- W empik go
Rewolucja krasnali - ebook
Rewolucja krasnali - ebook
Szaleństwo to jedyna szansa na powrót do normalności
W 2032 roku we Wrocławiu nikt już nie czuje się zdrowy. Po latach licznych pandemii przywódcy świata, chcąc zadbać o lepszą przyszłość dla ludzkości, wprowadzają nowe rozporządzenia i obowiązki. Szybko okazuje się, że pod płaszczykiem pracy na rzecz wspólnego dobra, przekształcają one zwykłe, codzienne życie w niebezpieczny tor przeszkód.
Najbardziej niepożądaną grupą społeczną stają się bezdomni – roznosiciele szkodliwych zarazków. Nazywani przez rząd krasnalami, ukrywają się w śmietnikach i starają się nie opuszczać swojego getta. Jednak tylko oni w tym mieście zdają się jeszcze czuć, oddychać, słuchać, patrzeć gdzieś dalej, gdzieś poza system.
Wrocław ma wciąż szansę na ratunek, jeśli zaufa niepoprawnym artystom w łachmanach. Czy nowe zagrożenie, poważniejsze niż chochliki, smoki, sierp, młot i wielka woda razem wzięte, stanie się dzięki ich działalności tylko mglistym wspomnieniem?
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8313-640-0 |
Rozmiar pliku: | 1,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
_na przestrzeni czasu_
_wiele się zmienia_
_chociaż mnie nie dosięga_
_nowa forma ludzkiego kształtu_
_widzę_
_jak spadaniem myśli_
_ku urwiskom skalnym nieprzemyśleń_
_stajesz się nowym człowiekiem_
_z oddali patrzę na te drgania_
_które w tobie powodują zachwyt_
_i ja więcej nie mam_
_niż skórę zwiotczałą_
_opalaną rumem_
_– pod nią serce bije stęsknione_
_lecz w tym skafandrze ubrudzonym_
_śmiech jest moim przyjacielem_
_choć mieszkam w namiocie z kartonu_
_z przyzwyczajeń nadając się bardziej do piekła_
_tak mówisz_
_przechodząc_
_nie mylisz się_
_wiele masz_
_nie rozumiejąc czego pragniesz_
_ja nic nie mam_
_wiedząc gdzie moje tęsknoty wyleję_
_– poza higienę i myśl człowieczą_
_dla mnie kopciuszkiem_
_jest bardziej każdy krasnal spotkany na ulicy_
_nas jest więcej jeśli chcesz wiedzieć_
_myśli układamy na twardej scenie chodnika_
_tam gramy swoje pijane symfonie dla świata_
_który pragnie być ciągłym postępem_
_choć tym zaprzecza swojej naturze_
– Na zdrowie! – Uśmiechasz się do mnie.
– Zbieram na piwo.
– Wiem.
Co z ciebie za jeden? Gładka skóra, smartwatch na nadgarstku. Przegubem skalnym bladych jak śnieg dłoni opierasz się o moje ramię. Takie drobne wsparcie. Chociaż się różnimy, chcesz powiedzieć, że wcale tak nisko nie upadłem. Wszystko może się zmienić. Bodaj świat, który zmienia się ukradkiem.
– Pan myśli, że we mnie dni policzono upadkiem? – Podnoszę do góry butelkę z piwem. Każdy ma swoją prawdę.
Nikt mi nie zabierze uśmiechu promieni rześkiego poranka. Nikt mi nie zabierze stokrotek masujących skronie.
– My jak niezapominajki. – Szerokim ruchem ręki zakreślam dookoła siebie drogę.
Przechodząc, czujesz, że siedzimy obok.
Rośniemy pod drzewem.
Błękitne oczy nam się rumienią.
Płoniemy nosem czerwonym nadziei,
wierząc, że się o nas inni ludzie zatroszczą.
– Do widzenia!
Odchodzisz, bo jesteś pewien, że masz w swoim domu ganek z ciepłą kawą i herbatą.
Macham ci spuchniętym palcem.
_My się jeszcze zobaczymy!_
_We mnie statyczność uciążliwa_
_trwania w jednym miejscu._
_Mnie nie przekonasz,_
_że się na coś przyda_
_światło – linia promienna_
_jak fluorescencyjna farba._Domek na Świdnickiej¹
– Effatha! – słyszę.
To nic nie znaczy.
Chociaż się podniecam. Przecież siedzę na ławce, której nie ma, tak naprawdę leżąc w domu, spróchniałym jak moje wnętrze. Kiwam żałośnie ręką na przywitanie dnia. Tutaj jest moje osiedle.
Już świta. Przytulam się skostniały do ławki. Drewniane szczeble siedzenia miękną pod moim ciężarem.
Chyba się budzę. We wnętrzu niskiej, parterowej ruiny leżę w śmieciach i własnych odchodach. Odór alkoholu uderza. Światło zagląda przez dziurę w oknie i stąd wiem, że swym blaskiem porusza już drzewa i ludzi ku codziennym obowiązkom. Nie ma nas tu wiele. Zenon, Stasiu, Józef i Ela. Jedyna kobieta, o którą nikt z nas się nie troszczy. Czy mnie to boli? Ona jest nasza. My jej.
Ha! Dobrze to brzmi: Wspólnota majątkowa!
Każdy ma swoje obowiązki. Ze mną rano wstają wszystkie szczury. Po to, by nie gryzły innych. Wyganiam je jednym skinieniem i układam się z powrotem.
Pod głową szeleści jakiś papier. Podnoszę się, chcąc wyciągnąć znalezisko.
Na blaknącym już świstku zarysowane są pewne wydarzenia w formie krótkich notatek. To mój dziennik pokładowy. Nabazgrolone daty, a przy każdej z nich opis. Uśmiecham się do siebie. Kapitan zawsze czujny na warcie!
Zagłębiam się w lekturę.
1 SIERPNIA 2005 – powstają pierwsze krasnale. Jakie to dziwne uczucie. Czuję pewnego rodzaju otuchę na myśl, że będą siedzieć ze mną tak nisko. Może razem wyżebrzemy sobie szacunek?
Pierwsza piątka krasnali autorstwa Tomasza Moczka. Nadano im nawet imiona. Choć jak dla mnie troszkę wybujałe. Szczególnie ten: Pracz Odrzański! Też coś!
Szermierz, Rzeźnik, Pracz Odrzański oraz Syzyfki.
8 PAŹDZIERNIKA 2007 – doczekałem się komercyjnych krasnali. Pierożnik już stoi przed restauracją STP. Ale pierogami nie chce się dzielić.
18 CZERWCA 2008 – głuchoniemy i ślepy. Głuchak i Ślepak stoją przy przejściu podziemnym przy ulicy Świdnickiej.
I tutaj dopisek:
Teraz już przed wejściem do Muzeum Sztuki Mieszczańskiej w Ratuszu. Kto je przeniósł? Nie wiem. Chyba jakiś niepełnosprawny poseł. Słyszałem, że Sławomir Piechota. Chyba na piechotę nie było mu łatwo. Przepraszam, mamo! Wiem, że nie wolno tak żartować.
Hm… Ktoś tam jeszcze z nim przenosił, ale teraz już nie mam pojęcia. Wciągam się w lekturę swoich zapisków. Łzy wzruszenia przemierzają dolinę policzków.
19 LISTOPADA 2008 – setny krasnal: 100matolog, przed Wydziałem Stomatologicznym Akademii Medycznej.
20 LISTOPADA 2011 – dwusetny krasnal: Pacjent, i dwusetny pierwszy: Lekarz, przed Przychodnią Śródmieście.
24 LIPCA 2014 – trzechsetny krasnal: Patrolek, przed Komendą Wojewódzką Policji. Tam się raczej nie zbliżam, ale wiem, że jest, bo przecież całe miasto o tym krzyczy. Nie można przejść obojętnie obok krasnala! Już nie dziś.
1 CZERWCA 2016 – czterechsetny krasnal: Aurer, na osiedlu Aurora. Co za idiotyczna nazwa!
14 PAŹDZIERNIKA 2017 – pięćsetny krasnal: Binio, przed Zespołem Szkół Plastycznych. Istny szał! Każdy musi mieć swojego.
5 KWIETNIA 2019 – sześćsetny krasnal: Kantorek, przed kantorem Gant.
15 KWIETNIA 2020 – krasnale ubierają maski. Tego już za wiele. Krasnale ubierają maski, a ludzie stali się wrogami samych siebie. Nie wiem, czy przetrwam to szaleństwo. Więcej wirusów mam w sobie niż jakiekolwiek inne tworzywo sztuczne istniejące we Wrocławiu. Polityka zaczyna kręcić się wokół nas – bezdomnych. Tak bardzo się o nas martwią… chcąc nam wlepić szczepionki. Czort wie, co w nich jest. Ja tam na nic się nie szczepiłem. Nigdy nas nie było stać. Wybacz, mamo! Teraz też mnie nie stać.
Uśmiecham się do nierównych liter i koślawych przecinków. Przyszedł czas na najnowszego krasnala. Z kieszeni podartych spodni wyciągam rysik. Na chwilę wkładam go do ust. Pocieram dłonie i zaczynam pisać:
43 GRUDNIA 2032 – Zdrowiś, lata dronem, wisi w powietrzu albo spada na ciebie neonową mistyfikacją. Wszystkim przypomina o czasach „strasznych pandemii”. Błaga o dystans, zdrowie, kontakt zdalny. Zaczynam się bać krasnali. Wydaje mi się, że te krasnale mają w sobie jakiś rodzaj skanera. Kiedy tylko na ciebie spadnie, a z przerażenia zbytnio podskoczy ci temperatura, od razu trafiasz na kwarantannę. To nie żart. Zmieniono kalendarz. Grudzień przedłużono o dwanaście dni, ponieważ trzeba robić dezynfekcję roku. Każdy dzień odpowiada przeżytemu przez nas miesiącowi. Nie wiem, ile jeszcze wytrzymam w tej rzeczywistości. Ludzie zmienili się nie do poznania. Dla bezdomnych już wyznaczyli plan. Mamy „wspomóc” planetę bionawozem. Jeszcze kilka dni i zabiją nas, a potem użyźnimy glebę. Nie używam metafory.
Nikt już w nic nie wierzy, poza zdrowiem, którego i tak nie ma.
Kończę pisać.
W mojej ruinie na wrocławskim Gaju jesteśmy na razie bezpieczni… Lecz to tylko kwestia czasu. Wystarczy wyjść na ulicę, żeby przestać istnieć. Jeśli zostaniemy, umrzemy z głodu. Jeśli wyjdziemy, niepotrzebnie będziemy rzucać się w oczy. I tak, i tak źle.
– Effatha! – Ciągle go słyszę, nie wiedząc, co odpowiedzieć. Jest we mnie. Głos cichy, przenikliwszy od wiatru. Zaciskam powieki mocniej. Mam już dość.
– Dzień dobry. – Ela w końcu się budzi. Mlaska głośno. – Ha! Jestem spragniona. – Ziewa przeciągle.
Przekręcam się na drugi bok. Nie chcę o tym rozmawiać. Karton nie grzeje tak jak powinien. Jest zimno.
– Weźcie ze mnie tego szczura!
Nastaje poruszenie. Zenek podskakuje. Lecz nie pamięta, że jego ciało wciąż trzyma się niepewnie po wczorajszej coli ze spirytusem. Przez chwilę stoi, próbując zlokalizować swoje położenie.
– Gdzie ja jestem?
– Osiedle Gaj, Wrocław. Klub Pijaków. Gazeta już nam nie daruje. Zaraz zacznie się wysiedlanie szczurów.
– Witamy wśród żywych!
– Nie jest dobrze.
Chociaż… czym ja się przejmuję? Dlaczego nie jest dobrze? Jest przecież dokładnie tak samo, jak było wczoraj i przedwczoraj… i tydzień, miesiąc, rok temu. Wszyscy zataczają się na swoich miejscach. Tylko Eli mi żal. Taka młoda.
Patrzę na nią w zamyśleniu. Oj, Ela… pracowałaś w barze Wzorcowym, kiedy cię ostatni raz widziałem. Co się stało? Może kiedyś jeszcze porozmawiamy o filozofii.
– Co się tak patrzysz?
– Tak właściwie, to skąd się tu wzięłaś?
– Zaśpiewam ci piosenkę. – Stasiu mocno skacowany podchodzi do naburmuszonej Eli. – Eulalija!
Stasiu się stara, bardzo się męczy, mocno wytężając skronie. Usta układa w dzióbek, mruczy, popiskuje, ścisza i podnosi głos, ukazując nam swoje możliwości. Dziwne. Ale mnie się to podoba. Lekko podnoszę rękę, tak jakbym chciał coś nią chwycić… palcami przebiegam w powietrzu jak po gryfie.
Coś mi się przypomina. Kiedy to było? Duży plac. Radośnie tańczący obcy ludzie w pomarańczowych kombinezonach. Nuta w nutę, brzmienie w brzmienie: skrzypce, pianino, perkusja. Dziwna scena pod wyciągniętym, spłowiałym namiotem. I tylko w tle dwóch milicjantów.
To zbyt boli, żeby pamiętać…
Ela zaczyna się uśmiechać.
– Gdybym ja była słoneczkiem na niebie…² – wtóruje Stasiowi. Ochoczo się śmieje, podrygując głową, a jej rudawe włosy, poszarpane w nieładzie, chwieją się na wszystkie strony. Ciemne brwi unoszą się wyżej, ukazując zielone oczy. Blade, wysuszone poliki nabierają rumieńców i kiwają się niezgrabnie, zwisając z chudej twarzy. A ona się śmieje. Napełniona jakimś innym pragnieniem, którego nie rozumiem.
Stasiu też się śmieje, tylko bardziej ochryple.
– Rozkwitały pąki białych róż…³ – przerywa Józef fałszywym basem.
Chociaż. Skąd ja mogę wiedzieć, że to fałszywe?
Białe róże powodują spięcie w melodii. Stasiu milknie i Ela przystaje pomiędzy dźwiękami. Rumieńce bledną, pierś opada, chociaż chciałem już ją nazwać niemalże piękną!
– Co zrobiłeś? – Oburzenie ze strony Stasia jest niewspółmierne.
Nie mamy alkoholu, żeby złagodzić sytuację. Pod kartonem trzymam jedną żołądkową, zdobytą wczoraj, lecz jeszcze nie czas, żeby się z nią dzielić.
– Chciałem śpiewać z wami. Nic innego nie pamiętam!
– Ha! I to dobre.
– Którego mamy dzisiaj?
– Zimowego – mruczę i zawijam się w karton. Przytulam się do żołądkowej. Jak dobrze, że jesteś, ukochana. Chwila radości minęła. Jest zimno. Nie ma co śpiewać. Szczury przegonione, można spać dalej. Chyba że pójdziemy wszyscy na żebry. Nie chciałbym wtedy zostawać tu sam.
– Jesteśmy we Wrocławiu.
– Breclau.
– Zepsułeś atmosferę.
– My Polacy! – Stasiu uderza się w pierś.
– To białe róże można śpiewać tym bardziej.
– Ale pora nie pasuje do sytuacji. Takie to się śpiewa w listopadzie.
– To co ja ci powiem, nie może być inaczej. Bliżej do listopada niż do słoneczka na niebie.
Ela, już chyba całkowicie znudzona, ziewa.
– Jestem spragniona. – Kładzie się z powrotem na ziemię. – Gdybym ja była… ptaszkiem z tego Gaju – mruczy jeszcze, zanim zaśnie.
– Lecz tylko jesteś krasnalem z Wrocławia. – Stasiu uśmiecha się ponuro. Ziewa. Oczy ma nabrzmiałe. Uderza ręką w ziemię.
Zamykam oczy.
Ręka Stasia natrafia na kawałek szkła.
Ostrze rozcina dłoń aż do krwi. Zaciska pięść z bólu. Nie mamy czym go opatrzyć.
– Pośpijmy jeszcze trochę. – Ela, wystraszona bólem Stasia, też zamyka oczy.
Przytulam się mocniej do butelki, którą trzymam pod kartonem. Nie chcę jej teraz wyciągać, choć wszystkim by się przydało.
Szczególnie żal mi Stasia. Nawet nie miałem pojęcia, jakie to trudne. Tak po prostu wyciągnąć i zmarnować na kogoś innego tę zdobyczną „odrobinę”. Przez chwilę walczę ze sobą, ale jest mi go żal.
Współczucie. To chyba właśnie to, co nas różni od tamtego świata. Dlatego w końcu niechętnie odsuwam karton. Z wielką dyskrecją, żeby nikt inny nie zauważył, szturcham kolegę. Ufam, że wszyscy oprócz niego już zasnęli. Trzęsie się lekko, zwinięty w kłębek. Podsuwam mu wódkę, aż nie podniesie głowy odurzony zapachem.
– Skąd masz?
– Ciii… – przerywam mu.
Lecz zbyt dobrze wyostrzony węch przyjaciół wyczuwa, co się dzieje. Wszyscy natychmiast szeleszczą swoimi kartonami.
– Daj nam pić! – woła prawie przez sen Ela.
Chwilowy przypływ sił wyparował razem z oddechami skraplającymi się na skórze. Oni wszyscy nie mają siły nawet się podnieść. Tylko skomlą, niewolnicy swoich żądz. Ja też już nie mam sił. Ale cóż zrobić? Ktoś musi rozdzielić między nas wszystkich.
Najpierw daję Stasiowi. Wypija szybko, ledwo co dziękuje. To wszystko, czego mogę oczekiwać w zamian. Zaciska mocniej rozciętą dłoń. Zostawiam go tak, nic więcej nie poradzę.
Czołgam się w kierunku Eli. Kobieta musi dostać pierwsza! To w zasadzie wszystko, jeśli chodzi o moje dobre maniery. Brylantów nie mam, ale mogę podzielić się trunkiem.
Lekko rozchyla usta. Choć ma zamknięte oczy, już wie, że jestem blisko. Nie mogę przestać patrzeć na bezzębne, opuchnięte i wysuszone wargi w lekkim odcieniu dojrzałej wiśni. Kiedyś ktoś może je kochał całować. Może lubił pieścić końcem palca w cichym upodobaniu…
Dobrze, że się zlitowałem! Jest tak zimno. Nie mógłbym przecież wypić sam, mieszkając w pustostanie na wrocławskim Gaju, nazywanym przez dziennikarskich artystów Klubem Pijaka.
Przechylam butelkę, obserwując, jak strużka śmierdzącego płynu spływa do wysuszonego gardła. Ela przełyka szybko i uśmiecha się zadowolona.
Zostawiam ją taką, nie chcąc myśleć o tym więcej. Sam nie jestem lepszy. Lekko podnoszę pachę do góry. Nie wiem, czemu sprawdzam, czy śmierdzę. Jakby to nie było oczywiste.
Wzdrygam się, nie wiedząc już, co dokładnie czuję. Swąd jest straszliwy. Szybko wydzielam porcję dla Zenka i Józefa. Każdemu wlewam odrobinę „łaski” między słowa, których nie potrafią już wypowiedzieć. Naprawdę myślę, że robię dobrze.
Kładę się zadowolony. Zaraz będę musiał wstać i pójść na miasto, by zgarnąć co nieco od „dobrych ludzi”, nazywających siebie filantropami.
Ale teraz jeszcze się położę.
Zamykam oczy. Czuję, jak szczur przebiega przez moje ciało. Kiedyś tak bardzo ich nie lubiłem…
Środkiem podłogi płynie powoli strużka krwi. Nad nią zwierzę się zatrzymuje. Węszy chwilkę.
– Pij sobie, pij! Dla każdego coś dobrego – mruczę do małego, czarnego, obrzydliwie zmarszczonego i piszczącego z radości zwierzaka.
Już pochyla swój pyszczek i zaczyna lizać ciepłą ciecz.
Skąd to wiem, skoro właśnie zamknąłem oczy?
Ty mi powiedz, jak się pisze powieść, będąc narratorem i postacią równocześnie.
1 Tytuły kolejnych rozdziałów zostały zaczerpnięte od prawdziwych nazw akcji organizowanych przez Pomarańczową Alternatywę. Szczegółowy spis czasu i miejsc poszczególnych akcji został zamieszczony na końcu książki.
2 F. Chopin, _Życzenie_ G-dur, op. 74 nr 1.
3 M. Kozar-Słobódzki, K. Wroczyński, J. Lankau, _Białe róże_, 1918.W samo południe
– Chcą nas stąd wykurzyć – szepcze Staś.
I chyba to mnie stawia na nogi, choć dopiero co się kładliśmy. Wytężam wzrok, chcąc skupić się na koledze. Czerwony ślad wokół rany Stasia świadczy o mocnym krwawieniu. Zbliżam się do niego, aby bliżej przyjrzeć się ranie.
– Nie bój się. – Śmieje się, mrużąc oczy. – Niezdara jestem, to się zaciąłem. I tak nic nie da, jak się będziesz martwić.
– Ha, tylko tyle, że w ogóle ktoś będzie! – Józek pociera brodę i wstaje. Wymiętą od snu koszulę wkłada do spodni.
– Chcą nas stąd wykurzyć? Ha! To niech próbują! Prędzej walną w nas tym przeklętym skrzatem i zdetonują aż do gołych kości. Jakby mieli gdzie, to już by to dawno zrobili. Nie bój się! – Macham ręką.
Wstaję powoli. Kręci mi się w głowie. Ziewam niezdarnie. Eli nie ma. I Zenka też.
– Nie bój się. Przynajmniej ktoś nie będzie się bał – mówi Staś.
– A gdzie oni? – Wskakuję na pomiętoszone kartony pozostałej dwójki.
– Poszli na żebry. – Józek wzdycha, wzruszając ramionami. – Nic im to nie da.
– Są spragnieni. – Pocieram brodą o szorstką ścianę. Jest zimna. Chłód biegnący z niej przyciąga.
Zatracić się w chłodzie i już nie musieć myśleć.
Zamykam oczy przyklejony do kawałka ściany. Po pobliskich torach przejeżdża tramwaj. Czuję drżące ściany.
– Co się tak płaskorzeźbisz? – Stasiu zbiera się do wyjścia.
Otwieram oczy. Nikt z nas nie wygląda zdrowo.
– Nie zostawiajcie mnie – szepcę, choć tak mi dobrze przy ścianie. Chłód wniknął we mnie, chcąc zabrać mnie ze sobą.
Nawet nie wiem kiedy, osuwam się na ziemię. Józek to widział? Nie wiem. Ja nie czuję nic, prócz chłodu. Rozluźniam dłonie, witając napełniającą mnie ciemność.
– Ty, on za dużo wypił. – Józek musiał dostrzec, co się ze mną dzieje. Podchodzi, uderzając mnie w twarz.
Otwieram oczy, ledwo co powstrzymując zniechęcenie.
– Idziemy! – woła Stasiu.
Nie mam ochoty, ale wstaję. Józek gotowy znów mnie uderzyć, śmieje się. Przy ścianie było tak dobrze.
Chłód, który stał się ciepłem.
Chłód, który nie przeszkadzał, po raz pierwszy w moim życiu.
Gdy znowu czuję całego siebie, zimno zdaje się nie do wytrzymania.
– Latem będzie prościej – pociesza Stasiu na odchodnym.
***
_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_BIBLIOGRAFIA
PODCZAS TWORZENIA KSIĄŻKI KORZYSTAŁAM Z INFORMACJI ZNALEZIONYCH NA NIŻEJ WYMIENIONYCH STRONACH:
https://pl.wikipedia.org/wiki/Wroc%C5%82awskie_krasnale#Kalendarium_krasnali_wroc%C5%82awskich
https://kochamwroclaw.pl/dlaczego-wroclaw-jest-miastem-krasnali-historia-jakiej-nie-znacie/
https://visitwroclaw.eu/skad-sie-wziely-krasnale
https://citycentralapartments.pl/blog/skad-sie-wziely-wroclawskie-krasnale-i-gdzie-je-mozna-spotkac/
https://pl.wikipedia.org/wiki/Pomara%C5%84czowa_Alternatywa
https://culture.pl/pl/tworca/pomaranczowa-alternatywa
https://www.polska1918-89.pl/pdf/pomaranczowa-alternatywa-we-wroclawiu,4571.pdf
https://pl.wikipedia.org/wiki/Pow%C3%B3d%C5%BA_tysi%C4%85clecia_we_Wroc%C5%82awiu
https://gazetawroclawska.pl/powodz-1997-we-wroclawiu-dokladnie-24-lata-temu-do-wroclawia-wdarla-sie-wielka-woda-zdjecia-z-archiwum/ar/c15-3933723
http://46.248.189.70/portal/wielka-woda/
Tytuły kolejnych rozdziałów zostały zaczerpnięte od prawdziwych nazw akcji organizowanych przez Pomarańczową Alternatywę.
„Domek na Świdnickiej” – Wrocław, 21 października 1988
„W samo południe” – Warszawa, 7 października 1988
„Melon w Majonezie” – Wrocław, 1987. Manewry z okazji Dnia Wojska
„Dzień tajniaka” – Wrocław, 1 marca 1988
„Klepanie Biedy” – Łódź, 21 kwietnia 1989
„Czyn antywojenny. Dzień Pokoju” – Wrocław, 1 września 1987
„Kto się boi papieru toaletowego?” – Wrocław, 14 października 1987
„Karnawał Robotniczy Radosne święto ludzkiej masy rozedrganej w pląsach” – Wrocław, 16 lutego 1988.
„FSO, czyli Festiwal Sztuki Obecnej” – Wrocław, 1–2 czerwca 1989 roku.
„Wigilia Wielkiej Rocznicy” – Wrocław, 6 listopada 1987
„Pogrzeb krasnoludków” – Wrocław, 1 czerwca 1999.