Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Ribbentrop-Beck - ebook

Data wydania:
18 kwietnia 2018
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Ribbentrop-Beck - ebook

Piotr Gursztyn, znany dziennikarz i historyk, bierze na warsztat kontrowersyjną tezę o potencjalnym układzie polsko-hitlerowskim. Wykazuje, że pojawiające się głosy o porozumieniu, a nawet pakcie, to ahistoryczne podejście do przeszłosci. Autor prowadzi rzetelną polemikę - przede wszystkim z naiwnością.

"Piotr Gursztyn przekonująco udowadnia, dlaczego współpraca z Hitlerem stanowiła ślepą uliczkę, na końcu której Polacy i tak doświadczyliby klęski, a przy okazji okryli się hańbą. Ciekawie napisana i solidnie udokumentowana pozycja."

prof. Antoni Dudek, politolog, historyk, badacz najnowszych dziejów Polski

"To celne i wyczerpujące podsumowanie dyskusji o tym, czy Polska mogła uniknąć swojego losu podczas drugiej wojny światowej. Świetna historyczna publicystyka."

Jan Ołdakowski, dyrektor Muzeum Powstania Warszawskiego

"Autor chwycił rewizjonistycznego byka za rogi. Pokazał, że flirt z Hitlerem byłby wasalizacją Polski. Pisze ze swadą i znajomością epoki."

Piotr Semka, publicysta, dziennikarz

"Książka Piotra Gursztyna to poważna odpowiedź na niepoważne zabawy historią. Autor pokazuje na dziesiątkach przykładów,że wiara w porozumienie z Hitlerem to złudzenie. A przy okazji barwnie opowiada historię zbliżania się świata i Polski do przepaści."

Piotr Zaremba, historyk, publicysta, komentator polityczny

"Publikacja jest skuteczną odtrutką na bałamutne tezy „rewizjonistów” rojących, że II Rzeczpospolita mogła porozumiewając się z Niemcami, uniknąć tragedii okupacji i odnieść zwycięstwo. To książka naukowa, ale nie sposób się od niej oderwać, choć, niestety, znamy zakończenie."

Bronisław Wildstein, pisarz, publicysta

Kategoria: Historia
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-271-5757-7
Rozmiar pliku: 1,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WPROWADZENIE

Mundus vult decipi, ergo decipiatur.

(Świat chce być oszukiwany, niechże więc będzie).

Kiedy zaczęła się druga wojna światowa? To ważne pytanie, gdyż odpowiedź ma znaczenie polityczne także dzisiaj. To pytanie niewiele mniej ważne niż to, które w istocie jest tematem tej książki – czyli „dlaczego wybuchła druga wojna światowa?”. Ważne jest nie tylko z powodu narodowych ambicji, ale także dlatego, że odpowiedź na nie jest jednocześnie deklaracją w nieustającym sporze w polityce międzynarodowej: czy państwa mają równe prawa, czy kraje średnie i małe muszą podporządkowywać się mocarstwom, czy pierwszeństwo ma koncert mocarstw, czy prawo każdego narodu do samostanowienia. Wreszcie, czy świat powinien być umeblowany według reguły imperialnej, czy jest w nim miejsce dla państw narodowych.

Podanie dowolnej daty rozpoczęcia drugiej wojny światowej pozycjonuje odpowiadającego w tym kontekście. Przyjęcie daty obowiązującej w ZSRS, a teraz w Rosji, czyli 22 czerwca 1941 roku, ma konsekwencje oczywiste. Z jednej strony sankcjonuje sojusz Adolfa Hitlera i Józefa Stalina oraz związane z tym aneksje z lat 1939–1940, z drugiej akcentuje rolę mocarstw w polityce międzynarodowej kosztem mniejszych państw narodowych. Inaczej natomiast jest z datami 1 września 1939 czy 3 września 1939 roku, bo oddają one honor suwerennej decyzji państwa mniejszego do obrony własnego terytorium i niezawisłości. To interpretacja dobra dla państwa takiego jak Polska oraz jej wszystkich mniejszych sąsiadów, a mniej korzystna dla takiego jak Rosja w jej obecnej formie czy nawet aktorów sceny międzynarodowej niestosujących już siły militarnej, lecz ekonomiczną, nazywających samych siebie „mocarstwami moralnymi”.

Równie niekorzystna dla nas jest teza, że właściwie nie było dwóch wojen światowych, lecz jedna z kilkunastoletnim nieformalnym zawieszeniem broni, i że była to europejska wojna domowa. To teza popularna w Niemczech i wśród ich przyjaciół. Zdejmuje bowiem w dużej mierze winę z tego narodu za wywołanie obu wojen, szczególnie tej drugiej. Jeśli bowiem była to jedna wojna, to „niesprawiedliwie” potraktowane ustaleniami wersalskimi Niemcy miały prawo do walki o poprawę swojego położenia. Tym samym wszystkie kraje Europy Środkowej, które stały się wtedy niepodległymi państwami, to uzurpatorzy, których istnienie pozostaje w sprzeczności z europejskim ładem, a wręcz jest zagrożeniem dla pokoju na kontynencie. W tym rozumieniu anomalią było i jest istnienie Polski, Czechosłowacji, powiększonej Rumunii, także Jugosławii, Finlandii, Litwy, Łotwy i Estonii. To myślenie, niestety, nadal jest obecne, więc historycy lub inni uczestnicy debaty, spierając się o datę wybuchu, za każdym razem uczestniczą w sporze o podmiotowe miejsce Polski na arenie międzynarodowej.

Jest to spór o podmiotowość. Kwestia daty wiąże się z szerszą debatą o odpowiedzialności za wybuch wojny. Nas szczególnie interesuje ocena polskiej odmowy wobec oferty Hitlera. To pytanie, czy niezawisła, wolna republika ma prawo powiedzieć „nie” nastającej na nią tyranii. Jaka jest cena bezpieczeństwa, jaka jest cena złudzeń, że bezpieczeństwo można w ten sposób kupić? Także to, czy złamana republika i jej obywatele nadal są po kapitulacji tym samym narodem. I wreszcie, czy ofiara powinna się obwiniać o to, że stała się celem niezawinionej napaści.

W tej książce twierdzimy, że polscy rewizjoniści, krytykując prawo Polski do uprawnionej odmowy, stają po stronie tych, którzy odmawiają podmiotowości ich własnemu krajowi, a tym samym prawa do samostanowienia. W związku z tym niniejsza książka jest opowieścią nie tyle o tym, „jak to się stało”, że Polska odmówiła Hitlerowi, ile „dlaczego dzisiaj to takie ważne”. Czyli o konsekwencjach teraźniejszych i być może przyszłych.

Uczciwość nakazuje uprzedzić, że jest to opowieść trudna, wielowątkowa i zawikłana, bo takie były wydarzenia, które doprowadziły do 1 września 1939 roku. Dlatego nie może być tu miejsca na slapstickowe opowiastki o polskich szwoleżerach obcinających szablami łeb truchłu Lenina. „Dzieło moje, pozbawione baśni, wyda się może mniej interesujące, lecz wystarczy mi, jeśli uznają je za pożyteczne ci, którzy będą chcieli poznać dokładnie przeszłość” – napisał dwa i pół tysiąca lat temu wielki grecki historyk^(), więc i my skorzystajmy z tej myśli, wiadomo bowiem, że lepiej z mądrym człowiekiem zgubić, niż z głupim znaleźć.

Lata trzydzieste XX wieku były czasem ostrej konfrontacji prowadzonej przez brutalnych graczy, więc nie będziemy mamić czytelników historyjkami, że można było przechytrzyć Hitlera i Stalina metodami wziętymi z dowcipów o Polaku, Rusku i Niemcu. Nie można ich było przechytrzyć i był to moment wyboru między decyzjami złymi a bardzo złymi. Tak w dziejach bywa, że nastają czasy tak bardzo tragiczne, że nawet najmądrzejsi i najmężniejsi, gdy brakuje im sił i środków, przegrywają z brutalną przewagą. Ostatni cesarz Bizancjum Konstantyn XI według zgodnej oceny kronikarzy i historyków był władcą mądrym i dzielnym. Ale co miał zrobić wiosną 1453 roku, gdy z całego cesarstwa została tylko stolica? Czy był jakiś sposób przechytrzenia potężnego Imperium Osmańskiego? Lub „dogadania się” z nim? Silniejszy tego nie chciał, więc słabszy miał do wyboru kapitulację lub walkę. Konstantyn nie chciał skończyć jako niewolnik, choć pewnie czekałyby go luksusy w pałacu sułtana, gdyby się poddał, a przy okazji wyrzekł wiary. Jego poddani stanęli wiernie przy swoim władcy, wiedząc, jaki czeka ich los. Cesarz wybrał honorową śmierć rycerza, dzięki czemu dziś – pół tysiąca lat później – czytamy i myślimy o nim z szacunkiem. A dla swego narodu stał się inspiracją do walki o wolność, a nie powodem przygnębienia i wstydu.

Rewizjoniści, twierdząc, że zawsze jest jakieś dobre wyjście, uczą politycznej niedojrzałości. Nazywają się przy tym sami realistami, ale jest to tylko autoreklama, a nie jakikolwiek związek z faktami i twardym stąpaniem po ziemi. Opowieść o przyczynach wybuchu drugiej wojny światowej to rzecz dla ludzi dorosłych, a nie dla miłośników pseudohistorycznych komiksów. „Styl tej książki jest ciężki. Tym lepiej. Ci, dla których jest pisana, dadzą sobie ze stylem radę. A przejęcie się jej hasłami dla ludzi, którzy nie są obdarzeni zdolnościami politycznymi, spowodować może więcej szkody niż pożytku” – napisał we wstępie do swej najbardziej osławionej książki obrotowy „realista” Aleksander Bocheński, który bardzo chciał dogadywać się z Hitlerem, ale w końcu poddał się Stalinowi. Jego Dzieje głupoty w Polsce swym tytułem odnoszą się bardziej do jego wyborów politycznych niż rzeczywistej historii naszej ojczyzny, lecz zacytowane tu zdania możemy uznać za zręczne i na swój sposób uczciwe. Być może jedyne uczciwe słowa w całej jego książce, zatem tym bardziej warto je odnotować jako świadectwo tego, iż nawet „realista” Bocheński miał poczucie, jak poważną materią jest historia. Jeśli ktoś twierdzi, że w tym temacie wszystko jest proste i jasne, to znaczy, że jest albo oszustem, albo idiotą.Rozdział 1

PROPOZYCJA NIE DO ODRZUCENIA

Podając się za mądrych, stali się głupimi.

Apostoł Paweł, List do Rzymian 1,22

3 października 1935 roku, 7 lipca 1937 roku, 7 kwietnia 1939 roku. Te daty też są wskazywane jako początek drugiej wojny światowej. Akurat bez naszej szkody, bo dotyczą wydarzeń, w których zachłanny napastnik napadał na nieagresywnych sąsiadów. 3 października 1935 roku to początek inwazji włoskiej na Etiopię, druga data to tzw. incydent przy moście Marco Polo, czyli początek straszliwie okrutnej wojny japońsko-chińskiej, która trwała aż do końca 1945 roku. Ta trzecia zaś – może śmieszna z polskiej perspektywy, ale z pewnością ważna dla Albańczyków, których kilkuset zginęło tego dnia, gdy Mussolini napadł na ich kraj. Każdy z tych narodów przywołuje te daty nie tylko z powodu narodowej ambicji i megalomanii, lecz by zaznaczyć, że również uważa się za pełnoprawnego i suwerennego członka wspólnoty międzynarodowej. W każdym z tych krajów rychło powstały kolaboracyjne rządy i administracje, które – jak łatwo się domyślić – uzasadniały rację swojego bytu rozsądkiem i chęcią uniknięcia kolejnych cierpień. Niezależnie od starań tychże kolaboracyjnych struktur ich przedstawiciele nie weszli nigdzie do narodowych panteonów. Nikt się nimi nie chlubi, uważani są za zdrajców lub w najlepszym razie skazywani na damnatio memoriae. Na piedestale zaś stawiani są ci, którzy walczyli, także wtedy, gdy przegrywali z obcą przemocą. Tak jest wszędzie, było zawsze i nie jest to zbieg okoliczności ani wynik jakiejś wszechświatowej zmowy.

W polskiej historii tamtego czasu żadna data nie może konkurować z 1 września, ale jest dzień przełomowy, o którym pamięta tylko garść historyków. Prapoczątek wojny. Rok 1939 zaczął się 24 października 1938. Tego dnia odbyła się trzygodzinna rozmowa między polskim ambasadorem w Berlinie Józefem Lipskim a ministrem spraw zagranicznych Rzeszy Joachimem von Ribbentropem. Rozmawiali przy lunchu, ale nie była to miła rozmowa. Obaj byli niemal rówieśnikami – Ribbentrop liczył sobie 45 lat, a Lipski był rok od niego młodszy. To w ogóle były czasy, że politykę robili ludzie dużo młodsi niż dzisiejsi gerontokraci. Józef Beck miał 44 lata, Wiaczesław Mołotow 48, Hitler 49. Stalin nieco więcej, bo 59. Na Zachodzie średnia wieku była wyższa – francuski premier Daladier liczył sobie 54 lata, szef brytyjskiego rządu Chamberlain aż 69, a jego główny antagonista Winston Churchill 64.

Rozmowa odbyła się w Berghofie, alpejskiej rezydencji Hitlera. Inicjatorem spotkania był Lipski, który chciał przedstawić Ribbentropowi polski punkt widzenia na zmieniającą się sytuację międzynarodową. Było to konieczne, gdyż chwilę wcześniej zmieniły się granice okrojonej Czechosłowacji i nie wiadomo było, jak uregulowana zostanie sprawa należącej do niej Rusi Podkarpackiej. Polsce zależało na przekazaniu jej Węgrom, bo wtedy mielibyśmy wspólną granicę z tym krajem. Nie to jednak stało się głównym tematem rozmowy. W jej trakcie Ribbentrop zaproponował Gesamtlösung, czyli globalne rozwiązanie problemów polsko-niemieckich. Przedstawił je jako pakiet: przyłączenie Gdańska do Rzeszy i przeprowadzenie przez polskie Pomorze eksterytorialnej autostrady oraz linii kolejowej do Prus Wschodnich. W zamian Polska miałaby uzyskać eksterytorialną szosę i kolej na terenie Gdańska, fragment portu, gwarancję granic i przedłużenie deklaracji o niestosowaniu przemocy na następne 25 lat. Ponadto współpracę Niemiec i Polski w sprawach żydowskich oraz wspólną politykę wobec Sowietów w ramach paktu antykominternowskiego. Propozycja miała charakter rewolucyjny. Całkowicie odwracała dotychczasowe relacje między obu państwami z równorzędnych do sytuacji, w której Polska weszłaby na drogę coraz bardziej postępującego podporządkowania się silniejszemu sąsiadowi. Od razu łatwo było sobie wyobrazić początek tej drogi i jej wstępne etapy, nie sposób natomiast przewidzieć, jakie byłyby efekty zgody na zredukowanie się do roli hitlerowskiego satelity.

Obaj rozmówcy wyszli ze spotkania z poczuciem mocnego zdziwienia. Ribbentrop był zaskoczony polskimi postulatami w sprawie Rusi Podkarpackiej, Lipski niespodziewanymi żądaniami niemieckimi. „Lipski powołał się na poprzednie oświadczenia Hitlera w sprawie Wolnego Miasta i odpowiedział, iż nie widzi możliwości porozumienia na podstawie jego włączenia do Niemiec, po czym z ciężkim sercem wsiadł do pociągu i przyjechał z ustnym raportem do ministra” – zapisał sekretarz ministra spraw zagranicznych Józefa Becka Paweł Starzeński^(). Półtora miesiąca wcześniej, podczas Parteitagu w Norymberdze, Ribbentrop zapewniał Lipskiego, że rząd Rzeszy będzie dążył do umacniania przyjaznych relacji między Niemcami a Polską. A nieco później – 26 września – w przemówieniu wygłoszonym w berlińskim Pałacu Sportu Adolf Hitler po raz kolejny zapewnił, że nie interesuje go Gdańsk i że ta sprawa jest kwestią zamkniętą: „Najtrudniejszym problemem, który zastałem, były stosunki polsko-niemieckie. Groziło nam tu niebezpieczeństwo wybuchu fanatycznej histerii, która mogła z kolei opanować oba nasze narody. Temu chciałem zapobiec. Zdaję sobie sprawę, że państwo, które liczy 33 mln ludności, będzie zawsze dążyło ku morzu. Musiało więc znaleźć się wyjście z tej trudnej sytuacji. Wyjście takie znaleziono”.

^(*) ^(*) ^(*)

Hitler uważał tę ofertę za wspaniałomyślną. Jego ocenę do pewnego stopnia podzielają zwolennicy ugody zarówno z tamtej epoki, jak i ich dzisiejsi apologeci. Oczywiście nie nazywają jej dosłownie wspaniałomyślną, ale uznają za wartą rozpatrzenia, zwłaszcza w porównaniu z ceną, którą zapłaciliśmy w czasie drugiej wojny światowej i 45 lat rządów komunistów.

Zrozumiała trauma wojny paraliżuje racjonalne myślenie. Nie ma sensu w tym miejscu przekonywać, że tego typu oceny post factum są bezsensowne z naukowego i logicznego punktu widzenia. Pokolenie naszych dziadków nie wiedziało tego, co my wiemy o wojnie, która miała nastąpić, i jej skutkach. Tak jak my nie wiemy tego, czego dowiedzą się nasi potomni i za co będą nas oceniać. Tamto pokolenie było też nieporównanie bardziej pewne siebie i bardziej optymistyczne niż Polacy żyjący w czasach obecnych. Do pewnego stopnia można to zrozumieć – dekada klęsk rozpoczęta we wrześniu 1939 roku i cztery dekady niewoli wytworzyły u części społeczeństwa odruchy postkolonialne, czyli akceptację tego, że większemu więcej wolno, a słabszy jest zobowiązany do wykonywania jego woli. W skali jednostkowej nazywa się to syndromem sztokholmskim, ale w przypadku polskich „realistów” i rewizjonistów historycznych widać, że może to być też szersze zjawisko społeczne.

Chłodny argument, aby nie myśleć ahistorycznie, nie trafia do rozdygotanych wielbicieli teorii rewizjonistycznych wierzących, że były cudowne sposoby na uniknięcie gniewu Hitlera. Chwytają oni pojedyncze wydarzenia z epoki bądź cytaty i upierają się, że już na tej podstawie Józef Beck mógł przewidzieć okropieństwa Auschwitz, Katynia i dekad rządów komuny w Polsce. Wśród cytatów uwielbianych przez rewizjonistów królują apokryficzne słowa marszałka Józefa Piłsudskiego: „Wy w wojnę beze mnie nie leźcie, wy ją beze mnie przegracie”. Miały być ponoć skierowane do podwładnych, w których intelekt umierający Marszałek jakoby nie wierzył. Dobrze składają się w legendę o przenikliwym mężu stanu i jego skarlałych epigonach. Motyw i schemat stary jak świat, od diadochów Aleksandra Macedońskiego począwszy, przez Napoleona i jego marszałków, aż po nasze, jak widać, czasy. To zresztą legenda podchwycona przez propagandę hitlerowską od początku konfliktu z Polską opierająca się na tym, że nieżyjący Marszałek nie mógł powiedzieć, co naprawdę myśli o wydarzeniach, które nastąpiły po jego śmierci. Jak napisał autor Karmazynowego poematu: „A On mówić nie może! Mundur na nim szary”.

W tej legendzie więcej jest blagi niż prawdy. Epigoni oczywiście nie byli tak genialni jak wielki Marszałek, ale nie byli też idiotami, bo odbierałoby to Komendantowi sporo jego mądrości, gdyż on wskazał ich jako dziedziców swojej spuścizny. Jest tak zwłaszcza w przypadku Józefa Becka, którego Marszałek uznał za szczególnie predestynowanego do kierowania polską dyplomacją. Legenda przegrywa też na poziomie najprostszej weryfikacji. Propagatorem słów, by „nie leźć do wojny”, był jeden z czołowych rewizjonistów Stanisław Cat-Mackiewicz. Twierdził, że usłyszał je od marszałkowej Piłsudskiej. Wszystko jednak wskazuje na to, że to wykwit jego mitomanii, czyli stałej treści jego życia i piśmiennictwa. Marszałkowa pozostawiła po sobie wspomnienia, w których dość szczegółowo opisuje wiele wydarzeń. Zaczynają się one od obszernego i dramatycznego opisu jej przeżyć w 1939 roku i nie ma śladu myślenia zgodnego z tym stylem. Nie ma śladu krytyki polityki polskiej w przededniu wojny z Niemcami czy też dezaprobaty bądź rozgoryczenia z powodu pojawiającego się w tych wspomnieniach marszałka Edwarda Rydza-Śmigłego^(). Związany z sanacją i dobrze znający jej tajniki historyk Władysław Pobóg-Malinowski stwierdził kategorycznie: „Marszałek tak powiedzieć nie mógł”. Pobóg-Malinowski był jednak o tyle łaskawy dla mitomana, że próbował racjonalizować, uznając, iż to dalekie i bardzo zniekształcone echo dawnej opinii Marszałka o niedostatecznej jakości najwyższego dowództwa Wojska Polskiego^(). Zresztą, gdyby metodą autorów „realistycznych” opowiedzieć historię świata za pomocą anegdot i zgrabnych bon motów, zawsze można zapytać, dlaczego tamto zdanie Marszałka miałoby być ważniejsze od tych, które miał powiedzieć Beckowi już na łożu śmierci: „Balansujcie, dopóki się da, a gdy już się nie da, to podpalcie świat”.

Tezy krytyków polskiego „nie” wobec Hitlera są bardzo proste i kategoryczne. Cat-Mackiewicz osądzał jednoznacznie: „W 1945 r. Polska znalazła się w otchłani klęski. Stało się tak nie tylko ze względu na zły los, ale też na skutek własnych błędów, błędnej polityki kierowników naszego państwa i błędnych nastrojów społeczeństwa”^(). Błędem była – według powojennych opinii Cata – aktywna polityka. Trzeba było siedzieć cicho, wtedy może dałoby się przeczekać złe humory Hitlera i doczekać jakiejś lepszej przyszłości. „Gwarancja brytyjska, jako skutek natychmiastowy, miała zwrócenie całej złości Hitlera na nas. Jeśli Beck myślał, że przyjęciem gwarancji angielskich odstraszy Hitlera od napaści na nas, to się zupełnie pomylił. Beck nie rozumiał, że wojna jest postanowiona, że polityczne i gospodarcze konsekwencje hitleryzmu muszą wywołać starcie z Anglią i że chodzi teraz tylko o to, od kogo Hitler zacznie”^().

Podobne myśli formułował kilka dekad później historyk Jerzy Łojek. To osoba inna od Cata. Nierozdygotana tak jak Stanisław Mackiewicz i bez porównania bardziej integralna pod względem osobistej uczciwości. Łojek też uważał, że Hitlerowi należało ustępować. Jako historyk był specjalistą od wieków XVIII i XIX. Napisał między innymi znany esej Szanse powstania listopadowego, gdzie prezentował poglądy dalekie od kapitulanckiego „realizmu”, przekonując, że w 1831 roku twardy opór wobec Rosji miał sens i był jedyną wówczas szansą na polepszenie narodowego bytu. Zupełnie inaczej patrzył na rok 1939. „Jest oczywiste, że jeszcze przez pewien czas można było ustępować Hitlerowi stosunkowo tanim kosztem. Gdańsk mógł przestać być »wolnym miastem«, a euforia z powodu włączenia tego miasta i portu do Rzeszy dałaby co najmniej kilka miesięcy, jeżeli nie rok, pokoju, przy czym Polska, poza porażką prestiżową, nie poniosłaby żadnej istotnej straty”^(). Zdaniem Łojka można było też ustąpić w sprawie eksterytorialnej autostrady. A celem – według tego autora – miało być „zaniepokojenie” Zachodu, danie czasu aliantom na dozbrojenie, pobicie Sowietów wraz z Niemcami i wreszcie szczęśliwie na samym końcu pokonanie Rzeszy wraz z Anglikami i Francuzami, którzy w końcu włączyliby się do wojny i tym samym wybawili nas z niezręcznego sojuszu. Przy czym, co ważne, Łojek z oburzeniem odrzucał tezę rewizjonistów, jakoby Brytyjczycy celowo próbowali skierować agresję Hitlera na Wschód.

Następny krytyk decyzji Becka, weteran Września 1939 roku, później szef sztabu dowództwa Narodowych Sił Zbrojnych, a wreszcie historyk Stanisław Żochowski pisał: „Imperatyw obrony państwa jest nonsensem, gdy jest niewykonalny. Trzeba bronić, gdy jest obrony pewność. Gdy jej nie ma, nie wolno rozpoczynać wojny, bo zniszczy ludność, złamie granice, zrujnuje dorobek wieków państwa i kulturze zada ogromne straty”^(). On też, tak jak Cat, uważał, że brytyjskie gwarancje były podstępem: „Istotą zabiegów o sojusz z Polską była uparta decyzja wojny o czas potrzebny Anglii na dozbrojenie, a może i o pokojowy układ z Hitlerem”^(). Żochowski w swych tezach szedł bardzo daleko. Z wielkim optymizmem przekonywał, że „w sojuszu z Niemcami byłaby niepodległość szanowana”, bowiem Hitlerowi zależało na Polsce jako na zabezpieczeniu tyłów w czasie jego rozprawy z Francją i Wielką Brytanią. Następnie mieliśmy być mu potrzebni do wojny z Sowietami. Gdańsk i eksterytorialna autostrada były małą ceną w porównaniu z tym, co zdarzyło się później^(). W swej książce Myślę o wrześniu 1939 Żochowski tak bardzo rozpędził się w wizjach o braterstwie z Niemcami, że uznał nawet, iż Gdańsk Hitler byłby nam podarował. Dlaczego? Bo „Göring mówił amb. Lipskiemu, że im nie chodzi o Gdańsk”^().

Kolejnemu krytykowi decyzji Becka majestatu dodaje fakt niemal cudownego przeżycia kaźni katyńskiej i napisania fundamentalnej o tym książki, czyli W cieniu Katynia. Mowa o Stanisławie Swianiewiczu, przed wojną pracowniku naukowym Uniwersytetu Wileńskiego. W swej pracy naukowej zajmował się badaniem gospodarki niemieckiej i był zafascynowany jej potęgą oraz spektakularnymi osiągnięciami z czasów pierwszych lat rządów Hitlera. Dziś wiemy – na przykład dzięki pracom Götza Aly’ego – że był to sukces w dużej mierze na kredyt, co stało się jednym z wielu motorów popychających Hitlera do wojny i rabunków. Swianiewicz miał prawo wtedy tego nie wiedzieć i dać się oczarować niemiecką potęgą, zresztą jak najbardziej prawdziwą w porównaniu z możliwościami gospodarki Drugiej Rzeczypospolitej. W swych napisanych po wojnie wspomnieniach Swianiewicz zanotował wnioski, które wyciągnął ze znanej mu dysproporcji między gospodarczymi potencjałami Polski i Niemiec: „uważałem, że należało zrobić maksimum wysiłku, aby tej wojny uniknąć”^(). Ale i z uwag Swianiewicza przebija poczucie bezradności i braku realnego pomysłu, jak uniknąć konfrontacji. W 1936 roku był z wizytą w Królewcu. W tym samym czasie do miasta nad Pregołą przybył Hitler. Swianiewicz z przerażeniem obserwował fanatyczny entuzjazm witających Führera tłumów. Uznał to za przejaw masowej psychopatologii. „Fakt jednak, że to masowe obłąkanie ogarnęło naród odznaczający się skądinąd wielkimi talentami organizacyjnymi i technicznymi, a również wielką pracowitością, rodził ponure przewidywania co do przyszłości Europy”^(). To był moment, gdy do Swianiewicza na chwilę dotarła prawda o istocie hitleryzmu.

Gdyby dosłownie traktować wystąpienia Adolfa Hitlera sprzed 1939 roku – co niektórym się zdarza nawet dzisiaj – to rzeczywiście można uznać go za orędownika pokoju i wielkiego przyjaciela Polski. Przed wojną z wielką uwagą śledzono przemówienia Führera wygłaszane na corocznych zjazdach NSDAP, czyli Parteitagach, które zawsze odbywały się w jednym miejscu – w Norymberdze. Na jednym z nich, we wrześniu 1937 roku, Hitler mówił o „wielkiej europejskiej rodzinie narodów”, które „stanowiły dla siebie model, przykład i wzór tego, co piękne”. Przekonywał słuchaczy, że z tego musi płynąć wniosek dla wszystkich Europejczyków, iż „mamy wszelkie powody do kultywowania wzajemnego podziwu, nie nienawiści”.

Na Parteitagi przybywało wielu gości zagranicznych. Był to swoisty rytuał. Łącznie z pokazami owej masowej psychopatologii, która przeraziła Swianiewicza. Hitler zapraszał do Norymbergi tych, na których opinii mu zależało, lub tych, których chciał olśnić. Chętnych nie brakowało, choć – nieważny szczegół z dzisiejszej perspektywy – wiązało się to często z brakiem miejsc w hotelach nawet dla oficjalnych gości i koniecznością nocowania w podstawionych na bocznice wagonach sypialnych. Na zjeździe NSDAP we wrześniu 1936 roku gośćmi honorowymi byli Cat-Mackiewicz i Władysław Gizbert-Studnicki – papież polskiego kapitulanctwa. Gościem honorowym razem z nimi był prof. Zygmunt Łempicki, znakomity germanista i naiwny germanofil. Siedem lat później profesor – powtórzmy to raz jeszcze: honorowy gość Parteitagu – zmarł w KL Auschwitz. Przyjęcie zaproszenia na zjazd NSDAP było gestem znaczącym, określeniem swojego stosunku do hitleryzmu i jego znanych powszechnie ekscesów. Francuski ambasador w Berlinie André François-Poncet pierwszy raz na Parteitag do Norymbergi pojechał w 1937 roku. Wcześniej wszyscy przedstawiciele dyplomatyczni krajów europejskich pod różnymi pretekstami nie korzystali z zaproszeń do Norymbergi. „Nasza wspólna nieobecność miała wydźwięk potępiający, który nie uszedł uwagi zmartwionego tym Kanclerza”. W 1937 roku na przyjęcie zaproszenia na Parteitag zdecydował się nowy ambasador brytyjski Nevile Henderson, zatem także François-Poncet uznał, że lepiej będzie, gdy i on tam się uda^(). Twardy za to w bojkotowaniu Parteitagów był – życzliwy przecież wobec kultury niemieckiej – ambasador USA William Dodd. „Nic nie mogło go zmusić do postawienia nogi na tamtejszym bruku. Rozpoznał i w sposób przewidujący wskazywał na wojownicze plany i zakusy Trzeciej Rzeszy” – pisał o nim François-Poncet. Swoje nieobecności Amerykanin oficjalnie tłumaczył tym, że nie chciał uczestniczyć w imprezie partyjnej organizowanej przez rząd: „Byłem poza tym przekonany, że przywódcy ruchu będą się zachowywali na zjeździe w sposób, który mógłby wprawić mnie w zakłopotanie”^(). Ale w swoim dzienniku wyraził to mocniej: „Podawanie jednak ręki tym notorycznym mordercom, którzy nawet nie próbują ukrywać swych zbrodni, budzi we mnie uczucie głębokiego upokorzenia”^().

Niestety, polscy bywalcy Parteitagów nie czuli się zakłopotani ani zbrodniami, ani ekscesami przywódców NSDAP i zabrakło im przenikliwości, którą był obdarzony dyplomata zza oceanu. Może dlatego, że Dodd naprawdę dobrze znał Niemcy, a nasi rezonerzy tylko reklamowali się jako znawcy zachodniego sąsiada. Dodd uzyskał doktorat na uniwersytecie w Lipsku i część swoich książek – był bowiem cenionym historykiem – pisał od razu po niemiecku. „Wydaje mi się, że nie zdarzyło się jeszcze nigdy w historii, aby na czele jakiegoś wielkiego narodu stali ludzie tak niepoważni, jak obecni przywódcy Niemiec. Hitler nie zna zupełnie historii, jeszcze mniej oczytany jest Göring, a Goebbels nie ma absolutnie o niczym pojęcia, pomijając propagandę, której sukcesy są raczej pozorne” – oceniał surowo – niekiedy nazbyt – nazistowskich przywódców ambasador Dodd^(). Zapatrzonym w sukcesy NSDAP Studnickiemu i Mackiewiczowi nieszczęśliwy i niezawiniony przez nich los nie dał możliwości tak gruntownej jak u Dodda edukacji, a także nie pozwolił im dobrze poznać Niemiec. Mackiewicz znał je bardzo słabo, a Studnicki jakiś czas spędził w Heidelbergu, uciekając przed represjami ze strony caratu, ale był to tylko nędzny los tułacza. To tłumaczy złudzenia co do Hitlera, choć oczywiście ich nie usprawiedliwia.

Po wojnie „realiści” i kapitulanci oczywiście próbowali szukać usprawiedliwień. Koronnym argumentem dla nich i dla ich „realistycznych” następców jest tak zwany raport Hossbacha. Chodzi o naradę z 5 listopada 1937 roku zwołaną przez Adolfa Hitlera. „Na tej samej tajnej konferencji zwanej Hossbach, do której Anglicy tak wielką przypisują wagę historyczną, Hitler zaznacza, że nie projektuje żadnej wojny przeciwko Polsce” – ekscytował się jej treścią Stanisław Cat-Mackiewicz^(). Nazwa raportu wzięła się od notatek z tej konferencji sporządzonych przez adiutanta Hitlera płk. Friedricha Hossbacha. Uczestniczyli w niej najważniejsi współpracownicy: Hermann Göring, minister spraw zagranicznych Konstantin von Neurath, dowódca wojsk lądowych Werner von Fritsch, dowódca Kriegsmarine Erich Raeder, minister spraw wojskowych Werner von Blomberg. Konferencja była tajna, odbyła się w Berlinie. Jej tematem miały być sprawy techniczne dotyczące rozbudowy sił zbrojnych, ale Adolf Hitler przedstawił na niej swoje plany dotyczące polityki zagranicznej, a właściwie zbrojnej ekspansji terytorialnej. Mówił o nich ze dwie godziny. „Moje ówczesne wrażenie było takie, że Hitler chciał dać ogólną ocenę politycznej i wojskowej sytuacji w Europie w powiązaniu z rzutem oka na jego własne myśli i plany co do przyszłości Niemiec. Austrię i Czechosłowację chciał na pewnych politycznych warunkach wcielić do Rzeszy, najpóźniej do 1943/1944 roku. Po tym terminie należało oczekiwać zmian w układzie sił w Europie już tylko na naszą niekorzyść” – zanotował adiutant Hitlera Nicolaus von Below^().

Raport Hossbacha budzi ogromne podniecenie rewizjonistów także dzisiaj. Wynika z niego bowiem, że Hitler nie planował rozpoczęcia wojny od ataku na Polskę, lecz raczej na Francję. Od nas oczekiwał bierności podczas ewentualnego konfliktu Niemiec z Zachodem, więc dla rewizjonistów wypływa z tego wniosek, że odrzucenie oferty z 24 października 1938 roku było błędem. Wprawdzie nie dopowiadają, że taka neutralność oznaczała w rzeczywistości zwasalizowanie Polski, ale i tak uważają taki stan rzeczy, czyli zamienienie Rzeczypospolitej w poddaną Niemcom prefigurację PRL, za położenie lepsze od okrucieństw drugiej wojny światowej. Problem z raportem Hossbacha jest jednak taki, że wpadł w ręce aliantów dopiero w 1945 roku i nikt wcześniej, poza najbliższym kręgiem Hitlera, nie znał przebiegu tamtej konferencji. Argument „ad Hossbachum” miałby sens, gdyby treścią raportu Hitler i Ribbentrop machali przed oczami Becka, Rydza-Śmigłego i Mościckiego, jednakże Hitlerowi nie zależało na przekonywaniu, lecz na zastraszeniu. Miałby ten argument pewien sens, gdyby cechą Hitlera było przywiązanie do składanych deklaracji. Tak jednak z Hitlerem nigdy nie było, o czym przekonamy się wielokrotnie. Poza tym jest jeszcze jedna kwestia – jak bardzo okoliczności wpływają na zmianę planów politycznych. W czasie narady Hitler wskazywał na rok 1944 jako początek konfrontacji – optymalny termin ataku na Francję. Jak wiadomo, w tym akurat roku wojska Hitlera musiały już wiać z Francji. W polityce wszystko może się wydarzyć i mogą być zawierane najróżniejsze sojusze i przymierza. Wówczas plany trzeba aktualizować albo układać na nowo. Wtedy sam Hitler nie pamiętałby, o czym perorował na konferencji protokołowanej przez pułkownika Hossbacha.

Pochylmy się zatem nad tym dokumentem. Na samym początku narady Hitler stwierdził, że celem polityki niemieckiej jest zabezpieczenie i zachowanie wspólnoty narodowej – Volksmasse – i jej powiększenie. „Stąd problem przestrzeni” – mówił Führer^(). Hitler mówił dalej o zbyt skąpej, w porównaniu z innymi nacjami, przestrzeni państwowej należącej do Niemców. „Zatem przyszłość Niemiec zależy całkowicie od rozwiązania kwestii potrzeby przestrzeni”^(). Tę przestrzeń Hitler rozumiał jako przestrzeń do uprawy roli. Jego widzenie było zdominowane – i to wybrzmiewało z jego wypowiedzi – przez traumę niedożywienia, które dotknęło Niemcy w latach pierwszej wojny światowej. Polityka gospodarcza Niemców po 1933 roku polegała na autarkicznym wzmacnianiu rolnictwa, aby zapewnić samowystarczalność żywnościową. Mieli na tym polu pewne osiągnięcia, ale do 1939 roku nie udało im się uzyskać stuprocentowej samowystarczalności w zakresie aprowizacji. Stąd w raporcie Hossbacha odnotowane są jego słowa, złowieszczo brzmiące dla Polaków i innych narodów Europy Środkowo-Wschodniej: „Nie chodzi o zdobycie ludności, lecz o zdobycie przestrzeni pod uprawę”^(). Należy je czytać razem z Mein Kampf. Hitler wyraźnie tam zaznaczał, że czas skończyć z marnowaniem niemieckich sił na ekspansję terytorialną na zachód i południe. Nie przyciągały jego uwagi niwy Burgundii, Szampanii czy Lombardii. Tak samo nie interesowały go w tym aspekcie kolonie zamorskie. Przeznaczeniem dla niemieckiego miecza i pługa miał być wschód – przestrzeń pozbawiona dotychczasowej ludności. Nawet zapowiadana w czasie konferencji aneksja Austrii i Czech wiązała się w planach Hitlera z kwestią ziemi i potrzebą wypędzenia jej rdzennych mieszkańców: „Aneksja Czech i Austrii oznaczać będzie zdobycie żywności dla 5–6 milionów ludzi, przy założeniu, że da się przeprowadzić przymusowe wysiedlenie dwóch milionów ludzi z Czech i jednego miliona z Austrii” – mówił Führer już w 1937 roku^().

W monologu Hitlera zapisanym w raporcie Hossbacha miejsce Polski zostało sprowadzone do roli bezczynnego statysty – pożytecznego hiperidioty, który poczeka na talerzu na swoją kolej w menu ludojada, czyli po odegraniu zaplanowanej przez Hitlera – bo nie przez Polaków – roli. Führer uznał, że najpierw trzeba pokonać silniejszego przeciwnika, czyli Francję, a słabszych – w tym Polskę – zostawić na później, gdy wiadomo będzie, że nikt im nie pomoże. Dla rewizjonistów to nie jest argument. Uważają, że Hitlera można było przechytrzyć. Chodzi o to, że Hitler – psychopata, lecz nie idiota – przewidywał możliwość, iż Polska będzie próbowała się chytrzyć. Także w czasie konferencji protokołowanej przez Hossbacha. „Nasze porozumienie z Polską wstrzymują jej siły jedynie tak długo, jak długo siła Niemiec pozostaje niezachwiana. W wypadku niepowodzeń niemieckich należy liczyć się z polską akcją przeciwko Prusom Wschodnim, i być może także przeciwko Pomorzu i Śląskowi” – mówił Führer^(). I dodawał, że od Polski oczekuje jedynie bezczynności w czasie ataku niemieckiego na państwa zachodnie.

Przypisy

Wprowadzenie

Tukidydes, Wojna peloponeska, przeł. K. Kumaniecki, Czytelnik, Warszawa 1988, s. 16.

Rozdział 1. Propozycja nie do odrzucenia

P. Starzeński, Trzy lata z Beckiem, Instytut Wydawniczy PAX, Warszawa 1991, s. 101.

A. Piłsudska, Wspomnienia, Instytut Prasy i Wydawnictw „Novum”, Warszawa 1989, passim.

W. Pobóg-Malinowski, Najnowsza historia polityczna Polski, Wydawnictwo Platan, Kraków 2004, t. 2, s. 740–741.

S. Cat-Mackiewicz, Lata nadziei. 17 września 1939 r. – 5 lipca 1945 r., Głos, Warszawa 1990, s. 3.

Ibid., s. 22.

J. Łojek (L. Jerzewski), Agresja 17 września 1939. Studium aspektów politycznych, Instytut Wydawniczy PAX, Warszawa 1990, s. 15.

S. Żochowski, Myślę o wrześniu 1939, Oficyna Poetów i Malarzy, Londyn 1993, s. 8.

Ibid., s. 85.

Ibid., s. 15.

Ibid., s. 27.

S. Swianiewicz, W cieniu Katynia, Czytelnik, Warszawa 1990, s. 13.

Ibid., s. 21.

A. François-Poncet, Byłem ambasadorem w Berlinie. Wrzesień 1931 – październik 1938, przeł. S. Zabiełło, Instytut Wydawniczy PAX, s. 174–175.

W.E. Dodd, Dziennik ambasadora 1933–1938, przeł. M. Giniatowicz, Instytut Wydawniczy PAX, Warszawa 1972, s. 35.

Ibid., s. 238.

Ibid., s. 204.

S. Cat-Mackiewicz, Zielone oczy, Instytut Wydawniczy PAX, Warszawa 1987, s. 50.

N. von Below, Byłem adiutantem Hitlera, przeł. Z. Rybicka, Bellona, Warszawa 2011, s. 53.

Za: http://www.ns-archiv.de/krieg/1937/hossbach/

M.K. Kamiński, Szkice z dziejów Polski i Czechosłowacji w latach trzydziestych XX wieku, Wydawnictwo Neriton, Warszawa 2014, s. 25.

Ibid., s. 29.

Cyt. za: ibid., s. 37.

Cyt. za: ibid., s. 36.

mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: