Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Puściłam jego dłoń. Historia porwania mojego syna - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
21 grudnia 2022
Ebook
39,90 zł
Audiobook
39,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Puściłam jego dłoń. Historia porwania mojego syna - ebook

„Płakałam tak mocno, że nie mogłam złapać oddechu. Myśl, że mam wyjść z centrum bez niego, dobijała mnie. Dotarło do mnie, że opuszczam teren, na którym się zgubił, bez żadnej koncepcji co do miejsca jego pobytu, i że to wszystko oznacza nieszczęście”.

12 lutego 1993 roku Denise Fergus robiła zakupy w New Strand Shopping Centre. Gdy sięgała po torebkę, puściła na kilka sekund rękę Jamesa, swojego dwuletniego syna. Po chwili chłopca już nie było obok niej.

W tej rozdzierającej serce książce Denise zdaje relację z tamtego strasznego dnia. Dręczona poczuciem winy, raz po raz zadaje sobie pytanie, co by było, gdyby nie zabrała Jamesa na zakupy. Co by było, gdyby wychodząc od rzeźnika, skręciła w prawo, zamiast w lewo?

Śmierć Jamesa odbiła się szerokim echem na całym świecie, a jego zabójcy zostali najmłodszymi w historii brytyjskiego prawa skazanymi mordercami. Potrzebowali tylko czterech minut, by odebrać go matce i poprowadzić na śmierć.

Denise podjęła walkę o zmianę sposobu, w jaki prawo Wielkiej Brytanii traktuje ofiary przestępstw. Jest to więc też opowieść o matce, która mimo rozpaczy odnotowuje wszystkie dobre wspomnienia związane z synem i nie pozwala, by został on zapamiętany tylko jako ofiara.

Kategoria: Reportaże
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-272-7487-8
Rozmiar pliku: 1,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

Pro­log

Kiedy uro­dzi­łam mojego chłop­czyka, prze­peł­niały mnie nadzieje i marze­nia. Ni­gdy nie przy­szłoby mi do głowy, że będę musiała pocho­wać malut­kie ciało mojego zamor­do­wa­nego synka. Żaden rodzic nie chce prze­żyć swo­jego dziecka ani się z nim żegnać – to myśl nie do znie­sie­nia – ale ostat­nie godziny i minuty z moim cudow­nym Jame­sem wyryły się w mej pamięci na zawsze.

Ostat­nią rze­czą, jaką zro­bi­łam, zanim mój świat eks­plo­do­wał, było wycią­gnię­cie port­fela, żeby kupić dwa kotlety na pod­wie­czo­rek. Weszłam do sklepu mię­snego, trzy­ma­jąc synka za rękę. Potem mie­li­śmy już jechać do domu, ale wró­ci­łam bez jego dłoni w mojej.

Tak wyglą­dały nasze ostat­nie chwile: bez dłu­gich poże­gnań, przy­tu­la­nia i uści­sków z dziec­kiem, które było warte dla mnie wię­cej niż wła­sne życie. Po pro­stu puści­łam jego rękę na sekundę, by poszu­kać w port­felu drob­nych, a mój dwu­letni syn został w tym cza­sie upro­wa­dzony przez dzie­się­cio­lat­ków i przez nich zamor­do­wany.

Wyraź­nie pamię­tam, jak uda­li­śmy się do cen­trum han­dlo­wego The Strand w Bootle i zapar­ko­wa­li­śmy auto. Mie­li­śmy listę rze­czy do zro­bie­nia i szło nam dość gładko. Towa­rzy­szyły nam Nicola, narze­czona mojego brata Paula, i Vanessa, córeczka mojego dru­giego brata, Johna. Jeste­śmy zżytą rodziną. Nicola tam­tego dnia zaj­mo­wała się małą. Zała­twia­nie w pośpie­chu spra­wun­ków, dopóki dzieci są w dobrym nastroju i grają w piłkę, zna zapewne więk­szość mam. Kiedy pocie­chy ogar­nie nuda, nic nie zdzia­łasz. Mie­li­śmy już wszystko, czego potrze­bo­wa­li­śmy, i chcie­li­śmy kupić jesz­cze coś dobrego na pod­wie­czo­rek dla chło­pa­ków po cięż­kim dniu maj­ster­ko­wa­nia.

Weszli­śmy do sklepu mię­snego A.R. Tyms ura­do­wani, że to nasz ostatni przy­sta­nek tego dnia. James był nie­spo­kojny, bie­gał dookoła. Cały dzień zacho­wy­wał się wzo­rowo, ale jego cier­pli­wość chyba się skoń­czyła. To była już pora na powrót do domu, żeby mógł się poba­wić i zjeść pod­wie­czo­rek. Potem kąpiel, bajki, pidżama i spać – codzienna wie­czorna rutyna. Moment, kiedy mogłam go otu­lić w łóżku, wie­dząc, że czuje się kom­for­towo i bez­piecz­nie, był moim ulu­bio­nym. W naszym miesz­ka­niu była tylko jedna sypial­nia, więc łóżko Jamesa stało obok naszego. To nie był dla mnie pro­blem, lubi­łam mieć go bli­sko.

Weszłam do mię­snego, pode­szłam pro­sto do lady, omia­ta­jąc wzro­kiem asor­ty­ment. Przy­wi­ta­łam się, wska­za­łam kotlety, które chcia­łam kupić, i cały czas pro­si­łam Jamesa, żeby stał spo­koj­nie. Sklep był dość mały, więc nie było tam za dużo oka­zji do bro­je­nia, ale mój syn bawił się i tań­czył – naj­wyż­szy czas do domu, bez dwóch zdań. Bar­dzo dobrze pamię­tam, że byłam przy ladzie, on bie­gał w kółko, a Nicola stała w rogu przy lodówce razem z Vanessą. James śmiał się, kaza­łam mu sta­nąć przy mnie. Trzy­ma­łam go za rękę, kiedy skle­pi­karz pako­wał mięso i mnie zaga­dy­wał. Był bar­dzo miły i przy­wi­tał się z Jame­sem, zanim podał cenę pro­duk­tów. I to ostat­nie, co pamię­tam: puści­łam dłoń Jamesa, spoj­rza­łam na niego, mówiąc: „Stój tu przy mnie, nie ruszaj się, dobrze?”.

Był przy mojej lewej nodze. Uśmiech­nę­łam się do niego, po czym zdję­łam torbę z ramie­nia i wycią­gnę­łam port­fel. Po otwar­ciu zatrza­sku spoj­rza­łam w dół. Jamesa już nie było. Od razu odwró­ci­łam się w stronę lodówki, spo­dzie­wa­jąc się, że zoba­czę go bawią­cego się z Nicolą i Vanessą. Nie było go tam. Krzyk­nę­łam: „Gdzie jest James?!”. Nicola powie­działa, żebym się nie mar­twiła, że na pewno bawi się przed skle­pem, że nie mógł odejść daleko. Dopa­dłam do drzwi i zatrzy­ma­łam się, by się rozej­rzeć – lewo, prawo, znowu lewo. Było tak tłoczno, wszę­dzie pełno ludzi, nic nie widzia­łam – w którą stronę mógł pójść? Serce waliło mi jak osza­lałe, już wtedy zmro­ził mnie strach. Jakby lęk ści­snął serce i zgniótł je tak, że aż zabra­kło mi tchu. Wtedy zda­łam sobie sprawę, że jest źle, po pro­stu to wie­dzia­łam. To jedna z tych chwil, kiedy ma się wra­że­nie, że cały świat zwol­nił i trudno pojąć, co się dzieje dookoła. Pamię­tam głos, który roz­brzmie­wał mi w gło­wie: „Tylko nie James, tylko nie mój piękny chłop­czyk”. To nie mogło się dziać, ni­gdy nie spusz­cza­łam go z oczu.

W którą stronę, no w którą by poszedł? – zada­wa­łam sobie to pyta­nie. W lewo, na zewnątrz, czy w prawo, w tłum ludzi? W pew­nym sen­sie to głu­pie pyta­nie, James nie roz­róż­niał nawet lewej strony od pra­wej, nie rozu­miałby nawet, co robi. Sta­łam tam, czu­jąc, jak zaczyna mnie mdlić, aż w końcu skrę­ci­łam w lewo, roz­po­czy­na­jąc tym samym paniczne poszu­ki­wa­nia.

Ludzie czę­sto pytają mnie, czy obwi­niam się za to, co wyda­rzyło się tam­tego dnia – za odwró­ce­nie spoj­rze­nia od Jamesa na sekundę. Za wypusz­cze­nie jego dłoni, kiedy się­ga­łam po port­fel. Pytają, czy obwi­niam się za to, że nie widzia­łam tego, co uchwy­cił moni­to­ring: jak Vena­bles i Thomp­son odcią­gają Jamesa ode mnie i zabie­rają ze sklepu o 15:39. Oczy­wi­ście, że tak. Nie ma słów na opi­sa­nie tego, jak czuję się każ­dego dnia. To ja puści­łam jego rękę, to ja mia­łam go chro­nić. A czego żałuję naj­bar­dziej? Że nie skrę­ci­łam w prawo – gdy­bym to zro­biła, zoba­czy­ła­bym, jak James odcho­dzi, zale­d­wie cztery minuty po tym, jak opu­ścił sklep, i trzyma ufnie za ręce chłop­ców, któ­rzy mieli go zamor­do­wać.ROZDZIAŁ 1. DZIEWCZYNA Z LIVERPOOLU

Roz­dział 1

Dziew­czyna z Liver­po­olu

Kiedy tak to opo­wia­dam, mam wra­że­nie, jakby przy­da­rzyło się to komuś innemu. W zasa­dzie przez długi czas po tej sytu­acji tak wła­śnie czu­łam, kiedy szok i roz­pacz okryły mnie jak ciężki woal, który przy­sło­nił świat. Ludzie mówią, że życie może zmie­nić się w jed­nej chwili, że los może się spleść w naj­bar­dziej nisz­czy­ciel­ski spo­sób, a ja jestem żywym dowo­dem na praw­dzi­wość tych słów. Kiedy świat rze­czy­wi­ście obróci się prze­ciwko tobie, nie­wiele rze­czy ma zna­cze­nie.

Od ponad dwu­dzie­stu pię­ciu lat jestem znana jako Denise Bul­ger (póź­niej Denise Fer­gus), mama zamor­do­wa­nego Jamesa, ale zanim został porwany 12 lutego 1993 roku, byłam Denise Mat­thews z Kirkby i jedyne, czego pra­gnę­łam, to wła­sna rodzina. Mia­łam rado­sne zwy­czajne dzie­ciń­stwo i kocha­ją­cych mamę i tatę, któ­rzy dali nam, swoim dzie­ciom, wszystko, co mogli, jak robią wszy­scy dobrzy rodzice. Nie mie­li­śmy wiele, ale też niczego nam nie bra­ko­wało i pamię­tam tylko szczę­śliwe chwile. Było nas trzy­na­ścioro. To zabawne, ale ni­gdy nie potra­fi­łam zapa­mię­tać kolej­no­ści rodzeń­stwa od naj­star­szego do naj­młod­szego, więc muszę podzie­lić nas na chło­pa­ków i dziew­czyny: bra­cia to John (nie­stety zmarł kilka lat temu), Joe, Ron­nie, Ray, Paul i Gary, a z dziew­czyn mamy Joan, Bar­barę, Ritę, She­ilę, Eileen, Pat i mnie. Kiedy wra­cam myślami do dzie­ciń­stwa, dociera do mnie, jaki to musiał być chaos – i wyobra­żam sobie te tony pra­nia! Mimo że ni­gdy nie było momentu, żeby­śmy miesz­kali w całą trzy­nastkę razem, sterta do pra­so­wa­nia musiała być olbrzy­mia – wystar­cza­jąco duża jest u mnie w domu z trójką chło­pa­ków. Mama miała pralkę z dwoma bęb­nami i pamię­tam, że pra­łam i płu­ka­łam wła­sne ubra­nia od bar­dzo mło­dego wieku, żeby choć tro­chę pomóc – nie wiem, jak mama to robiła, ale nie spra­wiała wra­że­nia, że była to ciężka praca.

Eileen i Hugh byli wspa­nia­łymi rodzi­cami, i cho­ciaż tata był dru­gim mężem mamy (wyszła za niego po śmierci pierw­szego) i nie­któ­rzy z moich braci i sióstr (John, Joan i Joe) byli owo­cami tam­tego mał­żeń­stwa, byli­śmy bar­dzo zżyci. Ni­gdy nie wspo­mi­na­li­śmy o tym i nie nawią­zy­wa­li­śmy do tego. Po pro­stu był to fakt, który nie robił żad­nej róż­nicy.

Uro­dzi­łam się przed­ostat­nia. Pra­wie zdo­by­ła­bym tytuł rodzin­nego maleń­stwa, gdyby nie poja­wiła się She­ila. Mama rodziła jak w zegarku i były mię­dzy nami dwu- lub trzy­let­nie odstępy. Gdy myślę o tym teraz, pisząc tę książkę – a mam pięć­dzie­siąt lat, pod­czas gdy mój naj­młod­szy syn osiem­na­ście – dociera do mnie, jak wiele to było ciąż!

Tata pra­co­wał ciężko całymi dniami, dawał z sie­bie wszystko, by nas utrzy­mać. Dora­sta­jąc, zna­łam tylko jeden dom, czyli Sco­ter Road w Nor­th­wood w Kirkby, gdzie miesz­ka­łam, dopóki nie pozna­łam Ral­pha i nie zna­leź­li­śmy wła­snego kąta. Kirkby powstało w latach pięć­dzie­sią­tych dzie­więt­na­stego wieku jako dobu­dówka Liver­po­olu. Z powodu szkód wyrzą­dzo­nych przez bom­bar­do­wa­nie infra­struk­turę miesz­ka­niową, która ostała się w śród­mie­ściu, uzna­wano za gor­szej jako­ści i bar­dziej przy­po­mi­nała slumsy. Dla­tego ludzi zaczęto prze­no­sić z cen­trum Liver­po­olu do nowo powsta­łych osie­dli, takich jak Kirkby, które stało się jedną z naj­więk­szych i naj­szyb­ciej roz­wi­ja­ją­cych się spo­łecz­no­ści w mie­ście. Nie wiem, czy to stąd wynika silne poczu­cie lojal­no­ści wobec niego, ale jedyne, czego jestem pewna, to tego, że kiedy wszystko się wali, nie ma lep­szego miej­sca do życia. Miłość i wspar­cie, które otrzy­ma­łam i na­dal otrzy­muję, spra­wiły, że mroczne dni po zamor­do­wa­niu Jamesa były o wiele bar­dziej zno­śne – i za to zawsze będę wdzięczna.

Kiedy moi rodzice wpro­wa­dzili się do swo­jego domu, Kirkby na­dal było tro­chę błot­ni­stym tere­nem – nie było drogi, nie było niczego, a mama i tata byli jed­nymi z pierw­szych, któ­rzy się tam prze­nie­śli. Ludzie czę­sto uno­szą brew, gdy sły­szą, że było nas trzy­na­ścioro i mie­li­śmy tylko cztery sypial­nie, ale zanim poja­wi­łam się ja, kil­koro star­szych braci i sióstr zdą­żyło się pobrać i wypro­wa­dzić – mię­dzy mną a naj­star­szym rodzeń­stwem było dwa­dzie­ścia pięć lat róż­nicy – więc zro­biło się wię­cej miej­sca w domu. Przy­po­mi­nało to tro­chę szta­fetę. Sypial­nię ze mną dzie­liły She­ila i Rita, Gary i Paul też mieli wspólny pokój, a trze­cie pomiesz­cze­nie było prze­zna­czone dla tej osoby, która aku­rat prze­by­wała w domu. Oczy­wi­ście rodzice mieli wła­sną sypial­nię. Brzmi to racjo­nal­nie, ale cze­ka­nie w kolejce do łazienki było momen­tami uciąż­liwe i powo­do­wało najwię­cej kłótni.

Nasze dzie­ciń­stwo było bez­tro­skie i zwy­czajne, typowe dla tam­tych cza­sów, ale dzi­siaj nie umiem go sobie wyobra­zić, bio­rąc pod uwagę, jak wycho­wuję swoje dzieci. Mama dawała nam jeść i wysy­łała nas, młod­szych, do zabawy ze star­szym rodzeń­stwem przed pój­ściem spać. Gdy­bym chciała wyja­śnić to moim chłop­com dzi­siaj, spoj­rze­liby na mnie, jak­bym osza­lała, zwa­żyw­szy że ni­gdy nie spusz­czam ich z oczu. To był pro­sty styl życia i cie­szę się, że był on taki nie­winny – nie mie­li­śmy gro­sza na żadne dro­gie atrak­cje, takie jak kino lub kluby mło­dzie­żowe, więc sami musie­li­śmy orga­ni­zo­wać sobie czas. Mogli­śmy włó­czyć się tu i tam i uczyć się życia – nie umknęła mojej uwagi iro­nia sytu­acji, że pod­czas gdy ja cie­szy­łam się naj­bar­dziej bez­tro­skim dzie­ciń­stwem, jakie można sobie wyma­rzyć, mor­der­stwo mojego syna spra­wiło, że rodzice na całym świe­cie zaczęli oba­wiać się wypusz­cza­nia swo­ich dzieci przed dom. Gra­li­śmy w palanta, kry­kieta albo odbi­ja­li­śmy piłkę o kra­węż­nik na ulicy, jeź­dzi­li­śmy na rowe­rach i bez prze­rwy się ści­ga­li­śmy – tania roz­rywka. Każde drzwi fron­towe były otwarte i każdy mógł wejść lub wyjść, kiedy chciał zjeść coś, napić się – chyba tak powinno wyglą­dać dzie­ciń­stwo w ide­al­nym świe­cie.

Jeśli cho­dzi o szkołę, She­ila, Paul i ja uczy­li­śmy się w tej samej pla­cówce. Uczęsz­cza­li­śmy do róż­nych klas, ale budy­nek był tak mały, że i tak się mie­sza­li­śmy, więc czę­sto zakra­da­łam się na plac zabaw dla star­szych dzie­cia­ków, żeby zaże­no­wać Paula – szan­ta­żo­wał mnie ciast­kami, żeby się mnie pozbyć, co mnie cie­szyło, bo tak naprawdę tylko tego chcia­łam. Dopro­wa­dza­łam go do sza­leń­stwa, widzia­łam, jak bar­dzo się dener­wo­wał, gdy wszę­dzie za nim cho­dziłam. W cza­sie prze­rwy obia­do­wej wszy­scy wra­ca­li­śmy do domu, bo mama uwiel­biała goto­wać, a my zde­cy­do­wa­nie wole­li­śmy jej posiłki od szkol­nych. Paul musiał mnie odpro­wa­dzać i tego też nie cier­piał – w poło­wie drogi spo­ty­kał swo­ich kum­pli i był ska­zany na zaczepki z mojej strony, a to wszystko dla zabawy. Byłam ist­nym kosz­ma­rem! To były bło­gie dni, kiedy nie trzeba było za bar­dzo myśleć ani mar­twić się o cokol­wiek.

Nie prze­pa­da­łam zbyt­nio za szkołą i przez to nie sta­ra­łam się za mocno – cho­dzi­łam tam, żeby się dobrze bawić i spo­ty­kać z przy­ja­ciółmi. Nie byłam zbyt bystra i przez więk­szość czasu zaj­mo­wało mnie co innego. Nie robi­łam tego zło­śli­wie i ni­gdy nie chcia­łam być zmorą, ale paja­co­wa­nie było moim spo­so­bem na zabi­cie czasu. Chyba byłam tro­chę zadziorna i ten gen James na pewno odzie­dzi­czył po mnie. Nie mia­łam ulu­bio­nego przed­miotu szkol­nego, ale gdyby ktoś kazał mi wybie­rać, nie prze­szka­dzała mi odro­bina maszy­no­pi­sa­nia, ale poza tym nic wię­cej nie mogła­bym wymie­nić. Cze­ka­łam na koniec szkoły, a po moich szes­na­stych uro­dzi­nach przez kilka dni zaj­mo­wa­łam się mamą. Prze­szła ope­ra­cję oka i potrze­bo­wała opieki – star­sze rodzeń­stwo pra­co­wało, a ja zupeł­nie nie mia­łam pro­blemu z opusz­cze­niem zajęć, żeby pomóc. Lecz tych kilka dni w roli opie­kunki zmie­niło się w kilka tygo­dni i zanim się zorien­to­wa­łam, opu­ści­łam sporo lek­cji – stwier­dzi­łam, że nie zależy mi aż tak na egza­mi­nach czy kwa­li­fi­ka­cjach, więc odpu­ści­łam. Nie wywie­rano na mnie pre­sji w domu i mimo że nauczy­ciele mnie zachę­cali, nie widzia­łam sensu w dal­szej edu­ka­cji.

Mia­łam wspa­nia­łych przy­ja­ciół, ale jak to bywa, życie się zmie­nia i po dro­dze zyskuje się i traci tro­chę zna­jo­mych zależ­nie od oko­licz­no­ści. Nie utrzy­muję kon­taktu z wie­loma oso­bami z tam­tych cza­sów, a po tym, co się stało, jesz­cze trud­niej jest mi zaufać i zawrzeć przy­jaźń – cza­sami inten­cje ludzi nie są takie, jakie się wydają, a utrata Jamesa i walka w jego imie­niu uwraż­li­wiły mnie na ukryte zamiary innych.

Po zakoń­cze­niu edu­ka­cji dosta­łam pracę sezo­nową w wytwórni lodów. Kocha­łam to miej­sce i pozna­łam tam fan­ta­stycz­nych przy­ja­ciół. Na­dal miesz­ka­łam w domu rodzin­nym, ponie­waż nie było mnie stać na wypro­wadzkę, zwłasz­cza kiedy zamknięto wytwór­nię i zwol­niono pra­cow­ni­ków, bo praca została zauto­ma­ty­zo­wana. Pew­nego dnia szef pró­bo­wał zle­cić mi mycie pod­łóg – powie­dzia­łam mu, że to nie należy do moich obo­wiąz­ków, a poza tym mia­łam pra­co­wać przy maszy­nach. I to by było na tyle!

Zna­la­złam się na roz­staju dróg – stra­ci­łam pracę i na­dal miesz­ka­łam z rodzi­cami. Byłam tro­chę pogu­biona. Nie wsty­dzę się powie­dzieć, że w moich pla­nach ni­gdy nie mia­łam galo­pu­ją­cej kariery. Zawsze wie­dzia­łam, że macie­rzyń­stwo będzie moją naj­waż­niej­szą rolą – dzieci były dla mnie oczy­wi­stym kro­kiem i nie potra­fi­łam wyma­rzyć sobie lep­szego celu w życiu.

Star­sze rodzeń­stwo poza­kła­dało wła­sne rodziny, a to ozna­czało, że gdy dora­sta­łam, zawsze ota­czały mnie malu­chy. Dzięki temu czu­łam się bar­dzo kom­for­towo w towa­rzy­stwie małych dzieci i wie­dzia­łam, jak się z nimi obcho­dzić. Czę­sto myślę, że to dobrze, że nie wiemy, co na nas czeka za rogiem, bo cho­ciaż pra­gnę­łam wielu potom­ków, ni­gdy nie myśla­łam, że będzie mi dane rodzić pięć razy, a wycho­wać tylko trójkę dzieci.

Gdy przy­jeż­dżały pocie­chy moich braci i sióstr, byłam zawsze w zasięgu przy­tu­la­nia – w zasa­dzie nazy­wano mnie zagar­niaczką dzieci, bo wymy­śla­łam wiele spryt­nych spo­so­bów, jak obu­dzić maleń­stwo, by móc je uspo­koić. Raz zosta­łam przy­ła­pana, kiedy umyśl­nie stu­ka­łam w wózek, żeby wyrwać malu­cha ze snu i móc wziąć go na ręce. „Bez obaw, zajmę się nim!” – krzy­cza­łam, wyko­rzy­stu­jąc szansę na pocie­sze­nie, przy­tu­le­nie i koły­sa­nie szkraba. Byłam pod tym wzglę­dem tak okropna, że obry­wało mi się, nawet jak dziecko budziło się zupeł­nie nie z mojej winy! Wyobra­ża­łam sobie sce­na­riu­sze przy­szło­ści, gdy będę mogła trzy­mać swoje maleń­stwo w ramio­nach, kiedy tylko naj­dzie mnie ochota, i gdy mia­łam już Jamesa, uwiel­bia­łam nosić go śpią­cego i czuć, jak jego klatka pier­siowa unosi się i opada.

To wszystko zbie­gło się w cza­sie z nocą, kiedy w Kirkby Town, klu­bie noc­nym nie­opo­dal mojego domu, pozna­łam Ral­pha Bul­gera. Wybra­łam się tam z sio­strą i kil­koma zna­jo­mymi na imprezę i wpa­dli­śmy na grupkę face­tów przy barze. Wda­łam się w roz­mowę z Ral­phem, kupił mi drinka, a tydzień póź­niej zapro­sił na randkę. Od razu zaiskrzyło i szybko nasz zwią­zek stał się czymś poważ­nym. Byłam taka młoda, mia­łam tylko osiem­na­ście lat, a Ralph był moim pierw­szym praw­dzi­wym chło­pa­kiem i chyba tak pod­eks­cy­to­wała mnie per­spek­tywa wspól­nego życia, że zabra­kło mi reflek­sji nad tym, czy naprawdę do sie­bie pasu­jemy. W tym wieku wydaje nam się, że wiemy wszystko, prawda? Nie zawra­camy sobie głowy przy­szło­ścią. Wszystko, czego pra­gnę­łam, to wła­sny dom i rodzina, i nagle poja­wił się męż­czy­zna, który mógł mi to dać. Kocha­li­śmy się i wyglą­dało na to, że chcemy tych samych rze­czy, więc sprawa wyda­wała się pro­sta. I przez jakiś czas rze­czywiście tak było.

Prze­pro­wa­dzi­li­śmy się do kawa­lerki, którą wyna­ję­li­śmy w Spring­fields Heights, wie­żowcu w South­dene, na­dal w Kirkby i bli­sko naszych rodzin. Budy­nek ota­czały inne domy i kilka skle­pów po dru­giej stro­nie ulicy na Broad Lane. Nie mie­li­śmy zbyt wiele, ale doce­nia­łam to, co było. Nasze rodziny były nie­sa­mo­wi­cie hojne i poda­ro­wały nam meble, pościel, garnki i patel­nie – masę rze­czy, które pomo­gły nam stwo­rzyć wła­sny dom. W rze­czywistości pokój był tak mały, że nie było w nim miej­sca na zbyt wiele, ale udało mi się stwo­rzyć w nim przy­tulną atmos­ferę. Za drzwiami wej­ścio­wymi cią­gnął się długi kory­tarz. Po pra­wej znaj­do­wała się łazienka z wanną, umy­walką i toa­letą – wszystko bar­dzo zwy­czajne. W salo­nie mie­li­śmy łóżko, komi­nek i zaraz pod oknem kanapę. Tuż obok była mała zamknięta kuch­nia. I to by było na tyle – nic wiel­kiego, ale to był nasz dom. Nie pozna­łam żad­nego sąsiada przez cały okres miesz­ka­nia tam, ponie­waż zawsze byłam skrytą osobą, ale za to szybko wpa­dli­śmy z Ral­phem w rutynę związ­kową. On pra­co­wał w ochro­nie i cały czas krę­cił się mię­dzy pracą a domem, a ja prak­tycz­nie od razu zaszłam w ciążę. W końcu czu­łam, że mam życie, które sobie wyma­rzy­łam. Wszyst­kie czę­ści ukła­danki do sie­bie paso­wały, a ja byłam prze­szczę­śliwa.

Kiedy zaszłam w ciążę po raz pierw­szy, żyli­śmy z Ral­phem razem nie­spełna dwa lata; uro­dzi­łam zaraz po skoń­cze­niu dwu­dzie­stego pierw­szego roku życia. Nowina o dziecku nie została przy­jęta szcze­gól­nie cie­pło przez nasze rodziny – ich radość przy­ćmie­wał fakt, że nie byli­śmy mał­żeń­stwem. Ale nie obcho­dził mnie nasz stan cywilny ani to, co było uzna­wane za odpo­wied­nie – jedyne, co mnie inte­re­so­wało, to dziecko rosnące we mnie, i przy­rze­kłam sobie, że będę je kochać i chro­nić całą sobą. Gdy minął pierw­szy szok, rodzi­nom udzie­liło się nasze pod­eks­cy­to­wa­nie – wszy­scy uwiel­biają maluszki, a moje pra­gnie­nie, by być mamą, było wszyst­kim znane.

Ciąża minęła bar­dzo spo­koj­nie i cie­szy­łam się świet­nym samo­po­czu­ciem. Byłam aktywna, zdrowa, a poza oka­zjo­nal­nymi poran­nymi mdło­ściami i obo­la­łymi ple­cami nie mia­łam na co narze­kać. Pode­szłam do ciąży w pro­sty spo­sób – nie byłam chora, po pro­stu ocze­ki­wa­łam dziecka, więc żyłam jak zwy­kle. Wyglą­da­łam i czu­łam się dobrze, więc nie mia­łam powodu do zmiany niczego ani do mar­twie­nia się – zupeł­nie nie podej­rze­wa­łam, że wszystko poto­czy się tak, jak się poto­czyło. Dziecko było aktywne, ruszało się pra­wi­dłowo aż do dnia, w któ­rym zaczął się poród. Oczy­wi­ście byłam wystra­szona jak każda pier­wo­ródka, ale ciąża prze­bie­gała pod­ręcz­ni­kowo, a nasze miesz­ka­nie było gotowe na nowego loka­tora. Wyru­sza­jąc na oddział położ­ni­czy do szpi­tala Faza­ker­ley, kiedy roz­po­czął się poród, rado­wa­łam się na myśl, że do domu wró­cimy już w trójkę.

Jak tylko przy­je­cha­li­śmy na miej­sce, ode­szły mi wody i szybko zaczę­łam rodzić. Skur­cze były regu­larne i pie­lę­gniarka chciała rzu­cić na mnie okiem, zanim zabiorą mnie na salę. Zabrali mnie do bocz­nego pomiesz­cze­nia i mia­łam się wygod­nie roz­siąść, a pie­lę­gniarka wró­ciła kilka minut póź­niej z wiel­kim urzą­dze­niem na kół­kach. Zapar­ko­wała nim obok łóżka i zaczęła zakła­dać dwa grube pasy wokół mojego brzu­cha. Kiedy zapięła drugi i włą­czyła maszynę, patrzy­łam, jak zie­lone świa­tło miga jak zwy­kle. To ruty­nowe czyn­no­ści w celu spraw­dze­nia pulsu dziecka, a ja w zasa­dzie chcia­łam, żeby pie­lę­gniarka skoń­czyła mnie badać jak naj­szyb­ciej, żebym mogła już uro­dzić. Mimo bólu nie mogłam docze­kać się mojego maluszka.

Pod­czas gdy maszyna robiła, co do niej nale­żało, pie­lę­gniarka wypeł­niała rubryki, po czym powie­działa, że wróci za chwilkę. Ralph był przy mnie, kiedy leża­łam na łóżku, sta­bi­li­zu­jąc oddech przy skur­czach i trzy­ma­jąc się za brzuch. Po dość dłu­gim cza­sie kobieta wró­ciła, uśmiech­nęła się cie­pło, pod­cho­dząc do moni­tora. „Jak się czu­jemy?” Spoj­rzała na ekran, wci­snęła kilka guzi­ków i atmos­fera natych­miast się zmie­niła. „Niech pani poczeka, pójdę tylko po leka­rza, by zer­k­nął na panią”. Głos miała bez­tro­ski, ale dostrze­głam panikę w jej oczach i zorien­to­wa­łam się, że coś jest nie tak, ale na­dal nie mogłam spo­dzie­wać się tego, co nade­szło. Byłam w trzy­dzie­stym ósmym tygo­dniu dono­szo­nej do ter­minu ciąży, gotowa na poród.

To, co wyda­rzyło się póź­niej, było jak scena z filmu – lekarz wszedł do pokoju bez słowa przy­wi­ta­nia, spoj­rzał na moni­tor i pomaj­stro­wał przy kilku przy­ci­skach. W końcu odwró­cił się w moją stronę i powie­dział: „Bar­dzo mi przy­kro, ale pani dziecko nie żyje”.

Brzmi to nie­zwy­kle dra­ma­tycz­nie, ale ja wła­ści­wie zamar­łam w tam­tej chwili, mimo że moje serce waliło jak młot. Pamię­tam, że pomy­śla­łam: „O czym on mówi? Dziecko nie może być mar­twe, jestem w ciąży! Dopiero co czu­łam, jak się we mnie rusza”. Po chwili jed­nak lekarz wyco­fał się tro­chę ze swo­jego stwier­dze­nia i powie­dział, że nie mają stu­pro­cen­to­wej pew­no­ści, że moje dziecko nie żyje, ale jest ryzyko, że tak. Dokład­nie powie­dział, że to „moż­liwe, ale nie pewne”, że uro­dzę mar­twe dziecko. Nie pamię­tam nic poza przy­tła­cza­ją­cym nie­po­ko­jem i poczu­ciem winy – czy zro­bi­łam coś źle? Jak mogło się to przy­da­rzyć dziecku, które mia­łam chro­nić?

Nie wiem, jakim cudem prze­ży­łam poród – pomi­ja­jąc trzy­ma­nie się myśli, że może wszystko będzie dobrze. Pamię­tam wypeł­nia­jącą mnie nadzieję pomimo zmar­twio­nych twa­rzy wokół mnie. Byłam prze­ko­nana, że moje dziecko przyj­dzie na świat, pła­cząc nie­mi­ło­sier­nie, żeby udo­wod­nić leka­rzom, jak bar­dzo się mylili. Poród nie był długi jak na pierw­szy i udało mi się przez to przejść tylko dzięki gazowi roz­we­se­la­ją­cemu i tle­nowi przy­tę­pia­ją­cym ból. W końcu położna dała znak, że mogę przeć, i z Ral­phem u boku uro­dzi­łam naszą córkę. Jak tylko przy­szła na świat, poczu­łam eufo­rię, ale po chwili znowu cały świat mi się zawa­lił.

Kir­sty Bul­ger uro­dziła się ran­kiem 22 lutego 1989 roku i ważyła 2353 gramy.

Pie­lę­gniarka owi­nęła moje maleń­stwo i wes­tchnęła: „To dziew­czynka. Jest ide­alna”. Moje serce prze­peł­niała radość i dzię­ko­wa­łam Bogu raz po raz, że moja mała dziew­czynka jest jed­nak cała i zdrowa. Zwró­ci­łam się do pie­lę­gniarki: „Więc wszystko z nią w porządku?”. Spoj­rzała na mnie, jej twarz spo­chmur­niała i odpo­wie­działa mi: „O nie, nie mia­łam na myśli, że żyje, przy­kro mi”.

Ta chwila nadziei była nie do poha­mo­wa­nia, ude­rze­nie adre­na­liny w czy­stej postaci, kiedy mia­łam wra­że­nie, że wszystko będzie dobrze, że ten kosz­mar się nie ziścił, że obu­dzę się i wszystko wróci do normy. To nie­wia­ry­godne, jak łatwo wmó­wić sobie, że ist­nieje szansa – nawet jej cień – że wszystko będzie w porządku. Podob­nie się czu­łam, gdy poka­zano mi mate­riał z moni­to­ringu, na któ­rym James był pro­wa­dzony przez dwóch chłop­ców, a nie przez na przy­kład groź­nego doro­słego. Ludzki mózg ma nie­sa­mo­witą umie­jęt­ność pod­trzy­my­wa­nia nadziei aż do momentu, kiedy naprawdę nie ma się czego chwy­cić.ROZDZIAŁ 2. ŻAL I ŻYCIE

Roz­dział 2

Żal i życie

Wszystko roz­pa­dło się na kawa­łeczki dokład­nie w tam­tym momen­cie. Nie pamię­tam zbyt wiele oprócz zupeł­nego otu­ma­nie­nia po poro­dzie. To nie tak miało wyglą­dać: poród i brak dziecka. Ralph sta­rał się być silny, ale nie wie­dział zbyt­nio, jak powi­nien się zacho­wać, nie­ustan­nie wcho­dził do pokoju i z niego wycho­dził, kiedy pie­lę­gniarki mnie opo­rzą­dzały i zabrały dziecko.

Wkrótce przy­szedł lekarz i obwie­ścił, że wrócę do domu z pustymi rękami. Brzmiało to tak, jakby nie udało mi się zdo­być pucharu w bez­sen­sow­nym kon­kur­sie. Spy­tali mnie, czy chcia­ła­bym potrzy­mać moją córeczkę i zro­bić kilka zdjęć na pamiątkę. Na początku nie byłam prze­ko­nana, ale stwier­dzi­łam, że nie mogę wyjść ze szpi­tala bez wzię­cia jej na ręce – stwo­rzy­łam ją, rosła we mnie, a teraz, gdy przy­szła na świat, usil­nie chcia­łam ją utu­lić. Instynkt macie­rzyń­ski prze­jął kon­trolę – moje hor­mony nie rozu­miały, że dziecko nie wróci ze mną do domu.

Ni­gdy nie zapo­mnę jej malut­kiej buzi. Była taka tycia jak okrą­gły guzi­czek, cał­ko­wi­cie ide­alna. Nie wiem, czego się spo­dzie­wa­łam, ale było to dla mnie jesz­cze bar­dziej tra­giczne i trudne do zro­zu­mie­nia, bo fizycz­nie wyglą­dała tak, jak powinna – dla­czego więc nie oddy­chała, skoro wszystko wyda­wało się w porządku? Trzy­ma­nie dziecka, któ­rego nie roz­piera ener­gia życia, które nie jest różowe i nie pła­cze, to spe­cy­ficzne doświad­cze­nie. Myśla­łam, że będzie to straszne prze­ży­cie, ale była moim dzie­ciąt­kiem i było to natu­ralne, mimo że nie żyła.

Była piękna, o cudow­nej kar­na­cji, z ciem­nymi wło­skami, wyra­zi­stymi rzę­sami i ide­al­nymi malu­simi palusz­kami. Ana­li­zo­wa­łam jej buźkę, zde­cy­do­wana, by zapa­mię­tać każdy jej szcze­gół – do tej pory pamię­tam, że jej usteczka były uło­żone w kształt pod­kówki, jakby pła­kała, a dolna warga była wysu­nięta w pro­te­ście. Trzy­ma­łam ją przez krótką chwilę, cało­wa­łam, koły­sa­łam i nie chcia­łam wypu­ścić. Ralph nie chciał wziąć Kir­sty na ręce, ale był ze mną przez cały czas, gdy ja ją tuli­łam, i pró­bo­wał z całych sił zacho­wać spo­kój, ale oboje sie­dzie­li­śmy tam bar­dzo długo jak w tran­sie. Pie­lę­gniarki zro­biły dla mnie zdję­cia, aż w końcu zabrały ją, żeby móc mnie prze­nieść. Póź­niej zapro­po­no­wały, że przy­niosą ją jesz­cze raz, bym mogła ją potrzy­mać i przy­tu­lić, ale Ralph odmó­wił, twier­dząc, że ponowne poże­gna­nie się z nią będzie dla mnie za trudne – widział, jaka byłam zała­mana na samą myśl o jej zosta­wie­niu.

Kilka godzin po tym, jak zabrano Kir­sty, Ralph popro­sił mnie o rękę. Na­dal byłam w szoku. Leża­łam w łóżku i gapi­łam się w sufit, a Ralph nagle zapy­tał, czy chcia­ła­bym zostać jego żoną. Zgo­dzi­łam się i przy­tu­li­li­śmy się, wciąż nie będąc w sta­nie prze­tra­wić tego, co się wyda­rzyło, ale cie­szy­li­śmy się, że mie­li­śmy sie­bie.



Utrata Kir­sty była tak głę­boką raną, że bra­kuje mi słów, by to opi­sać – z wielką przy­jem­no­ścią zamie­ni­ła­bym się miej­scami z moją córeczką, żeby mogła prze­żyć życie, na które zasłu­gi­wała. Czu­jesz się bez­na­dziejna jako matka – twoim jedy­nym zada­niem jest dba­nie o dziecko w łonie i chro­nie­nie go, gdy już się naro­dzi. W pew­nym sen­sie cie­szę się, że przed poro­dem nie mia­łam pew­no­ści, czy Kir­sty na pewno nie żyje, bo myśl o uro­dze­niu mar­twego dziecka byłaby dla mnie zbyt dużym cię­ża­rem, a tak iskra nadziei, że może żyje, pomo­gła mi prze­trwać bóle poro­dowe. To wła­śnie ta okrutna rze­czy­wi­stość ciąży obumar­łej – wia­do­mość, że dziecko nie ma pulsu, nie żyje, jest wystar­cza­jąco ciężka, a tu jesz­cze maleń­stwo musi przyjść na świat i należy je uro­dzić…

Zosta­łam w szpi­talu dwie noce i jak tylko nabra­łam wystar­cza­jąco sił, dosta­łam wypis i Ralph zabrał mnie do domu. Wró­ci­li­śmy do miesz­ka­nia peł­nego dzie­cię­cych rze­czy, ale bez dziecka, dla któ­rego były prze­zna­czone. Kosz do nosze­nia malu­cha, małe białe kami­zelki i śpioszki, butelki i ste­ry­li­za­tor – wszystko to ata­ko­wało mnie swoją obec­no­ścią, wszystko bez­u­ży­teczne. Zupeł­nie jak­bym weszła do miesz­ka­nia peł­nego duchów. Zale­d­wie kilka dni wcze­śniej uda­li­śmy się do szpi­tala prze­peł­nieni rado­ścią i znie­cier­pli­wieni, a teraz cze­kała nas ponura rze­czywistość straty. Prze­krę­ce­nie klu­cza w zamku i widok pustego kosza, w któ­rym moja uko­chana córka powinna leżeć, kom­plet­nie mnie dobiły. Pomy­śla­łam wtedy: „To naj­gor­szy dzień w twoim życiu, Denise. Nic go nie prze­bije”. Ale dwa lata póź­niej opusz­cze­nie cen­trum han­dlo­wego The Strand, w tamtą ciemną i zimną lutową noc, gdy nie mogłam trzy­mać rączki mojego synka w mojej dłoni, było naj­gor­szym prze­ży­ciem ze wszyst­kich. Wtedy sta­łam się matką dwójki dzieci, z któ­rych żad­nego nie było już obok mnie.

Pocho­wa­li­śmy naszą córkę w malut­kiej trum­nie po nie­wiel­kiej i skrom­nej uro­czy­sto­ści pogrze­bo­wej, bez zamie­sza­nia. Zaraz potem poje­cha­li­śmy do domu, gdzie zosta­łam przez jakiś czas. Cho­dzi­łam po miesz­ka­niu, wyobra­ża­jąc sobie, jakby to było mieć ją tu ze sobą, co byśmy teraz robiły, gdyby nie umarła. Pierw­sze tygo­dnie spę­dzi­łam w tran­sie, niczego nie przy­swa­ja­jąc i nie dba­jąc o nic, co działo się wokół mnie. Tro­chę jak­bym sunęła przez życie z auto­matu. Nie byłam w sta­nie sfor­mu­ło­wać żad­nej jasnej myśli poza jedną: zaraz po śmierci Kir­sty stwier­dzi­łam, że muszę zapeł­nić ten kosz dziec­kiem.

Nie roz­ma­wia­li­śmy za bar­dzo o tym, co się stało. Ral­pha ogól­nie trudno było zmu­sić do otwar­tego mówie­nia o uczu­ciach, cho­ciaż wspie­rał mnie, jak tylko mógł. Ale moje ciało doma­gało się dziecka i było sko­ło­wane, bo po uro­dze­niu nie mia­łam kogo pie­lę­gno­wać. Wkrótce po poro­dzie zacho­dzą w orga­ni­zmie kobiety różne bio­lo­giczne pro­cesy, któ­rych nie można kon­tro­lo­wać, na przy­kład lak­ta­cja, co było dru­zgo­cące. Mimo że nie pla­no­wa­łam kar­mie­nia pier­sią – wtedy nie było dość popu­larne – było to kolejne fizyczne przy­po­mnie­nie traumy emo­cjo­nal­nej i tego, co stra­ci­łam.

Nie potra­fi­łam też prze­by­wać w towa­rzy­stwie dzieci innych osób, nawet moich braci i sióstr. Przy­ja­ciele i rodzina czę­sto pro­po­no­wali, że wpadną mnie odwie­dzić, ale odpra­wia­łam ich, bo przez pierw­sze tygo­dnie nie mogłam nawet spoj­rzeć na jakie­kol­wiek dziecko – to było dla mnie za dużo. Ludzie czę­sto pytają mnie, czy korzy­sta­łam kie­dyś z pomocy tera­peu­tycz­nej – czy to po stra­cie Kir­sty, czy Jamesa – ale nie, tak się wtedy nie robiło. Nawet nie pamię­tam, czy szpi­tal zapro­po­no­wał mi coś takiego, a ja odmó­wi­łam, czy może po pro­stu wysłano mnie do domu, bym sama to sobie jakoś poukła­dała, ale moja rodzina wspie­rała mnie i powoli sta­wa­łam na nogi.

Nie­długo po powro­cie do domu ze szpi­tala zgo­dzi­łam się, żeby moja sio­stra Bar­bara odwie­dziła mnie ze swoją naj­młod­szą córeczką Nata­lie. Uro­dziła się zale­d­wie kilka tygo­dni przed tym, jak utra­ci­łam Kir­sty. Gdy teraz do tego wra­cam, myślę, że Bar­bara musiała być bar­dzo zestre­so­wana tym, jak zniosę widok jej dziecka. Ale w naszej rodzi­nie mamy głę­boko zako­rze­nioną lojal­ność w kry­zy­sie i jeśli kto­kol­wiek miałby spro­wa­dzić mnie do żywych, to byłaby to wła­śnie moja rodzina. Innym powo­dem wizyty sio­stry było to, że mój brat Gary miał się żenić w następ­nym tygo­dniu i wszy­scy chcieli wie­dzieć, czy będę na ślu­bie. To miała być mała uro­czy­stość w urzę­dzie stanu cywil­nego tylko w obec­no­ści bli­skiej rodziny i przy­ja­ciół, ale nie mogłam udźwi­gnąć poka­za­nia się innym tak krótko po poro­dzie. Nie­mal nie wycho­dzi­łam z miesz­ka­nia od powrotu ze szpi­tala. To Ralph infor­mo­wał wszyst­kich, jak się mie­wam, a ja spę­dza­łam cały ten czas w samot­no­ści.

Mimo że nie mia­łam ochoty iść na ślub, chcia­łam, żeby moja rodzina dobrze się bawiła. Nie mogłam popsuć im nastroju i w takim weso­łym dniu stać w kącie. To nie byłoby fair wobec Gary’ego i Pat, jego narze­czo­nej – tak wytrwale oszczę­dzali na swój wielki dzień, a każda panna młoda pra­gnie, by jej ślub był ide­alny. Zapro­po­no­wa­łam jed­nak, że popil­nuję w tym cza­sie Nata­lie, żeby moja sio­stra mogła tro­chę posza­leć i odpo­cząć pierw­szy raz od porodu. Bar­bara była dla mnie tak wspa­nia­ło­myślna przez te pierw­sze dni, że był to naj­lep­szy spo­sób na podzię­ko­wa­nie jej. Przy­znam też, że despe­racko chcia­łam spę­dzić tro­chę czasu sama z dziec­kiem.

Myślę, że Bar­bara rozu­miała, że to mi pomoże, miała też pew­ność, że dziecko będzie bez­pieczne, więc mogła się odprę­żyć i poba­wić. Wesele odby­wało się w sali na tej samej ulicy i mogła w każ­dym momen­cie spraw­dzić, jak miewa się jej córeczka.

Kiedy dosta­łam Nata­lie w dniu ślubu brata, nie chcia­łam wypu­ścić jej z rąk. Sie­dzia­łam na krze­śle i ją kar­mi­łam, przy­tu­la­łam, byłam w swoim świe­cie, ale wciąż jedną nogą tkwi­łam w rze­czy­wi­sto­ści. Wie­dzia­łam, że nie jest moim dziec­kiem i nie uda­wa­łam tego, ale trzy­ma­nie jej w ramio­nach było tak przy­jemne… Po godzi­nie roz­le­gło się puka­nie do drzwi, czego się nie spo­dzie­wa­łam. Nie­chęt­nie je otwo­rzy­łam. Za nimi stała położna, z otwar­tymi w szoku ustami. Przy­szła do mnie na wizytę kon­tro­lną, a wyraz jej twa­rzy mówił wię­cej niż tysiąc słów – wyglą­dała, jakby zoba­czyła ducha, i szybko stało się dla mnie jasne, że pomy­ślała, że w swoim cha­otycz­nym sta­nie żałoby zabra­łam komuś dziecko! Zaczęła zasy­py­wać mnie pyta­niami i gorącz­kowo wszystko noto­wała – to było zabawne. Koniec koń­ców nie chciała wyjść, dopóki nie ścią­gnę­łam sio­stry z wesela, żeby mogła potwier­dzić, że Nata­lie jest jej córką i że jej nie porwa­łam! To była jedna z nie­wielu zabaw­nych sytu­acji, jakie spo­tkały mnie od porodu.

Wspo­mi­nam to wszystko i wcale nie jestem pewna, jak udało mi się przez to przejść. Wydaje mi się, że czło­wiek w takich chwi­lach nie do końca wie, co robi – wygląda to tro­chę jak sta­wia­nie jed­nej nogi za drugą, by prze­trwać pierw­szych kilka mie­sięcy. Nie uznaje się tego za radze­nie sobie; po pro­stu sta­rasz się nie uto­nąć. Tak myślę.

Spa­ko­wa­li­śmy dzie­cięce rze­czy i prze­ży­wa­li­śmy jeden tydzień za dru­gim, pró­bu­jąc być nor­malni jak wszy­scy wokół. Mimo że ugrzę­złam po uszy w roz­pa­czy, bar­dzo mi zale­żało, by zacho­wać spo­kój i stwo­rzyć rodzinę, o któ­rej marzy­łam. Strata Kir­sty była naj­gor­szym, co mogło się stać, ale mia­łam świa­do­mość, że muszę iść naprzód. Wiem, że Ralph czuł to samo, nawet jeśli nie zawsze to oka­zy­wał. Utrata dziecka jest zupeł­nie innym prze­ży­ciem dla kobiety, która musiała nosić maleń­stwo w sobie. Towa­rzy­szy jej fizyczny ból, który jest trudny do poję­cia dla męż­czyzn. Ale mój part­ner robił, co mógł, nawet jeśli każde z nas prze­pra­co­wy­wało tę traumę ina­czej. I po czte­rech mie­sią­cach od straty Kir­sty poja­wił się pro­myk nadziei, kiedy odkry­łam, że spo­dzie­wam się Jamesa.



Gdy tylko się zorien­to­wa­łam, że jestem w ciąży, razem z Ral­phem zde­cy­do­wa­li­śmy się pobrać. Zapla­no­wa­li­śmy cere­mo­nię na moje uro­dziny, 16 wrze­śnia 1989 roku – miało to sens, że oświad­czył mi się w uro­dziny Kir­sty, a pobie­ramy się w moje. Była to mała uro­czy­stość, nic spe­cjal­nego, jako że nie było nas stać na wiele, a do tego byłam na początku ciąży i chcia­łam utrzy­mać to w tajem­nicy, dopóki nie prze­kro­czy­łam gra­nicy dwu­na­stego tygo­dnia i czu­łam się dobrze.

Teraz widzę, że byli­śmy wtedy tacy mło­dzi – mia­łam tylko dwa­dzie­ścia dwa lata, a Ralph był o rok star­szy – a już tyle zdą­żyło się wyda­rzyć. Bar­dzo chcia­łam, żeby był to dla nas nowy start i począ­tek praw­dzi­wego życia rodzin­nego. Pra­gnę­łam tylko, aby­śmy byli szczę­śliwi i stwo­rzyli rodzinę.

Wszy­scy cie­szyli się naszym ślu­bem po całym bała­ga­nie, przez który prze­szli­śmy. To był wspa­niały dzień. Mama uszyła dla mnie naj­pięk­niej­szą suk­nię ślubną na świe­cie. Byłam nią zachwy­cona i mimo że brzu­szek zaczy­nał mi się zaokrą­glać, czu­łam się bar­dzo wytwor­nie. Po cere­mo­nii urzą­dzi­li­śmy małe przy­ję­cie w domu moich rodzi­ców, ale było bar­dzo skromne i pro­ste, jako że nie­wiele mi trzeba było w tym bło­go­sła­wio­nym sta­nie, żeby się zmę­czyć. Cie­szy­łam się na myśl, że dziecko przyj­dzie na świat w sta­bil­nym domu, gdzie Ralph i ja byli­śmy mał­żeń­stwem. Byłam pewna, że maleń­stwo będzie bra­ku­ją­cym ele­men­tem ukła­danki.

Znowu byłam sobą, jakby mgła pod­no­siła się już po tym całym smutku. Ta sytu­acja pomo­gła mi pogo­dzić się z tym, co się wyda­rzyło, bo teraz mia­łam nowy cel: zostanę mamą. Stra­ci­li­śmy naszą uko­chaną córkę, ale byłam zde­ter­mi­no­wana, by nic nie stało się dru­giemu uko­cha­nemu dziecku. Nie zamie­rza­łam spusz­czać go z oczu. Ale jak tylko prze­ka­za­łam wszyst­kim dobre nowiny, natych­miast ogar­nął mnie nie­po­kój, czego skut­kiem była prze­peł­niona oba­wami ciąża. Myśla­łam tylko o tym, że raz już się to wyda­rzyło, bez żad­nego ostrze­że­nia. Co, jeśli to wyda­rzy się znowu? Sły­szy się prze­cież o ludziach, któ­rzy po pro­stu mają pecha – i w gło­wie koła­tała mi myśl: „Może jestem jedną z tych osób?”_._

Przez dzie­więć mie­sięcy drę­czyła mnie śmierć Kir­sty, ale per­so­nel medyczny był wspa­niały. Zde­cy­do­wa­łam się uro­dzić dru­gie dziecko w tym samym szpi­talu, więc leka­rze i położne znali mój przy­pa­dek i mieli na mnie oko. Jasno dali mi do zro­zu­mie­nia, że mogę przy­jeż­dżać, kiedy chcę, i prze­pro­wa­dzą kon­trolę, jeśli będzie mnie coś mar­twić. Głów­nym pro­ble­mem był fakt, że nie wie­dzia­łam, czemu Kir­sty w jed­nej sekun­dzie była zupeł­nie zdrowa i aktywna, a w dru­giej zmarła. Tra­piła mnie myśl, że nie mogłam w żaden spo­sób dopil­no­wać, żeby to się nie powtó­rzyło, bo nie zna­łam przy­czyny. Po uro­dze­niu Kir­sty szpi­tal zapro­po­no­wał sek­cję jej zwłok, ale nie było opcji, żebym pozwo­liła jesz­cze bar­dziej męczyć moje maleń­stwo – sek­cja zwłok była za to konieczna w przy­padku Jamesa, co zła­mało mi serce.

Prawdę mówiąc, wszyst­kie moje ciąże były trudne z psy­chicz­nego punktu widze­nia – nie mogłoby być ina­czej po tym, co się stało. Dok­tor Abdulla, który pra­cuje w szpi­talu Faza­ker­ley, był cudowny i pro­wa­dził mnie przy każ­dym moim dziecku począw­szy od Jamesa, co napeł­niało mnie spo­ko­jem. Ale bez wąt­pie­nia druga ciąża wią­zała się z więk­szym ryzy­kiem ze względu na stres i nie­po­kój spo­wo­do­wane obawą, że coś znowu pój­dzie nie tak. Pró­bo­wa­łam sku­pić się na pozy­tyw­nych aspek­tach: cze­ka­łam na swoje wyma­rzone maleń­stwo, pobra­łam się z Ral­phem, po pro­stu musia­łam przejść przez tę ciążę, a wtedy będzie już dobrze.

Spraw­dza­łam każdy szcze­gół. Dosta­łam od szpi­tala wykres ruchów płodu i mia­łam obse­sję na punk­cie wpi­sy­wa­nia tam każ­dego drob­nego ruchu – nawet czkawki! Musia­łam dopro­wa­dzać per­so­nel medyczny do szału, cho­ciaż wszy­scy byli dla mnie wyro­zu­miali. Jed­nak nawet to nie uko­iło mojego umy­słu. Prze­cież Kir­sty ruszała się aż do chwili porodu. Dopóki więc nie wzię­łam pła­czą­cego dziecka w ramiona, dopóty nie bra­łam niczego za pew­nik. W jakimś sen­sie bałam się samego porodu – dla więk­szo­ści jest to ostat­nia prze­szkoda przed metą, a ból zostaje wyna­gro­dzony tym, że na koniec możesz tulić swo­jego szkraba. Dla mnie roz­wią­za­nie ozna­czało śmierć mojego dziecka, więc cały pro­ces w mojej gło­wie był odwró­cony.

Ale płód roz­wi­jał się pra­wi­dłowo i ciąża minęła dość szybko. Po ślu­bie zbli­żały się święta i każdy, kto mnie zna, zro­zu­mie, czemu o tym wspo­mi­nam. Jestem naj­więk­szą fanką Bożego Naro­dze­nia i ni­gdy nie mogę się nim nacie­szyć – dla mnie okres świą­teczny zaczyna się we wrze­śniu. Jestem kosz­marna! Potem nagle przy­szedł nowy rok i ter­min porodu. Tym razem wie­dzia­łam, że nie ma sensu niczego pla­no­wać – nic nie było przy­go­to­wane, nie było kosza, ubra­nek, wózka w przed­po­koju. Nie chcia­łam zape­szać, więc jedyne, co mia­łam w miesz­ka­niu, to śpioszki, w któ­rych mia­łam przy­wieźć maleń­stwo, i chu­sta. Cała reszta była u mamy. Nawet nie myśla­łam za bar­dzo o tym, jak poród będzie wyglą­dać – jak­bym nie mogła nic zapla­no­wać z obawy, że coś mogłoby się stać. Kir­sty rodzi­łam w natu­ral­nym ter­minie i tym razem też tak chcia­łam, ale leka­rze nie zamie­rzali ryzy­ko­wać. W przy­padku Kir­sty pierw­sze skur­cze poja­wiły się we wcze­sny śro­dowy pora­nek i tego samego dnia córeczka przy­szła na świat. Przy Jame­sie nie chcieli, żebym nosiła go do końca, i zade­cy­do­wali, że wywo­łają poród dwa tygo­dnie przed ter­minem, co mnie pocie­szyło – cho­ciaż moż­liwe, że taka decy­zja zapa­dła ze względu na to, że nie chcieli oglą­dać mnie przez kolejne dwa tygo­dnie, jak co rusz przy­cho­dzę na USG!



Ten dzień w końcu nad­szedł. Drogę do szpi­tala prze­by­li­śmy w ciszy, ogar­niały nas pod­eks­cy­to­wa­nie i strach jed­no­cze­śnie i oby­dwoje mie­li­śmy świa­do­mość, że rok wcze­śniej jecha­li­śmy tą drogą, żeby powi­tać na świe­cie Kir­sty. Obra­li­śmy tę samą trasę i spa­ko­wa­łam tę samą torbę, ale tym razem nasze nadzieje i ocze­ki­wa­nia były zupeł­nie inne. W tym przy­padku w pełni zda­wa­li­śmy sobie sprawę, że nie możemy zawsze liczyć na szczę­śliwe zakoń­cze­nie.

Doje­cha­li­śmy do szpi­tala, a na miej­scu cze­kał dok­tor Abdulla. Spoj­rzał na mnie pokrze­pia­jąco i powie­dział, że wszystko będzie dobrze. Z pew­no­ścią widział strach na mojej twa­rzy. Zabrano mnie do innego pokoju niż ostat­nim razem. Sta­ra­łam się nie wra­cać myślami do śmierci Kir­sty i tłu­ma­czy­łam sobie, że tym razem po tym całym bólu będę trzy­mała w ramio­nach swoje dziecko.

To był ciężki czas. Pamię­tam, że byłam na sali poro­do­wej i nagle ogar­nęła mnie przy­tła­cza­jąca potrzeba snu. Ralph zaczął pani­ko­wać i zapy­tał położ­nej: „Czy z moją żoną wszystko będzie dobrze? I z dziec­kiem?”, a położna wytłu­ma­czyła, że wszystko jest pod kon­trolą. Dzięki lekom prze­ciw­bó­lo­wym zasnę, a jak się obu­dzę, będę gotowa na poród. Dzięki Bogu za znie­czu­le­nie! Wbito mi igłę i od razu zapa­dłam w sen, a póź­niej, tak jak obie­cała położna, prze­bu­dzi­łam się w środku całej akcji. Wresz­cie po jakichś trzy­dzie­stu sze­ściu godzi­nach przy­szedł czas, by przeć. Minęła cała wiecz­ność, Ralph był przy mnie, aż w końcu na świat przy­szedł James i pamię­tam, że lekarz krzyk­nął: „To chło­piec, Denise!”.

Mój piękny James Patrick Bul­ger – nazwany po ojcu Ral­pha, który zmarł, zanim zdą­ży­łam uro­dzić – przy­wi­tał świat 16 marca 1990 roku. Był naj­więk­szy z moich dzieci, ważył 2800 gra­mów. Miał blond włosy, nie­bie­skie oczy i ide­alną cerę. To piękne różowe krzy­czące zawi­niątko przy­tło­czyło mnie zupeł­nie. Czę­sto wra­cam myślami do tego momentu, kiedy po raz pierw­szy wzię­łam na ręce mojego chłop­czyka i przy­się­głam sobie wtedy, że ni­gdy nie spusz­czę go z oczu.ROZDZIAŁ 3. TWORZENIE WIĘZI

Roz­dział 3

Two­rze­nie więzi

James od momentu przyj­ścia na świat krzy­czał, nawet jak już był z nami w domu – cier­piał na okropną kolkę. Nie prze­sa­dzam, mówiąc, że wydzie­rał się na okrą­gło codzien­nie przez pierw­sze cztery mie­siące życia, i to był kosz­mar, ponie­waż bez względu na to, co robi­łam, nic nie poma­gało. Kła­dłam go na kola­nie, gła­ska­łam i kle­pa­łam po plec­kach, śpie­wa­łam i koły­sa­łam, pła­cząc, bo sama czu­łam się bez­radna. Nie ma nic gor­szego niż nie­moc ulże­nia swo­jemu dziecku. To jedna z zaj­mu­ją­cych mnie myśli w pierw­szych dniach po mor­der­stwie Jamesa – że kiedy potrze­bo­wał swo­jej mamy naj­bar­dziej na świe­cie, mnie przy nim nie było. Prze­śla­do­wała mnie ta wizja, że w swo­jej naj­czar­niej­szej godzi­nie wołał za mną, a ja nie przy­szłam i mu nie pomo­głam. Ta świa­do­mość ni­gdy mnie nie opusz­cza.

Po poro­dzie zosta­łam w szpi­talu na pięć dni. Kie­dyś nie było tak jak dziś, że rodzisz i wycho­dzisz po dwu­na­stu godzi­nach, jeśli z dziec­kiem jest wszystko dobrze. Pięć dni to długo i bar­dzo mi się to nie podo­bało, bo chcia­łam już zabrać Jamesa do domu. Pamię­tam swój pobyt na oddziale, gdy leża­łam w łóżku, a James w pla­sti­ko­wym łóżeczku obok, jak dźwię­czały butelki z mle­kiem dla nie­mow­ląt, które pie­lę­gniarka woziła na meta­lo­wym wózku w cza­sie pory kar­mie­nia. Wszystko było zor­ga­ni­zo­wane i nie było jedze­nia na żąda­nie. Nawet nie roz­wa­ża­łam kar­mie­nia pier­sią. Leka­rze z całą pew­no­ścią nie zachę­cali do tego tak jak dzi­siaj. Butelki szpi­talne miały dłu­gie brą­zowe smoczki, a mleko w nich było zawsze zimne. Pamię­tam, że według mnie zbyt zimne dla Jamesa, więc sie­dzia­łam i pocie­ra­łam butelkę w dło­niach, żeby ogrzać mleko, zanim go nakar­mię. W zasa­dzie robi­łam tak przy każ­dym moim kolej­nym synku – wmó­wi­łam sobie, że ich małe brzuszki nie są w sta­nie znieść takiego chłodu.

Pod­czas pobytu w szpi­talu moja czuj­ność zde­cy­do­wa­nie została uśpiona i ogar­nęło mnie fał­szywe poczu­cie bez­pie­czeń­stwa. James był raczej cichy i jadł bez pro­blemu – jed­nak gdy tylko dotar­li­śmy do domu, zaczęła się kolka. Nie chciał butelki, nie chciał się uspo­koić, cały czas krzy­czał. Pękało mi serce, gdy patrzy­łam na jego napady. Uno­sił wtedy swoje małe nóżki, a jego twa­rzyczka przy­bie­rała fio­le­towy odcień. Wie­dzia­łam, że bar­dzo cier­piał, a ja nic nie mogłam na to pora­dzić. Zabie­ra­łam go na dłu­gie spa­cery do parku albo do mojej sio­stry. Nie­ważne, czy deszcz, czy słońce, prze­mie­rza­łam kilo­me­try i liczy­łam, że rytm wózka tro­chę go ukoi. Cza­sem ten ruch poma­gał, cza­sem zupeł­nie nie. Po pro­stu w kółko cho­dzi­łam, kiedy wrzesz­czał – pró­bo­wa­łam wszyst­kiego, włą­cza­jąc w to hek­to­li­try środka prze­ciwko kolce.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: