

Simon

Spraw­dzam godzinę na swoim jed­no­ra­zo­wym tele­fo­nie. Jest dwu­dzie­sta pięć­dzie­siąt jeden. Dzie­więć minut do dwu­dzie­stej pierw­szej. Pra­wie dwie godziny temu dzie­ciaki prze­stały cho­dzić po domach i zbie­rać cukierki. Grace Vil­lage jest pogrą­żone w ciem­no­ści, a miesz­kańcy tego mia­sta-sypialni szy­kują się już do snu.

Dzi­siej­szej nocy oko­licę będą patro­lo­wać poli­cyjne radio­wozy, ale na razie na Lath­row Ave­nue nie ma ani jed­nego. A przy­naj­mniej żad­nego nie widzę, sto­jąc u Lau­ren w prze­stron­nym holu i patrząc przez wizjer drzwi wej­ścio­wych, choć przy­znaję, że z nad­miaru emo­cji widzę nie­wy­raź­nie i obraz wydaje się nieco roz­myty. Nie, nie z powodu łez. Nie pła­czę. Szcze­rze powie­dziaw­szy, myśla­łem, że będę. Spo­dzie­wa­łem się tego. Ale nie. Brak łez w tej chwili daje mi pew­ność, że już ich nie uświad­czę. Płacz jest dobry dla tych, któ­rzy odczu­wają smu­tek, żal bądź też wyrzuty sumie­nia.

Cho­ciaż nie ukry­wam, daleko mi teraz do spo­koju i tak zwa­nej nor­mal­no­ści. Nawet bar­dzo. Sły­szę tępe dzwo­nie­nie w uszach i bicie wła­snego serca: ŁUP-ŁUP, ŁUP-ŁUP… – odbija się we mnie echem, jest jak dud­niący bęben basowy nie­pa­su­jący do żad­nej orkie­stry sym­fo­nicz­nej. Mimo wszystko nie czuję drże­nia rąk, gdy łapię za klamkę i odblo­ko­wuję zdo­bioną złotą zasuwkę, któ­rej nie powsty­dziłby się żaden kró­lew­ski skar­biec. Jed­nak za tymi drzwiami nie ma klej­no­tów ani innych kosz­tow­no­ści. Tylko nie­bez­pie­czeń­stwo. Nie powinno mnie tu być. W domu Lau­ren.

Odwra­cam się, by ostatni raz spoj­rzeć na hol.

Ciało Lau­ren zwisa z pół­pię­tra. Jej palce u nóg znaj­dują się led­wie parę stóp¹ nad mar­mu­rową pod­łogą holu. Nie rusza się. Wisi z twa­rzą skie­ro­waną w moją stronę i nie­na­tu­ral­nie wygiętą w prawo szyją, wokół któ­rej został zawią­zany sznur. Na tej pętli spo­czywa jej głowa, tak prze­krzy­wiona, że wygląda, jakby w każ­dej chwili mogła odpaść i poto­czyć się po tej pięk­nej mar­mu­ro­wej posadzce. Ma na sobie obci­sły kostium kotki i odpo­wied­nio zro­biony maki­jaż, w tym nama­lo­wane wąsy i okrą­gły nosek przy­po­mi­na­jący guzik. Do tego paznok­cie u rąk i nóg zostały poma­lo­wane na czarno. Hal­lo­we­enowa Bar­bie, jeśli coś takiego w ogóle ist­nieje; cho­ciaż sądzę, że tak. Sznur wisi napięty na ozdob­nej balu­stra­dzie z kutego żelaza, pro­wa­dzą­cej na pierw­sze pię­tro. Wpraw­dzie uroda Lau­ren jest nie­za­prze­czal­nie olśnie­wa­jąca, a strój sek­sowny, ale patrząc na nią teraz, od razu mam przed oczami widok tusz woło­wych zwi­sa­ją­cych w rzeźni z wiel­kich haków zamon­to­wa­nych w sufi­cie chłodni. Nic na to nie pora­dzę.

Weso­łego Hal­lo­ween, Lau­ren.

Robię krok do przodu, ale coś chrzę­ści mi pod butem. To odłamki szkła z roz­bi­tej w holu misy z cukier­kami na Hal­lo­ween. Co ja wypra­wiam? Dla­czego robię krok w jej stronę? Ostat­nie poże­gna­nie? Chęć wymiany obcasa, który odpadł od jej lewej szpilki? Po chwili zasta­no­wie­nia odwra­cam się i kie­ruję swe kroki w stronę wyj­ścia.

Pocią­gam za klamkę i otwie­ram drzwi wej­ściowe. Chłodne paź­dzier­ni­kowe powie­trze wdziera się do wnę­trza nacią­gnię­tego na głowę kap­tura, który nie tylko zasła­nia mi całą twarz, ale i unie­moż­li­wia swo­bodne roz­glą­da­nie się na boki. Przed wyj­ściem zapo­mi­nam jesz­cze raz zer­k­nąć przez wizjer. Jest to praw­dziwe nie­do­pa­trze­nie. A tej nocy nie ma miej­sca na błędy.

Prze­mie­rzam puste ulice Vil­lage w stroju Ponu­rego Żni­wia­rza, ści­ska­jąc kur­czowo poszewkę na poduszkę. Mijam zawie­szone na drze­wach tan­detne szkie­lety, posta­wione na podwór­kach „nagrobki”, poma­rań­czowe lam­piony oświe­tla­jące krzewy i spo­glą­da­jące na mnie zza okien „duchy”.

Metr osiem­dzie­siąt wzro­stu i głowa scho­wana w wydłu­żo­nym kap­tu­rze… Mógł­bym ucho­dzić za nasto­latka zbie­ra­ją­cego cukierki (choć ten numer by nie prze­szedł, bio­rąc pod uwagę fakt, że w Vil­lage poważ­nie pod­cho­dzi się do kwe­stii „godziny poli­cyj­nej”) lub doro­słego wra­ca­ją­cego do domu z imprezy (któ­rej ani adresu, ani gospo­da­rza nie był­bym w sta­nie wska­zać). Powi­nie­nem iść swo­bod­nym kro­kiem. Prze­cha­dzać się bez­tro­sko. W końcu jestem cał­ko­wi­cie ano­ni­mo­wym czło­wie­kiem od stóp do głów ubra­nym na czarno w tę jedyną w roku noc, kiedy to nie wzbu­dza niczy­jego zdzi­wie­nia. Powi­nie­nem też mieć przy­go­to­waną histo­ryjkę dla poli­cji, na wypa­dek gdyby zatrzy­mał mnie jakiś radio­wóz.

Kie­dyś usły­sza­łem z ust pew­nej mądrej kobiety: „Naj­lep­sze kłam­stwa to te naj­bliż­sze praw­dzie”.

Wra­cam do domu – tak powiem, jeśli ktoś mnie zapyta, co robię. – Za dużo wypi­łem.

To będzie musiało wystar­czyć za całe uspra­wie­dli­wie­nie. Frag­ment o piciu to kłam­stwo, ale jed­no­cze­śnie wystar­cza­jąco trudny do oba­le­nia argu­ment. Nato­miast stwier­dze­nie, że wra­cam do domu, jest bli­skie prawdy. Przy­naj­mniej idę we wła­ści­wym kie­runku.

Docho­dzę do parku na połu­dniowo-wschod­nim krańcu mia­sta. Idę ścieżką po prze­kąt­nej, mija­jąc kilku bez­dom­nych, huś­tawki, siłow­nię w ple­ne­rze oraz na wzgó­rzu grupkę przy­cza­jo­nych z piwem nasto­lat­ków. Jedna stopa. Potem druga. Sta­ram się zacho­wy­wać nor­mal­nie. Myśleć o zwy­czaj­nych, przy­ziem­nych rze­czach. Dawno tego nie robi­łem.

Od trzy­na­stego maja nie czuję się nor­mal­nie.

Bawię się w „Co – by było – gdyby?”. Co by było, gdyby moja wizyta u fry­zjera została prze­ło­żona z trzy­na­stego maja na inny dzień? Co by było, gdyby pro­dzie­kan nie wezwał mnie wtedy do swo­jego gabi­netu? Te dzie­sięć–pięt­na­ście sekund róż­nicy mogło wystar­czyć, byśmy się minęli. Nie dowie­dział­bym się, że wró­ciła.

Ale to mnie nie uspo­kaja, zaczy­nam więc myśleć o tym, co będzie dalej. O moim dzien­niku. Tym z zie­loną okładką, kolo­ry­stycz­nie pasu­ją­cym do tele­fonu. Pozby­łem się tego dzien­nika, prawda? Spa­li­łem go na popiół w moim kominku. Prawda? Nie przy­śniło mi się to, co nie? Gdyby ten zie­lony dzien­nik kie­dy­kol­wiek tra­fił w ręce poli­cji… to byłby szach-mat. Koniec gry.

To także nie­spe­cjal­nie pomaga mi zre­du­ko­wać stres, dla­tego kon­cen­truję się na zaba­wach języ­ko­wych. Kiedy byłem dziec­kiem, koiły mi nerwy. Język potrafi zaska­ki­wać i bywa naprawdę dzi­waczny. Na przy­kład – dla­czego mówi się „rok dwu­ty­sięczny”, ale już nie „dwu­ty­sięczny pierw­szy”? Czemu mamy „może” przez „ż” i „morze” pisane przez „rz”? I jak to się stało, że ist­nieją słowa, które mają tylko liczbę poje­dyn­czą, jak „powie­trze”, a inne jedy­nie mnogą: „nożyczki”, „spodnie”, „usta”, „drzwi”… Nie wiem, dla­czego dziw­ność, sprzecz­ność i oso­bli­wość mnie uspo­kaja; ale zawsze tak było. Być może ma to zwią­zek z fak­tem, że te cechy są mi w pewien spo­sób bli­skie. Widzę, że w dużej mie­rze sam je posia­dam.

Znie­nacka się zatrzy­muję. Nagle, nie wie­dzieć czemu, nogi się pode mną ugi­nają. Ogar­nia mnie ogromne zmę­cze­nie. Wręcz wyczer­pa­nie. Jakby tego było mało, puls znów przy­spie­sza, aż wibruje mi w gar­dle. Zale­d­wie parę kro­ków dzieli mnie od Har­lem Ave­nue. Za moment prze­kro­czę gra­nicę mia­sta. Tylko kilka stóp i opusz­czę Grace Vil­lage. Przejdę do znacz­nie więk­szego mia­sta – Grace Park. Tam wła­śnie miesz­kam.

Udaje mi się scho­wać za szopą na narzę­dzia nale­żącą do parku miej­skiego. Sia­dam na ziemi, ścią­gam kap­tur, zdej­muję maskę i opie­ram spo­coną głowę o ceglaną ścianę. Szu­kam noża scho­wa­nego w poszewce na poduszkę. Jest duży. Kiedy byłem jesz­cze dzie­cia­kiem, kro­ili­śmy nim indyka w Święto Dzięk­czy­nie­nia. Pomy­śla­łem, że może mi się dziś przy­dać. Wycią­gam swój zie­lony tele­fon i zaczy­nam pisać:

Prze­pra­szam, Lau­ren. Jest mi przy­kro. Z powodu tego, co zro­bi­łem. Z powodu tego, że mnie nie kocha­łaś. Ale nie zamie­rzam prze­pra­szać za to, że kocham cię jak nikt inny. Idę do cie­bie. Mam nadzieję, że przyj­miesz mnie z otwar­tymi ramio­nami, że pozwo­lisz kochać się tak, jak nie było mi dane być przez cie­bie kocha­nym na tym świe­cie.

Po napi­sa­niu wia­do­mo­ści kładę tele­fon na kola­nach, obok noża. Wycią­gam do przodu rękę dło­nią w dół i patrzę na nią. Na­dal nie drży.

Biorę głę­boki wdech i kiwam głową. Zro­bię to. Jestem gotowy.PRZED HALLOWEEN. 13 MAJA

Przed Hal­lo­ween
13 maja

2 SIMON

2

Simon

– Wiesz, z czym masz pro­blem? – mówi do mnie Anshu, choć wcale go o to nie pyta­łem. Gdy­by­śmy mieli teraz pod­dać ana­li­zie wszyst­kie moje pro­blemy, musie­li­by­śmy tu prze­sie­dzieć całe popo­łu­dnie. – Nie masz odpo­wied­niego wize­runku – kon­ty­nu­uje, nie cze­ka­jąc na jaką­kol­wiek reak­cję z mojej strony.

– Nie mam odpow… – zer­kam na swoją koszulę OCBD i nie­bie­skie dżinsy. – Co ci nie pasuje?

– Ubie­rasz się jak stu­dent, a powi­nie­neś jak pro­fe­sor.

– Co mam niby nosić? Twe­edową mary­narkę z łatami na łok­ciach? A może jesz­cze fajkę do tego?

Sie­dzę w swoim gabi­ne­cie na dru­gim pię­trze wydziału prawa wraz z pro­fe­so­rem Anshu­ma­nem Bin­drą, który odpo­wiedni wize­ru­nek ma z natury: poważna twarz przy­wo­dząca na myśl pucha­cza, sta­ran­nie przy­cięta broda i włosy sztywne jak szczotka do szo­ro­wa­nia, które w ogóle się nie poru­szały, a i tak jakimś cudem wyglą­dały na roz­czo­chrane. Anshu odchyla się w swoim fotelu ze sło­wami:

– Simon, mój drogi przy­ja­cielu, wła­śnie zosta­łeś zacy­to­wany w uza­sad­nie­niu Sądu Naj­wyż­szego Sta­nów Zjed­no­czo­nych. To tak, jakby jego sędzio­wie zstą­pili z Waszyng­tonu do Chi­cago i szep­nęli Komi­sji: „Zrób­cie z tego faceta pro­fe­sora”. Powi­nie­neś dum­nie kro­czyć i zacho­wy­wać się jak nowy król czwar­tej poprawki. Ale nie. Zamiast tego wolisz wyglą­dać tak, jak­byś wybie­rał się na imprezę jakie­goś stu­denc­kiego brac­twa.

– To, jak się ubie­ram, nie powinno mieć żad­nego zna­cze­nia. To, co mówię i piszę, czego uczę… To powinno mieć…

Jed­nak Anshu już składa dłoń w dzió­bek i zaczyna nim ruszać, jakby chciał powie­dzieć: „Ble, ble, ble”, po czym zauważa:

– Weźmy na przy­kład Reida. On nale­ży­cie się pre­zen­tuje. Ma odpo­wiedni wygląd. Codzien­nie nosi spor­tową mary­narkę i spodnie w kant.

_Reid Southern? Ten facet jest dla uczelni tym, czym Pauly Shore dla aktor­stwa dra­ma­tycz­nego. Jego sta­rzy mają konek­sje. To wszystko._

– Nosi spor­tową mary­narkę, bo ma wysta­jący beb­zon – odpo­wia­dam. – I pew­nie nie mie­ści się w żadne dżinsy.

Anshu spusz­cza głowę i łapie się za nasadę nosa:

– Tja… może i bie­gasz w mara­to­nach i zapewne połowa two­ich stu­den­tek chce się z tobą prze­spać, ale to Reid wygląda i zacho­wuje się jak pro­fe­sor prawa. Ten facet słu­cha w swoim gabi­ne­cie Mozarta. A ty? R.E.M, Panic! at the Disco i N.W.A.

– OK, po pierw­sze – mówię, pochy­la­jąc się do przodu – nie słu­cham i nawet nie zamie­rzam ni­gdy słu­chać Panic! at the Disco. A po dru­gie, od kiedy to ma jakie­kol­wiek zna­cze­nie, jakiej słu­cham muzyki?

– Nie cho­dzi tylko o to, ale o cało­kształt… nie­chlujny wygląd, muzykę… całe twoje nasta­wie­nie. Myślisz, że pozory nie mają zna­cze­nia? Wiem, że nie powinny, ale…

– Ale mają. Tak, wiem.

Tyle że nie zamie­rzam się z tego powodu zmie­niać. Dla­czego niby miał­bym to robić? Na uczelni nie ma żad­nego _dress code’u_. Jestem dużo lep­szym wykła­dowcą niż Reid Southern. Stu­denci go nie zno­szą. Czy­ta­łem w inter­ne­cie, jakie ma opi­nie. A jego doro­bek naukowy można okre­ślić (w najlep­szym wypadku) jako „dro­bia­zgowy”. On pisze o róż­nych inter­pre­ta­cjach „poro­zu­mie­nia stron” w pra­wie zobo­wią­zań, a ja o tym, że rzą­dzący codzien­nie łamią kon­sty­tu­cyjne prawa swo­ich oby­wa­teli.

– Sam sobie umniej­szasz. Jesteś zbyt skromny – mówi Anshu.

_Jasne, czemu nie. Kon­ty­nu­ujmy. Brnijmy w to dalej_.

– Wolał­byś, żebym był nadęty? Wpadł w samo­uwiel­bie­nie? Jeeezu, Anshu… chcesz zaprze­pa­ścić wszystko, czego nauczyła mnie matka?

Macha na mnie ręką ze sło­wami:

– A możesz mi powtó­rzyć, co wła­śnie powie­dzia­łeś Loomi­sowi na kory­ta­rzu? Wice­prze­wod­ni­czący cho­ler­nej Komi­sji do Spraw Stopni i Pro­mo­cji Nauko­wych pogra­tu­lo­wał ci tego, że twój arty­kuł został zacy­to­wany przez Sąd Naj­wyż­szy, a ty co? Co mu na to odpowie­dzia­łeś?

– Nie pamię­tam, co takiego mu niby powie­dzia­łem?

– Powie­dzia­łeś: „To musiał być długi dzień w Sądzie”.

_A tak, rze­czy­wi­ście. Tak powie­dzia­łem._

– A gdzie „dzię­kuję”? – mówi dalej Anshu. – Naj­wyż­sza instan­cja w tym kraju dopiero co zacy­to­wała jeden z two­ich arty­ku­łów. Mógł­byś cho­ciaż tro­chę pona­pa­wać się tą sytu­acją. Przez chwilę pła­wić się w bla­sku chwały. Ale nie, ty nawet nie potra­fisz przy­jąć kom­ple­mentu. Wolisz sam umniej­szać swoje zasługi. A poza tym Reid nie ma bloga – dodaje.

Roz­kła­dam ręce.

– Co jest nie tak z moim blo­giem?

– Śmiesz­ku­jesz sobie na nim – mówi. – I robisz przy­tyki.

– Ale piszę też o decy­zjach i wyro­kach sądo­wych. O ich słusz­no­ści lub jej braku.

– Napi­sa­łeś lime­ryk o pre­ze­sie Sądu Naj­wyż­szego.

– Napi­sa­łem. Był zabawny, co nie?

– Był, ale jak możesz tak się zacho­wy­wać? Być taki swo­bodny… prze­śmiew­czy i lek­ce­wa­żący?

– Pytasz się mnie, jak mogę nie być sztyw­nia­kiem? Jak mogę nie robić przy­pi­sów? Jak mogę nie uży­wać sen­ten­cji łaciń­skich? Dobrze wiesz, jaki mam sto­su­nek do przy­pi­sów i…

– Tak, wiem, jaki masz sto­su­nek do przy­pi­sów – wyciąga do mnie ręce jakby w bła­gal­nym geście. – Ale pro­fe­so­ro­wie prawa robią przy­pisy! Pro­fe­so­ro­wie prawa uży­wają sen­ten­cji łaciń­skich!

Ja nie. Nie zamie­rzam ubie­rać się ina­czej. Nie chcę pod­li­zy­wać się człon­kom Komi­sji i resz­cie kadry aka­de­mic­kiej pod­czas par­ty­jek pokera oraz imprez wydzia­ło­wych. W nosie mam uży­wa­nie sen­ten­cji łaciń­skich. I za cho­lerę nie będę robił przy­pi­sów.

No dobra, może daleko mi do Roose­velta w cza­sie bitwy pod San Juan, ale obstaję twardo przy swoim.

– Naj­pierw załatw sobie sto­łek – mówi. – Kiedy już będziesz pro­fe­so­rem, a nie pro­fe­so­rem uczelni, możesz pod­wa­żać wszel­kie uczel­niane kon­wen­cje i kon­we­nanse. Pro­szę bar­dzo. Droga wolna. Ale ten twój cały luz…

Nie jestem wylu­zo­wany. W żad­nym razie. Daleko mi do luzu. Jestem uparty, a to zupeł­nie insza inszość.

– Chcesz łaciny? Pro­szę bar­dzo – mówię. – _Ego fac­tu­rus est via mea_.

Anshu wzdy­cha.

– I zapewne zaraz mi powiesz, co to zna­czy.

– Oczy­wi­ście. Powie­dzia­łem, że zro­bię to po swo­jemu.

– Jasne. Jak­żeby ina­czej. Jak zawsze.

– A teraz pro­szę mi wyba­czyć, panie pro­fe­so­rze, ale muszę się ostrzyc.

– Chwała Bogu. Twoja fry­zura to kolejny pro­blem. Masz za dłu­gie włosy. Wyglą­dasz jak…

– Jak stu­dent. Tak, wiem.

Nagle sły­szę, że dzwoni mój tele­fon.

Nie­całe pięć minut póź­niej wcho­dzę do gabi­netu Mar­tina Com­stocka, jed­nego z pro­dzie­ka­nów. Tak się aku­rat zło­żyło, że jest rów­nież prze­wod­ni­czą­cym Komi­sji do Spraw Stopni i Pro­mo­cji Nauko­wych. Siwo­włosy ele­gan­cik z jaskra­wo­czer­woną muszką. Uoso­bie­nie wielu praw­ni­czych ste­reo­ty­pów.

Nosi muszki tylko po to, żeby ludzie go o nie pytali. Wtedy „nie­chęt­nie” wyja­śnia, że kie­dyś współ­pra­co­wał z Joh­nem Pau­lem Ste­ven­sem – sędzią Sądu Naj­wyż­szego Sta­nów Zjed­no­czo­nych, a następ­nie sena­to­rem Pau­lem Simo­nem. Co łączyło obu tych panów? Nosili muszki. Pro­dzie­kan lubił mówić: „Co? O to pytasz? Cóż, jeśli już musisz wie­dzieć… to mogę zdra­dzić, że jest to coś w rodzaju hołdu”.

W przy­szłym roku nasz dzie­kan odcho­dzi na eme­ry­turę i cho­dzą słu­chy, że Com­stock przej­mie po nim stery. Nie wszyst­kim się to podoba. Mnie rów­nież nie. Com­stock to poli­tyk, a nie nauko­wiec. Błę­kitna krew, nie uczony. Repre­zen­tuje wszystko to, czego nie akcep­tuję w śro­do­wi­sku aka­de­mic­kim.

Pomi­ja­jąc ten drobny szcze­gół, zapewne spoko z niego gość.

– Ach, Simon! Dobrze, że jesteś. Pro­szę, wejdź – mówi, gdy pukam do jego otwar­tych drzwi.

– Dzień dobry, panie dzie­ka­nie – lubi być tak nazy­wany, cho­ciaż udaje, że nie.

Com­stock doko­nuje szyb­kiej, dez­apro­bu­ją­cej oceny mojego stroju. Żeby było jasne: moja koszula jest wpusz­czona w spodnie, a dżinsy czy­ste i nie­podarte. Wyglą­dam nor­mal­nie.

– Dzięki, że wpa­dłeś – mówi. – Przejdę od razu do rze­czy.

Gabi­net, w któ­rym kró­luje skóra i orzech, sta­nowi pomnik jego wiel­ko­ści: te wszyst­kie dyplomy, nagrody i zdję­cia z pre­zy­den­tami oraz sędziami Sądu Naj­wyż­szego. Com­stock sie­dzi roz­party w swoim skó­rza­nym fotelu z wyso­kim opar­ciem za impo­nu­ją­cym biur­kiem.

– Simon, chcesz zostać pro­fe­so­rem. Zamie­rzasz zło­żyć wnio­sek – mówi, ukła­da­jąc sobie na kola­nach dło­nie w wie­życzkę.

– Zga­dza się.

– Jasne, to zro­zu­miałe. Nic w tym dziw­nego – cią­gnie dalej. – Robisz kawał dobrej roboty. Cały czas to wszyst­kim powta­rzam.

Nad­szedł czas na „ale”.

– Pro­szę, nie obraź się, ale…

W całej histo­rii ludz­ko­ści nie było chyba przy­padku, aby ktoś nie obra­ził się po usły­sze­niu zda­nia roz­po­czy­na­ją­cego się od: „nie obraź się, ale”.

– Zasta­na­wiam się… – zaczyna. – Powiem wprost. Czy wiesz, że Reid Southern rów­nież ubiega się o to sta­no­wi­sko?

Pew­nie, że tak! Wiem też, że jego ojciec w ciągu ostat­niej dekady prze­ka­zał uczelni pięć milio­nów dola­rów. Początki tej nie­zwy­kłej hoj­no­ści dziw­nym tra­fem zbie­gły się w cza­sie z momen­tem, kiedy Reid zaczął tu pra­co­wać.

– Tak – odpo­wia­dam.

– Zapewne wiesz rów­nież, że Reid jest tutaj o rok dłu­żej od cie­bie.

– Jestem tego świa­domy. Jak rów­nież tego, że jest tylko jedno miej­sce.

– Tak, dokład­nie. Dokład­nie… – mówi tak ocho­czo i pro­tek­cjo­nal­nie, jakby miał za chwilę rzu­cić mi psiego smaczka. – To deli­katna sprawa i zapewne wiesz, że Reid cie­szy się spo­rym popar­ciem. Wiesz, jak to jest… nade­szła jego kolej.

Wielu pro­fe­so­rom uczelni odmó­wiono awansu na sta­no­wi­sko pro­fe­sora. Nie mówi się ludziom, że „nade­szła ich kolej”. Chyba że ich ojciec jest cho­dzą­cym ban­ko­ma­tem.

– Nie chciał­bym… – zaczyna machać pal­cami w powie­trzu, jakby pró­bo­wał uchwy­cić nimi wła­ściwe słowa. Jak gdyby nie przy­go­to­wał się zawczasu do tej roz­mowy i nie wie­dział dokład­nie, co chce powie­dzieć. – Myślę, że byłoby lepiej, gdy­byś pocze­kał, aż zwolni się kolejne miej­sce. Lepiej dla cie­bie. Wtedy mógł­byś się ubie­gać o sta­no­wi­sko bez piętna, że już raz zło­ży­łeś wnio­sek i twoja kan­dy­da­tura została odrzu­cona.

– Myśli Pan, że moja kan­dy­da­tura zosta­nie odrzu­cona – nie mówię tego w for­mie pyta­nia. Ale to JEST pyta­nie. Tak sądzę. Mamy wpraw­dzie na uczelni pewne her­me­tyczne grono, kilku old­scho­olo­wych typów, któ­rym praw­do­po­dob­nie nie przy­padnę do gustu, ale jest tu też wielu dobrych, nie­ba­wią­cych się w poli­tykę ludzi, jak Anshu, uwa­ża­ją­cych, że liczy się jakość naucza­nia i osią­gnię­cia naukowe, a nie ubiór oraz zna­jo­mo­ści.

– Cóż, oczy­wi­ście nie chcę wywie­rać na tobie żad­nej pre­sji. W końcu nic nie jest jesz­cze prze­są­dzone. Ale jak mówię, Reid cie­szy się dużym popar­ciem. Nie żeby kto­kol­wiek kwe­stio­no­wał twoje osią­gnię­cia naukowe, Simon. Powiem to jesz­cze raz: robisz kawał dobrej roboty.

_Jasne. I cały czas to wszyst­kim powta­rzasz_.

– Dał mi pan do myśle­nia, panie dzie­ka­nie – mówię.

Wycho­dzę z jego gabi­netu, by mógł swo­bod­nie zadzwo­nić do tatu­sia Reida. Powie­dzieć mu, że odfaj­ko­wał roz­mowę ze mną i wszystko idzie jak po maśle.

Jestem spóź­niony na wizytę u fry­zjera. Zazwy­czaj idę do niego na pie­chotę, bez­po­śred­nio po wyj­ściu z pracy, ponie­waż zakład fry­zjer­ski znaj­duje się w odle­gło­ści rap­tem kilku prze­cznic. Jed­nak tym razem kie­ruję się na uczel­niany par­king zewnętrzny. Zwy­kle przy­jeż­dżam do pracy wcze­śniej niż pozo­stali i staję na jed­nym z lep­szych miejsc.

Znaj­duję srebr­nego mer­ce­desa coupé i się­gam do kie­szeni po klu­czyk. Roz­glą­dam się dookoła i prze­jeż­dżam nim po boku samo­chodu, robiąc ohydną rysę na całej dłu­go­ści, od strony kie­rowcy.

_Ojej, prze­pra­szam, panie dzie­ka­nie._

Teraz mogę iść do fry­zjera.

I tak oto zmie­rzam w swoim nie­god­nym pro­fe­sora uczelni stroju na spo­tka­nie ze sta­rym Ruskiem o imie­niu Ygor (serio). Dam sobie skró­cić włosy. Tak na wszelki wypa­dek, by reszta kadry aka­de­mic­kiej nie uznała, że przez ich dłu­gość nie zasłu­guję na awans. Zresztą teraz to bez zna­cze­nia – naj­wy­raź­niej powi­nie­nem zre­zy­gno­wać ze skła­da­nia wnio­sku.

Jest parne popo­łu­dnie. Prze­py­cham się przez tłum na Michi­gan Ave­nue: tury­stów, boga­czy, per­for­me­rów ulicz­nych i bez­dom­nych. Kwin­te­sen­cja Magni­fi­cent Mile. W dzi­siej­szych cza­sach naprawdę powinni roz­wa­żyć zmianę nazwy². Ale co tam – mam waż­niej­sze sprawy na gło­wie.

Na przy­kład – dla­czego to wła­śnie uprzy­wi­le­jo­wani sta­rzy biali męż­czyźni w czar­nych togach mają naj­wię­cej do powie­dze­nia w kwe­stii tego, jak to jest być afro­ame­ry­kań­skim dzie­cia­kiem zatrzy­ma­nym na ulicy przez poli­cjanta? Czemu praw­nicy sądzą, że mądrzej brzmi, gdy mówią „_inte­ra­lia_” zamiast „mię­dzy innymi”? I kto, do cho­lery, wpadł na to, żeby wymy­ślić „słowo” kon­stan­ty­no­po­li­tań­czy­ko­wia­neczka? Bez sensu.

Takie i podob­nie głę­bo­kie myśli zaprzą­tają mi umysł, gdy mijam Chi­cago Ave­nue. Znaj­duję się zale­d­wie prze­cznicę od salonu fry­zjer­skiego.

I nagle staję. Na przej­ściu dla pie­szych. Ktoś idący z tyłu wpada na mnie i zmu­sza do zro­bie­nia kroku w przód dla zła­pa­nia rów­no­wagi.

Staję, ponie­waż coś czuję. TWOJĄ obec­ność. Przy­się­gam, że czuję ją, jesz­cze zanim cię zauwa­żam. Wycho­dzisz z Blo­oming­dale’s. Nie wiem, po czym cię poznaję. Może po kształ­cie two­jej głowy… pod­bródka… Lub po spo­so­bie, w jaki zaci­skasz usta, gdy się na czymś sku­piasz. Po czymś, co spra­wia, że jesteś sobą. Defi­niuje cię nawet po upły­wie dzie­więt­na­stu lat. Po czymś, co aż krzy­czy: _LAU­REN…_

_Lau­ren._

_Lau­ren._

_Hej, Simon, jak się masz?_

_Dosko­nale, Lau­ren. A co u cie­bie?_

…zanim obra­casz się w moim kie­runku, w za dużych oku­la­rach prze­ciw­sło­necz­nych w stylu Audrey Hep­burn.

Tak, to ty. Twoje blond włosy są dłuż­sze i o ton jaśniej­sze, ale to ty.

Wcho­dzisz na przej­ście dla pie­szych sprę­ży­stym kro­kiem. Z pew­no­ścią sie­bie cha­rak­te­ry­styczną dla kogoś, kto przy­wykł do lawi­ro­wa­nia w tłu­mie bez nawią­zy­wa­nia kon­taktu wzro­ko­wego z innymi. Poru­szasz ustami. Nie widzę tele­fonu, ale kiedy wiatr unosi twoje włosy, dostrze­gam w uszach Air­Podsy.

Typowa zagrywka, którą sam sto­suję, gdy chcę unik­nąć z kimś kon­taktu? Tele­fon. Przy­kła­dam go do ucha i schy­lam głowę, jak­bym miał słaby zasięg i pró­bo­wał lepiej usły­szeć roz­mówcę. W ten spo­sób udało mi się unik­nąć setek roz­mów na kory­ta­rzach mojej uczelni.

Jed­nak teraz tego nie robię. Nie się­gam po tele­fon.

Powi­nie­nem się ruszyć, a nie stać na środku przej­ścia, two­rząc prze­smyk mię­dzy morzami pie­szych, mija­ją­cych mnie z obu stron. Powi­nie­nem iść w twoim kie­runku tak pew­nie, jak ty zmie­rzasz w moim, ale nie mogę. Nie jestem w sta­nie. Mój orga­nizm jest w trak­cie zamy­ka­nia sys­temu. Stopy nie chcą się ruszyć. Czuję pul­so­wa­nie w gło­wie. Jak­bym został odarty ze skóry i para­do­wał z wnętrz­no­ściami na wierz­chu.

Mam wra­że­nie, że czuję zapach two­ich per­fum, gdy mnie mijasz. Zmie­ni­łaś je.

Nie zauwa­żasz mnie. Pew­nie zostaję przy­sło­nięty przez ludzką chmarę, albo jesteś zbyt sku­piona na roz­mo­wie tele­fo­nicz­nej. A może mnie zauwa­ży­łaś, ale naj­zwy­czaj­niej w świe­cie nie pozna­łaś? W końcu jestem dla cie­bie tylko odle­głym wspo­mnie­niem. Nie­praw­daż?

Odwra­cam się i idę za tobą.

– Hmm… nie, bar­dzo dzię­kuję. To się nazywa: „mieć tro­chę god­no­ści”? – wypo­wia­dasz zda­nie jak pyta­nie reto­ryczne. Potem się śmie­jesz.

Śmiech się nie zmie­nił. To naprawdę ty.

Masz na sobie różową sukienkę pod­kre­śla­jącą walory two­jej figury. Nie­siesz dwie torby z wyraź­nie dro­gimi zaku­pami. Masz pie­nią­dze. To żadna nie­spo­dzianka. Masz na palcu pier­ścio­nek z dużym kamie­niem. To też żadna nie­spo­dzianka. Zawsze potra­fi­łaś przy­cią­gać uwagę boga­tych face­tów. Nie mia­łaś z tym naj­mniej­szych pro­ble­mów.

_Pokle­pać cię po ramie­niu? Powie­dzieć: „Hej, kopę lat. Pamię­tasz mnie?”._

_Czy zła­pać cię za ramię? „HEJ, LAU­REN, PAMIĘ­TASZ MNIE?”._

Jestem za bli­sko, więc zwal­niam kroku.

Prze­chod­nie się na cie­bie gapią. No jasne, że tak. Zarówno męż­czyźni, jak i kobiety. Nic dziw­nego. Jesteś praw­dzi­wym dzie­łem sztuki. Musisz być tego świa­doma. Na pewno to wiesz. Idziesz jak gdyby ni­gdy nic, pew­nym kro­kiem.

Za to ja mam nogi jak z waty. Czuję pie­cze­nie w gar­dle wywo­łane refluk­sem. _Fuuj…_

Mijasz Chi­cago Ave­nue i wcho­dzisz do jed­nego z budyn­ków.

Jeśli wejdę za tobą do środka – zakła­dam, że jest to lobby apar­ta­men­towca – nie pozo­stanę ano­ni­mowy. Ludzie nie wcho­dzą, ot tak sobie, do tego typu miejsc.

Ale nie dbam o to. Popy­cham drzwi obro­towe jakieś pięć sekund po tobie. Tyle wystar­czy, żebyś mnie nie zoba­czyła. Wcho­dzę do ele­ganc­kiego, bogato zdo­bio­nego i kli­ma­ty­zo­wa­nego lobby luk­su­so­wego apar­ta­men­towca w cen­trum mia­sta.

– Pani Betan­co­urt! – mówi męż­czy­zna sto­jący za biur­kiem recep­cji. – Wpa­dła pani na week­end?

– Nie, Char­lie. Wpa­dłam tylko pod­rzu­cić kilka rze­czy – mówisz. – Jak tam dzieci? Wszystko w porządku?

_Betan­co­urt. Betan­co­urt._

Wyszłaś za mąż, Lau­ren.

Wycho­dzę z powro­tem na upał. Z obu stron mijają i popy­chają mnie ludzie. Moja stopa spada z chod­nika na ulicę. Sły­szę klak­son samo­cho­dowy. To na mnie ktoś trąbi…

Robię krok w tył, o włos mija­jąc się z tak­sówką jadącą na połu­dnie Michi­gan Ave­nue.

By zła­pać rów­no­wagę, kładę dłoń na zapar­ko­wa­nym aucie z gorą­cym sil­ni­kiem.

– Gościu, co ty odpier­da­lasz?! – kolejny tak­sów­karz. Wysta­wia głowę przez okno sto­ją­cego na kra­węż­niku samo­chodu.

Pod­no­szę rękę w prze­pra­sza­ją­cym geście i, poty­ka­jąc się, wra­cam na chod­nik. Nie jestem pewien, w którą stronę mam teraz iść. Potrzą­sam głową i szep­czę:

– Betan­co­urt. Betan­co­urt.

_Betan­co­urt, Betan­co­urt, Betan­co­urt, Betan­co­urt._

W Chi­cago i jego oko­li­cach miesz­kają dzie­siątki osób o tym nazwi­sku, ale tylko jedna z nich ma na imię Lau­ren. I to wła­śnie jesteś ty. Patrzę na twoje zdję­cie pro­fi­lowe na Face­bo­oku. Pozu­jesz na nim w obci­słej bia­łej sukience i w fan­ta­zyj­nym kape­lu­szu – wyglą­dasz, jak­byś była na Ken­tucky Derby. Pod­no­sisz kie­li­szek wypeł­niony napo­jem z bąbel­kami i ukła­dasz usta w uro­czy, deli­katny dzió­bek. Czy naprawdę byłaś aż taka szczę­śliwa, robiąc to zdję­cie, Lau­ren? A może przez cały czas myśla­łaś tylko o tym, że nada się świet­nie na pro­fi­lowe na Face­bo­oku? Czy to tylko fałsz, jak wtedy, kiedy ludzie kolo­ry­zują swoje opo­wie­ści, by wyda­wały się zabaw­niej­sze, niż są w rze­czy­wi­sto­ści? Czy bar­dziej przej­mu­jesz się tym, jak widzą cię inni, niż jak sama sie­bie postrze­gasz?

Tysiące face­bo­oko­wych zna­jo­mych i „lubię to” pod set­kami zdjęć sta­no­wią­cych maleń­kie okienko na twój świat, życie w ciągu ostat­niej dekady: szczyt wieży Eif­fla, safari w RPA, drinki na Times Squ­are, mor­so­wa­nie w jezio­rze Michi­gan, tria­tlon i jakiś wyścig w bło­cie. Na każ­dym zdję­ciu ota­czają cię przy­ja­ciele i przy­stojni męż­czyźni, a ty sama jesteś ską­pana w słońcu, szczę­śliwa, olśnie­wa­jąca, sek­sowna, roz­ryw­kowa, pełna ener­gii oraz swo­body.

Wyszłaś za nie­ja­kiego Con­rada Betan­co­urta, ale nie masz dzieci.

I nie miesz­kasz w samym Chi­cago, tylko w Grace Vil­lage, zaraz obok mojego Grace Park.

Wró­ci­łaś do domu, Lau­ren.

Biorę głę­boki oddech. Uspo­kój się, Simon. Może gry języ­kowe pomogą? Cokol­wiek. Kolejny głę­boki oddech.

Dla­czego „bicie” i „misie” tro­chę się rymują, a tro­chę nie i czemu coś takiego nazywa się rymem nie­do­kład­nym?

Głę­boki oddech.

Dla­czego, kiedy przy­miot­nik pełni funk­cję kate­go­ry­za­cyjną, sta­wiamy go po rze­czow­niku, a w innych przy­pad­kach przed? W zależ­no­ści od kon­tek­stu możemy powie­dzieć „biały niedź­wiedź” lub „niedź­wiedź biały”.

I czemu nie mogę powie­dzieć gren­landzki biały niedź­wiedź? Musi być koniecz­nie ten niedź­wiedź biały gren­landzki?

Głę­boki oddech.

Wszystko wraca. Jak obmy­wa­jąca mnie fala. Rośnie we mnie. Jak nowo­twór. Czuję się, jakby w moich żyłach pły­nęła tru­ci­zna. Powi­nie­nem prze­stać. Opa­mię­tać się. W tej chwili. Zapo­mnieć, że cię widzia­łem. Zosta­wić to wszystko za sobą. Zosta­wić cie­bie. Tak, musisz zostać tam, gdzie byłaś – w moim lusterku wstecz­nym. Tak jest lepiej. Ze mną jest lepiej. Wiem, że tak. Vicky mówi, że jest lepiej. Nie mogę do tego wra­cać. Wszystko jest dobrze. Wszystko jest w porządku.

Tak, wła­śnie to zamie­rzam zro­bić, Lau­ren. Odpu­ścić. Nale­żysz do prze­szło­ści i to takiej sprzed dzie­więt­na­stu lat.

OK, to tyle. Posta­no­wione. Zapo­mnę, że dzi­siaj cię widzia­łem.SIEDEM TYGODNI PÓŹNIEJ. LIPIEC

Sie­dem tygo­dni póź­niej
Lipiec

3 PONIEDZIAŁEK, 4 LIPCA 2022 R.

3

Ponie­dzia­łek, 4 lipca 2022 r.

O… mój… Boże – wyszep­ta­łem. Nawet pomimo tego, że wpa­dłem dziś do klubu dla sno­bów pierw­szy raz od lat tylko z two­jego powodu. W nadziei, że będziesz na przy­ję­ciu z oka­zji czwar­tego lipca³. Nawet pomimo tego, że myśla­łem o tobie od tam­tego majo­wego dnia… kogo ja oszu­kuję z „tam­tym majo­wym dniem”? Od piątku, trzy­na­stego maja, od godziny 14:04 – kiedy zoba­czy­łem cię na Michi­gan Ave­nue. Nawet pomimo tego, że pró­bo­wa­łem wykom­bi­no­wać, jak tu na cie­bie „przy­pad­kiem” wpaść. Nawet pomimo tego, że ćwi­czy­łem sobie różne tek­sty i sce­na­riu­sze przed lustrem, jak pode­ner­wo­wany nasto­la­tek.

Tak, to wszystko nie miało zna­cze­nia, Lau­ren, bo kiedy tylko zoba­czy­łem cię na patio klubu, na tle pola gol­fo­wego, poczu­łem coś świe­żego, czy­stego i wła­ści­wego. Jakby wszystko nagle było na swoim miej­scu. Jak­bym widział cię pierw­szy raz w życiu.

Roz­ło­ży­łem ręce tak, jak gdy­bym coś wycza­ro­wał. W sumie to ma sens. Magia to odpo­wied­nie słowo. Wła­ściwe, by opi­sać… cie­bie.

Mia­łaś na sobie białą let­nią sukienkę. Byłaś opa­lona. I po raz kolejny zało­ży­łaś te oku­lary à la Audrey Hep­burn. Poza tym twoje włosy były upięte z tyłu. Śmia­łaś się razem ze swo­imi przy­ja­ciółmi, ale musia­łaś zoba­czyć mnie kątem oka, ponie­waż nagle bez powodu odwró­ci­łaś się w moją stronę.

– To – ode­zwa­łaś się, zdej­mu­jąc oku­lary i mru­żąc oczy od słońca. Wyda­wa­łaś się mniej zasko­czona ode mnie. – Simon – powie­dzia­łaś to tak, jakby wyma­wia­nie mojego imie­nia spra­wiało ci przy­jem­ność.

Odłą­czy­łaś się od swo­jej grupki, w któ­rej naj­wy­raź­niej nie było two­jego męża Con­rada. Cie­szę się, że pomy­śla­łaś o tym, byśmy na naszym pierw­szym spo­tka­niu (a przy­naj­mniej pierw­szym po dzie­więt­na­sto­let­niej prze­rwie) mieli odro­binę pry­wat­no­ści, nawet jeśli i tak ota­czała nas setka ludzi, któ­rzy przy­byli do klubu na grilla i fajer­werki zor­ga­ni­zo­wane z oka­zji czwar­tego lipca.

– Co ty… co ty tu… – nie dokoń­czy­łem zda­nia.

– Ach… wró­ci­łam – powie­dzia­łaś. – No, pra­wie. Miesz­kam w Vil­lage.

– W Grace Vil­lage? – zapy­ta­łem.

– Tak. Jestem tu od kilku lat. Mam męża. A ty wciąż miesz­kasz w Grace Park?

– W tym samym domu – odpo­wie­dzia­łem.

Na co ty kiw­nę­łaś głową ze sło­wami:

– Nie dziwi mnie to. I dla­tego spo­dzie­wa­łam się, że prę­dzej czy póź­niej mogę cię spo­tkać w tym klu­bie. Pamię­ta­łam, że twoi rodzice byli człon­kami. Ja… myśla­łam nawet, żeby do cie­bie zadzwo­nić. Tak po pro­stu, by prze­ła­mać lody…

Mach­ną­łem ręką.

– E tam, nie przej­muj się. To było… dawno temu.

Wyglą­da­łaś, jakby kamień spadł ci z serca. Uśmiech­nę­łaś się do mnie, jakby z wdzięcz­no­ścią.

Myśla­łem, że będę bar­dzo zde­ner­wo­wany. Mia­łem w gło­wie obraz naszego ponow­nego spo­tka­nia. Byłem pewien, że zacznę się jąkać, pocić i zro­bię z sie­bie debila. Ale nie. Kiedy tylko cię zoba­czy­łem, wszystko prze­stało mieć zna­cze­nie. Wyćwi­czone kwe­stie od razu wypa­ro­wały mi z głowy. Nie były potrzebne. Liczy­li­śmy się tylko my. Znowu razem. Wszystko inne było bez zna­cze­nia.

– Jesteś żonaty? – zapy­ta­łaś, widząc obrączkę na moim palcu.

– Pra­wie dzie­sięć lat – odpar­łem. – Ma na imię Vicky.

– Jest gdzieś tutaj?

Nie. Vicky ze mną nie było. Siłą bym jej nie zacią­gnął w takie miej­sce.

– Nie mogła przy­je­chać – odpo­wie­dzia­łem. Wyglą­da­łaś, jak­byś zdała sobie sprawę z tego, że poru­szy­łaś draż­liwy temat. Musia­łaś odgad­nąć to po wyra­zie mojej twa­rzy.

Nie jesteś tak piękna jak dzie­więt­na­ście lat temu. O nie, Lau­ren. Jesteś pięk­niej­sza. Wyglą­dasz na doświad­czoną. Mądrzej­szą. Nie jesteś już gorącą dwu­dzie­sto­latką, wspi­na­jącą się po szcze­blach kariery w kan­ce­la­rii mojego ojca, tylko doj­rzałą, ele­gancką i pewną sie­bie kobietą, która swoje prze­żyła, zna swoją war­tość, a przede wszyst­kim sie­bie.

Czu­łem się nie­kom­for­towo, bo cię okła­ma­łem. Chcia­łem powie­dzieć, że widzia­łem cię w maju na Michi­gan Ave­nue i że zoba­czy­łem wasze imiona – twoje i Con­rada – na liście człon­ków klubu. Pra­gną­łem przy­znać się, że przy­sze­dłem na tę głu­pią imprezę w Grace Coun­try Club tylko dla­tego, że mia­łem nadzieję spo­tkać tam cie­bie. Wyznać, że moje „zasko­cze­nie” na twój widok nie było do końca szczere. Gry­zło mnie to, że coś, co mogłoby być nie­wy­mu­szone i auten­tyczne mię­dzy nami, zaczęło się od takiego pod­stępu z mojej strony.

Dla­tego obie­ca­łem sobie, że na tym poprze­stanę. Jedno nie­winne kłam­stewko i na tym koniec. Ni­gdy wię­cej nie będę z tobą nie­szczery.

W dro­dze do domu kupi­łem sobie ten oto koło­no­tat­nik z zie­loną okładką. (Nie wiem, co mną kie­ro­wało. Może to, że zie­lony koja­rzy mi się z nowym począt­kiem). Od lat nie pro­wa­dzi­łem dzien­nika. Prze­sta­łem spi­sy­wać swoje codzienne prze­my­śle­nia. Być może dla­tego, że nie mia­łem nic spe­cjal­nie cie­ka­wego do prze­ka­za­nia. Pro­wa­dzę teraz bloga, piszę arty­kuły i wykła­dam na uczelni. Prawo mam we krwi. Pły­nie w moich żyłach. Oddy­cham i żywię się nim. Żyję nim. O czym innym mia­łem pisać? O nud­nym mał­żeń­stwie, w któ­rym bra­kuje miło­ści? Rekor­dzie w biegu na dzie­sięć kilo­me­trów?

Ale teraz to co innego – witaj, Zie­lony Dzien­niku – bo znów mam o czym pisać, Lau­ren. A raczej o kim. O takiej jed(y)nej, wyjąt­ko­wej oso­bie.

O kimś, kto zgo­dził się pójść ze mną na kawę w przy­szłym tygo­dniu!

Nie ma w tym nic złego, prawda? To tylko kawa bez zobo­wią­zań, mam rację?4 SIMON

4

Simon

Nie­po­trzeb­nie nara­żam się na ryzyko. Już sam fakt, że zapar­ko­wa­łem samo­chód na końcu ulicy Lau­ren chwilę przed ósmą rano, może mnie wpę­dzić w kło­poty. To tu stoją domy, które miej­scowi zwy­kli nazy­wać „rezy­den­cjami Lath­row”. W samym środku Grace Vil­lage. Są niczym atrak­cja tury­styczna. Nie­któ­rzy prze­wraż­li­wieni miesz­kańcy Lath­row Ave­nue dzwo­nią na poli­cję, jak tylko zoba­czą kogoś, kto „nie jest z sąsiedz­twa”. I choć ten kod zazwy­czaj nie doty­czy postaci takich jak ja – biały facet w śred­nim wieku w przy­zwo­icie wyglą­da­ją­cym SUV-ie – to jed­nak… Jeśli będę tu sie­dział za długo, na pewno zwrócę na sie­bie czy­jąś uwagę, a wtedy mili pano­wie poli­cjanci przy­jadą radio­wo­zem, by zadać mi kilka pytań. _Czy wszystko w porządku, pro­szę pana? Mogę zapy­tać, co pan robi? Czy mógł­bym pro­sić o pana dowód oso­bi­sty?_

Nie mogę im prze­cież powie­dzieć prawdy. Oświad­czyć, że w waka­cje nie pro­wa­dzę żad­nych zajęć na uczelni, więc wyko­rzy­stuję wolny czas na szpie­go­wa­nie mojej daw­nej dziew­czyny i jej męża oraz pozy­ski­wa­nie wszel­kich moż­li­wych infor­ma­cji na ich temat. To nie zabrzmia­łoby naj­le­piej, nie­praw­daż?

Ostat­nie, czego mi trzeba – to gliny, które zaczną urzą­dzać scenę. Może nawet wle­pią mi man­dat za nie­pra­wi­dłowe par­ko­wa­nie. Tym­cza­sem Lau­ren wyj­dzie z domu i zoba­czy sta­rego Simona Dobiasa, który naj­wy­raź­niej zapar­ko­wał w pobliżu i nie był w sta­nie podać żad­nego sen­sow­nego powodu takiego zacho­wa­nia. Pomy­śli sobie, że nie­zły ze mnie świr!

Pocho­dzę stąd, ale nie do końca z TEJ oko­licy. Miesz­kam w Grace Park, zamiesz­ka­nym w więk­szo­ści przez przed­sta­wi­cieli klasy śred­niej, dum­nych ze swo­jej postę­po­wo­ści – wystar­czy nas o nią zapy­tać. Jed­nak kiedy Mor­ti­mer Grace zało­żył Park w 1800 roku, odłą­czył od niego kawał ziemi o powierzchni trzech mil kwa­dra­to­wych⁴ jako osobny pro­jekt – Grace Vil­lage. Poglądy Mor­ti­mera w kwe­stii klas, ras i reli­gii wedle obec­nych stan­dar­dów nie zosta­łyby uznane za oświe­cone. Chciał, aby Vil­lage była zamkniętą spo­łecz­no­ścią bia­łych, anglo­sa­skich pro­te­stan­tów, takich jak on sam.

Wpraw­dzie już w latach czter­dzie­stych ubie­głego wieku dawne zakazy zostały znie­sione, a prawa miej­skie zno­we­li­zo­wano, by nie zawie­rały nie­sto­sow­nych zapi­sów, ale nie­któ­rzy twier­dzą, że nie­wiele to dało i od tam­tego czasu Vil­lage nie­spe­cjal­nie się zmie­niła. A już na pewno nie uległ zmia­nie fakt, że zamiesz­ki­wali ją boga­cze. Więk­szość dzie­cia­ków z Vil­lage nie uczęsz­cza do Grace Con­so­li­da­ted High School (sam ukoń­czy­łem ten ogól­niak), tylko do pry­wat­nych szkół. Ale czę­sto już jako doro­śli ludzie wra­cali do Vil­lage, by zało­żyć wła­sne rodziny. Są nawet tacy, któ­rzy miesz­kają tu od sze­ściu poko­leń.

Lau­ren też nie jest stąd. Pocho­dzi z Old Irving Park w pół­noc­nej czę­ści Chi­cago. Kiedy ją pozna­łem, wciąż tam miesz­kała. (W kan­ce­la­rii mojego ojca Lau­ren była wtedy asy­stentką, a ja chłop­cem na posyłki). Jed­nak to już prze­szłość. Teraz mieszka w rezy­den­cji przy­po­mi­na­ją­cej pałac i jest trze­cią żoną Con­rada Betan­co­urta, o pięt­na­ście lat od niego młod­szą. Facet zarzą­dza jed­nym z czo­ło­wych fun­du­szy hed­gin­go­wych na świe­cie.

Wyczer­pa­łem już chyba swój limit szczę­ścia w misjach zwia­dow­czych na ten tydzień. Zresztą, jak na razie, zgro­ma­dzi­łem wystar­cza­jąco dużo infor­ma­cji. W ramach przy­po­mnie­nia wyry­wam stronę z mojego zie­lo­nego dzien­nika i zaczy­nam czy­tać.

Każ­dego ranka, punk­tu­al­nie o szó­stej, pod dom pod­jeż­dża kie­rowca w wypa­sio­nej bryce, by zawieźć Con­rada auto­stradą do cen­trum. Betan­co­urt naj­pierw ćwi­czy w East Bank Club, a potem jedzie do swo­jego biura w Civic Opera Buil­ding na Wac­ker Drive. Wraca do domu o róż­nych porach – a przy­naj­mniej w tym tygo­dniu tak było.

Lau­ren – z tego, co udało mi się usta­lić – raczej nie ma pracy. W tym tygo­dniu codzien­nie rano grała w tenisa w Grace Coun­try Club. Potem zali­czała rundkę golfa, dwu­krot­nie, wraz z grupką kobiet. Kola­cję jadła w cen­trum, ale ani razu z Con­ra­dem. Wtedy też noco­wała w swoim miesz­ka­niu przy Michi­gan Ave­nue.

Kiedy jed­nak spę­dzała noc tutaj, w Grace Vil­lage, każ­dego ranka robiła sobie prze­bieżkę po mie­ście. Zwy­kle na dystan­sie około trzech lub czte­rech mil⁵. Wra­cała przed ósmą trzy­dzie­ści.

Bie­ga­nie, tenis, golf… nic dziw­nego, że jesteś w tak dobrej for­mie, Lau­ren.

Dwie nasto­latki idą chod­ni­kiem. Roz­ma­wiają i patrzą w tele­fony, pod­czas gdy pro­wa­dzony przez nie na smy­czy pome­ra­nian wącha hydrant.

Jedna z dziew­cząt zerka na mnie raz, a potem drugi. W uszach mam słu­chawki, więc zaczy­nam mówić. Uda­wać, że roz­ma­wiam przez tele­fon. Nie wiem dla­czego, ale to działa. Z jakie­goś powodu sie­dze­nie w zapar­ko­wa­nym samo­cho­dzie wydaje się wtedy mniej dziwne.

Boże, co ja robię? Powi­nie­nem to zakoń­czyć. Zapo­mnieć o tym wszyst­kim. Zapo­mnieć, że cię widzia­łem, Lau­ren. Ruszyć do przodu, jak sobie obie­ca­łem. Jed­nak cią­gle prze­gry­wam tę walkę sam ze sobą.

Wydaje mi się, że tym razem nie potra­fię odpu­ścić.5 VICKY

5

Vicky

Admi­ni­stra­tor na oddziale ratun­ko­wym patrzy na iden­ty­fi­ka­tor zawie­szony na mojej szyi i ski­nie­niem głowy zezwala mi na wej­ście. Nie­któ­rzy już zdą­żyli mnie poznać, ale nie ten.

– Pomoc spo­łeczna?

– Tja. Jestem Vicky z Safe Haven⁶. Przy­szłam do Brandi Strat­ton.

Około dwu­dzie­stej na oddziale ratun­ko­wym panuje względny spo­kój. Jakaś kobieta ota­cza ramie­niem chłopca, który pociąga nosem i gra na table­cie. Pewien męż­czy­zna sie­dzi z ręką owi­niętą ręcz­ni­kiem. On rów­nież ma kobiece towa­rzy­stwo.

– Jest tam, szó­sta zasłona – mówi admi­ni­stra­tor – ale pro­szę pocze­kać, bo jesz­cze ją zszy­wają.

– Jasne.

Sły­szę, że dzwoni mój tele­fon. M&Msy – Mariah i Macy, córki mojej sio­stry, chcą poroz­ma­wiać przez kamerkę. Prze­cho­dzę przez auto­ma­tyczne drzwi, led­wie uni­ka­jąc zde­rze­nia z kobietą na wózku, która wpraw­dzie ma twarz wykrzy­wioną w gry­ma­sie, ale zacho­wuje przy tym sto­icki spo­kój. Pro­wa­dzi ją ratow­nik medyczny.

Wkła­dam do uszu moje Air­Podsy i odbie­ram. Widzę je obie – Macy, lat dzie­sięć, i Mariah, trzy­na­sto­latka, która mogłaby ucho­dzić za dzie­więt­na­sto­latkę. Obie są piękne, podobne do swo­jej matki. Monica miała oczy w kształ­cie mig­da­łów i lśniące włosy – nie­stety, ja nie wygra­łam tych cech na lote­rii gene­tycz­nej. Kie­dyś żar­to­wa­łam, że musimy mieć róż­nych ojców. Cho­ciaż teraz, patrząc z per­spek­tywy czasu, uwa­żam – że może jed­nak to nie do końca był żart.

– Cześć, miśki – sta­ram się wyglą­dać i brzmieć na wesołą, ale śred­nio mi to wycho­dzi.

– Hej, Vicky – mówią jed­no­cze­śnie. Przy­su­wają twa­rze bli­żej sie­bie, by lepiej mnie widzieć.

– Oddzwa­niamy dopiero teraz – mówi Mariah – bo wcze­śniej nie mogły­śmy. Kiedy dzwo­ni­łaś, były­śmy na base­nie, a potem tata powie­dział, że możemy z tobą poroz­ma­wiać dopiero po lek­cji gry na for­te­pia­nie.

Miało to sens, bo cza­sem naprawdę potra­fimy się roz­ga­dać. Tym razem będzie jed­nak ina­czej, ponie­waż muszę poroz­ma­wiać z Brandi Strat­ton, która czeka na mnie za szó­stą zasłoną.

Dzwo­ni­łam dziś wcze­śniej głów­nie po to, by wyba­dać, czy wszystko u nich w porządku. Nie byłam pewna, czy moje sio­strze­nice zdają sobie sprawę z tego, jaki dziś mamy dzień. To rocz­nica śmierci ich matki. Wszy­scy pamię­tają o uro­dzi­nach, ale mało kto sku­pia się na tej mniej przy­jem­nej dacie. Ja tak. Cza­sami nie pamię­tam o uro­dzi­nach mojej sio­stry. Jed­nak ni­gdy nie zapo­mnę dnia jej śmierci.

Naj­wy­raź­niej jed­nak ta rocz­nica umknęła uwa­dze moich sio­strze­nic. Dla nich to był tylko kolejny lip­cowy dzień spę­dzony na base­nie z nia­nią i przy­ja­ciółmi. Dla­tego na pewno nie będę im niczego przy­po­mi­nać. Wygląda na to, że radzą już sobie o wiele lepiej. Macy (ta młod­sza) nie tak dobrze jak jej sio­stra, ale zdaje się, że obie pro­wa­dzą cał­kiem nor­malne i szczę­śliwe życie. Przy­naj­mniej takie odno­szę wra­że­nie. Nie­stety, ostat­nio nasz kon­takt ogra­ni­cza się głów­nie do roz­mów wideo. A nawet kiedy widzę je na żywo, mogę jedy­nie pod­jąć próbę wnik­nię­cia w pro­cesy psy­chiczne zacho­dzące w ich nasto­let­nich umy­słach.

– Muszę wra­cać do pracy – mówię – więc zdzwo­nimy się jutro, dobrze? Macy, ty i tak już powin­naś być w łóżku, mam rację?

– Eee… są waka­cje?

Wra­cam tam, skąd przy­szłam. Admi­ni­stra­tor kiwa na mnie głową.

– Muszę lecieć, ślicz­notki. Poroz­ma­wiamy jutro, dobrze? Kocham was, miśki!

– Szó­sta zasłona – przy­po­mina mi admi­ni­stra­tor. – Zna pani drogę?

O tak. Zde­cy­do­wa­nie wiem, któ­rędy iść.

Admi­ni­stra­tor otwiera drzwi, a ja wcho­dzę do pomiesz­cze­nia. Kie­ru­jąc się w stronę szó­stej zasłony, czuję dobrze połą­cze­nie zapa­chów – środka do dezyn­fek­cji, ludz­kiego mięsa i alko­holu. Za jedną zasłoną jęczy męż­czy­zna, za drugą krzy­czy i awan­tu­ruje się – rzecz jasna, pijany.

Docho­dzę do miej­sca, gdzie stoi młoda poli­cjantka.

– Pomoc spo­łeczna? – pyta mnie.

– Tja, Safe Haven. Funk­cjo­na­riusz Gil­ford?

– To ja – funk­cjo­na­riuszka kiwa głową w kie­runku kącika wydzie­lo­nego zasłoną, a ja podą­żam za nią. – Jej mąż wykrę­cił jej nie­zły numer. Pobił patel­nią. Naj­wy­raź­niej nie sma­ko­wała mu kola­cja, którą zro­biła. Nawet nie pocze­kał, aż patel­nia osty­gnie. A potem to już kla­syka gatunku – prze­szedł do ręko­czy­nów.

Zry­wam kon­takt wzro­kowy po sło­wach:

– Ale Brandi nie chce wnieść zarzu­tów.

– Zga­dza się – funk­cjo­na­riuszka stara się zacho­wać pro­fe­sjo­na­lizm, ale każdy ma swoje gra­nice. Gdy ktoś je prze­kra­cza, trudno jest ukryć odrazę i roz­cza­ro­wa­nie, bez względu na to, jak czę­sto ma się stycz­ność z podob­nymi spra­wami.

– I ma córkę?

– Tak, Ash­ley. Słodka dziew­czynka. Ma cztery latka.

To by się zga­dzało. W mojej doku­men­ta­cji jest o niej wzmianka.

– A ten dupek nazywa się… Ste­ven? – pytam.

– Aha, Ste­ven Strat­ton.

Odsu­wam zasłonę. Matka, Brandi, lat dwa­dzie­ścia dwa, sie­dzi na szpi­tal­nym łóżku ze śpiącą Ash­ley na kola­nach. Dziew­czynka, dzięki Bogu, wygląda na nie­tkniętą. Prawe oko Brandi jest tak spuch­nięte, że nie może go otwo­rzyć, a lewa strona jej twa­rzy została porząd­nie zaban­da­żo­wana. Ma też opa­trzone prawe przed­ra­mię – w jej kar­cie jest napi­sane, że pró­bo­wała ręką ode­przeć atak gorącą patel­nią.

Brandi mie­rzy mnie wzro­kiem, ze szcze­gól­nym uwzględ­nie­niem iden­ty­fi­ka­tora.

– Cześć, Brandi – mówię cicho, choć wąt­pię, by dziew­czynka się obu­dziła. – Jestem Vicky. Z Safe Haven. Chcesz zatrzy­mać się u nas na noc?

– Nie mogę… – odwraca wzrok i wolną ręką odgar­nia kosmyk wło­sów za ucho.

Nie może tam wró­cić. Ani dziś. Ani jutro. Ani ni­gdy. Ale pra­wie wszyst­kie to robią. On prze­prosi. Zafun­duje masę czu­ło­ści. Sprawi, że poczuje się szczę­śliwa i kochana. Wtedy to ona zacznie się obwi­niać i ule­gnie złud­nemu wra­że­niu, że nie ma innego wyj­ścia. Innych opcji.

– Oczy­wi­ście to twoja decy­zja, Brandi. Nasz obiekt nie jest zbyt duży. Musia­ły­by­ście dzie­lić pokój. Do tego kli­ma­ty­za­cja jest do bani i cały czas wysiada, więc jeste­śmy zdani na wia­traki. Ale jest cicho i bez­piecz­nie. Mamy porządny sys­tem zabez­pie­czeń i straż­nika. Może… może tobie i Ash­ley przy­da­łoby się tro­chę snu i spo­koju?

Może dasz się namó­wić do spę­dze­nia nocy w naszej pla­cówce, żebym mogła cię prze­ko­nać, że zosta­wie­nie w dia­bły tego psy­chola, skoń­czo­nej mendy, którą nazy­wasz mężem, jest naj­lep­szym roz­wią­za­niem? Możemy zro­bić dla nich tak wiele, jeśli tylko nam na to pozwolą. Mogą zostać u nas do dwóch tygo­dni. Możemy zała­twić tera­pię i praw­nika _pro bono_ – by pomógł im uzy­skać zakaz zbli­ża­nia się i zło­żyć papiery roz­wo­dowe. Możemy zna­leźć dla nich alter­na­tywne miej­sce zamiesz­ka­nia. Ale muszą powie­dzieć „tak”. Muszą nauczyć się o sie­bie wal­czyć.9 PIĄTEK, 29 LIPCA 2022 R.

9

Pią­tek, 29 lipca 2022 r.

Może to i lepiej, że po tam­tym spo­tka­niu przy kawie poje­cha­łaś z przy­ja­ciół­kami do Paryża. Mia­łem czas, żeby to wszystko prze­my­śleć.

I oto do jakich wnio­sków dosze­dłem, Lau­ren: ja nie robię takich rze­czy. Nie postę­puję w ten spo­sób. Jestem zwy­kłym face­tem ze zwy­czaj­nym mał­żeń­stwem. Mam zwy­kłą pracę. Miesz­kam w zwy­czaj­nej oko­licy. Moje zain­te­re­so­wa­nia rów­nież są jak naj­bar­dziej zwy­czajne. Nie jestem tym typem faceta, który wdaje się w romanse. Takim, który ma kochanki!

I jesz­cze nie jest za późno, żeby powie­dzieć: „stop!”. Jesz­cze do niczego nie doszło. Zresztą kto wie, może to ty naci­śniesz hamu­lec… może to ty stchó­rzysz?

Nie wiem jak ty, ale ja z pew­no­ścią mam powód, by w to nie brnąć. Vicky. Vicky Lanier Dobias jest moją żoną od pra­wie dzie­się­ciu lat. Vicky nie jest szczę­śliwa w naszym mał­żeń­stwie. Do tego życzy mi z pew­no­ścią szczę­ścia. Wiem, że tak. Ale mi ufa i to zaufa­nie jest dla niej wszyst­kim. Jestem chyba pierw­szym face­tem, któ­rego nim obda­rzyła od czasu jej dzie­ciń­stwa, które było kom­plet­nie do bani. Pomo­głem Vicky zbu­do­wać fun­da­menty nowego życia. Jeśli teraz je zbu­rzę, nie wiem, co się z nią sta­nie. Nie mogę jej zawieść.

Nie, nie mogę tego zro­bić. Muszę to prze­rwać, zdu­sić w zarodku.

Powiem ci to pro­sto w twarz, kiedy wró­cisz z wyjazdu. I to by było na tyle, Lau­ren.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: