Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Rilla ze Złotego Brzegu - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
15 marca 2022
Ebook
19,90 zł
Audiobook
24,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
19,90

Rilla ze Złotego Brzegu - ebook

Dzieci Ani są już prawie dorosłe, z wyjątkiem ślicznej, pełnej temperamentu Rilli. Nikt nie potrafi się oprzeć jej jasnym, orzechowym oczom i olśniewającemu uśmiechowi. Rilla ma prawie piętnaście lat i nie może myśleć o niczym innym niż o pójściu na swój pierwszy bal i pierwszym pocałunku z przystojnym Kennethem Fordem. Jednak nad Złotym Brzegiem zawisa widmo wojny, a bracia Rilli idą walczyć. Rilla wplątuje się w domu w kłopoty, gdy przemyca osierocone niemowlę w… wazie na zupę. Każdy dzień wystawia na próbę jej odwagę i zmienia ją na zawsze.

Kategoria: Dla dzieci
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-11-16524-3
Rozmiar pliku: 1,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1. „WIE­ŚCI Z GLEN” I TAKIE TAM…

W cie­płe, prze­siąk­nięte słoń­cem popo­łu­dnie Zuzanna Baker sie­działa w dużym salo­nie domu na Zło­tym Brzegu, roz­ko­szu­jąc się słod­kim nic­nie­ro­bie­niem. Docho­dziła szes­na­sta i Zuzanna, która zaczy­nała krzą­tać się po domu już o świ­cie, uznała, że ma prawo chwilkę pole­niu­cho­wać i… poplot­ko­wać. Sie­działa więc sobie w tym naj­bar­dziej repre­zen­ta­cyj­nym pokoju w całym domu, bar­dzo zado­wo­lona z życia i z sie­bie samej. I miała po temu powody, bo w kuchni od rana wszystko ukła­dało się po jej myśli. Nawet prze­brzy­dły Pan Hyde prze­obra­ził się dziś w łagod­nego jak bara­nek Dok­tora Jekylla i nie iry­to­wał jej, jak to miał w zwy­czaju. Co wię­cej, usia­dła sobie aku­rat­nie tak, by przez okno podzi­wiać obiekt swo­jej naj­więk­szej dumy: wielki, pięk­nie utrzy­many traw­nik, na który w zeszłym roku prze­sa­dziła swoje piwo­nie i one, te piwo­nie, nie tylko się przy­jęły, ale i wybuch­nęły praw­dziwą kaskadą wie­lo­ko­lo­ro­wych, osza­ła­mia­jąco pach­ną­cych kwia­tów. Nikt inny w Glen St. Mary nie miał takich piwo­nii! I tak bajecz­nie ubar­wio­nych: od naj­czyst­szej bieli przez różne odcie­nie pudrowo gołę­biego różu, na soczy­stym cykla­me­nie koń­cząc.

Zuzanna czuła się nie­zwy­kle ele­gancko w swo­jej nowiut­kiej bluzce z czar­nego jedwa­biu; przy­pusz­czała, że nawet pani Elliot takich w swo­jej sza­fie nie miała. Na tejże wytwor­nej bluzce krzy­żo­wały się szelki śnież­no­bia­łego, sztyw­nego od kroch­malu far­tu­cha; o takich far­tu­chach w Glen mało kto sły­szał, o nosze­niu nie mówiąc. Tak wystro­jona Zuzanna, jak przy­stało na kobietę dobrze ubraną i cał­ko­wi­cie tego świa­domą, nie­śpiesz­nie się­gnęła po leżący na stole naj­now­szy numer lokal­nego maga­zynu „Nasze Sprawy Codzienne”, by zaj­rzeć do swo­jej ulu­bio­nej rubryki „Wie­ści z Glen”. Gazetę przy­nio­sła panna Kor­ne­lia, pod­eks­cy­to­wana fak­tem, że zamiesz­czono tam wielki na pół strony arty­kuł o Zło­tym Brzegu, poświę­ca­jąc kilka zdań każ­demu z człon­ków rodziny Bly­the’ów.

Na pierw­szej stro­nie „Naszych Spraw” Zuzanna zauwa­żyła bijący po oczach tytuł arty­kułu infor­mu­ją­cego o tym, że kogoś zamor­do­wano w jakimś mie­ście w Euro­pie, zabaw­nie nazy­wa­ją­cym się Sara­jewo. Chyba księ­cia jakie­goś, Fer­dy­nanda czy kogoś o podob­nym imie­niu. Temat ten wydał się Zuzan­nie mało istotny i bar­dzo odle­gły od spraw, któ­rymi ona sama żyła. Mor­der­stwa ni­gdy jej nie inte­re­so­wały; zde­cy­do­wa­nie bar­dziej zaj­mo­wały ją sprawy żywych. Prze­rzu­cała strony gazety, aż zna­la­zła „Wie­ści z Glen”, po czym usiadł­szy wygod­niej na krze­śle, zabrała się do ich czy­ta­nia. Na głos, żeby mieć z tego jak naj­więk­szą przy­jem­ność.

W tym cza­sie pani Bly­the w towa­rzy­stwie panny Kor­ne­lii – dla wta­jem­ni­czo­nych pani Elliot, żony mar­szałka Elliota – usia­dły sobie nie­opo­dal otwar­tych na oścież drzwi pro­wa­dzą­cych na werandę. Chłodne popo­łu­dniowe powie­trze, pach­nące kwia­tami, wibro­wało od okrzy­ków i śmie­chów docie­ra­ją­cych z ogro­do­wej altanki. Panna Oli­ver prze­ko­ma­rzała się tam z Rillą i Wal­te­rem, a wszy­scy wie­dzieli, że tam, gdzie poja­wia się Rilla Bly­the, musi być gło­śno i wesoło.

W salo­nie sły­chać było jesz­cze jeden dźwięk, a było to pochra­py­wa­nie, wydo­by­wa­jące się ze śpią­cego na sofie zwie­rzaka. Nawet teraz w tym zwi­nię­tym w kłę­bek kocie czuło się sta­now­czy cha­rak­ter, z któ­rym Zuzan­nie nie­jed­no­krot­nie przy­szło się zmie­rzyć i z któ­rego to powodu nie cier­piała go jak żad­nego innego stwo­rze­nia na świe­cie.

Jeśli koty jako takie w ogóle bywają trudne i mają swoje nie­zgłę­bione tajem­nice, to Dok­tor Jekyll i Pan Hyde, zwany przez domow­ni­ków Dokiem, był trudny i tajem­ni­czy bar­dziej niż wszyst­kie inne koty razem wzięte. Zgod­nie ze swoim imie­niem¹ miał dwo­jaką naturę, co Zuzanna okre­ślała dosad­nie: „czart w niego wstę­po­wał i tyle”. Od początku, od kiedy poja­wił się na Zło­tym Brzegu, miał w sobie coś głę­boko nie­po­ko­ją­cego. Wtedy, cztery lata temu, w domu był inny kot. Nale­żał do Rilli, która świata poza nim nie widziała i bia­łego kociaka z czar­nym ogon­kiem nazwała po pro­stu Jack Frost², nawią­zu­jąc zapewne do jego nie­ska­zi­tel­nie bia­łego futerka. Zuzanna do Fro­sta serca nie miała, sama nie wie­dząc dla­czego.

– Ten kot to ladaco, hun­cwot i powsi­noga – skar­żyła się Ani. – Zoba­czy pani, że on jesz­cze napyta sobie biedy!

– Dla­czego Zuzanna tak mu źle życzy? – dopy­ty­wała się zacie­ka­wiona Ania.

– Ja mu niczego nie życzę – popra­wiała ją sta­now­czym tonem Zuzanna. – Ja to po pro­stu czuję!

Pozo­stali domow­nicy nie mieli takich zło­wróżb­nych prze­wi­dy­wań co do Jacka Fro­sta; prze­ciw­nie, wręcz za nim prze­pa­dali. Kotek był grzeczny, przy­milny, łasił się do wszyst­kich, pomru­ku­jąc roz­kosz­nie, a przede wszyst­kim był nie­praw­do­po­dob­nie czy­ściutki: mył się tak czę­sto, że żadna plamka, choćby nie wia­domo jak mocno chciała, nie miała szans, by zbru­kać jego śnież­no­białe futerko.

I nagle, pew­nego dnia, stało się coś nie­wy­obra­żal­nego: Jack Frost… oko­cił się!

Zuzanna nie kryła satys­fak­cji. Nie miała racji, gdy mówiła, że ten cwany łobuz wywi­nie im jakiś numer?! Że tylko zgrywa takie białe nie­wi­niątko? Że kryje się w nim praw­dziwy dia­beł wcie­lony w kota? Oczy­wi­ście, że mówiła, tylko że nikt jej nie słu­chał! No, to teraz już wie­dzą!

Rilla posta­no­wiła zosta­wić sobie jed­nego z potom­ków Fro­sta: ład­nego kociaka o sza­ro­bu­rym futerku w jasno­kre­mowe prążki, ze ster­czą­cymi jak maszty wydat­nymi uszami. Mówiła do niego „moje Zło­ciątko” i to imię rze­czy­wi­ście paso­wało do uro­czego, figlu­ją­cego po meblach zwie­rzątka, które w tam­tym cza­sie głę­boko skry­wało swój podły i zło­śliwy – zda­niem Zuzanny – cha­rak­ter. Bo Zuzan­nie wystar­czał sam fakt, że kocię było potom­kiem tego prze­brzy­dłego gał­gana Jacka Fro­sta. Niczego dobrego po takiej lato­ro­śli spo­dzie­wać się nie nale­żało, ale złego – i ow­szem!

Na Zło­tym Brzegu te czarne pro­gnozy Zuzanny dobro­dusz­nie wykpi­wano. Wszy­scy tak przy­wy­kli do myśli, że Jack Frost to „chło­pak”, że w dal­szym ciągu mówili o kotce jak o kocie, co jej abso­lut­nie nie prze­szka­dzało, a bar­dzo śmie­szyło gości, gdy poka­zy­wano im „Jacka i jego kociaki” albo gdy sły­szeli, jak Rilla wysyła swoje Zło­ciątko „do mamusi”, żeby mu „wymył uszy”. Draż­niło to Zuzannę.

– Sły­szał to kto, żeby tak głu­piemu kotu w gło­wie mie­szać? – sar­kała zgor­szona.

Ona, zwo­len­niczka ładu i porządku, o Jacku Fro­ście mówiła per „ono” lub nazy­wała go „bia­łym hul­ta­jem”.

Zimą następ­nego roku Jack Frost posi­lił się na dwo­rze czymś nie­zdro­wym i nie­długo potem umarł.

Imię Zło­ciątko wkrótce prze­stało paso­wać do zło­ci­sto­ru­dego, prę­go­wa­nego kocura słusz­nych roz­mia­rów i zaczęto mu szu­kać innego. Nieco przy­dłu­gie zawo­ła­nie Dok­tor Jekyll i Pan Hyde wymy­ślił mu Wal­ter, który w tym cza­sie odkrył twór­czość Ste­ven­sona. Gdy kot był roze­spany, milusi, łakomy piesz­czot i bar­dzo „domowy”, nazy­wali go Dok­torem Jekyl­lem. A on wycią­gał się jak długi na sofie, dywa­nie albo gołej pod­ło­dze i tak gła­skany, dra­pany i piesz­czony uru­cha­miał malutki, ukryty w nim sil­ni­czek i zaczy­nał mru­czeć. A mru­czał jak żaden inny kot na świe­cie!

Dok­tor Bly­the przy­słu­chi­wał się przez chwilę koją­cemu zmy­sły mru­cze­niu Doca.

– Sam bym tak pomru­czał – stwier­dził wresz­cie z wes­tchnie­niem. – Czyż można dosko­na­lej wyra­zić zado­wo­le­nie i satys­fak­cję?

Trzeba przy­znać, że Doc był uro­dziwy. Poru­szał się z nie­dba­łym, leni­wym wdzię­kiem, a gdy sta­wał w miej­scu, z jego dostoj­nie znie­ru­cho­mia­łej syl­wetki ema­no­wała pew­ność i głę­bo­kie poczu­cie wła­snej wspa­nia­ło­ści. Sia­dał też z wielką god­no­ścią, owi­ja­jąc dookoła sie­bie swój długi, jedwa­bi­sty ogon, zapa­trzony melan­cho­lij­nie w jakiś odle­gły punkt, Ania i Gil­bert mieli wra­że­nie, że dostą­pili zaszczytu obser­wo­wa­nia nowego wcie­le­nia egip­skiego Sfinksa. Tyle że bar­dziej nie­od­gad­nio­nego.

Nie­stety, od czasu do czasu, zazwy­czaj wtedy, gdy zano­siło się na burzę, Dok­tor Jekyll prze­ista­czał się w upior­nego Pana Hyde’a, a w jego łagod­nych, zaspa­nych oczach poja­wiała się żądza mordu. Do tej meta­mor­fozy docho­dziło zwy­kle bez żad­nej zapo­wie­dzi; nic nie wska­zy­wało na to, że w ciele Doca budził się demon. Par­ska­jąc i plu­jąc gniew­nie, kot star­to­wał z sofy jak tor­peda, dra­piąc i gry­ząc po dro­dze wszyst­kie ręce, wycią­gnięte po to, by go zatrzy­mać i uspo­koić. W oczach Doca poja­wiała się furia, a każdy futrzany włos na jego ciele sta­wał na bacz­ność. I choć bez­piecz­niej było wtedy zejść mu z drogi, ludzie sta­wali jak wryci, zafa­scy­no­wani tym czar­cim uro­kiem sza­le­ją­cego kota. Choć gdy do tej meta­mor­fozy docho­dziło wie­czo­rem, przy­glą­dali się jej z lekka nie­pew­nie, czu­jąc mro­wie­nie na ple­cach. I tylko Rilla sta­wała w obro­nie pie­klą­cego się Doca, tłu­ma­cząc wszyst­kim, że to kot wędrow­nik, a nie kot kana­powy i musi sobie w życiu radzić.

W rze­czy samej Doc „radził sobie” świet­nie w zależ­no­ści od tego, w jakiej wer­sji aktu­al­nie wystę­po­wał. Jako Dok­tor Jekyll delek­to­wał się świe­żymi mlecz­kiem, ale gdy prze­ista­czał się w Pana Hyde’a, od spodka z mle­kiem odwra­cał się z nie­sma­kiem i pomru­ki­wał groź­nie nad słuszną por­cją suro­wego mięsa. Dok­tor Jekyll po scho­dach pomy­kał jak ulotny duszek, nie­mal nie doty­ka­jąc stopni aksa­mit­nymi łap­kami, za to Pan Hyde kro­czył tak maje­sta­tycz­nie, że sły­chać było skrzy­pie­nie sta­rych desek. Tego jego trzesz­czą­cego stą­pa­nia bała się bar­dzo Zuzanna, zwłasz­cza gdy była sama w domu; mówiła, że czuje, jak jej krew sty­gnie w żyłach ze stra­chu. Co gor­sze, upiorny Doc miał w zwy­czaju sia­dać sztywno na środku kuchni i wpa­try­wać się bez końca nie­ru­cho­mymi bursz­ty­no­wymi oczami w prze­my­ka­jącą pod ścia­nami stru­chlałą Zuzannę. I choć tłu­ma­czyła sobie, że to tylko kot i pró­bo­wała go ścierką z kuchni wygo­nić, kot nic sobie z tego wyma­chi­wa­nia i pokrzy­ki­wa­nia nie robił i dalej gapił się na nią jak zaklęty. A gdy pew­nego razu zde­spe­ro­wana rzu­ciła w niego leżą­cym przy kominku pola­nem, koci­sko rzu­ciło się na nią jak pan­tera. Zuzanna prze­ra­żona ucie­kła z kuchni i wię­cej już na Pana Hyde’a ręki nie pod­nio­sła, ale gdy do jej kró­le­stwa wkra­czał Dok­tor Jekyll, pozwa­lała sobie pac­nąć go lekko w nos.

_Przy­ja­ciółki i przy­ja­ciele panny Faith i pana Geralda Mere­di­thów oraz pana Jamesa Bly­the’a_ – czy­tała Zuzanna, z upodo­ba­niem i wielką dba­ło­ścią arty­ku­łu­jąc wszyst­kie nazwi­ska – _ura­do­wali się nie­zmier­nie z ich powrotu do domu na waka­cje po pra­co­wi­tym seme­strze spę­dzo­nym na uczelni w Red­mond. Miło nam zawia­do­mić, że pan James Bly­the, który w 1913 roku ukoń­czył stu­dia medyczne i uzy­skał tytuł leka­rza, odbył wła­śnie swój pierw­szy staż w szpi­talu uni­wer­sy­tec­kim…_

– Z tej naszej Faith wyro­sła śliczna dziew­czyna – wtrą­ciła panna Kor­ne­lia, pochy­lona nad haftem, któ­rym ozda­biała swoją nową robótkę. – To naprawdę nie­zwy­kłe, jakie w rodzi­nie pastora zaszły zmiany, gdy poja­wiła się w niej Róża West. Pamię­ta­cie, co ci mali Mere­di­tho­wie wypra­wiali kie­dyś?! Strach było popa­trzeć w ich stronę, bo czło­wiek cuda na kiju oglą­dał dzień w dzień! W życiu bym nie uwie­rzyła, że ta łagodna, deli­katna Róża tak je pięk­nie wychowa. Dzie­ciaki od razu ją zaak­cep­to­wały, a Una świata poza nią nie widzi. No i jak pięk­nie zaj­muje się swoim bra­cisz­kiem; zresztą nic dziw­nego, bo to naprawdę słodki malec. A czy widzia­łaś kie­dyś, Aniu, żeby sio­strze­niec był tak podobny do swo­jej ciotki, jak ten mały Ber­tie przy­po­mina Helenę? Nie tylko fizycz­nie, z wło­sów czy oczu, ale przede wszyst­kim cha­rak­ter­kiem. Taki sam upar­ciuch! Ani tro­chę się nie wdał w Różę! Nor­man Douglas powie­dział mi kie­dyś, śmie­jąc się, że ten bocian, który go przy­niósł, zabłą­dził i przez pomyłkę pod­rzu­cił maluszka na ple­ba­nii, zamiast u niego i Heleny.

– Ber­tie prze­pada za naszym Jimem – zauwa­żyła Ania. – Zawsze, gdy Jim zagląda na ple­ba­nię, nie odstę­puje go na krok, cho­dzi, ucze­piony jego rękawa, jak mały pie­sek. Oczu z niego nie spusz­cza.

– Myślisz, że Jim i Faith… no… że mają się ku sobie?

Ania uśmiech­nęła się tajem­ni­czo. Bawiła ją docie­kli­wość panny Kor­ne­lii, która kie­dyś była nie­prze­jed­naną tępi­cielką męż­czyzn, a dziś wkła­dała wiele serca i sta­rań w koja­rze­nie mło­dych ludzi w pary.

– Myślę, że są przy­ja­ciółmi, panno Kor­ne­lio.

– Nawet jeśli – nie dawała za wygraną panna Kor­ne­lia – to wyjąt­kowo bli­skimi przy­ja­ciółmi! Mam oczy i widzę, co tam się mię­dzy nimi kroi.

– Że pani widzi i wie, to nie mamy wąt­pli­wo­ści – pozwo­liła sobie na uszczy­pli­wość Zuzanna. – Toż Mary Vance na bie­żąco o wszyst­kim panią infor­muje. Ale to prze­cież jesz­cze dzieci i nie wypada nawet tak ich już swa­tać.

– Myśla­łaby kto! Dzieci! – prych­nęła panna Kor­ne­lia. – Jim skoń­czył dwa­dzie­ścia jeden lat, a Faith nie­długo będzie miała dzie­więt­na­ście! Dzieci rosną, droga Zuzanno; nie tylko ty i ja mamy już swoje lata.

Zuzanna umil­kła ura­żona i wró­ciła do czy­ta­nia gazety. Nie lubiła, gdy ktoś wypo­mi­nał jej wiek, oba­wia­jąc się, że może być uznana za zbyt starą do pracy.

_Rów­nież Karol Mere­dith i Shir­ley Bly­the zakoń­czyli zaję­cia w Aka­de­mii Kró­lew­skiej i przy­je­chali do domu. Podobno Karol dostał pro­po­zy­cję obję­cia posady nauczy­ciela w szkole w Glen. To dobra wia­do­mość; nie ulega wąt­pli­wo­ści, że będzie świet­nym nauczy­cie­lem, a nasza mło­dzież go od razu polubi._

– Będzie opo­wia­dał dzie­cia­kom o tym, jakie wspa­niałe i cudowne są muchy-plujki, kara­lu­chy, mole i inne robac­two. – Panna Kor­ne­lia poki­wała głową. – Sły­sza­łam, że jego ojciec, zna­czy pastor, i Róża chcieli, żeby kon­ty­nu­ował stu­dia w Red­mond, ale on woli zacząć pra­co­wać. Chce się jak naj­szyb­ciej unie­za­leż­nić i sam zaro­bić na dal­szą naukę. Zuch chło­pak!

_Wal­ter Bly­the_ – kon­ty­nu­owała czy­ta­nie Zuzanna – _przez ostat­nie dwa lata uczył dzieci w szkole w Low­bridge, a w tym roku zre­zy­gno­wał, bo po waka­cjach zamie­rza roz­po­cząć stu­dia w Red­mond…_

– Jeste­ście pewni, że to dobry pomysł? – Panna Kor­ne­lia popa­trzyła z tro­ską na Anię. – Wydo­brzał już cał­kiem?

– Do jesieni na pewno mocno sta­nie na nogach – z uśmie­chem zapew­niła Ania. – Słońce, świeże powie­trze, odpo­czy­nek i kuch­nia Zuzanny na pewno dobrze mu zro­bią.

– Musi o sie­bie dbać – powie­działa poważ­nie panna Kor­ne­lia. – Z tyfu­sem nie ma żar­tów, zwłasz­cza gdy dopada kogoś tak deli­kat­nego jak Wal­ter. Moim zda­niem, powi­nien z tymi stu­diami pocze­kać jesz­cze z rok. No, ale wszy­scy wiemy, jaki on jest ambitny. A co z Nan i Di? One też wyjeż­dżają?

– Tak. Miały wpraw­dzie zamiar zostać w domu jesz­cze przez rok i udzie­lać kore­pe­ty­cji, ale Gil­bert prze­ko­nał mnie, że powinny już po waka­cjach zacząć stu­dia.

– Macie rację. – Panna Kor­ne­lia poki­wała głową. – Przy oka­zji będą miały oko na Wal­tera i dopil­nują, żeby się tam zanadto nie prze­pra­co­wy­wał. Nie wiem, czy mogę sobie pozwo­lić na taką uwagę – posłała wymowne spoj­rze­nie w kie­runku Zuzanny – skoro co i rusz ktoś mnie tu popra­wia i poucza, ale zary­zy­kuję i powiem, że wszy­scy widzą, jak Jerry Mere­dith wodzi roz­ma­rzo­nym wzro­kiem za waszą Nan.

Zuzanna udała, że nie sły­szy tych nie­smacz­nych plo­tek, ale Ania roze­śmiała się i mach­nęła ręką.

– Sama pani wie, jakie ja mam z tymi moimi dziew­czy­nami i chło­pa­kami urwa­nie głowy! Ile pro­ble­mów i roz­te­rek, ocze­ki­wań i roz­cza­ro­wań! Gdy­bym je wszyst­kie brała sobie do głowy, już dawno prze­wró­ci­ła­bym się pod ich napo­rem. Z tru­dem do mnie dociera, że już nie są dziećmi. Zwłasz­cza gdy patrzę na moich chłop­ców, tych naj­star­szych, jacy są wysocy, silni, nie mogę uwie­rzyć, że to mój mały Jim i słodki Wal­ter, któ­rych tuli­łam w ramio­nach, nosi­łam po domu, kar­mi­łam łyżeczką i opo­wia­da­łam bajki przed snem. Pamięta pani Jima, racz­ku­ją­cego po Wyma­rzo­nym Domku? A teraz ma pra­wie dwa metry, patrzy na mnie z góry i uwo­dzi dziew­częta!

– Jak na razie nikt nie wyna­lazł jesz­cze elik­siru mło­do­ści – stwier­dziła filo­zo­ficz­nie panna Kor­ne­lia. – Czas na każ­dym z nas odci­ska swoje piętno.

– A mnie o sta­ro­ści przy­po­mina tylko moje kolano, które mnie boli, gdy pogoda się zmie­nia. Zła­ma­łam nogę jako dziew­czynka, gdy Józia Pye spro­wo­ko­wała mnie do głu­pich popi­sów: wdra­pa­łam się na dach domu i oczy­wi­ście z niego spa­dłam. A wra­ca­jąc do dzieci… Wiem, że zamie­rzają nacie­szyć się tymi ostat­nimi bez­tro­skimi waka­cjami, zanim zaczną stu­dia. Zgrana z nich paczka! Wno­szą do tego domu tyle rado­ści, śmie­chu, tyle mło­dej, zdro­wej ener­gii! Uwiel­biam, gdy tu są!

– Rilla też poje­dzie na stu­dia, gdy Shir­ley skoń­czy naukę?

– Jesz­cze nie zde­cy­do­wa­li­śmy, ale chyba nie. Gil­bert uważa, że nie doj­rzała jesz­cze do tego, żeby zamiesz­kać poza domem. Fizycz­nie jest dobrze roz­wi­nięta, ale tro­chę bra­kuje jej poczu­cia odpo­wie­dzial­no­ści i samo­dziel­no­ści. No i nie wyobra­żam sobie zostać tu na zimę bez żad­nego z nich. Z braku lep­szych zajęć chyba bym się całymi dniami kłó­ciła z Zuzanną. – Spoj­rzała na nia­nię z miło­ścią.

Zuzanna odwza­jem­niła jej czułe spoj­rze­nie i pokrę­ciła siwą głową z dez­apro­batą. Jakże by ona mogła się kłó­cić ze swoją uko­chaną „panią dok­to­rową”?!

– A Rilla? Ona w ogóle myśli o stu­diach? – zapy­tała panna Kor­ne­lia.

– Nie­spe­cjal­nie – przy­znała Ania. – Wygląda na to, że nasza naj­młod­sza córka nie ma szcze­gól­nych aspi­ra­cji w tej mate­rii. Tro­chę mnie to mar­twi, bo ambi­cje warto w życiu mieć. A ona lubi się bawić. Nie ma w tym nic złego, oczy­wi­ście, pod warun­kiem że to nie jest jedyny cel w życiu.

– A niby to dla­czego? – obru­szyła się Zuzanna, która nie mogła znieść, gdy w jej obec­no­ści ktoś miał jakieś pre­ten­sje do jej uko­cha­nych dzieci. – Jest młoda, a przy­wi­le­jem mło­do­ści jest zabawa. Sama w tym wieku też bym to wolała. Ma jesz­cze czas, żeby ślę­czeć nad książ­kami.

– Ja nie każę jej ślę­czeć nad książ­kami, Zuzanno. Ocze­kuję tylko, żeby zaczęła być odpo­wie­dzialna za to, co robi, i za to, czego nie robi, rów­nież. I żeby nie była taka sku­piona na sobie, na swoim wyglą­dzie i tym, w co się ubrać. Poprzew­ra­cało jej się od tego w gło­wie.

– I nie bez powodu jest z sie­bie zado­wo­lona. – Zuzanna wzru­szyła ramio­nami. – Jest śliczną dziew­czyną; żadna inna w Glen St. Mary nie dorów­nuje jej urodą! Niech się te wszyst­kie panny MacAl­li­ster, Craw­ford i Elliot, z tej i z tam­tej strony portu, scho­wają pod zie­mię! Nie, pani Aniu, niech się pani na mnie nie gniewa, ale ja się nie zga­dzam, żeby pani źle mówiła o Rilli. No, bo pro­szę tylko posłu­chać, pani Elliot… – Znów się­gnęła po gazetę i zado­wo­lona, że ona też to i owo wie o ser­co­wych pro­ble­mach mło­dzieży, zaczęła czy­tać:

_Mil­ler Douglas zre­zy­gno­wał z wyjazdu na Zachód. Posta­no­wił zostać na far­mie swo­jej ciotki, pani Alek­san­dry Davis, i zająć się gospo­dar­stwem…_

– Cho­dzą słu­chy – Zuzanna ode­rwała oczy od gazety i z satys­fak­cją cedziła słowa – że Mil­ler dał sobie spo­kój z tym wyjaz­dem nie dla­tego, że lubi grze­bać w ziemi, tylko z powodu maśla­nych oczu, jakie robi do niego Mary Vance.

Tra­fiony, zato­piony… Twarz panny Kor­ne­lii oblała się pąsem.

– Nie podoba mi się, że Mil­ler Douglas kręci się koło Mary – przy­znała po chwili. – To byle jaka rodzina ci Dougla­so­wie, z któ­rych on pocho­dzi. Jego ojca uwa­żali za czarną owcę, ni­gdy się do niego nie przy­zna­wali, a matka jest jedną z tych Dil­lo­nów, któ­rzy miesz­kają z dru­giej strony portu; okropni ludzie, naprawdę!

– Jakby Mary Vance wywo­dziła się z jakiejś szlachty dwor­skiej! – prych­nęła pół­gło­sem Zuzanna. Panna Kor­ne­lia miała jed­nak dobry słuch.

– Mary jest roz­sądną, pra­co­witą dziew­czyną, która ma dobrze poukła­dane w gło­wie i została dobrze przy­go­to­wana do życia. Wyj­ście za mąż na Mil­lera Douglasa ozna­cza­łoby dla niej degren­go­ladę! Tak, a to gor­sze niż meza­lians! Na szczę­ście Mary zna moją opi­nię o Mil­le­rze i na pewno nie przyj­dzie jej do głowy, żeby postą­pić wbrew mojej woli.

– A ja znam opi­nię pani Alek­san­dry Davis o Mary i wiem, że ona ni­gdy nie pozwoli, by jej sio­strze­niec oże­nił się z dziew­czyną nie-wia­domo-skąd. Tak że może pani spać spo­koj­nie, pani mar­szał­kowo! – oznaj­miła Zuzanna z satys­fak­cją, że tym razem jej było na wierz­chu, a to w dys­ku­sjach z panią Elliot nie zda­rzało się czę­sto. Popra­wiła oku­lary na nosie i wró­ciła do lek­tury wia­domości.

_Z zado­wo­le­niem odno­to­wu­jemy, że po waka­cjach pracę w naszej szkole będzie kon­ty­nu­owała pani Oli­ver. Życzymy jej dobrego wypo­czynku w Low­bridge!_

– Bar­dzo się cie­szę, że Ger­truda zosta­nie z nami! – Ania kla­snęła w dło­nie. – Naprawdę mar­twi­łam się, że wyje­dzie z Glen. Rilla ją bar­dzo lubi i widzę, że Ger­truda ma na nią dobry wpływ.

– Podobno wycho­dzi za mąż?

– Miała taki zamiar, ale chyba posta­no­wili prze­ło­żyć datę ślubu.

– A kim jest szczę­śliwy narze­czony?

– To Robert Grant z Char­lot­te­town. Jest praw­ni­kiem. Bar­dzo bym chciała, żeby Ger­truda była wresz­cie szczę­śliwa. Do tej pory nie­spe­cjal­nie jej się w życiu ukła­dało, prze­żyła nie­jedno roz­cza­ro­wa­nie i tro­chę była zra­żona do męż­czyzn. Nie jest już młodą dziew­czyną, a wła­ści­wie nie ma żad­nej rodziny. Nic dziw­nego, że ta miłość, która spa­dła na nią jak grom z jasnego nieba, tro­chę ją zasko­czyła i chyba zanie­po­ko­iła. Ona sama zdaje się nie wie­rzyć, że przy­tra­fiło się jej coś tak nie­zwy­kłego. No i teraz, gdy oka­zało się, że muszą prze­ło­żyć ślub, prze­ra­ziła się, że to koniec jej marzeń o szczę­ściu. Tym­cza­sem powód jest dość banalny i zupeł­nie nie­za­wi­niony przez Roberta; cho­dzi o jakieś for­mal­no­ści zwią­zane ze spad­kiem po jego zmar­łym nie­dawno ojcu. Pan Grant musi wszystko wyja­śnić i chce to zro­bić wcze­śniej, zanim się ożeni, żeby nie mie­szać do tego swo­jej narze­czo­nej, ale ona oczy­wi­ście uważa, że to zapo­wiedź końca ich związku.

– Zawsze mówi­łam, że kobieta nie powinna ni­gdy uza­leż­niać się od jed­nego tylko męż­czy­zny – wtrą­ciła Zuzanna tonem osoby doświad­czo­nej, mają­cej za sobą trzy mał­żeń­stwa i nie­skoń­czoną liczbę innych związ­ków.

– Nie, Zuzanno, to nie jest tak, jak uwa­żasz. – Ania zamy­śliła się na chwilę. – Jestem pewna, że Robert kocha Ger­trudę i naprawdę chce się z nią oże­nić, a to opóź­nie­nie wynika z kom­pli­ka­cji, na które on nie ma wpływu. A że Ger­truda jest tro­chę prze­sądna i ma skłon­ność do czar­no­widz­twa, to inna sprawa. Na przy­kład wie­rzy w sny! Pró­bo­wa­łam jej tłu­ma­czyć, że to bez sensu, choć muszę przy­znać, że to, co jej się cza­sami śni… Boże drogi, dobrze, że Gil­bert tego nie sły­szy! Co tam jesz­cze cie­ka­wego zna­la­złaś, Zuzanno? – Zanie­po­ko­iła się, bo Zuzanna krzyk­nęła cicho, prze­jęta tym, co zoba­czyła w rubryce towa­rzy­skiej.

– Nie do wiary! Niech pani tylko posłu­cha, pani Aniu: _Pani Zofia Craw­ford wyje­chała z Low­bridge, by zamiesz­kać w domu swo­jej sio­strze­nicy, pani Alber­to­wej Craw­ford._ Prze­cież Zofia to moja krewna; kie­dyś jako małe dziew­czynki pokłó­ci­ły­śmy się o to, która dosta­nie od pastora święty obra­zek z napi­sem „Bóg jest miło­ścią”, a miał tylko jeden. Tak nam obu na nim zale­żało, że potem już ze sobą nie roz­ma­wia­ły­śmy. A teraz po latach ona zamie­rza prze­pro­wa­dzić się do Glen i zamiesz­kać w naszym sąsiedz­twie!

– Jak znam życie, dawne anta­go­ni­zmy nie wyga­sają tak łatwo, droga Zuzanno. To nie­do­brze, bo sąsie­dzi powinni się lubić, a nie wypo­mi­nać sobie jakieś dawne krzywdy.

– To nie ja, tylko Zofia zawsze wsz­czy­nała awan­tury i to ona powinna pierw­sza wycią­gnąć rękę do zgody – oznaj­miła z god­no­ścią Zuzanna. – Jeśli mnie prze­prosi, to jako dobra chrze­ści­janka przyjmę to jej przy­zna­nie się do winy. A musi pani wie­dzieć, że Zofia ma naj­czę­ściej zmarsz­czone brwi i uśmiech rzadko gości na jej twa­rzy. Całe życie taka była: ponura i nie­za­do­wo­lona. Pew­nie dla­tego szybko się posta­rzała i pomarsz­czyła. Gdy zmarł jej pierw­szy mąż, okrop­nie roz­pa­czała, ale tylko przez parę mie­sięcy, bo po roku znowu była mężatką. No dobrze, co my tu jesz­cze mamy? Aha, piszą, że w zeszłym tygo­dniu nasz kościół był wyjąt­kowo pięk­nie przy­stro­jony kwia­tami, a pastor wygło­sił nie­zwy­kle mądre kaza­nie…

– Cie­kawe, co na to pan Pryor? – prze­rwała jej panna Kor­ne­lia. – On nie cierpi kwia­tów w kościele. Mówi­łam wam, że jego prze­pro­wadzka tutaj z Low­bridge ścią­gnie nam na głowę mnó­stwo pro­ble­mów. Wybra­nie go do Rady Para­fial­nej to było bar­dzo nie­ro­zumne posu­nię­cie i jesz­cze się o tym wszy­scy prze­ko­namy. Na wła­sne uszy sły­sza­łam jego pogróżki, że „jak znowu zoba­czy te chwa­sty na ambo­nie”, to prze­sta­nie przy­cho­dzić na msze do kościoła i że „zacznie się modlić w swoim ogródku”.

– A ja pozwolę sobie zauwa­żyć, że dobry Pan Bóg miesz­kał w naszym kościele, zanim pan Księ­ży­cowy Bro­dacz – jak go tu nazy­wają – nastał w Glen, to i bez jego obec­no­ści tam się obej­dzie – wtrą­ciła Zuzanna.

– A skąd się wziął ten śmieszny przy­do­mek? – zain­te­re­so­wała się Ania.

– A to jesz­cze w Low­bridge chło­paki go tak prze­zy­wali, pani Aniu. Pew­nie dla­tego, że zawsze był pyzaty jak księ­życ w pełni, a jak się zesta­rzał, to sobie zapu­ścił te straszne boko­brody. Lepiej będzie, żeby nie sły­szał, jak na niego mówią za ple­cami. Bo to dzi­wo­ląg okropny, w dodatku z pomy­słami nie z tej ziemi. Teraz należy do Rady Para­fial­nej, a ja pamię­tam, jak dwa­dzie­ścia lat temu, w Low­bridge, pasł swoją krowę gdzie? Na cmen­ta­rzu! No dobrze! Prze­czy­ta­łam już wszystko, co zasłu­guje na uwagę; na resztę szkoda czasu. Sprawy zagra­niczne na przy­kład ni­gdy mnie nie zaj­mo­wały. Jakiś arcy­książę został zabity… Kto to taki?

– A cóż nam do tego? – uspo­ko­iła ją panna Kor­ne­lia, nie­świa­doma, jak szybko się prze­kona, iż bar­dzo się myli. – Na tych Bał­ka­nach cią­gle się mor­dują; tak tam mają, tylko że to nie nasza sprawa, więc nie wiem, po co w naszych gaze­tach w ogóle poświęca się miej­sce takim nie­waż­nym wyda­rze­niom. Odno­szę wra­że­nie, że te nasze „Wie­ści” zro­biły się ostat­nio jakieś takie sen­sa­cyjne; walą po oczach tymi wiel­kimi tytu­łami o rze­czach, które w ogóle nas nie doty­czą. Ale, ale… Czas już na mnie. Dzię­kuję, Aniu, ale nie zostanę na kola­cji. Muszę wró­cić do domu, bo ina­czej mój mąż uzna, że nie warto sia­dać do stołu. Męż­czyźni tak mają, nie­stety. Boże święty, Aniu droga, co się dzieje z tym kotem? Osza­lał?!

Doc rze­czy­wi­ście zaczął się zacho­wy­wać nie­nor­mal­nie: jak wystrze­lony z kata­pulty spadł pod nogi panny Kor­ne­lii, wyszcze­rzył w jej stronę zęby, po czym odbił się od pod­łogi i dłu­gim susem znik­nął za otwar­tym oknem.

– Och, nie! Skoro Doc zmie­nił się w Pana Hyde’a, będzie lało jesz­cze dziś w nocy. Nie ma lep­szego baro­me­tru niż on.

– Chwała Panu na wyso­ko­ściach, że polazł wałę­sać się po ogro­dzie, a nie po mojej kuchni! – Zuzanna zło­żyła ręce i z wdzięcz­no­ścią popa­trzyła na sufit.

– Za to ja pójdę powa­łę­sać się po naszej kuchni – zade­kla­ro­wała ocho­czo Ania. – Od kiedy w Zło­tym Brzegu mamy gościa za gościem, przy­go­to­wa­nie kola­cji to cała ope­ra­cja!2. WCZE­SNYM ŚWI­TEM

Dom na Zło­tym Brzegu ota­czał ze wszyst­kich stron ogród, a zaraz za nim roz­po­ście­rały się leśne polany, poprze­ra­stane młod­nia­kami i nie­wy­so­kimi zagaj­ni­kami. W jed­nym z takich cie­ni­stych gajów, w hamaku przy­wią­za­nym do dwóch mło­dych sosen, bujała się Rilla Bly­the. Na leżą­cym w pobliżu pniu przy­sia­dła Ger­truda Oli­ver, a nieco dalej, w wyso­kiej tra­wie wycią­gnął się jak długi Wal­ter; na poły śpiący i marzący, naj­pew­niej o jakichś dawno minio­nych cza­sach, w które lubił się zapusz­czać w wyobraźni.

W domu Rillę, naj­młod­szą z całego rodzeń­stwa, cią­gle trak­to­wano jak małą dziew­czynkę; nie dostrze­gano, że doro­sła i powoli sta­wała się młodą dziew­czyną. Nie­długo miała skoń­czyć pięt­na­ście lat, ale już teraz wzro­stem dorów­ny­wała star­szym sio­strom. Dla Zuzanny była skoń­czoną pięk­no­ścią. Rze­czy­wi­ście przy­cią­gała wzrok dużymi, ład­nie wykro­jo­nymi oczami w kolo­rze świe­żego orze­cha i gładką, jasną cerą, obsy­paną drob­niut­kimi, zło­ta­wymi pie­gami. Te oczy, dzie­cięce piegi i jasne, jakby unie­sione w nie­wy­po­wie­dzia­nym pyta­niu brwi spra­wiały, że wzbu­dzała w ludziach cie­płe, opie­kuń­cze uczu­cia: chciało się, zwłasz­cza jeśli się było mło­dym chło­pa­kiem – wyjść naprze­ciw temu malu­ją­cemu się na jej ład­nej buzi zdzi­wie­niu. I jesz­cze te włosy, zło­ta­wo­kasz­ta­nowe, krę­cące się natu­ral­nie, i deli­katny, pra­wie nie­wi­doczny meszek nad górną wargą, wyglą­da­jący, jakby dobra wróżka musnęła nie­chcący buzię śpią­cej w koły­sce dziew­czynki.

Rilla zda­wała sobie sprawę z tego, że jest ładna, ale była roz­sąd­nie próżna, bo o man­ka­men­tach swo­jej urody też pamię­tała. Wie­działa, że jej twarz jest w porządku, ale figura pozo­sta­wiała to i owo do życze­nia. Kie­dyś krą­gła i pyzata jak tłu­ściutki pączek, dziś Rilla była szczu­płą, a w nie­któ­rych par­tiach wręcz nieco za chudą dziew­czyną, z racji swo­ich dłu­gich rąk i nóg prze­zy­wana przez braci – nie, nie przez Wal­tera! – Paty­cza­kiem. Na szczę­ście z wie­kiem jej ciało nabie­rało ład­nych krą­gło­ści, a lek­kość ruchów spra­wiała, że Rilla zda­wała się raczej prze­su­wać w powie­trzu, niż cho­dzić. Jako naj­młod­sze dziecko w rodzi­nie była tro­chę roz­piesz­czona, a od nad­miaru uwagi i czu­ło­ści bli­skich nieco jej się poprzew­ra­cało w gło­wie, ale ogól­nie rzecz bio­rąc, była miłą i bystrą dziew­czyną, choć nie tak inte­li­gentną jak jej star­sze sio­stry, Nan i Di.

Jako że wła­śnie skoń­czył się rok szkolny, panna Oli­ver miała wyje­chać na waka­cje, jed­nak zapro­szona ser­decz­nie przez rodzi­ców Rilli, zde­cy­do­wała się spę­dzić w ich domu pewien czas, dopóki nie wynaj­mie sobie w oko­licy jakie­goś pokoju. Ani i Gil­ber­towi zale­żało na zro­bie­niu przy­jem­no­ści naj­młod­szej córce, prze­ży­wa­ją­cej fazę ocza­ro­wa­nia swoją nauczy­cielką.

Ger­truda Oli­ver miała dopiero dwa­dzie­ścia osiem lat, ale życie zdą­żyło już mocno dać jej w kość. Nie była ude­rza­jąco piękna, ale ładna i dobrze zbu­do­wana, o ciem­nych, przy­ga­szo­nych nutą gosz­czą­cego w nich na stałe smutku oczach i ciem­nych wło­sach, kaskadą spa­da­ją­cych jej na ramiona i oka­la­ją­cych jej szczu­płą twarz nieco posępną ramą. I tylko jej usta, odro­binę nie­sy­me­trycz­nie wykro­jone, z jed­nym lekko unie­sio­nym kąci­kiem, spra­wiały wra­że­nie, jakby przez cały czas uśmie­chała się z lekką iro­nią. Cała jej twarz, ten nie­od­gad­niony uśmiech i melan­cho­lijne spoj­rze­nie, przy­cią­gały uwagę, bo były wyra­zem jakiejś mrocz­nej tajem­nicy, którą młoda kobieta w sobie nosiła.

Rilla nie zagłę­biała się w tajem­nice panny Ger­trudy; wiel­biła ją bez zastrze­żeń. Nawet pewna emo­cjo­nalna nie­sta­bil­ność i zmienne nastroje nauczy­cielki wcale dziew­czynce nie prze­szka­dzały, a popa­da­nie jej przy­ja­ciółki w posępną depre­sję trak­to­wała jako natu­ralną cechę tak nie­zwy­kłej oso­bo­wo­ści.

Trzeba jed­nak przy­znać, że nastrój panny Ger­trudy zała­my­wał się jedy­nie wtedy, gdy była wyczer­pana, a to nie zda­rzało się czę­sto. Zwy­kle była pogodna i wesoła, toteż mło­dzi Bly­the’owie cza­sami nie pamię­tali, że współ­to­wa­rzyszka ich zabaw i żar­tów jest od nich znacz­nie star­sza. Naj­bliż­sze rela­cje łączyły ją z Rillą i Wal­te­rem, któ­rzy nie tylko ją bar­dzo lubili, ale i ufali, zdra­dza­jąc jej różne swoje sekrety i marze­nia. Dla­tego Ger­truda wie­działa, że Rilla naj­bar­dziej na świe­cie chcia­łaby – kie­dyś… nie­długo… – pro­wa­dzić oży­wione życie towa­rzy­skie, cho­dzić na tańce, przy­ję­cia i różne spo­tka­nia, na któ­rych kobiety wystę­pują w pięk­nych suk­niach i maki­jażu. Tak jak bawiły się Nan i Di, oto­czone ado­ra­to­rami, któ­rych Rilla też im zazdro­ściła.

– Ach, i żebym koniecz­nie mogła o nich kie­dyś mówić w licz­bie mno­giej! – przy­zna­wała się, zawsty­dzona, do swo­ich tęsk­not.

Od Wal­tera panna Oli­ver dowie­działa się, że jest on auto­rem kilku pięk­nych sone­tów miło­snych, zapi­sa­nych w zeszy­cie pod mylą­cym tytu­łem „Do Róży”; mylą­cym, bo wier­sze są adre­so­wane do Faith Mere­dith. Wyznał jej też, że jego marze­niem jest, by kie­dyś, w przy­szło­ści, pokie­ro­wać kate­drą lite­ra­tury angiel­skiej na jakiejś uczelni. Poza tym Ger­truda wie­działa, że Wal­ter jest miło­śni­kiem piękna pod każdą posta­cią, nato­miast rze­czy brzyd­kie i byle jakie budzą jego nie­skry­waną nie­chęć. Można zatem uznać, że nauczy­cielka sio­stry poznała nie tylko pra­gnie­nia mło­dego czło­wieka, ale i jego kom­pleksy i sła­bo­ści.

Wal­ter, który był wyjąt­kowo uro­dzi­wym chłop­cem, wzbu­dzał w pan­nie Oli­ver macie­rzyń­skie uczu­cia: patrząc na niego, myślała w skry­to­ści ducha, że chcia­łaby mieć kie­dyś takiego ład­nego, mądrego i wraż­li­wego syna. Bo jej ulu­bie­niec, ciem­no­włosy, sza­ro­oki, o bar­dzo regu­lar­nych rysach twa­rzy, był zde­cy­do­wa­nie naj­przy­stoj­niej­szym z trzech chło­pa­ków ze Zło­tego Brzegu. No i ten nimb mło­dego poety! Prze­czy­tała jego sonety i musiała przy­znać, że jak na dwu­dzie­sto­let­niego chło­paka pora­dził sobie z miło­sną liryką naprawdę świet­nie. Nie trzeba było spe­cjal­nie znać się na poezji – a ona się nie znała – by wyczuć w tych stro­fach nie­zwy­kły talent.

Także Rilla była ogrom­nie przy­wią­zana do Wal­tera. W prze­ci­wień­stwie do pozo­sta­łych braci, Jima i Shir­leya, on ni­gdy nie stroił sobie z niej żar­tów ani nie prze­zy­wał jej Paty­cza­kiem. Zna­lazł dla niej inny przy­do­mek: Rilla-ma-Rilla – od jej peł­nego imie­nia Marilla, które dostała na pamiątkę ciotki Maryli z Zie­lo­nego Wzgó­rza. Jej samej nie pamię­tała, bo cio­cia Maryla zmarła, gdy Rilla była jesz­cze dziec­kiem. Gdy pod­ro­sła, imię Marilla wyda­wało jej się sta­ro­świec­kie i pre­ten­sjo­nalne. Sto razy bar­dziej wola­łaby nazy­wać się na przy­kład Berta, bo to imię od razu wzbu­dzało sto­sowny respekt, było poważne i godne. Przy­do­mek nadany jej przez Wal­tera brzmiał lepiej, ale i tak tylko jemu i pan­nie Ger­tru­dzie pozwa­lała tak się do sie­bie zwra­cać. Zwłasz­cza gdy to brat wypo­wia­dał jej nowe imię, Rilla sły­szała w nim szem­ra­nie stru­mie­nia, coś melo­dyj­nego i nie­uchwyt­nego.

Zwie­rzyła się kie­dyś pan­nie Ger­tru­dzie, że kocha Wal­tera tak mocno, iż nie zawa­ha­łaby oddać za niego życie, gdyby miało mu to w czymś pomóc. Bo Rilla, tak jak więk­szość jej kole­ża­nek-nasto­la­tek, miała skłon­ność do egzal­ta­cji. I w tej egzal­ta­cji miała Wal­te­rowi za złe, że to Di zwie­rza się czę­ściej niż jej.

– On myśli, że ja jestem za młoda, żeby różne sprawy rozu­mieć – poża­liła się kie­dyś swo­jej star­szej przy­ja­ciółce. – A ja prze­cież wszystko rozu­miem! I umiem docho­wać tajem­nicy! Nikomu bym nie powie­działa, nawet pani! Bo gdy opo­wia­dam pani o sobie, to co innego, a jego sekrety byłyby święte! Za to ja mu mówię wszystko, nawet mu swój pamięt­nik poka­za­łam! I dla­tego mi przy­kro, gdy on tak mil­czy, gdy tak patrzy na mnie i nic nie mówi. Tylko swoje wier­sze mi cza­sami daje do prze­czy­ta­nia. Są wspa­niałe, prawda? Ale to nic; ja cią­gle mam nadzieję, że kie­dyś będę dla Wal­tera kimś takim, jak Dora Word­sworth była dla swo­jego brata. A prze­cież gdzie tam poezjom Word­swortha do wier­szy Wal­tera?! Nawet Ten­ny­son nie może z nim kon­ku­ro­wać!

– No, nie wiem… – uśmiech­nęła się panna Oli­ver. – To wybitni poeci, któ­rzy napi­sali wiele zna­ko­mi­tych… – urwała, widząc pełne urazy nie­do­wie­rza­nie w oczach Rilli. – Kocha­nie, jestem pewna, że twój brat będzie kie­dyś sław­nym poetą, a ty za jakiś czas sta­niesz się osobą, któ­rej będzie się zwie­rzał naj­chęt­niej.

– Kiedy w zeszłym roku zacho­ro­wał i leżał w szpi­talu, mało nie osza­la­łam ze stra­chu – przy­po­mniała Rilla. – Tak się o niego bałam… Tata nie pozwa­lał im mówić mi, co się dzieje z Wal­te­rem, i miał rację. Chyba bym tego nie prze­żyła. Każ­dego wie­czora, zanim zasnę­łam, długo pła­ka­łam. Cho­ciaż cza­sami mam takie wra­że­nie… – ton głosu Rilli stał się lekko zgorzk­niały i nadą­sany; bez wąt­pie­nia zapo­ży­czyła tę manierę od swo­jej nauczy­cielki – …no więc odno­szę wra­że­nie, że to Wto­rek jest dla Wal­tera naj­waż­niej­szy, a nie ja.

Wto­rek zali­czał się do psiej cze­redy miesz­ka­ją­cej na Zło­tym Brzegu. Poja­wił się w domu wła­śnie we wto­rek, a że Wal­ter aku­rat pochła­niał _Robin­sona Cru­zoe_, kwe­stia imie­nia roz­wią­zała się nie­jako sama. Choć był psem Jima, to i Wal­ter był bli­ski jego psiemu sercu. Naj­bar­dziej lubił ukła­dać się przy chłopcu, gdy ten tylko gdzieś usiadł. Wto­rek mościł się wtedy przy nim i wsu­wał pysk pod ramię Wal­tera. Zasy­piał w tej pozy­cji, ale wystar­czyło, że chło­piec go pogła­skał, a ogon psa natych­miast zaczy­nał naj­pierw drżeć, a potem krę­cić młynka.

Wto­rek nie był owczar­kiem szkoc­kim ani sete­rem, ani pudlem. Prawda jed­nak była taka, że wszyst­kich tych cech można było się w nim doszu­kać, ponie­waż był to pies „praw­dzi­wie wie­lo­ra­sowy”, jak go okre­ślał Jim, albo „nie­wąt­pli­wie kun­dlo­waty”, jak wyro­ko­wali różni zło­śliwcy. W isto­cie Wto­rek nie zachwy­cał psią urodą: po żół­ta­wo­bu­rym grzbie­cie roz­le­wały się czarne łaty, z któ­rych jedna, więk­sza od innych, wylała się aż na pysk i oto­czyła oko ciemną obrę­czą. Uszy miał ster­czące, ale dziw­nie nie­równe, postrzę­pione na koń­cach, bo Wto­rek dawał się wcią­gać w uliczne burdy, a z tych krwa­wych nie­kiedy zapa­sów zda­rzało mu się wra­cać do domu mocno pokie­re­szo­wa­nym. Tak więc choć uro­dziwy szcze­gól­nie nie był, za to miał wiel­kie i gorące psie serce: wierne, lojalne i gotowe do naj­więk­szych poświę­ceń. Nikt, kto zaj­rzałby w bursz­ty­nowe oczy Wtorka, nie miałby naj­mniej­szych wąt­pli­wo­ści, że psy mają dusze, bo Wtor­kowa dusza odbi­jała się w jego wier­nym spoj­rze­niu. Nic dziw­nego, że cała rodzina Wtorka hołu­biła i roz­piesz­czała; nawet Zuzanna pod­ty­kała mu smaczne kąski, choć nie­raz jej pod­padł, wła­żąc bez pozwo­le­nia do jej pokoju i paku­jąc swój skoł­tu­niony zadek do jej łóżka.

Szczę­śli­wie Rilla tego dnia nie zamie­rzała ule­gać smut­kom ani wda­wać się w nie­po­trzebne spory.

– Prawda, że czer­wiec w tym roku był śliczny? – zapy­tała roz­ma­rzo­nym gło­sem ze swo­jego hamaka, śle­dząc wzro­kiem puchate obłoki, prze­su­wa­jące się po nie­bie nad Doliną Tęczy. – Pogoda była wspa­niała i wszystko się tak jakoś dobrze ukła­dało… – wyli­czała sen­nie. – Było pięk­nie i cud­nie, i wspa­niale…

– A ja mam zawsze złe prze­czu­cia, jak się wszystko tak wspa­niale układa – wes­tchnęła panna Ger­truda. – Prze­ko­na­łam się wiele razy, że taki dobry czas to forma rekom­pen­saty od Pana Boga za zło, które ma się lada chwila wyda­rzyć. I zawsze czuję lęk, gdy sły­szę, że ludzie chwalą czas i mówią, że dobrze im się żyje. Co nie zmie­nia faktu, że czer­wiec był naprawdę uro­czy w tym roku.

– Uro­czy tak – zgo­dziła się Rilla – choć nie za bar­dzo eks­cy­tu­jący. Prawdę mówiąc, był cał­kiem nudny. Jedy­nym sen­sa­cyj­nym wyda­rze­niem było omdle­nie panny Meade pod­czas mszy! Tak bym chciała cza­sami, żeby stało się coś nie­zwy­kłego; coś takiego, żeby wszy­scy mieli o czym roz­ma­wiać przez następne mie­siące.

– Daj spo­kój, Rillo. Lepiej nie ocze­ki­wać od losu takich nie­spo­dzia­nek. To, co dra­ma­tyczne, zwy­kle ozna­cza czy­jeś cier­pie­nie i łzy. Wystar­czy, że będzie­cie tu mieli sło­neczne i gwarne lato, pod­czas gdy ja będę się nudziła w Low­bridge.

– Prze­cież nie będzie pani całe lato sie­działa w domu! Sły­sza­łam, że mają być różne zabawy i pik­niki, w któ­rych ja oczy­wi­ście nie będę mogła uczest­ni­czyć, bo moi rodzice trak­tują mnie cią­gle jak dziecko!

– Jesz­cze się zdą­żysz naba­wić, wytań­czyć i najeź­dzić na pik­niki, Rillo – pocie­szyła ją panna Ger­truda. – Masz na to całe życie. A na razie ciesz się swoim dzie­ciń­stwem, kocha­nie, takim szczę­śli­wym i bez­tro­skim. Ono naprawdę trwa krótko i mija nie wia­domo kiedy. Jesz­cze zdą­żysz się nabyć doro­słą osobą!

– Ale ja bym bar­dzo chciała już teraz… zaraz być doro­sła. Zoba­czyć, jak to wtedy jest. Spró­bo­wać róż­nych rze­czy, któ­rych teraz nie wolno mi robić. Za nie­cały mie­siąc skoń­czę pięt­na­ście lat. To chyba ozna­cza, że już nie jestem małą dziew­czynką, prawda? Podobno okres mię­dzy pięt­na­stym a dzie­więt­na­stym rokiem życia to naj­lep­szy czas w życiu kobiety! – Rilla znowu popa­dła we wła­ściwą sobie egzal­ta­cję. – Jeśli to prawda, to ja się posta­ram, żeby to był wyjąt­kowo udany czas w moim życiu i w cało­ści zamie­rzam prze­zna­czyć go na zabawę.

– Coś ci powiem, skar­bie: nie pla­nuj! Jest takie powie­dze­nie: jeśli chcesz roz­śmie­szyć Pana Boga, opo­wiedz mu o swo­ich pla­nach.

– Ten, kto je wymy­ślił, na pewno nie miał na myśli planu zabaw! – upie­rała się Rilla.

– A tobie tylko zabawy w gło­wie! – Panna Oli­ver pokrę­ciła głową z dez­apro­batą. – Masz dopiero, a nie aż pięt­na­ście lat, głup­ta­sie! A co ze szkołą. Zamie­rzasz jesie­nią pod­jąć gdzieś naukę?

– W życiu! – roze­śmiała się Rilla. – Ani tej, ani żad­nej następ­nej! Skoń­czy­łam z nauką! Nie inte­re­sują mnie te różne „izmy” i „logie”. Zosta­wiam to Nan i Di. Z naszej szóstki pię­cioro stu­diuje; myślę, że to dość jak na jedną rodzinę. Ktoś w niej musi być nie­wy­kształ­cony, prawda? Spo­koj­nie mogę być nie­do­uczona; wystar­czy mi, że będę ładna, zgrabna i że będę miała wzię­cie. Nie zależy mi na tym, żeby ucho­dzić za inte­li­gentną. Nie jestem szcze­gól­nie zdolna i bar­dzo się z tego cie­szę. Tak jest zdro­wiej, bo nikt nie ma wobec mnie żad­nych ocze­ki­wań. Ale żeby było jasne: nie cią­gnie mnie też do szy­cia, upra­wia­nia ogrodu i zaj­mo­wa­nia się kuch­nią. Nie lubię sprzą­tać ani goto­wać, a biedna Zuzanna już zwąt­piła, że kie­dy­kol­wiek nauczę się piec jej popi­sowe cia­steczka. Tata mówi o mnie, że ja jestem taka, co to „nie sieje, nie orze, tylko czeka, aż mu wyro­śnie zboże”. Aha, i jesz­cze, że należę do wąskiej grupy nie­do­ty­kal­skich, co to „ty mnie nie rusz, bo ja mam kape­lusz!” – Teraz już Rilla śmiała się gło­śno i ser­decz­nie.

– Myślę, że tro­chę za wcze­śnie poże­gna­łaś się ze szkołą, Rillo – zauwa­żyła spo­koj­nie panna Oli­ver.

– No dobrze, mama obie­cała, że prze­robi ze mną w zimie pod­ręcz­nik o lite­ra­tu­rze angiel­skiej. Przy­po­mni sobie to, co stu­dio­wała; prze­cież była kie­dyś nauczy­cielką. Cie­szę się, bo lubię czy­tać. Niech się pani tak nie przej­muje moim nie­uc­twem! Jak ja mogę być poukła­dana i zor­ga­ni­zo­wana, gdy świat wokół mnie jest taki kolo­rowy i roz­tań­czony?! Pro­szę pomy­śleć: w przy­szłym roku skoń­czę szes­na­ście lat, a za dwa lata będę miała sie­dem­na­ście! Czy jest coś bar­dziej eks­cy­tu­ją­cego na świe­cie?

– Odpu­kaj! – pole­ciła jej panna Ger­truda, usi­łu­jąc zacho­wać powagę. – Nie kuś losu! Odpu­kaj na wszelki wypa­dek, Rillo-ma-Rillo! W nie­ma­lo­wane drewno!Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. Dok­tor Jekyll i pan Hyde – boha­ter noweli szkoc­kiego pisa­rza, Roberta Louisa (1886) pt. _Dziwny przy­pa­dek dr. Jekylla i Mr Hyde’a_ (_Strange Case of Dr Jekyll and Mr Hyde’a)_, wystę­pu­jący w dwóch posta­ciach: łagod­nej i demo­nicz­nej. Dziś fraza „Jekyll i Hyde” ozna­cza kogoś dwu­li­co­wego, o podwój­nej, skraj­nie odmien­nej oso­bo­wo­ści.

2. _Frost_ (ang.) – mróz.

3. _Raj utra­cony_ (ang. _Para­dise Lost_) – to wielki (12 ksiąg!) poemat epicki pióra poety i pisa­rza Johna Mil­tona, wydany po raz pierw­szy w 1667 roku, a dziś zali­czany do kla­syki lite­ra­tury angiel­skiej.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: