Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Romans Gąski - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
22 maja 2020
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Romans Gąski - ebook

Jagienka to młoda kobieta pochodząca z bardzo bogobojnego domu, który nie wyróżniał się niczym szczególnym w ówczesnych czasach; Ojciec był głową domu i ręką sprawiedliwości - trzymał wszystkich krótko, począwszy od żony, kończąc na córkach. Fanatyk religijny i despota z jednej strony, z drugiej zaś człowiek dbający o swoją rodzinę nad wyraz. Jagienka zaś, skończywszy osiemnaście lat, będąc fizycznie dojrzałą, psychicznie jeszcze dzieckiem, coraz częściej marzyła o rycerzu na białym koniu.

Teresa Prażmowska to polska pisarka oraz działaczka społeczna i oświatowa. Współpracowała z wieloma różnymi czasopismami, gdzie pisała recenzje literatury obcej (angielskiej i francuskiej) oraz własne utwory. Znana także ze swojej działalności oświatowej i patriotycznej; należała m.in. do Koła Kobiet Polskich, gdzie pracowała nad deklaracją przyznania równych praw kobietom.

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-87-26-42682-3
Rozmiar pliku: 381 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

— Chodźmy już, Jagienko.

Nie odpowiadając, niżej pochyliła tylko głowę, głębiej twarz w rękach ukryła, a szczuplutka jej kibić, zgrabnym i wytwornym obciśnięta żakietem, zgięła się tym ruchem miłosnego ukorzenia, z jakiem szczęśliwcy wierzący na twarz padają przed ołtarzem.

Nie podnosiła się jednak z kolan, tak cała w modlitwie bez słów zatopiona, że wątpić nawet można było, czy półszeptem wyrzeczone słowa matki doszły do jej uszu, zaledwie widnych z pod naczesanych na nie włosów, jak len jasnych, bardzo puszystych i obfitych.

Ale pani Jaworzyńska nie należała do tych, które pozwalają, aby głos ich przechodził mimo uszu, nie słuchany.

— Jagienko — powtórzyła z naciskiem, dotykając ramienia córki — musimy iść. Czas na śniadanie, a wiesz, że ojciec nie znosi nieakuratności.

Jagienka powstała z kolan i spojrzała na matkę wzrokiem osoby, która tak długo przebywała myślą w sferze innej, że nagle do rzeczywistości strącona, nie może sobie odrazu zdać sprawy z jej wymagań.

Nie rzekła nic, ale machinalnym ruchem zgarnąwszy fałdy sukienki, niezbyt jasnej i niby skromnej, lecz jedwabnemi podszewkami szeleszczącej, przyklękła po raz ostatni przed ołtarzem i poszła za matką wyprostowana, wysmukła, gibka, z twarzą, w obramowaniu lnianych włosów, delikatnie zaróżowioną.

Powolnym, jakby ociągającym się krokiem przesuwała się przez kościół, opustoszały już prawie. Gdzieniegdzie tylko widać było w ławce postać jakąś, kornie w modlitwie pochyloną, bijącą się w piersi ze skruchą. Lecz za to pod sklepieniem starej gotyckiej katedry zdawały się drgać jeszcze tony hymnów kościelnych, echa westchnień, próśb i jęków, zanoszonych tutaj do Przedwiecznego...

Górą płynęły dymy kadzideł, w głębi jarzył się światłem ołtarz wielki, w półmroku kaplic błyskały złocenia lub blade lampek ogniki, krzyżowały się tęczowe smugi światła, przez witraże przepuszczonego; przez drzwi główne, na oścież otwarte, buchała ogromnym słupem jasność dzienna.

Szła ku niej Jagienka, nic przed sobą nie widząc, z myślą jeszcze w zapamiętaniu się modlitewnem unieruchomiona; oczy jej, szczerze niebieskie, do kwiecia lnu świeżo rozkwitłego podobne, mgliły się ekstazą dusznego upojenia...

Pani Jaworzyńska, prędzej od córki przebywszy kościół, czekała na nią w kruchcie i żegnając się wodą święconą, zagadnęła pośpiesznie:

— A nie zapomniałaś też powiedzieć kucharce, że ojciec nie znosi kopru w białym sosie, ani w kaszce na sypko? I że kaszka powinna być zupełnie sypką? Każda krupka osobno... Pierwszy raz przyrządzać ją będzie Maryanna... Jagienko! Nie odpowiadasz?

— Nie... Nie wiem, mamo... — jakby przez sen odparła Jagienka.

— Nie wiesz? O czem ty myślisz, Jagienko? Czy podobna być do tego stopnia roztargnioną? Powiedziałaś, czy nie?

— Przepraszam, mamuniu. Zapomniałam...

— Zawsze to samo! Nikim się wyręczyć nie można, a tobą mniej, niż kimkolwiek. Zapomniałaś! Maryanna zrobi sos tak, jak go podają wszędzie i ojciec śniadania do ust nie weźmie... Dlaczego zapomniałaś?

— Śpieszyłam się do kościoła — tłómaczyła się Jagienka zmieszana i poczuciem własnej winy zgnębiona.

— Posłuszeństwo rozkazom matki jest najmilszą Bogu modlitwą.

Temu ani myślała przeczyć Jagienka, przejęta do głębi sumienia poszanowaniem dla obowiązku, choćby postać jego do mikroskopijnych spadła rozmiarów. Milczała więc czas jakiś skruszona, a potem gdy obie były już niedaleko domu, jednym tchem z pokorą wielką wyrecytowała:

— Przepraszam, mamusiu... Już tego więcej nie zrobię, poprawię się, z pewnością poprawię, moja mamusiu droga...

A mówiąc to, miała minkę tak nieszczęśliwie pokutniczą, że pani Jaworzyńska rozbrojona, uśmiechnęła się pobłażliwie.

— Oj ty, ty, gąseczko moja! Taka duża wyrosła, a takie jeszcze z niej dziecko!

A Jagienka, słysząc to, poweselała w mgnieniu oka, uśmiech dziecięcej radości rozchylił bladawe, ładnie zarysowane jej usta i wyprzedzając matkę o parę kroków, ze zwróconą ku niej profilem drobną, białą twarzyczką, szczebiotać poczęła, jak ptaszek w chłodny poranek promieniem słońca nagle muśnięty.

— No, kiedy mnie mama gąseczką nazwała, to już nie boję się niczego. I zobaczy mamusia, że wszystko będzie dobrze!

— Co mianowicie? — spytała matka, ubawiona widokiem zmiany tak nagle w Jagience zaszłej.

— A sos! Pokaże się, że go Maryanna zrobi bez kopru. I kaszkę także... Zobaczy mamusia!...

— Oby! Oby! — nie bez powątpiewania westchnęła matka.

Zrównały się już z domem i skręciły w bramkę żelaznych sztachet, oddzielających od ulicy obszerny, ładnie urządzony dziedziniec, z trawnikiem pośrodku, arabeską różnobarwną obrzeżonym, z zakrzewieniami po rogach, z chodnikiem do ganku doprowadzonym.

Wewnątrz domu, od progu już sieni, kolorowemi oknami oświeconej, rzucała się w oczy zamożność, połączona ze smakiem wyrobionym i z wielką o wygodę dbałością.

Świadczyły o tem barwy kobierca, zaściełającego schody, które wiodły na pierwsze piętro domu, do mieszkania właściciela wyłącznie; świadczyły kształty wazonów z roślinami ozdobnemi, oraz kanapek i stoliczków, poustawianych na załomie półpiętrza lub we wgłębieniu ścian klatki schodowej; świadczyło urządzenie przedpokoju, który był naprawdę pokojem wchodowym nie zaś wązkim i ciemnym przesmykiem. Przez drzwi, gościnnie na wszystkie strony się otwierające, widać było cały szereg pokoi dalszych, tworzących powabną dla oka perspektywę barw, świateł i linii, zharmonizowanych tak umiejętnie, że wzrok, nie zdążywszy jeszcze rozpoznać szczegółów, już się lubował wrażeniem zadowolenia estetycznego.

— Ach, jak tu ślicznie! — mawiali lub myśleli ci nawet, którzy posiadali więcej pięknych sprzętów i kosztowniej urządzone salony.

— Jak tu dobrze! — mawiali lub czuli goście i domownicy.

Istotnie — ślicznie było i dobrze. Biły tu w oczy nietylko dostatek i wytworność; pachniało tu zgodą i miłością rodzinną, zarówno jak i wielkiem przywiązaniem do domu — widomego znaku prac, zabiegów, starań podejmowanych w celu zwiększenia sumy szczęścia całej przebywającej tu rodziny.

A rodzina była to liczna, z trzech aż pokoleń złożona.

Pan Jaworzyński, dziś 70-letni już przeszło, wielką cieszący się wziętością adwokat, ożenił się był po raz pierwszy w młodym bardzo wieku i z małżeństwa tego miał córkę, od lat kilku już owdowiałą. Pani Konstancya Ubyszowa, panią Kocią zwana przez znajomych, owdowiawszy, zamieszkała z dwojgiem dzieci przy ojcu i niezmiernie zaprzyjaźniona z macochą, o parę lat zaledwie od niej starszą, chociaż miała byt niezależny, apartamencik własny i własne kółko znajomych, zajmowała jednak w domu stanowisko starszej córki, uprzywilejowane, lecz od emancypacyi zupełnej dalekie.

Przy boku też ojca i pod jego kierunkiem rozpoczynał zawód adwokacki, młodszy od pani Koci, Gustaw, który z czasem przejąć miał całą klientelę ojcowską, a tymczasem narzekał na przymus życia rodzinnego, gorącym pomimo to będąc zwolennikiem wygód i korzyści, które mu „siedzenie na kupie“ przynosiło.

Epikurejczyk z temperamentu i z zasady, pociąg miał do hulanek nieprzezwyciężony i folgował mu, ilekroć zdarzyła się sposobność po temu. Jeżeli się powstrzymywał, czynił to tylko przez wzgląd na ojca, którego bał się i szanował zarazem, przez wzgląd także na macochę, która słabość mając do „urwisa“, wstawiała się zawsze za nim do ojca, chociaż zawsze się odgrażała, że czyni to poraz ostatni.

Drugiego takiego „urwisa“’ miała we własnym bracie, także Gustawie, specyaliście nietyle od medycyny, którą przed rokiem zaledwie ukończył, ile od wodzirejstwa na balach i od zawracania swoją urodą głów panieńskich, a jeśli się trafiała sposobność, to i mężatkowskich.

„Gntkowie“, jak ich zwano w mieście i w okolicy całej, w wielkiej byli z sobą przyjaźni i razem z panią Kocią stanowili w rodzinie opozycyę — niegłośną zresztą i nader oględnie ujawnianą — przeciwko władzy, uosobionej w panu domu i ojcu rodziny.

Sprawowanie bowiem władzy i mocne trzymanie w ręku steru nawy rodzinnej, uważał pan Jaworzyński nie za przywilej swój, lecz za najświętszy z obowiązków. Łagodny i dobry, lecz do fanatyzmu religijny, z fanatyczną też gorliwością przestrzegał wypełniania dosłownego wszystkich nakazów i przepisów wiary, nie gatunkując ich na pierwsze i drugorzędne, lecz wszystkim jednakową przypisując ważność.

Podobna dogmatyczność, z konsekwencyą nieubłaganą w życie wprowadzana, wyrażała się w postępowaniu surowością, ściągała nawet na pana Jaworzyńskiego zarzut despotyzmu.

Za despotę miały go też dzieci i za despotę uważała go żona, dla której zresztą bożyszczem był i wyrocznią. Wziął ją z domu rodziców młodziutką, najmniej z dzieci kochaną, nieposażną, przywiązał ją do siebie okazywaną jej miłością, otoczył ją dostatkiem, nie wzbraniał zabaw i przyjemności, ale starszym od niej będąc o lat dwadzieścia pięć, potrafił w nią wpoić wiarę niezachwianą w nieomylność swego zdania, poszanowanie dla swego rozumu i ślepe, bezkrytyczne dla swej woli posłuszeństwo. Jak zręczny kuglarz, zeskamotował jej indywidualność i zanim się opatrzyć zdołała, uczynił ją echem swojem i odbiciem.

I taką już pozostała. Rozwinęła się umysłem, rozkwitła spóźnioną urodą pewnego typu brunetek, nabrała tej dystyngowanej pewności siebie, jaką daje obracanie się w dobrem towarzystwie oraz przeświadczenie o pewności zajmowanego w towarzystwie stanowiska, ale osią jej życia i regulatorem czynności był tylko mąż.

We wszystkiem, co z natury rzeczy usuwało się z pod jego kompetencyi, samodzielna i energiczna, obrotna i radzić sobie umiejąca, wzorową była gospodynią i panią domu. Z męża w tem biorąc przykład, a poczęści i za pobudką własnego idąc charakteru, od dzieci i od służby wymagała posłuszeństwa bezwarunkowego, nie dla siebie wszakże, lecz zawsze w imię „Pana“ lub „Ojca“.

Wyrazy te rosły w jej ustach i tak szczerze majestatem swoim jej samej imponowały, że stawały się imponującemi i dla innych, nabierały znaczenia argumentu niczem nie zwalczonego, „ultima ratio“ życiowej.

I dlatego bywały chwile, w których „koper w sosie“ następował zaraz po nabożeństwie i stawał się dla pani Jaworzyńskiej prawdziwą kwestyą stanu.

_________II

Przy śniadaniu, którego, jak się pokazało, nie zepsuła Maryanna dorzuceniem kopru do sosu, zeszła się cała rodzina.

Obok pani domu, poważnej i imponującej, lecz wzrokiem odgadującej każde życzenie męża, zasiadła strojna, pulchna i wesoła pani Kocia, z poufałością przyjaciółki „ty“ do macochy mówiąca.

Drobne, wypieszczone jej ręce gestykulowały żywo i ciągle, rumiane, ponętne usta nie próżnowały ani chwili, na przemian to rozmową, to jedzeniem zajęte, obie te czynności z jednakowem spełniając zamiłowaniem.

Bezpośrednio z panią Kocią sąsiadowali Gutkowie, stale kłócąc się od lat niepamiętnych o to, na którego z nich przypada dzisiaj kolej siedzenia tuż przy niej i przekomarzania się z nią, że na półmisku, z którego wzięła, nic już dla „profesyi wyzwolonych“ nie zostało.

Pan Jaworzyński zajmował miejsce naprzeciwko żony, szerokością stołu od niej oddzielony. Prosto się trzymający, szczupły, siwy, niegdyś zapewne tak jasnowłosy, jak dziś nią była Jagienka, lubił ją mieć przy stole obok siebie i nie ukrywał tego wcale, że w niej ma ukochanie swoje najdroższe.

Pieszczochą też była domu całego i chociaż „Gąską“ ją zwano w rodzinie, nie było w tem nic ubliżającego. Owszem, z intonacyą wyraźnie pieszczotliwą wołano na dzieweczkę tem przezwiskiem, nadanem jej przez panią Kocię, zapaloną (w tajemnicy przed ojcem) czytelniczkę romansów francuskich.

Bo już, jeżeli kto, to Jagienka w niczem nie była podobną do „pół-dziewicy“ i miano „Gąski“ uważać można było za rodzaj patentu, wystawionego jej na dziewictwo wyobraźni, na naiwność zupełnie szczerą, a tak wielką, że zdawała się nieraz graniczyć — z głupotą.

Dziesięciu lat nie miała jeszcze, gdy matka dotknięta długotrwałą chorobą, oddała ją na pensyę, a właściwie na opiekę krewnej—zakonnicy, przebywającej w klasztorze, położonym u stóp Beskidów.

Łagodne i cichego usposobienia dziewczątko wzrastało przez lat siedm pod okiem Maryi-Annunciaty, kobiety światowej niegdyś i rozumnej, lecz długim pobytem w klasztorze oderwanej od życia i uważającej zbawienie duszy za jedyną sprawę godną zabiegów chrześcijanina, a „świat“ za miejsce, w którem sprawa ta mimowolnie, lecz niechybnie przegraną być musi. Łagodnie więc i z miłością lecz z całą powagą wieku swego, położenia, oraz przez praktykę życia ustalonych już przekonań, wpajała w Jagienkę pogardliwą dla „świata“ obojętnośćiwpoiła ją tem łatwiej, że dziewczynka miękką była z natury i do milczących zadumań skłonną.

Nie znosiła blasku, wrzawy i wesołości głośnej, łatwo się więc nauczyła uważać je za wykroczenie, za zdrożność, wytrącającą duszę ze stanu błogiego skupienia, w którem dusza chrześcijańska pozostać zawsze powinna, jeżeli nie chce stać się głuchą na wezwanie Oblubieńca niebieskiego.

Na tle takiej pobożności mistycznej nadziemskimi wzlotami wysubtelnionej, wszystkie uczucia Jagienki nabrały zabarwienia specyalnego.

Silniej od innych dzieci w jej wieku odczuwając piękno przyrody, nie piękność stworzenia podziwiała, lecz objawioną w niem wszechmoc Stwórcy. Pochopna do czynów miłosiernych, a do roztrząsania sumienia przywykła, niepokoiła się pytaniem, co w niej przeważa: czy wrodzone dla nędzy i cierpienia współczucie, czy posłuszeństwo nakazowi miłosierdzia. Obowiązek czuwania nad każdem słowem uczynił ją małomówną i w wyrażeniach powściągliwą; przestrzeganie czystości myśli przyzwyczaiło umysł, z natury już niezbyt śmiały, do unikania myślenia samodzielnego, które grzechem stać się mogło.

A kształtowi istoty moralnej odpowiadała i zewnętrzność. Chód był spokojny, wzrok nieśmiały, głos przyciszony, ruchy na wodzy trzymane; zdawało się, że na całą jej, pół-dziecinną jeszcze osobę, coś, od młodości silniejszego, wkładało tłumik i hamulec.

To coś nie było jednak bez wdzięku. Nadawało Jagience cechę zupełnie osobistą, wyróżniało ją w gronie rówieśnic, podnosiło nad poziom przeciętnego podlotka.

Ani sroką nie była, ani dzierlatką, ani dudkiem: zwać ją gołębicą było za uroczyście, gołąbką — zbyt sentymentalnie, najlepiej też może pasowało do niej przezwisko „Gąski“, które i tę przytem miało zaletę, że było zupełnem à propos. Z rozmów bowiem prowadzonych przez starsze rodzeństwo oraz Gutka-wuja doleciał jej uszu wyraz „pół-dziewice“ i widocznie zastanowić ją musiał.

„Co to jest pół-dziewica?“ spytała raz Gutka-brata, którego najwięcej z całego rodzeństwa kochała.

A gdy Gutek, własnym jego mówiąc językiem, „zbaraniał odrobinę“ i nie wiedział jak jej na to odpowiedzieć, ona odpowiedziała sama sobie: „Ach, to pewno takie, co już przestały być dziećmi, a jeszcze nie są pannami dorosłemi? Takie, jak ja... prawda Gutku?“

A na to pani Kocia, z uśmiechem patrząca na zakłopotanie brata, rzekła ze stanowczością wielką: „Nie, Jagienko, takie jak ty, nazywają się jeszcze gąskami. I w rodzinie pożądańszemi są od półdziewic.

Pomimo łagodności swojej obraziłaby się może była Jagienka, ale pani Kocia, mówiąc to, przyciągnęła do siebie młodszą siostrę i ucałowała ją tak serdecznie, że Jagienka odczuła wszystko, co było w tych słowach niedopowiedzianego i odpłaciła pani Koci uściskiem.

W tem powiedzeniu młodej kobiety kryło się może trochę mimowolnego żalu, że własna jej córka, szesnastoletnia już Jaśka w żaden sposób nie może być gąską nazwana.

Śliczny to był podlotek, rozchichotany i figlarny, jak rozpieszczone kociątko wszystkim się w domu przymilający, ale zanadto sprytny, zanadto żywy i ciekawy, a jak mucha wszędobylski i wścibski! Pani Kocia chełpiła się urodą córki, cieszyła się jej szczęściem do ludzi, ale zamiast ją wychowywać, pozwalała jej rosnąć przy sobie swobodnie i bujnie, zastępując dyscyplinę moralną troskliwem baczeniem na płeć, figurę, ruchy, na salonowość układu i na umiejętność znalezienia się w towarzystwie.

Dzieckiem jeszcze była Jaśka, gdy po skończeniu lekcyi wolała iść do saloniku matki, niż bawić się z rówieśnicami. Nad własny pokój, pełen zabawek, przenosiła zawsze rozmowę gości, których wesołe grono codziennie otaczało panią Kocię w godzinach popołudniowych. Przysłuchiwała się rozmowom, śmiała z żarcików, uśmiechała się domyślnie z niedomówień, umiała wtrącić przy sposobności słówko dowcipne lub odezwać się z uwagą, dowodzącą, że nic z tego, co koło niej mówiono, baczności jej nie uchodzi.

Matkę bawiło to niezmiernie, a Gutkowie przepadali poprostu za Jaśką i nadskakiwali jej, jak dorosłej pannie. Gutek Rajski flirtował nawet z nią nie na żarty, co widząc, Gutek Jaworzyński zupełnie słuszną czynił nieraz uwagę, że Jaśce nie zaszkodziłby pobyt w owym klasztorze, w którym wychowywała się Jagienka.

Pani Kocia wzruszała na to ramionami i czyniła białemi rączkami giest, oznaczający zupełne i wesołe lekceważenie korzyści, jakie z wychowania klasztornego spłynąć mogły na Jaśkę, a Jaśka groziła wujowi paluszkiem różowym i jak pieścidełko utoczonym i zapewniała go ze śmiechem, że już dla niej zapóźno na poprawę.

— I zresztą zawsze było zapóźno — dodawała — bo ja się już urodziłam taka wesoła.

— Wesoła? Ty jesteś rozpuszczona! — przekomarzał się wuj.

— A wujaszek nie? — odcinał się nieposkromiony podlotek—wujaszek myśli, że ja nie wiem o wczorajszej „partie fine?“ To dziadzio nie wie o niczem... Ale ja! Oho!

W istocie „dziadzio“ nie o wszystkiem wiedział w domu, a już co najmniej to o tem, w jaki sposób wychowywaną była Jaśka. Zbyt zajęty, aby miał czas osobiście wglądać we wszystko, dawał tylko ogólne wskazówki postępowania i pewien był, że każdy z członków rodziny jest im ślepo posłuszny. Do głowy mu nawet nie przyszło, że córka jego może mieć poglądy odmienne od tych, które on uważał za jedynie właściwe i oburzyłby się, gdyby mu powiedziano, że te rączki, tak chętnie gestykulujące, dopuszczają się gestu lekceważenia względem tego, co on poważnem nazywał i czcigodnem.

Jaśka też w obecności dziadka, którego zresztą przy śniadaniu tylko widywała i przy obiedzie, przybierała minkę najpotulniejszego z niewiniątek i języczek trzymała na wodzy, cała na pozór oddana czuwaniu nad „czwórką“.

Składali ją czterej chłopcy, z których najstarszym był dziesięcioletni Ignaś, nadzieja rodu Ubyszów, a najmłodszym sześcioletni Jaś Jaworzyński. Dwaj starsi jego braciszkowie, ośmioletni Jędruś i Tomek, bliźniętami byli i ich to przyjście na świat, przyprawiwszy matkę o długą i ciężką chorobę, stało się powodem oddania Jagienki na pensyę, skąd przed rokiem niespełna wróciła.

W tem licznem kole rodzinnem panowała miłość i zgoda, lecz gdy się pod okiem ojca zebrało, czuć się w niem dawał przymus i skrępowanie. Powaga i dogmatyczność Jaworzyńskiego mroziły wesołość pani Koci i Gutków, nie zawsze czyste mających sumienie, imponowały żonie, trzymały w karbach Jaśkę, napełniały pobożnym lękiem serduszka „czwórki“.

Jedna tylko Jagienka, kryształowa i cicha, nie przestawała być sobą w obecności ojca. Kochała go więcej niż matkę i uwielbiała jak doskonałość wcieloną, a za każdą pieszczotę, którą otrzymała od ojca, gotowa była paść mu do nóg z wdzięcznością.

I ojciec też głaskał najczęściej jasną jej główkę, z największą tulił do piersi tkliwością tę białą dziewczynkę swoją, której pobożność i uległość wzruszały mu serce dziwną słodyczą.

Przy stole panowało z początku milczenie, przerywane tylko banalnemi uwagami o smakowitości potraw lub ich przyrządzeniu. Lubiono tu jeść dobrze i dużo, ściśle zresztą przestrzegając wszystkich postów pod względem jakości.

Dopiero gdy podano owoce, a po nich czarną kawę, pan domu przeglądać zaczął dzienniki przy jego nakryciu leżące i po niejakiej chwili rzekł, zwracając się do żony.

— Wiesz, Józiu, dowiaduję się z „Odgłosu“, że w przyszłym tygodniu będzie miał odczyt w Warszawie Gruszczyński. Twój kolega z uniwersytetu, Gustawie?

— Tak, ojcze.

— Znam go z artykułów, zamieszczanych w „Rozwoju Etycznym“. To bardzo zdolny i dobrze myślący młody człowiek i niepoślednia siła literacka. Wartoby pojechać i posłuchać?

— Zapewne — odparła żona—rozrywek umysłowych nie mamy tu wiele. Pojedziesz?

— Pojadę. I ty ze mną, nieprawdaż?

— Jak najchętniej—pośpieszyła z odpowiedzią pani Jaworzyńska, zdążywszy już skombinować, że w przyszłym tygodniu przypada właśnie pora wyprzedaży dorocznych po wielkich magazynach warszawskich.

— Zabiorę i jedną z córeczek. Która z was pojedzie?

— Ja, ojcze, nie mogę—z rezygnacyą odezwała się pani Kocia—nie mam komu powierzyć Jaśki na lekcye tańca, a przerywać ich nie chcę.

— Bardzo słusznie—potwierdził ojciec, z którego „spóźnionej naiwności“ śmiała się nieraz pani Kocia w poufnych rozmowach z Gutkami, — należy zawsze kończyć to, co się zaczęło.

Pani Kocia miała przedewszystkiem do skończenia sprowadzony niedawno transport romansów francuskich, a także i flircik, rozpoczęty z pięknym i eleganckim kolegą brata, który przychodził zabierać z lekcyi tańca siostrzyczkę i zapewne tęsknotą braterską wiedziony, zjawiał się natychmiast po rozpoczęciu lekcyi, mającej trwać dwie godziny.

Obliczyła też sobie, że nie jadąc teraz, wyrwie się do Warszawy na wiosnę i zamiast słuchać nudnego odczytu, przyglądać się pojedzie wyścigom, grać będzie w totalizatora, jednem słowem, użyje karnawału letniego.

Otrzymawszy teraz pochwałę z ust ojca, zerknęła Kocia w stronę Gutków, ci uśmiechnęli się dyskretnie pod wąsem, a pan Jaworzyński nic tego nie widząc, rad, że mu się zdarzyła sposobność podania córce obroku duchowego, znowu zwrócił się do żony ze słowami.

— To może zabierzemy Jagienkę? Jak myślisz?

A Jagienka, nie czekając na to, co matka o zamiarze ojca myśleć może, poróżowiała aż po sam brzeg włosów, gładziutko na czole przyczesanych i z ojca na matkę przenosić zaczęła błagalne, nadzieją radosną rozpromienione oczęta.

— I czego się to głupiątko cieszy? Gąska prawdziwa! — pomyślała Jaśka, która swoją niby ciocię kochając serdecznie, uważała ją jednak za istotę, znacznie mniej od niej, Jaśki, dojrzałą.

— Niech jedzie — zdecydowała matka — pozna trochę Warszawę, przedstawimy ją znajomym.

— Jako dorosłą pannę — dokończył wesoło ojciec, co słysząc, Jaśka rzuciła na dziadka wymowne spojrzenie.

Matka dała jej oczyma znak, aby była ostrożną, bo dziadek ku niej właśnie zwrócony zapytał:

— A ty, Jaśko, chciałabyś pojechać także?

— O, chciałabym, dziaduniu! Ale nie na odczyt... — wyrwało się Jaśce.

— Dlaczegóż nie na odczyt? Bardzo będzie pouczający i piękny i odniosłabyś z niego wielką korzyść. Nic nie znam pożyteczniejszego nad przyzwyczajanie myśli od młodu do zastanawiania się nad kwestyami poważnemi...

Jaśka szeroko roztwarła piwne oczy, pełne iskierek i uśmieszków, aby nadać twarzy wyraz uważnego wsłuchiwania się w „piłowanie dziaduniowe“, a pan Jaworzyński tak ciągnął dalej rzecz swoją:

— I przekonany jestem, że taki Gruszczyński, pomimo młodości swojej już chlubnie znany, zawdzięcza wczesne wyrobienie sobie wziętości i wpływu tylko temu, że od lat młodzieńczych, zamiast oddawać się płochym rozrywkom — tu spojrzał znacząco na Gutków — naginał umysł do wnikania w głębie życia duchowego i społecznego, do roztrząsania jego zagadnień i formułowania jego postulatów.

— No, ja nie wiem, czy wyłącznie o tem myślał Gruszczyński—wtrącił Gutek, który wybornie pamiętał wspólne hulanki i wnikania w głębie życia... nie duchowego wcale.

Ale ojciec, nie zwracając uwagi na słowa syna:

— Przekonany też jestem, że będzie to jeden z ludzi najbardziej wpływowych — mówił dalej — że ujmie w rękę ster życia moralnego swojej epoki. Era odrodzenia religijno-etyczego, w którą wstępujemy obecnie, liczyć go będzie do najwybitniejszych swoich działaczy!

— Zdaje mi się, że ojciec przecenia zdolności Gruszczyńskiego, a zwłaszcza wartość jego moralną—odezwał się Gutek. Nie jest to inteligencya twórcza...

— W dziedzinie etyki nic stwarzać nie potrzeba—przerwał mu ojciec żywo. Etyka chrześcijańska, a o innej mowy być tu nie może, stanowi całokształt skończony i ściśle zwarty w sobie. Nakazy jej nie tyle potrzebują objaśnień, ile wskazówek, ułatwiających wprowadzenie ich w życie. Wprowadzenie dokładne i dosłowne.

— Najskuteczniejszą z wskazówek będzie chyba przykład życia, ściśle odpowiadającego nakazom owej etyki — zauważył Gutek.

— Niewątpliwie. A Gruszczyński prowadzi podobno życie wzorowe. Dowiadywałem się o to, bo interesuje mnie ten młody człowiek, tak mało podobny do ogółu młodzieży dzisiejszej. Gorliwie wypełnia obowiązki religijne...

— Odkąd został adwokatem konsystorza, a raczej odkąd zaczął czynić starania, aby nim zostać—przerwał Gutek.

— Nie wiem odkąd, wiem jednak, że je wypełnia—odrzekł ojciec z żywością. Mówili mi o tem bardzo czcigodni kapłani, zbudowani jego pobożnością. Przykładny jako syn, sumienny w sprawowaniu obowiązków zawodowych, oddany pracy i nauce.

— Tak: na stronie, na pokaz wystawionej, niema żadnej plamki.

— Sam Bóg widzi głąb sumień: ludzie sądzą po czynach. A nie zaprzeczysz chyba: że to „Bractwo wzajemnego umoralniania“, w którem pracuje tak gorliwie, ten wpływ, jaki przez to osiąga na zepsute pospólstwo wielkomiejskie, przynoszą pożytek niezaprzeczony i tak wielki, że pokrywa z lichwą krzywdę, wyrządzoną może jednostkom przez drobne, nikomu niewiadome wykroczenia. Wyrozumiałym na nie być trzeba.

— Przypomnę to kiedyś ojcu — zażartował Gutek.

— Nie przypominaj zbyt często — w tym samym tonie odparł mu ojciec — bierz przykład z Jagienki; ta wyrozumiałości nie potrzebuje.

I pieszczotliwie pogłaskał ją po twarzy, a ona, ująwszy cienkimi paluszkami rękę ojcowską, z miłością przylgnęła do niej ustami.

— Ba! Nie każdemu dano być gąską. Prawda, Jaśko?

I zwrócił się z uśmiechem do siostrzenicy, która, nie namyślając się długo, odparła z udaną dobrodusznością:

— Hm! Pewno, że nie... To zależy od wujaszków.

I słowa swoje akcentując figlarnym, wiele mówiącym uśmiechem, żywo zerwała się z miejsca, bo właśnie pani domu dała hasło wstawania od stołu.

_________III

Świat literacki warszawski dużo sobie obiecywał po zapowiedzianym na drugą połowę postu odczycie młodego adwokata Gruszczyńskiego.

Współpracownik pism katolickich, rozgłośny działacz na polu filantropii, inicyator ruchu etycznego, socyalista chrześciański, założyciel „Bractwa wzajemnego umoralniania“, „Ogniska czci Przenajświętszej Dziewicy“, oraz różnych stowarzyszeń i kółek religijno-społecznych, Gruszczyński od lat paru silnie zajmował sobą opinię.

Różni różnie sądzili o rzutkim i żądnym rozgłosu młodzieńcu. Nie wszyscy wierzyli w jego szczerość: niektórzy pomawiali go nawet o obłudę, zarzucali mu, że z pobożności, zawsze dobrze u nas widzianej, robi sobie reklamę, tem skuteczniejszą, iż pod sztandar, którego obrońców przerzedził materyalizm, zaciąga bojowników nowych, wezwanych w imię demokratycznego współczucia dla nędz społecznych.

Faktem było, że zasady, których rzecznikiem się obrał, głosić jął dopiero po wyjściu z uniwersytetu, gdy przekonał się, jak zdobycie klienteli trudną jest rzeczą dla człowieka zdolności miernych, a pozbawionego przytem tego oparcia, jakiem są stosunki i wyższe położenie towarzyskie.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: