Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Rodzinne sekrety 1943-1945. Zakładnicy wolności - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
9 marca 2022
Ebook
37,90 zł
Audiobook
39,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
37,90

Rodzinne sekrety 1943-1945. Zakładnicy wolności - ebook

Na końcu będziesz pamiętał nie słowa wrogów, lecz milczenie przyjaciół.

Gdy wojna przetacza się nad głowami Zabierzyńskich, wydaje się, że limit nieszczęść został już wyczerpany. Tymczasem niespodziewanie okazuje się, że uciekając, można wpaść w jeszcze większe kłopoty, i że zamiast rodzinie trzeba zaufać obcym.

Jaką cenę zapłaci Marysia za ukrywanie Żydówki? Czy przetrwa Powstanie Warszawskie i odnajdzie drogę do domu? Czy Wiktoria, ocalona z pogromu wołyńskiego, zatopi się w nowej miłości do synka? Czy ciężarna Zosia ucieczką uratuje życie sobie i ukochanemu Luce, który jako esesman stacjonuje w dworze w Koszutach?

Jak po wojennej traumie ułożyć sobie życie na nowo? Jak sobie zaufać i nie zatracić tego co najważniejsze – rodzinnej bliskości.

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8289-542-1
Rozmiar pliku: 4,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

– A nie mówi­łam? Ostrze­ga­łam, ale oczy­wi­ście nikt nie chciał mnie słu­chać! I co?! I sta­nęło na moim! – Teściowa wypluwa z sie­bie tok­syczne słowa jak kara­bin maszy­nowy poci­ski i patrzy na nas z nie­skry­waną satys­fak­cją.

– Czy mama nawet w takiej chwili nie może się powstrzy­mać od uwag? – Kon­stanty spo­gląda nie­chęt­nie na matkę, która pręży się dum­nie, nie zamie­rza­jąc ustą­pić. – Choć raz – dodaje ciszej.

– Gdy­by­ście tylko doce­nili moje życiowe doświad­cze­nie. – Krzywi się. – Można by unik­nąć nie­szczę­ścia.

– Co ty ple­ciesz, kobieto? – Sie­dzący na łóżku teść wpa­truje się zdzi­wiony w toku­jącą żonę. – Nie jesteś jasno­wi­dzem, więc nie opo­wia­daj nam, że byłaś w sta­nie prze­wi­dzieć pogrom na Woły­niu!¹

– Gdyby…

– A ty na­dal swoje?! Nie­wia­ry­godne!

– Uspo­kójmy się. – Usi­łuję zała­go­dzić sytu­ację, choć mam świa­do­mość, że nie unik­niemy kłótni, która przy­biera na sile niczym nad­cho­dząca burza. – Nie ma co roz­trzą­sać, czy było słuszne to czy tamto i gdzie został popeł­niony błąd. Teraz trzeba się zasta­no­wić, jak możemy pomóc Wik­to­rii.

– Nawa­rzyła sobie piwa, to niech teraz spija piankę. – Sewe­ryna wzru­sza ramio­nami. – Gdyby tylko posłu­chała sta­rej babki, nie byłoby tego wszyst­kiego.

– Jak możesz być taka okropna? – Tracę cier­pli­wość i jak zwy­kle w takich chwi­lach skra­cam dystans i demon­stra­cyj­nie oka­zuję brak sza­cunku, zwra­ca­jąc się do niej per ty. – Jesteś taka niby doświad­czona i roz­sądna, to powin­naś wie­dzieć, że przede wszyst­kim musimy teraz sku­pić się na Wik­to­rii, która mimo upływu tygo­dni nie może pogo­dzić się ze stratą.

– Wielka mi strata – pry­cha lek­ce­wa­żąco. – Ile to oni byli mał­żeń­stwem, przy­po­mnij mi z łaski swo­jej. Kil­ka­na­ście mie­sięcy? Może ze dwa lata? Góra trzy! Nie to co ja z ojcem. Poza tym młoda jest, jesz­cze kogoś pozna.

– A jakie to ma zna­cze­nie? – Patrzę na nią w osłu­pie­niu. Jak można mówić takie rze­czy? Jak jej nie wstyd? I dla­czego na sta­rość stała się tak bez­duszna?

– To oczy­wi­ste, że po tych led­wie kilku mie­sią­cach w związku mał­żeń­skim nie przy­wy­kli do…

– Czyś ty kom­plet­nie osza­lała?! – Hipo­lit prze­rywa żonie w pół słowa. – I pomy­śleć, że kie­dyś byłaś taka cza­ru­jąca!

– Tato. – Kon­stanty usi­łuje się wtrą­cić, ale ojciec na nic nie zważa.

– Z kim się oże­ni­łem? Z bez­dusz­nym potwo­rem! Przy­się­gam – teatral­nie kła­dzie prawą dłoń na sercu – że gdy­bym był młod­szy albo potra­fił prze­wi­dzieć, jaką sta­niesz się kobietą, nie mia­łoby naj­mniej­szego zna­cze­nia, czy jeste­śmy mie­siąc, czy pół wieku po ślu­bie, zażą­dał­bym roz­wodu!

– Nie prze­sa­dzaj. – Po Sewe­ry­nie słowa mał­żonka spły­wają jak woda po kaczce.

– Zamilcz wresz­cie! Bo jak Boga kocham, zaraz się stąd wypro­wa­dzę! Nie zdzierżę ani chwili dłu­żej…

– Niby dokąd?!

– Do kochanki! – wypala nie­spo­dzie­wa­nie Hipo­lit.

Sto­jąc bokiem do żony, mruga do nas, dając do zro­zu­mie­nia, że bawi się z nią jak tłu­sty kocur z myszką, i rze­czy­wi­ście osiąga cel, a jego ripo­sta tra­fia w sedno. Sewe­ryna po jego sło­wach chwyta się opar­cia krze­sła, oddy­cha coraz głę­biej, wresz­cie, hiper­wen­ty­lu­jąc, pur­pu­ro­wieje i dygo­cze.

– Jakiej znowu kochanki?

– Nie twój inte­res. – Teść roz­ko­szuje się każ­dym zło­śli­wym sło­wem. – Mam swoje potrzeby i chyba mogłaś się spo­dzie­wać, że mając takie bab­sko w domu, będę zro­zu­mie­nia i czu­ło­ści poszu­ki­wał za pro­giem.

– Ale jeste­śmy mał­żeń­stwem! – wykrzy­kuje obu­rzona i przy­siada na krze­śle.

– Tylko na papie­rze, moja droga. Od lat coraz mniej nas łączy, a coraz wię­cej dzieli i trudno nazwać nas mał­żon­kami, ot, tkwimy przy sobie z przy­zwy­cza­je­nia. Ty pew­nie jesz­cze z tego tytułu, że beze mnie i moich pie­nię­dzy nie mogła­byś zapew­nić sobie środ­ków do życia.

– Jak możesz tak mówić? Tyle lat zmar­no­wa­łam na…

– Jeśli ktoś w tym związku jest stratny, to tylko ja. I pomy­śleć, że mogłem mieć u swo­jego boku piękną, cza­ru­jącą Teklę Mar­ko­wi­czównę. Matka nama­wiała, ojciec prze­ko­ny­wał, a ja głupi zako­cha­łem się w tobie.

– Wypra­szam sobie. Masz natych­miast zerwać z tą kobietą, jeśli nie…

– To co mi zro­bisz? – Uśmie­cha się zło­śli­wie. – Utra­cone miesz­ka­nie zawsze było moje, nie­ist­nie­jące konto w banku też, o skon­fi­sko­wa­nym samo­cho­dzie nie wspo­mi­na­jąc! I wszystko to mam zamiar odzy­skać po woj­nie! A ty, poza kil­koma nie­wiele war­tymi bły­skot­kami, które, uprzej­mie ci przy­po­mnę, kupi­łem ja, nie masz nic. No, może poza tym okrop­nym kru­cy­fik­sem na szyi.

– Jak możesz być taki nie­czuły? – Sewe­ryna trzę­sie się, na zmianę to bled­nąc, to pur­pu­ro­wie­jąc, i w innych oko­licz­no­ściach byłoby mi jej żal.

– Teraz widzisz, jak to jest? – Zado­wo­lony z sie­bie Hipo­lit kle­pie się po udach. – Nie mam żad­nej kochanki i ni­gdzie się nie wybie­ram, ale mam nadzieję, że poczu­łaś na wła­snej skó­rze, jak można bole­śnie zra­nić złym sło­wem.

– Ty, ty… żarty sobie ze mnie robisz? – Strach i roz­pacz nagle prze­po­czwa­rzają się we wście­kłość. – Jak możesz być tak okrutny?

– Tak samo jak ty, gdy roz­ma­wiamy o naszej naj­star­szej wnuczce. Wstyd mi za cie­bie, oj, wstyd!

– Może skupmy się jed­nak na Wik­to­rii, po to się spo­tka­li­śmy. – To mówiąc, Kon­stanty popra­wia się na łóżku, na które opadł wraz z Hipo­li­tem i moim ojcem.

Od czasu, gdy do naszego dworku wpro­wa­dzili się Niemcy, teścio­wie i papa gnież­dżą się w pozba­wio­nym wygód miesz­kanku Wiśniew­skiego, który z kolei prze­pro­wa­dził się do czwo­ra­ków. Zamiana wygod­nych salo­nów na dwie nie­wiel­kie izby jest dla nas wszyst­kich bole­snym doświad­cze­niem, tym bar­dziej że w obec­nej sytu­acji dys­po­nu­jemy tylko trzema krze­słami, trzema wąskimi łóż­kami i małym sto­łem. Trudno więc się pomie­ścić pod­czas rodzin­nych narad.

Z mężem i cór­kami mamy odro­binę wię­cej szczę­ścia, bo Müllerowie, jak mawia Kon­stanty, „nasi Niemcy”, zgo­dzili się, byśmy zajęli w naszym daw­nym domu dwa pokoje na pię­terku, gdzie dotych­czas loko­wa­li­śmy gości.

Nie narze­kamy. Cie­szymy się, że możemy być razem. Że nikt z nas nie został wysłany na przy­mu­sowe roboty w głąb Rze­szy, aresz­to­wany czy wypę­dzony. Że nasi nowi gospo­da­rze trak­tują nas w miarę przy­zwo­icie.

Tak jak wspo­mnia­łam, miesz­ka­nie jest pozba­wione więk­szych wygód i łazienki, za to z wychod­kiem tuż za bramą i sta­dem kun na stry­chu. Ale i tak jeste­śmy szczę­śliwi, bo przy­naj­mniej mamy na oku sta­rusz­ków i możemy się zatrosz­czyć o ich potrzeby.

Teraz stło­czeni w poko­iku papy, który pełni funk­cję salonu i sypialni zara­zem, roz­sie­dli­śmy się, gdzie się da, zaj­mu­jąc miej­sca na trzech chy­bo­tli­wych krze­słach, łóżku i para­pe­cie. Sia­da­jąc na nim, mam poczu­cie, że góruję nad zebra­nymi, i to dodaje mi odwagi, by bez­po­śred­nio wyra­żać opi­nie, na co dotych­czas zdo­by­wa­łam się spo­ra­dycz­nie.

Oku­pa­cja po raz kolejny zbu­rzyła rodzinny spo­kój, pozba­wia­jąc nas tego, co naj­waż­niej­sze – rodzin­nego domu, per­spek­tyw, o wol­no­ści nie wspo­mi­na­jąc.

Od kiedy Niemcy wkro­czyli do Pol­ski, nasz dotych­cza­sowy świat zadrżał w posa­dach i gdyby tylko świę­tej pamięci mama widziała, kto sypia w jej jesio­no­wym łóżku z wyso­kim, rzeź­bio­nym wez­gło­wiem i kto sza­ro­gęsi się w kuchni i salo­nie, nucąc pod nosem nie­miec­kie pio­senki, prze­wró­ci­łaby się w gro­bie.

Stra­ci­li­śmy nie tylko dom, zasoby, spo­kój. Ode­brano nam bez­cenne poczu­cie bez­pie­czeń­stwa i sta­bi­li­za­cji. Na każ­dym kroku oglą­damy się za sie­bie i zasta­na­wiamy, czy wła­śnie nie prze­kra­czamy wyzna­czo­nych przez hitle­row­ców gra­nic, nara­ża­jąc się na aresz­to­wa­nie².

– Wiki jest naj­waż­niej­sza – cią­gnie mąż – i zasta­nówmy się, co powin­ni­śmy z nią począć. Jak jej pomóc. Może powinna poje­chać do któ­rejś z cio­tek? Z pew­no­ścią trzeba jej zna­leźć jakieś zaję­cie, bo od tego roz­pa­mię­ty­wa­nia prze­szło­ści gotowa osza­leć i zamknąć się w sobie jesz­cze bar­dziej.

– Co masz na myśli? Mieszka z nami i tyle. – Sewe­ryna powoli docho­dzi do sie­bie. Osten­ta­cyj­nie odwró­ciła się do męża ple­cami i teraz wodzi oczami za prze­cha­dza­ją­cym się po podwórku stad­kiem hała­śli­wych gęsi, które naj­wy­raź­niej czymś zanie­po­ko­jone wycią­gają szyje i roz­kła­dają skrzy­dła.

– Wła­śnie że nie! – fukam wście­kle. – Nie mogę patrzeć na jej cier­pie­nie ani słu­chać krzy­ków, gdy w nocy śni kosz­mary.

– Może powi­nien ją zba­dać dok­tor? – Bez­radny ojciec dorzuca swoje trzy gro­sze.

Tyle razy wspo­mi­nał, że gdyby tylko mógł, zamie­niłby się z wnu­sią i wziął na sie­bie wszyst­kie jej straszne prze­ży­cia.

– Już ją oglą­dał nasz poczciwy Zakrzew­ski.

– I co powie­dział? – Tatko nie­cier­pli­wie popra­wia się na łóżku, lekko wysu­wa­jąc głowę, jakby to miało zagwa­ran­to­wać, że nie uroni ani słowa.

– Kazał jej pić ziółka, ale ze względu na jej stan nie odwa­żył się na poda­nie leków.

– No tak, mądry czło­wiek. – Wacław cmoka z zado­wo­le­niem. – Ale zale­cił chyba coś jesz­cze?

– Powie­dział, że nasza córka potrze­buje czasu, że czas zale­czy tę okropną ranę.

– Z pew­no­ścią, pyta­nie tylko kiedy. – Hipo­lit stuka fajeczką o rant łóżka.

– Oba­wiam się, że Wik­to­rii nie­stety zabie­rze to lata.

– Bądźmy dobrej myśli, że nie­ba­wem skupi się na dziecku i to może przy­spie­szyć odzy­ski­wa­nie rów­no­wagi.

– Oby. Mam tylko nadzieję, że maleń­stwo nie będzie podobne do Janka, bo to roz­dar­łoby jej serce. – Myśli gło­śno teść.

– Może powinna się czymś zająć już teraz? – Sewe­ryna rzuca na mnie okiem, ale po chwili ponow­nie sku­pia się na widoku za oknem. – Co te gęsi tak łażą?

– Mogą, to łażą. Przy­naj­mniej one mają pełną swo­bodę. – Hipo­lit upy­cha tytoń w komi­nie fajki.

– Prze­cież Erna wciąż goni ją do roboty – opo­nuję. – Ale widzę, że podob­nie jak my jest wyczu­lona na jej stan.

– W sumie to dobra kobieta. – Teść wygląda przez okno, za któ­rym na sil­nym wie­trze chwieją się jesienne, upstrzone żół­cią i czer­wie­nią drzewa, pod któ­rymi roz­sia­dły się syczące pta­szy­ska.

Lata temu prze­sta­łam hodo­wać gęsi, wycho­dząc z zało­że­nia, że nie będę trzy­mała na podwó­rzu ptac­twa, któ­rego sama się boję. To wynik bole­snych prze­żyć z dzie­ciń­stwa, gdy kil­ka­krot­nie zosta­łam przez nie mocno poszczy­pana. Nato­miast jedną z pierw­szych rewo­lu­cji, jakie Müllerowie wpro­wa­dzili w obej­ściu, było kupie­nie pięt­na­stu gęsich piskląt i zdo­by­cie nie wie­dzieć skąd małej, czar­nej wiet­nam­skiej świnki, która oswo­iła się i jak pies cho­dzi krok w krok za opo­rzą­dza­ją­cym inwen­tarz Wiśniew­skim. Ku mojemu obu­rze­niu Erna od czasu do czasu pozwala jej nawet wcho­dzić do kuchni i wyle­gi­wać się pod bia­łym kre­den­sem.

– Myślę, że jest im rów­nie trudno.

– Nie prze­sa­dzaj. – Kon­stanty przy­wo­łuje mnie do porządku. – Nie można porów­ny­wać naszego poło­że­nia z ich sytu­acją.

– Oczy­wi­ście, ale gdy ostat­nio z nią roz­ma­wia­łam, znowu się zwie­rzyła, że wola­łaby na­dal miesz­kać w swoim sta­rym domu, wśród rodziny i przy­ja­ciół.

– To nie trzeba było ni­gdzie się ruszać – skrze­czy Sewe­ryna. – Po jakie licho tu przy­leźli? Nikt ich nie zapra­szał.

– Ucie­kali przed Rosja­nami.

– To nie trzeba było wie­rzyć w tego całego Hitlera! – woła try­um­fu­jąco. – Sam by nic nie zro­bił. Ale nie, ci dur­nie naj­pierw na niego gło­so­wali, a potem pozwo­lili mu pod­pa­lić Europę, a w zasa­dzie cały świat. To teraz mają za swoje.

– Jestem prze­ko­nana, że jed­nak nie wszy­scy Niemcy ocho­czo kibi­co­wali Führerowi. Erna z pew­no­ścią nie.

– Tylko tak mówi, żeby cię do sie­bie prze­ko­nać. – Teściowa patrzy na mnie oskar­ży­ciel­sko. – Ależ ty jesteś naiwna!

– Nawet jeśli kie­dyś miała inne poglądy, to jestem pewna, że ostat­nimi czasy je zwe­ry­fi­ko­wała.

– Gdyby tylko wszy­scy odzy­skali rozum. – Hipo­lit zapala zapałkę i z fajką w zębach cedzi: – Może to pie­kło naresz­cie by się skoń­czyło.

Obłok tyto­nio­wego ziemno-orze­cho­wego dymu z sub­telną cytru­sową nutą wypeł­nia pomiesz­cze­nie, przy­jem­nie łasko­cząc noz­drza. Tak jak nie pochwa­lam i nie lubię papie­ro­sów, tak aro­mat fajki jest dla mnie jak kadzi­dło w kościele. Usi­ło­wa­łam prze­ko­nać męża, by z papie­ro­sów prze­rzu­cił się na fajkę, ale oświad­czył, że jest za młody, by po nią się­gać. Zupeł­nie jakby fajki były przy­pi­sane do star­ców.

– Słu­chaj­cie. – Odsu­wam firankę, by przyj­rzeć się naszemu kocu­rowi Ferd­kowi, który po wypadku ze stud­nią, kiedy to pra­wie stra­cił życie, stał się jesz­cze bar­dziej ostrożny. Teraz też na ugię­tych łap­kach, z poło­żo­nymi po sobie uszami, skrada się wokół budynku, uważ­nie obser­wu­jąc gęsi. – Znowu odbie­gamy od tematu.

– Racja. – Tatko pierw­szy odzy­skuje ani­musz. – Coś zasu­ge­ru­jesz, kocha­nie? Jak twoim zda­niem mogli­by­śmy pomóc Wik­to­rii?

– Nie wymy­śli­łam niczego szcze­gól­nie mądrego. Ale gdy­by­ście na przy­kład zechcieli poświę­cić jej wię­cej czasu, zabie­ra­jąc na spa­cery albo ucząc gry w bezika czy bry­dża, myślę, że mniej pogrą­ża­łaby się we wspo­mnie­niach.

Kon­stanty z tru­dem dźwiga się z nie­mi­ło­sier­nie zapad­nię­tego łóżka, któ­rego wysłu­żone sprę­żyny jękli­wie skrzy­pią.

– Ale ja pomy­śla­łam też, że może powin­ni­śmy zro­bić wszystko, by sku­piła się na dziecku. Gdyby tak pomóc jej z wyprawką?

Pod­cho­dzę do Kon­stan­tego i pozwa­lam, by objął mnie ramie­niem. Bar­dzo się kochamy, a wojna spra­wiła, że prze­sta­li­śmy się krę­po­wać w oka­zy­wa­niu sobie uczuć. Gdy czło­wiek żyje z odbez­pie­czo­nym gra­na­tem w ręku, cie­szy się każdą chwilą, jakby miała być ostat­nia. Doce­niamy małe rze­czy i drobne gesty, a szczę­ście zyskało nowy wymiar. Potra­fimy cie­szyć się z banal­nych spraw, na które dotych­czas nie zwra­ca­li­śmy uwagi. Witamy z ulgą każdy pora­nek, wodzimy za sobą oczami i cie­szymy się, zasy­pia­jąc w swo­ich ramio­nach. Każdy dzień jest bło­go­sła­wień­stwem i jeśli uda się go prze­trwać w nie­zbyt emo­cjo­nu­ją­cej ruty­nie, zapi­suje się na kar­tach naszego życia jako szczę­śliwy, dobry czas.

Kary­ka­tura z książki HITLER in der Kari­ka­tur der Welt, Ber­lin 1933

Daw­niej wycho­dzi­li­śmy z domu, nawet sobie nie macha­jąc, bo wie­dzie­li­śmy, że za chwilę ponow­nie na sie­bie wpad­niemy. Teraz, wycho­dząc w pole, do sąsia­dów czy rusza­jąc do codzien­nych prac, czule się ści­skamy. Zupeł­nie jakby to miało być roz­sta­nie na zawsze, jak­by­śmy mieli się już nie zoba­czyć.

I nie w tym niczego dziw­nego ani śmiesz­nego, bo znamy wielu takich, któ­rzy nie­spo­dzie­wa­nie z naj­bliż­szymi poże­gnali się osta­tecz­nie.

– Dosko­nały pomysł. – Teściowa nie­spo­dzie­wa­nie przy­znaje mi rację. – Mogła­bym zro­bić skar­petki na szy­dełku albo poka­zać jej, jak wydzier­gać swe­te­rek.

– Jest też jesz­cze maszyna do szy­cia – pod­po­wiada Kostek.

– Tak, tylko bra­kuje mate­riału.

Zasmu­cam się, bo jesz­cze nie tak dawno zwy­czaj­nie jecha­li­śmy do Pozna­nia i kupo­wa­li­śmy wszystko, co nam wpa­dło w oko. Teraz niczego się nie kupuje, tylko wszystko zdo­bywa. Więk­szość rze­czy jest regla­men­to­wana i wyda­wana na kartki, kwit­nie czarny rynek i szwin­del.

– Można prze­ro­bić moje sukienki albo, jesz­cze lepiej, rze­czy po dziew­czyn­kach. Tak szybko z nich powy­ra­stały. Na stry­chu w skrzy­niach jest sporo nie­po­trzeb­nych fata­łasz­ków, a dla takiego maleń­stwa nie potrzeba wiele tka­niny, żeby uszyć śpioszki czy kafta­nik.

– Ja wola­ła­bym kupić batyst… – Sewe­ryna kręci nosem.

– Wąt­pię, czy uda nam się zdo­być jaki­kol­wiek mate­riał. O baty­ście nie ma mowy, ale mogę popy­tać tu i tam. – Kostek zapala się do pro­jektu.

– W Pozna­niu byśmy…

– Mamo, prze­stań. Nie ma już two­jego sta­rego Pozna­nia, za to jest wojna i nowe oko­licz­no­ści. Nawet nie masz już tam miesz­ka­nia.

– Bła­gam, nie przy­po­mi­naj mi o tym! Wszystko stra­ci­li­śmy. Wszystko. Czło­wiek całe życie ciu­łał, odbie­rał sobie od ust, a teraz nie ma nic. W jeden dzień stra­ci­li­śmy cały mają­tek, nawet dach nad głową!

– Ale żyje­cie!

– Nasze piękne antyczne meble. – Teściowa zdaje się nie sły­szeć, co mówi syn, i jak zwy­kle zaczyna bia­do­lić. – Kos­saka mie­li­śmy, takiego pięk­nego Kos­saka, wisiał w salo­nie. Pamię­tasz, synku, jak ci się podo­bały te konie w galo­pie? Mia­łeś odzie­dzi­czyć ten obraz. Wszystko miało być kie­dyś twoje. Miśnień­ska por­ce­lana, gar­ni­tur srebr­nych sztuć­ców, samo­war przy­wie­ziony z samego Peters­burga, gdy byli­śmy z…

– Jakie to ma teraz zna­cze­nie? I tak nie masz kawy, żeby ją popi­jać z por­ce­la­no­wych fili­ża­nek! – zżyma się teść. – Nie możesz pojąć, że dobra mate­rialne, jeśli nie są zło­tem, rzecz jasna, i nie można ich na coś wymie­nić albo kogoś nimi prze­ku­pić, nie mają naj­mniej­szej war­to­ści?

– Tak się tylko mówi, ale to pamiątki rodzinne, a potem czło­wiek…

– Jakie rodzinne pamiątki? Jeśli coś pój­dzie nie tak, to za chwilę nie będzie nawet naszej rodziny.

– Mam dobre prze­czu­cia i jestem pewna, że nic nam się nie sta­nie. – Sewe­ryna zacho­wuje się jak wró­żąca z fusów cza­row­nica, któ­rej już nikt nie ma ochoty słu­chać. – Wspo­mni­cie moje słowa.

I pod­czas gdy ona gdera i narzeka, naj­wy­raź­niej nie zda­jąc sobie sprawy, jak okrutne obli­cze przy­biera ta wojna, na któ­rej giną też nasi przy­ja­ciele, zaczy­nam zapa­dać się w sobie, kolejny raz ana­li­zu­jąc naszą sytu­ację i jak mogli­by­śmy wes­przeć córki.

Naj­le­piej byłoby wysłać je do ziemi obie­ca­nej, czyli do Kanady. Ale skoro nie mamy tam nikogo, nie spo­sób liczyć na to, że ktoś dziew­czyn­kom pomoże, udzieli schro­nie­nia. Dla­tego nawet gdyby poja­wiła się taka moż­li­wość, nie wyra­zi­ła­bym zgody na eska­padę. Już raz wysła­łam dziecko w nie­znane i skoń­czyło się kata­strofą. Zresztą nie wiem, jakim cudem mie­li­by­śmy prze­my­cić córki za ocean i sfi­nan­so­wać tak ogromny wyda­tek. W nor­mal­nych cza­sach nastrę­cza­łoby to pro­blemy, a co dopiero w takich…

Nie ukry­wam: jestem przy­tło­czona i prze­ra­żona.

Sytu­acja, w jakiej zna­la­zła się Wik­to­ria, dobit­nie uświa­da­mia mi, jak bar­dzo można się pomy­lić i jak łatwo wyko­nać fał­szywy ruch. Że to, co wyda­wało się naj­lep­sze, nie­ba­wem może się oka­zać naj­gor­szym z wybo­rów.

Nie potra­fię też pojąć, przez co prze­cho­dzi naj­star­sza córka.

Nie umiem wyobra­zić sobie, że nagle nie mam Kon­stan­tego, że widzę śmierć uko­cha­nych, bli­skich, sąsia­dów, że odbiera mi się wszystko. To była rzeź, okrutna, bru­talna, bez­względna masa­kra. Ludo­bój­stwo. Ofia­rami padały kobiety, dzieci, starcy.

Nie mam sumie­nia zmu­szać jej do opo­wia­da­nia o tym, co się stało, czego doświad­czyła, zdra­dze­nia wię­cej szcze­gó­łów. Wiem, że potrze­buje czasu, ale żywię też uza­sad­nioną obawę, że ten czas nie będzie lekar­stwem. Może kie­dyś tak, ale z pew­no­ścią nie teraz ani nawet za kilka lat. Boję się, że te wspo­mnie­nia pozo­staną w niej niczym toczący stary mebel kor­nik, do końca życia, pokry­wa­jąc umysł nie­za­bliź­nia­ją­cymi się ranami.

Rów­nie mocno mar­twię się zacho­wa­niem naszej naj­młod­szej lato­ro­śli. Wścib­ską Wandę kilka razy przy­ła­pa­łam na pod­słu­chi­wa­niu; poza tym ple­cie, co jej ślina na język przy­nie­sie, nie wie­dzieć dla­czego, drep­cząc krok w krok za Erną, zupeł­nie jakby się zatra­ciła w jakimś podzi­wie dla Niemki. Ten dora­sta­jący pod­lo­tek naj­wy­raź­niej nie zdaje sobie sprawy, jakim zagro­że­niem może być nasza gospo­dyni: że może donieść, wydać nasze tajem­nice, rzu­cić cień podej­rze­nia. Nie trzeba wiele, by czło­wie­kiem zain­te­re­so­wało się gestapo. Tym bar­dziej jeśli wąt­pli­wo­ściami dzieli się rodaczka.

Nie poj­muję, jak ktoś ule­piony z tej samej gliny, wycho­wany pod tym samym dachem, może tak się róż­nić od rodzeń­stwa, być takim upar­ciu­chem i zawsze, we wszyst­kich kwe­stiach sta­wać oko­niem.

Ale im dłu­żej trwa wojna, tym mniej rozu­miem z tego całego gali­ma­tiasu.

Nasza, zda­wa­łoby się poczciwa, Klara oka­zała się kon­fi­dentką, podob­nie jak kilku sąsia­dów, któ­rzy uznali, że bli­żej im do Niem­ców niż do nas.

Podej­rze­wam, że gdyby wkro­czyli na nasze zie­mie Szwe­dzi czy Grecy, też doszu­ka­liby się w rodzin­nych drze­wach gene­alo­gicz­nych wła­ści­wych korzon­ków i list­ków, a może i solid­nych kona­rów, które sta­wia­łaby ich na równi z oku­pan­tem. Czy­niły kimś w ich mnie­ma­niu lep­szym od nas.

Nie wiem, jak można odwró­cić się od ludzi, z któ­rymi się dora­stało, dzie­liło mie­dzę, szczę­ście i smutki, cho­dziło do tego samego kościoła i wyzna­wało grze­chy w tym samym kon­fe­sjo­nale.

Naj­wy­raź­niej muszę się jesz­cze wiele nauczyć i sporo doświad­czyć, żeby zro­zu­mieć, że nie każ­demu z daw­nych przy­ja­ciół i zna­jo­mych mogę ufać.

W zasa­dzie prze­ko­nuję się o tym co dzień, prze­ży­wa­jąc różne nie­przy­jem­no­ści. Powinno mnie to zahar­to­wać, a jed­nak spra­wia tylko, że jestem coraz bar­dziej zaszczuta, nie­pewna i lękliwa. Dwa razy oglą­dam się za sie­bie, pod­czas roz­mowy ści­szam głos, a zasy­pia­jąc, roz­trzą­sam w gło­wie naj­tra­gicz­niej­sze sytu­acje, które mogą nas dotknąć, i snuję plany, jak unik­nąć ewen­tu­al­nego nie­szczę­ścia. W trak­cie bez­sen­nej nocy usi­łuję zna­leźć roz­wią­za­nia i trafne ripo­sty. Jeśli ta wojna potrwa jesz­cze tro­chę, wykoń­czę się psy­chicz­nie.WIK­TO­RIA

Nie mogę oddy­chać. Nie potra­fię zapo­mnieć. I nie umiem żyć. Gdyby nie dziecko w moim łonie, pod­ję­ła­bym prost­szą i traf­niej­szą decy­zję. A tak jestem na nie zdana.

W nocy budzę się zlana potem i chyba krzy­czę, bo koło łóżka co rusz poja­wia się zatro­skana mama. Nie chcę jej ze szcze­gó­łami opo­wia­dać, co prze­ży­łam i przez co prze­szłam. To by zruj­no­wało resztki jej spo­koju, wykieł­ko­wa­łyby wyrzuty sumie­nia, że pozwo­liła mi wyje­chać na Wołyń, a i tak nie będzie w sta­nie mi pomóc. Przy­nieść ulgi. Nie potrafi cof­nąć czasu. Nikt nie jest władny tego uczy­nić.

Nie spo­sób opi­sać bólu, jaki czuję po stra­cie Janka. Tak bar­dzo go kocha­łam, kocham… Był mi tak bli­ski. Tro­skliwy, empa­tyczny, przy nim czu­łam, że speł­niają się moje marze­nia, że jestem szczę­śliwa i tym szczę­ściem potra­fię obda­rzać innych.

Prze­ko­nał mnie, że jestem piękna i wyjąt­kowa, a ja dałam się ponieść tej ułu­dzie, z zado­wo­le­niem prze­glą­da­jąc się w lustrze. Przy nim roz­kwi­tłam jako kobieta. Przy nim nabra­łam ochoty, by zostać matką.

A teraz mam w gło­wie tylko obraz jego mar­twych oczu. Myśla­łam, że takie rze­czy już się nie dzieją; wie­dzia­łam, że wojna jest straszna i okrutna, ale nie że aż tak. Sądzi­łam, że sie­kiery, widły i kosy prze­szły do śre­dnio­wiecz­nego lamusa, tym­cza­sem one na­dal są w uży­ciu w dło­niach tej ukra­iń­skiej bru­tal­nej, dzi­kiej bandy, która nie cof­nie się przed niczym.

Nie spo­sób w naj­gor­szych kosz­ma­rach wyśnić tego, przez co prze­szli­śmy. Miej­sce, które wyda­wało się bez­pieczne i spo­kojne, odle­głe od nie­miec­kiego frontu, nie­spo­dzie­wa­nie obna­żyło wła­sne krwawe obli­cze. Pełne nie­na­wi­ści. Prze­po­jone chę­cią zemsty i nie­po­jętą bru­tal­no­ścią.

Nie mogę pojąć, dla­czego sąsiad rzu­cił się na sąsiada. Hubert zapew­niał, że ze wszyst­kimi żyją w zgo­dzie, że są sobie życz­liwi i nie ma zna­cze­nia, jaka krew pły­nie w naszych żyłach: pol­ska, żydow­ska czy ukra­iń­ska.

Tym­cza­sem przy­jaź­nie, soju­sze i sąsiedzka pomoc nie zdały się na nic wobec rewolty, która prze­to­czyła się przez Wołyń. Kie­dyś byłam w nim zako­chana, teraz boję się nawet o nim wspo­mnieć. Nie­na­wi­dzę go. Nie­na­wi­dzę już samego słowa.

Umarła Elżu­nia. Bru­tal­nie zgwał­cona na moich oczach przez trzech osza­la­łych z wście­kło­ści, brud­nych, zapusz­czo­nych i odra­ża­ją­cych Ukra­iń­ców, a potem bez­ce­re­mo­nial­nie zatłu­czona pałką. Nie mogłam jej pomóc.

Ukryta w skrytce na doku­menty w ścia­nie za biur­kiem, wci­ska­jąc pięść do ust, by nie krzy­czeć, mogłam się tylko bier­nie, bez­rad­nie przy­glą­dać przez szcze­linę i modlić, żeby mnie nie dopa­dli, by nie zabili mojego nie­na­ro­dzo­nego dziecka.

Przej­mu­jący wrzask, krzyki, panika, plą­dro­wa­nie domu, nisz­cze­nie wszyst­kiego, co się dało, a potem try­ska­jący w niebo ogień. To upiorne, meto­dyczne i bez­duszne pozba­wia­nie życia moich naj­bliż­szych zlało się w jeden pora­ża­jący okru­cień­stwem obraz, który niczym brudny całun oble­pia mnie w każ­dej minu­cie dnia i bez­sen­nej nocy, nie pozwa­la­jąc otrzą­snąć się z potwor­nego kosz­maru.

Jasiek nie żyje. Mój cudowny, kochany mąż nie żyje. Moja sło­dycz i moje szczę­ście. Moje wszystko. Sens życia i naj­więk­sza, pierw­sza i ostat­nia miłość. Ode­szły też żona Huberta i wszyst­kie jego dzieci.

Nie­spo­dzie­wany atak, poprze­dzony jedy­nie nie­ludz­kim wyciem i wrza­skiem, zastał nas w rado­sny, sło­neczny pora­nek zapo­wia­da­jący piękny, cie­pły dzień. Leże­li­śmy jesz­cze w łóżku, gdy Natka, nasza kucharka, która wstała wcze­śniej, żeby roz­pa­lić w piecu, wpa­dła z krzy­kiem do pokoju:

– Idą! Ucie­kaj­cie! Idą!

Ale nim zro­zu­mie­li­śmy, co się dzieje, było już za późno. Zaspani, w koszu­lach noc­nych, byli­śmy zupeł­nie bez­radni. Dzieci pła­kały i zawo­dziły, a my, kobiety, sta­ły­śmy spa­ra­li­żo­wane stra­chem, nie­zdolne do jakie­go­kol­wiek ruchu.

Z wybi­tych okien posy­pało się szkło. Pochod­nie spra­wiały wra­że­nie, że zalewa nas pie­kielny ogień. Pamię­tam tylko krzyk, nie­sa­mo­wity hałas i bicie serca walą­cego o żebra, które odbi­jało się echem w gło­wie.

Nie było czasu na zasta­no­wie­nie się ani szans na ucieczkę.

– Cho­waj­cie się! Szybko! Cho­lera jasna, gdzie moja broń?!

Pierw­szy otrzeź­wiał Janek i tak jak stał, sko­czył boso po sto­jącą pod ścianą dubel­tówkę. Zanim zdą­żył ją zała­do­wać, roz­legł się łomot, wale­nie do drzwi, które nie­mal natych­miast ustą­piły pod napo­rem i wyle­ciały z zawia­sów, po czym ze zwie­rzę­cym wyciem wpa­dli pierwsi ban­dyci.

W popło­chu, nie myśląc wiele, wci­snę­łam się w skrytkę na doku­menty. Sina ze stra­chu teściowa usi­ło­wała ukryć dzieci w sza­fie, gdy je dopa­dli. Bez opa­mię­ta­nia walili na oślep sie­kie­rami, kłuli widłami. I choć tylko dwóch z całej hordy miało broń palną, wpadł­szy do pomiesz­cze­nia, natych­miast wyce­lo­wali ją w Janka i pocią­gnęli za spu­sty.

Ogłu­sza­jący huk, w pokoju roz­szedł się smród pro­chu. W uszach poczu­łam nie­przy­jemne mro­wie­nie i nie byłam w sta­nie nawet mru­gnąć.

Pamię­tam wiel­kie zdzi­wie­nie, nie­do­wie­rza­nie, które zawład­nęło mną na chwilę, gdy oszo­ło­miona w mor­der­cach roz­po­zna­łam naszych naj­bliż­szych sąsia­dów, braci Gar­ni­ło­wów: Olega i Saszę.

Tych samych, któ­rym zeszłej zimy poma­ga­li­śmy, gdy zabra­kło im mąki na chleb i ziem­nia­ków.

Mój uko­chany nie miał szans. Zgi­nął na miej­scu, kule prze­szyły go na wylot, a strużka krwi pły­ną­cej z ust i spa­zma­tyczne, kon­wul­syjne drgawki stały się prze­ra­ża­ją­cym dowo­dem tego, co się stało.

Oca­le­li­śmy tylko Hubert i ja. Wła­ści­wie nie wiem, czy w takiej sytu­acji można mówić o oca­le­niu, o szczę­ściu prze­ży­cia, bo prze­cież wszystko w nas umarło z chwilą śmierci naj­bliż­szych. Bez tych, któ­rych tak kocha­li­śmy, życie stra­ciło sens. Każdy dzień jest pusty i bez­war­to­ściowy. Jeste­śmy jak wydmuszki: puste, wypa­lone, nie­przy­datne do niczego, a jed­nak na tyle twarde, że kostu­cha omija nas sze­ro­kim łukiem, nie pozwa­la­jąc nam dołą­czyć do uko­cha­nych.

Tak nie można żyć. Tak żyć się nie da.

Nie ma o czym marzyć i nie ma na co cze­kać. Nawet zwy­kła wege­ta­cja wydaje się nad­mier­nym, nie­po­trzeb­nym wysił­kiem.

Hubert nie może sobie wyba­czyć, że aku­rat tego dnia wyru­szył na polo­wa­nie, nim wstał świt. Polo­wał dość regu­lar­nie w oko­licz­nych lasach i jego poranne znik­nię­cie nie było niczym nie­zwy­kłym.

– Gdy­bym tylko był w domu – powta­rzał co rusz, gdy prze­my­ka­li­śmy bocz­nymi dro­gami na zachód, nie­ustan­nie robiąc sobie wyrzuty.

– Niczego byś nie zmie­nił. Było ich ze dwu­dzie­stu, a może i trzy­dzie­stu.

– Zmie­nił­bym! Mia­łem…

– Nic byś nie zro­bił! – tłu­ma­czę z upo­rem, choć mnie samej nie jest łatwo i wie­lo­krot­nie roz­pa­mię­ty­wa­łam, dla­czego nie zda­łam sobie sprawy wcze­śniej, nie prze­wi­dzia­łam. Jak to się stało, że tej nocy tak mocno spa­łam? Dla­czego nad ranem nie poszłam do toa­lety, jak mia­łam to w zwy­czaju?

– Moja kochana…

– Huber­cie, tak nie wolno. Nie obar­czaj się winą.

– Ona by żyła, dzieci by żyły.

W ciągu kilku dni posza­rzały Hubert schudł i zapadł się w sobie. W jego wło­sach poja­wiły się sze­ro­kie siwe pasma, usta spierz­chły, a oczy stały się szkli­ste. Posta­rzał się o dobre kilka lat.

– Mój Janek też. Ale nie mogłeś tego prze­wi­dzieć.

– Nie­po­trzeb­nie ufa­łem ludziom, nie­po­trzeb­nie.

– To byli nasi sąsie­dzi, zna­jomi. Nie spo­sób wszyst­kich podej­rze­wać i uni­kać. Nikt nie był w sta­nie prze­wi­dzieć cze­goś takiego.

– Kazi­mierz mówił, że u nich koło Anto­nówki takie rze­czy już się działy, a ja głupi nie chcia­łem dać wiary.

– Nikt się tego nie spo­dzie­wał, prze­cież żyli­ście obok sie­bie tyle lat!

– Gdy­bym tylko…

– Nie możemy cof­nąć czasu.

– Stra­ci­łem wszyst­kich, któ­rych kocha­łem. Wszyst­kich! – Scho­wał twarz w dło­niach, a jego ramio­nami wstrzą­snął szloch. – Zosta­łaś tylko ty. Gdyby nie poczciwa Nata­sza…

Wzię­łam głę­boki oddech i zdo­by­łam się na odwagę.

– Nie chcia­łam mówić wcze­śniej, bo nie byłam jesz­cze pewna, no i chcie­li­śmy was powia­do­mić wspól­nie…

– Co jesz­cze na nas spa­dło? Boże, mój Boże! Nie zniosę kolej­nego nie­szczę­ścia! – Przyj­rzał mi się uważ­nie. – Nie trzy­maj mnie w nie­pewno…

– Będę miała dziecko – powie­dzia­łam cicho, czer­wie­niąc się.

To bar­dzo dziwne uczu­cie mówić komuś, zwłasz­cza męż­czyź­nie, że jakiś czas temu speł­niło się obo­wią­zek mał­żeń­ski, że zaznało się miło­ści cie­le­snej, a teraz poja­wia się tego kon­se­kwen­cja.

– Naprawdę?

Spra­wiał wra­że­nie, jakby się zasta­na­wiał, czy przy­pad­kiem nie żar­tuję.

– Tak, jestem już pewna. Będę miała dziecko.

– Z Jan­kiem? – zdzi­wił się głu­pio i odru­chowo spoj­rzał na mój jesz­cze nie­spe­cjal­nie wypu­kły brzuch.

– A niby z kim? – Uda­łam, że się obu­rzam i ze śmie­chem szturch­nę­łam teścia w bok. – Oczy­wi­ście, że z Jan­kiem. Będziesz dziad­kiem.

– Prze­pra­szam, że tak głu­pio zapy­ta­łem, ale mnie zasko­czy­łaś! – Jego twarz się roz­pro­mie­niła. – Jestem w szoku! Tego się nie spo­dzie­wa­łem! Mój dzielny, kochany synek byłby ojcem. Dzię­kuję!

Hubert wzru­szył się tak, że łzy popły­nęły mu po policz­kach, a ja zaczę­łam sobie robić wyrzuty, że tak bez­ce­re­mo­nial­nie podzie­li­łam się naj­więk­szą tajem­nicą. Może mogłam pocze­kać na jakiś szcze­gólny moment?

Tylko ile ich jesz­cze przed nami? Zresztą czego mogła­bym się spo­dzie­wać? Wszystko, co ważne, co kocha­łam i czemu ufa­łam, minęło bez­pow­rot­nie.

To była chwila, w któ­rej Hubert zde­cy­do­wał, że musimy się roz­dzie­lić. I mimo moich pro­te­stów i stra­chu przed samotną podróżą, uparł się, że powin­nam wró­cić do rodzi­ców, pod­czas gdy on schroni się u rodziny miesz­ka­ją­cej u pod­nóża Tatr.

Mimo bła­gań, próśb i zakli­nań nie dał się prze­ko­nać, żeby­śmy wspól­nie kon­ty­nu­owali wędrówkę. Moje łzy też nie zro­biły na nim wra­że­nia i tak oto zmu­sił mnie do samo­dziel­nej podróży. A ja po kil­ku­na­stu dniach zna­la­złam się w rodzin­nym domu.

Z tą zasad­ni­czą róż­nicą, że mój dom tym­cza­sem stał się rodzinną posia­dło­ścią innej, w dodatku nie­miec­kiej rodziny.

Wła­sno­ścią Niem­ców, przed któ­rymi ucie­ka­łam we wrze­śniu 1939 roku, przez co nie­świa­do­mie wpa­dłam w ręce Ukra­iń­ców, któ­rzy wyda­wali się dobrymi sąsia­dami.

Pamię­tam, w jakim byłam w szoku, gdy bie­głam przez podwó­rze do domu, a drzwi otwo­rzyła mi nie­znana, pulchna kobieta w bia­łej lnia­nej zapa­sce na bio­drach.

– Tak, słu­cham? – Spoj­rzała na mnie zdzi­wiona, a ja nie byłam w sta­nie wydu­kać ani słowa. – Pani do kogo?

– Ja, ja… wró­ci­łam do domu.

– Tego domu?

– Do rodzi­ców.

– Ale to mój dom – powie­działa twardo, trak­tu­jąc mnie jak intruza.

– Ale tu miesz­kają Zabie­rzyń­scy? Flo­ren­tyna i Kon­stanty?

– Tak, ale teraz to mój dom.

– Wik­to­ria?!

Zwa­biona pod­nie­sio­nymi gło­sami mama sta­nęła w drzwiach, wytrzesz­czyła oczy, po czym zachwiała się na nogach i musiała oprzeć o ścianę, by nie upaść.

– Mamuś! – Padłam w jej ramiona i łka­łam jak mała dziew­czynka. Tak bar­dzo bym chciała, aby wzięła mnie jak daw­niej na kolana i utu­liła, cału­jąc w czu­bek głowy.

Oka­zało się, że w naszym dworku mieszka rodzina Müllerów i że żyjemy na ich łasce. Uspo­ko­iłam się dopiero wtedy, gdy idąc z mamą pod rękę, na podwó­rzu spo­tka­łam naszego poczci­wego Wiśniew­skiego i gdy po chwili zdu­miony ojciec wziął mnie w ramiona. Tak bar­dzo mi ich bra­ko­wało, tak za nimi tęsk­ni­łam.

I nie ma zna­cze­nia, że ktoś inny mieni się wła­ści­cie­lem fol­warku; widok zna­jo­mych twa­rzy i miejsc mnie koi i spra­wia, że po raz pierw­szy od dłu­gich tygo­dni prze­staję się bać.

Wtu­li­łam się w tatkę i pła­ka­łam, łka­łam jak dziew­czynka, która się prze­wró­ciła i zdarła kolano. A potem…

Jak zwy­kle budzę się spo­cona, ską­pana we łzach, z krzy­kiem na ustach, i dłuż­szą chwilę zaj­muje mi zro­zu­mie­nie, gdzie jestem.

Roz­glą­dam się po moim nowym pokoju, a raczej naszym sta­rym pokoju gościn­nym na pię­trze, i nie potra­fię się w tym wszyst­kim odna­leźć.

Z jed­nej strony nie mogę pojąć, jakim cudem żyję, a z dru­giej zro­zu­mieć, jak to moż­liwe, że w jed­nej chwili stra­ci­łam męża, Elżu­nię, nie­za­wodną przy­ja­ciółkę i pod­porę, pełną dobroci teściową i resztę rodziny. Nie­ustan­nie robię sobie wyrzuty i roz­trzą­sam, co mogli­śmy zro­bić, aby unik­nąć tego pie­kła. Nie­po­ję­tej rzezi nie­win­nych ludzi. Star­ców, dzieci i kobiet. Nie­za­an­ga­żo­wa­nych poli­tycz­nie męż­czyzn, chło­pa­ków?

Dla­czego nie dostrze­gli w nas ludzi? Takich samych jak oni. Ludzi, któ­rzy mają uczu­cia, odczu­wają ból i strach? W jaki spo­sób im zagra­ża­li­śmy? Czego się oba­wiali? Albo co chcieli zyskać, pozba­wia­jąc nas życia?

Ni­gdy nie poznam odpo­wie­dzi na żadne z tych pytań. Choć roz­war­stwiam każdą myśl, każde podej­rze­nie, reflek­sję jak włos na czworo, nie zbli­żam się na krok do roz­wią­za­nia zagadki. Do prawdy.

Boże! Dla­czego ja? Dla­czego mnie to spo­tkało?

A wła­ści­wie dla­czego mnie mia­łoby to zło omi­nąć? Albo spaść na innych? Na sąsia­dów czy inne rodziny miesz­ka­jące nie­opo­dal? Nie mogę nawet myśleć o tym, by przy­da­rzyło się to komuś innemu, bo nie spo­sób nikomu życzyć choć ułamka nie­szczę­ścia, które stało się naszym udzia­łem.

Wczo­raj pierw­szy raz poczu­łam ruchy dziecka w łonie. W pierw­szej chwili wzię­łam je za nie­po­ko­jący skręt kiszek, a potem ze zdu­mie­niem poję­łam, że jedyna pamiątka po Janie, jedyny ślad tego, że mi się nie przy­śnił, że był, że kochał… poru­sza się we mnie.

Czy będę miała siłę, odwagę ją albo jego poko­chać? Czy będę dobrą matką? Czy potra­fię zatrosz­czyć się o dziecko? Czy mam prawo takie maleń­stwo uniesz­czę­śli­wiać swoim bólem? Kosz­mar­nym wspo­mnie­niem? Czy ner­wo­wość, zgry­zotę i lęk się dzie­dzi­czy? Czy uda mi się powstrzy­mać rzekę smutku, która nie­ustan­nie prze­pływa przez umysł i wstrząsa cia­łem?

Tyle pytań i żad­nych odpo­wie­dzi.FLO­REN­TYNA

Jestem wykoń­czona.

Mam wra­że­nie, że Zosia i Wanda zamie­niły się ze szczot­kami na rozum. Star­sza jest oszo­ło­miona pierw­szą miło­ścią i może powin­nam ją zro­zu­mieć, choć jej oblu­bie­niec jest Niem­cem, a drugą zaśle­piło przy­po­do­by­wa­nie się obcej kobie­cie. Za cel życia naj­wy­raź­niej obrała wyśle­dze­nie każ­dej tajem­nicy domu i oko­licy. Jest jak tyka­jąca bomba, która nie wie­dzieć kiedy eks­plo­duje, kiedy tak miele języ­kiem gdzie i komu popad­nie.

W duchu żal mi Zosi.

Ten cały Luca nie jest taki zły. Ba, w innych oko­licz­no­ściach może byłby naszym wyma­rzo­nym zię­ciem, ale nie mogę prze­go­nić myśli, że jako eses­man praw­do­po­dob­nie zabija ludzi. Że nas też może wydać, ma nad nami wła­dzę. Że jego uczu­cie do Zosi okaże się prze­lotne, a gdy się nią znu­dzi, zapra­gnie się jej pozbyć. To takie zatrwa­ża­jące. Nie­bez­pieczne.

Pozor­nie chło­pak wydaje się Zosią szcze­rze zauro­czony, ale co będzie, gdy któ­reś z nich się roz­cza­ruje, nie spełni ocze­ki­wań dru­giego, gdy się roz­staną? Czy nie będzie się na nas mścił? Nie wyła­duje swo­jej fru­stra­cji? Nie będzie chciał wyko­rzy­stać posia­da­nej wła­dzy?

Boże prze­naj­słod­szy, do czego to doszło?

W dodatku dziś stało się coś złego. Bez uprze­dze­nia, nawet Erna była tym zdzi­wiona, na teren fol­warku wpa­dło gestapo. O świ­cie, nim do pracy sta­wili się ludzie z czwo­ra­ków, przy­je­chały dwie budy, z któ­rych wysko­czyło jede­na­stu uzbro­jo­nych Niem­ców. Prze­szu­kali dom, obej­ście, staj­nie i sto­doły. Mia­łam wra­że­nie, że są wszę­dzie i prze­trze­pali każdy kąt.

Zro­biło mi się gorąco i oblał mnie zimy zimny pot, gdy weszli do jed­nego z budyn­ków gospo­dar­czych, gdzie za ścianą ukry­li­śmy swoje skarby: radio­od­bior­nik, broń i tro­chę pie­nię­dzy. Na szczę­ście, choć opu­ki­wali wszyst­kie ściany, niczego nie zna­leźli.

Zacie­ka­wiona, ale też wystra­szona Erna i prze­jęty Hans cho­dzili za nimi krok w krok, dopy­tu­jąc się, co jest powo­dem rewi­zji.

– Żydzi ucie­kli⁴.

– Ale skąd? – zdzi­wił się Hans.

– To nie wasza sprawa.

– Oczy­wi­ście, tak tylko z cie­ka­wo­ści zapy­ta­łem.

– Wie­cie, co grozi za ukry­wa­nie zbiega?

– Pew­nie, gdyby tylko ktoś obcy poja­wił się w obej­ściu, zaraz byśmy was zawia­do­mili.

– Mam nadzieję.

W tej chwili dwóch uzbro­jo­nych po zęby gesta­pow­ców, z łosko­tem otwarł­szy drzwi, wdarło się do daw­nego miesz­ka­nia Wiśniew­skiego.

Prze­ra­żeni teścio­wie i tatko, któ­rzy odby­wali codzienną popo­łu­dniową sje­stę, pode­rwali się na równe nogi z unie­sio­nymi rękami. Gdyby nie groza sytu­acji, śmia­ła­bym się w głos.

– A to kto? – Ryży, prysz­czaty młody chło­pak bez­ce­re­mo­nial­nie zro­bił krok naprzód i sta­nął z teściem oko w oko, nie­mal doty­ka­jąc go nosem. Zupeł­nie jakby zmniej­sze­nie dystansu było jed­no­znaczne z dowie­dze­niem się cze­goś wię­cej.

– Poma­gają nam w gospo­dar­stwie, to dawni wła­ści­ciele. – Hans jako pierw­szy odzy­skuje ani­musz.

– To co tu robią? Dla­czego nie są w polu?

– Pra­co­wali od rana – włą­czyła się do roz­mowy Erna, lek­ce­wa­żąco macha­jąc dło­nią. – I kaza­li­śmy im na chwilę iść do cha­łupy, a zaraz będzie trzeba krowy doić.

Gdy wybrzmiało ostat­nie słowo, przez strych prze­to­czyło się gło­śne stado kun, a może jedna kuna, która robi tyle hałasu. Müllerowie zro­bili się kre­do­wo­biali, a gesta­powcy spoj­rzeli na nas z zado­wo­le­niem.

– No i mamy ucie­ki­nie­rów.

– Tam nikogo nie ma – zapro­te­sto­wa­łam, nie zwa­ża­jąc na zagro­że­nie. – To tylko kuny.

Nim się obej­rza­łam, ryży dosko­czył i ude­rzył mnie kolbą kara­binu, a potem bru­tal­nie spo­licz­ko­wał, tak że mia­łam wra­że­nie, że głowa mi odpad­nie, po czym zmu­sił do zapro­wa­dze­nia ich na strych.

Na mięk­kich, drżą­cych nogach wspi­na­łam się po dawno zapo­mnia­nych scho­dach, które nie­przy­jem­nie ugi­nały się pod moim cię­ża­rem, w dodatku co rusz twarz muskały mi paję­czyny.

Nie mia­łam odwagi ich zetrzeć z twa­rzy, bo Nie­miec nie­mal dep­tał mi po pię­tach, ale jego gło­śne prze­kleń­stwa świad­czyły o tym, że rów­nież zaplą­tał się w zaku­rzone paję­cze sieci. Na szczę­ście drzwi nie były zamknięte na kłódkę i pod napo­rem ustą­piły ze zgrzy­tem, a ja pra­wie wpa­da­łam do pomiesz­cze­nia.

Pano­wał w nim nie­przy­jemny pół­mrok, bo przez zaku­rzone, chyba ni­gdy nie­myte okienko wpa­dała led­wie odro­bina świa­tła.

Za gesta­pow­cami wspi­nali się zdzi­wieni i prze­jęci Müllerowie, któ­rzy chyba nawet nie wie­dzieli o ist­nie­niu tego pomiesz­cze­nia. Strych był nie­mal pusty. W kącie stały tylko wypeł­nione pustymi butel­kami skrzy­nie, a na środku leżał podarty worek z reszt­kami zia­ren owsa. Duchota i smród nie­mal rzu­ciły nas na ściany, a ilość odcho­dów i gma­twa­nina dobrze widocz­nych na brud­nej pod­ło­dze śla­dów łapek świad­czyły o tym, że kuny czują się tu zna­ko­mi­cie. Na domiar złego jedno ze spło­szo­nych zwie­rzą­tek wybie­gło zza skrzynki i w pod­sko­kach prze­mknęło nam pod nogami, zni­ka­jąc w dziu­rze mię­dzy nie­szczel­nymi dachów­kami.

– Scheiße! – zawo­łali jed­no­cze­śnie gesta­powcy i odru­chowo zatkali nosy pal­cami, przy oka­zji uważ­nie się roz­glą­da­jąc, jakby się spo­dzie­wali, że z któ­rejś z bute­lek wysko­czy dżinn z nożem w dłoni.

– Mówi­łam, że tu miesz­kają tylko kuny. To jedno pomiesz­cze­nie i nie ma tu niczego cie­ka­wego. Otwo­rzę okno.

Gdy ja wpusz­cza­łam na strych powiew wia­tru, oni popa­trzyli na mnie zło­wrogo, jed­no­cze­śnie obcho­dząc i dokład­nie ostu­ku­jąc wszyst­kie ściany. Naj­wy­raź­niej doszli do tego samego wnio­sku i pełni nie­chęci i zawodu zbie­gli po scho­dach. Po wymia­nie uwag i krót­kiej roz­mo­wie z naszymi gospo­da­rzami, jak iro­nicz­nie to brzmi, prze­szu­kali jesz­cze ogród i zie­miankę, po czym odje­chali.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książkiZapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1.

Nie da się zro­zu­mieć zapo­cząt­ko­wa­nych w 1943 r. wyda­rzeń, jeśli nie się­gnie się do źró­deł pol­sko-ukra­iń­skich i naro­do­wych uprze­dzeń. Nie­wąt­pli­wie krwawe wyda­rze­nia były na rękę zarówno Niem­com, jak i Rosja­nom, acz­kol­wiek każda zbrod­nia, szcze­gól­nie tak bez­względna jak ludo­bój­stwo wołyń­skie, ma swoją wie­lo­let­nią genezę, nie­jed­no­krot­nie skom­pli­ko­waną i trudną do jed­no­znacz­nego okre­śle­nia. Patrz Aneks, s. 281.

2.

Od samego początku hitle­rowcy kła­dli olbrzymi nacisk na gra­bież mie­nia. Polacy nie mieli prawa posia­dać żad­nej wła­sno­ści. Wywłasz­cze­nia roz­po­częto już w paź­dzier­niku 1939 r., tuż po wyda­niu sto­sow­nych aktów praw­nych. Patrz Aneks, s. 284.

3.

Nie­miecka ustawa o ochro­nie nie­miec­kiej krwi i czci z 15 wrze­śnia 1935 r. począt­kowo obej­mo­wała intymne rela­cje pomię­dzy Niem­cami a Żydami i Cyga­nami. Po wkro­cze­niu hitle­row­ców do Pol­ski Ras­sen­schande swym dzia­ła­niem objęła też Pola­ków. Patrz Aneks, s. 286.

4.

Pośród średz­kiej spo­łecz­no­ści Żydzi funk­cjo­no­wali od zawsze, acz­kol­wiek języ­kowo i men­tal­nie bli­żej im było do mniej­szo­ści nie­miec­kiej. W ramach Rze­czy­po­spo­li­tej Szla­chec­kiej miesz­kali wyłącz­nie za murami mia­sta. Patrz Aneks, s. 287.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: