Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Romans Marty - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
30 listopada 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
24,99

Romans Marty - ebook

Sytuacja rodzinna i finansowa panny Marty jest nie do pozazdroszczenia. Ojca brak, a bezrobotna matka nie stroni od alkoholu i męskiego towarzystwa. Dziewczyna w wieku 17 lat podjęła pracę w kancelarii adwokata Kwiatkowskiego. Jej szef jest mężczyzną stanu wolnego, ale wobec pracownicy zachowuje bezpieczny dystans. Często odwiedza go jego kuzyn - młody literat Podsoński. Mężczyzna jest nastawiony na zabawę i pragnie czerpać z życia samą przyjemność. Jego zuchwałość imponuje Marcie.

Kategoria: Romans
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-87-280-5038-5
Rozmiar pliku: 638 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I.

Kwiatkowski stał oparty plecami o piec w swojej ubogiej kancelaryi adwokackiej, palił papierosa i gawędził z młodym literatem, Podsońskim, swym dalekim kuzynem; to jest, nie tyle gawędził, ile słuchał, uśmiechając się od czasu do czasu to sceptycznie, to znów z pobłażaniem w miarę, jak młody człowiek brnął w najróżniejsze i coraz to dziwaczniejsze sofizmaty. A mimo, ze słowa Podsońskiego dziwnie obco i po literacku brzmiały w tej brzydko urządzonej kancelaryi, Kwiatkowski słuchał ich z przyjemnością, poddając się chętnie czarowi ich młodocianego optymizmu. Podsoński zaś chodził po pokoju, giestykulował żywo rękami, zatrzymywał się przed swym kuzynem i patrząc mu w oczy perorował zawzięcie, podczas gdy jego nerwowe dłonie, zda się gładziły słowa, podkreślały i podrzucały je w powietrze nakształt różnobarwnych kul, których rzucaniem popisują się żonglerzy. W kącie pokoju, schylona nad arkuszem papieru, pisała szybko pisarka Kwiatkowskiego, panna Marta, młoda, cicha, 19-letnia panienka.

— Trzeba rozróżnić ludzi wolnych od niewolników — mówił Podsoński. Nigdy nie należy o tem zapominać. Właśnie, mimo wszystko, co tak zwanej równości bełkocą filozofowie — idealiści, zawsze były i będą te dwie rasy: wolnych i niewolników. Są ludzie, którzy nawet w niebie będą myli podłogi, jak mówi Andrejew. Taka jest już ich organizacja duchowa.

— Więc jakże? — przerwał mu Kwiatkowski. Ma się im może głowy golić lub chodzić po świecie w szarych chlamydach niewolniczych?

— O, jakiżeś ty powierzchowny! — zdumiał się Podsoński. Ezop był niewolnikiem a duchem, czyż nie był jednym z najwolniejszych na świecie?! Ludzie wolni...

— Możebyś ich bliżej i ściślej określił?

— No więc ludzie żyjący w zgodzie ze sobą i tylko przed sobą odpowiedzialni — nie, nie, to nieściśle, mniejsza z tem. Otóż ci ludzie poznają się po spojrzeniu, po uśmiechu, czują się wzajemnie na odległość... i nie potrzebują tego, boć przecie nigdy na nikogo się nie oglądają, odznak domagają się tylko niewolnicy, którzy muszą wiedzieć, kogo należy im słuchać a komu mają prawo rozkazywać... Rozumie się, że dla tych ludzi obowiązek jest czemś świętem, może być nawet, z ich punktu widzenia, ich wzniosłą tragiedją, pozatem jednak...

— Przepraszam cię, a czy ty sam nie odczuwasz braku jakiego obowiązku, jego potrzeby?

Podsoński uśmiechnął się.

— Bynajmniej. Tego sentymentalizmu wyzbyłem się już dawno. Mam pewne obowiązki wobec siebie, a mam je dlatego tylko, że chcę je mieć, że mi się tak podoba.

— No, nie wiem, o ile twoje twierdzenia można brać na serjo.

— Ja w nie wierzę.

— A pewno, ale to niczego nie dowodzi. W każdym razie zazdroszczę ci twej łatwości tłomaczenia sobie wszystkiego.

— Wierz mi, mówię bez zarozumiałości: tylko barbarzyńcy spostrzegają na swej drodze trudne do rozwiązania problemy życiowe lub psychologiczne. Patrz, literatura grecka nie wydała powieści psychologicznej, nie śniło się o niej wcale poetom Odrodzenia. Świadomość własnego silnego życia była dla nich pewnikiem. Barbarzyńca naodwrót nie wie czem jest ani czy wogóle jest. Barbarzyńca zastanawia się nad swojem prawem do życia. Nie ufa ani sobie ani życiu. Nie, nie, nie; wogóle śmieszni są barbarzyńcy, te wszystkie Ibseny, Björsony, Tołstoje. Przed życiem nie można stać jak przed jakimś sędzią... trzeba je kochać, trzeba się niem cieszyć... trzeba mieć w sercu wielką radość...

— A skąd ją wziąć?

— No, narodzić się z nią trzeba, niezawodnie, ale można dojść do niej i zapomocą pogodnej mądrości. Widzisz, słońce trzeba mieć w mózgu.

— Powiedz raczej, że trzeba być skończonym egoistą...

— Nie, trzeba tylko być egoistą szczęśliwym. Człowiek szczęśliwy jest znacznie lepszym od nieszczęśliwego, jest duchowo bogatszym, może znacznie więcej dać...

— Czyli obowiązkiem każdego człowieka byłoby dążenie do szczęścia?

— Niezawodnie. Dążyć do szczęścia znaczy dążyć do doskonałości. Radość powinna być najważniejszym motywem życia, rozkosz jego najświętszym celem.

— Frazesy!

Podsoński wzruszył ramionami.

— Jakiś ty dziwny! Spojrzyj na takiego Cezara Borgię lub Ludwika XIV!! Mieli wszystko, czego tylko dusza zapragnąć moźe, mogli żyć i używać dowoli, a przecież było w nich coś, co im ani chwili spokoju nie dało! Dążenie do władzy, do potęgi. Jestem przekonany, że gdyby ciebie zrobiono królem, byłbyś conajmniej bardzo zakłopotany... Potęga, władza nie nęcą cię... bo nie pochodzisz z rasy królów — aha? Widzisz, zamałe serce masz, i dlatego rozkosz królów jest ci niedostępną...

— Za to ty z rasy królów pochodzisz!...

— Może być, może być! Nie wiem dobrze, ale królewską duszę chciałbym mieć! Niezawodnie! Chciałbym być bardzo dobrym, módz być bardzo dobrym i dużo dawać... I nie dziwię się Ludwikowi XIV-temu. Chciałbym być słońcem...

— Proszę cie, napisz to wszystko, ale nie zawracaj ludziom porządnym głowy. Panna Marta nie może spokojnie pisać...

Podsoński mimowoli obrócił się ku pisarce.

Siedziała pochylona nad biurkiem ale z głową zwróconą ku niemu. Rysów jej twarzy, odwróconej od lampy, nie było widać, tylko jasne, trochę rozburzone włosy połyskiwały wokół jej głowy świetliście.

— Przeszkadzam pani? — spytał machinalnie Podsoński.

— Nie, już skończyłam.

Podsoński chciał coś powiedzieć, ale naraz umilknął i zamyślił się.

— A ten kontrakt kupna przepisany już, panno Marto? — odezwał się Kwiatkowski.

— Tak. Muszę tylko przeczytać, poprawić...

Wstała, przeciągnęła się lekko i wyszukawszy w pobliskiej szafie jakiś papier, usiadła znowu za biurkiem.

— Pani źle siedzi — rzekł po chwili Podsoński. — Kołysze się pani na krześle, garbi zanadto...

— Nie mogę inaczej...

— Uciska pani klatkę piersiową i psuje pani sobie oczy — chciał powiedzieć Podsoński, ale powstrzymał się.

— Tak się to wszystko łatwo mówi — zaczął Kwiatkowski. — Życie trzeba brać takiem, jakiem ono jest. A jest — smutne.

— To zależy — mruknął bezmyślnie Podsoński.

— Nie. To jest fakt. Życie jest i smutne i bardzo twarde. Oczywiście dla każdego, kto na nie patrzy trzeźwo, nie po literacku, poważnie. Co innego teoryjki, mój drogi, a co innego codzienny, szary, pospolity trud... obowiązek... powołanie... W twoich teorjach to tylko pojęcia filozoficzne, ale w życiu to skały prostopadle, przed którymi człowiek staje jak wryty i które na wszystko swój cień rzucają...

Podsoński lubiał kuzyna i rozmawiał z nim chętnie, ale w tej chwili zniecierpliwił się. Głos adwokata brzmiał tak szaro, blado... słowa „trud“, „praca“, „odpowiedzialność“ ściekały mu z warg ciężkie i monotonne jak krople deszczu dzwoniące o blaszaną rynnę. Mówił — a literat myślał o czem innem. Zrobiło mu się pusto i zimno.

— Eskimosi nie mogą patrzeć w południowe słońce, to się rozumie — dumał — Kultura przychodzi z południa. A i Boga z południą na północ przyniesiono, wiadoma rzecz. Barbarzyńcy służyli w legjonach, ale nic więcej. Można nimi orać cały świat, bo są silni i wytrzymali, ale żyć nie umieją... A ja jestem tu między nimi — pragnieniem szczęścia spętany...

— O tak! — rzekł po pewnej chwili — Życie jest istotnie bardzo ciężkie. Powtarzamy to bez końca, bezustannie, kołyszemy się tem do snu—ale.—

Ziewnął.

— Ale ja tu nie poto przyszedłem. Co robisz wieczorem?

— Nic.

— Więc może byśmy co wymyślili, bo i ja nie mam nic do roboty.

— Poszedłbyś do teatru?

— Nie. Cóż to za przyjemność? To już wolę kinematograf...

— Dziwię ci się.

— A tobie ja się wcale nie dziwię. Między nami mówiąc pędzisz życie tak nudne, że w teatrze możesz się bawić... Ja kinematograf wolę... A propos... Niedawno widziałem walkę byków...

— E, aranżowaną zapewne dla zdjęć...

— Wcale nie! Najprawdziwszą w świecie walkę byków... Widać było krwawe plamy na piasku...

— Fuj! Krew! Jakże można na to patrzeć!

— O! Znowu barbarzyńca! Lękasz się widoku krwi? Dlaczego?

— Działa mi to na nerwy!

— A wiesz czemu? Właśnie dlatego, że w tobie wszystkie dzikie, krwiożercze instynkty nie wygasły. Nie myśl, że to dowód kultury. Człowiek kulturalny patrzy na krew spokojnie, na nerwy mu to wcale nie działa, bądź pewny... Krwi boją się tylko dzikie zwierzęta i barbarzyńcy... na jej widok drży w nich wszystko, bo nie wiedzą, czy nie wybuchną...

— Bardzo przepraszam, ale patrzenie na takie rzeczy, bawienie się niebezpieczeństwem i męką drugich dowodzi tylko braku wszelkiej kultury...

— Jesteś w błędzie. Myślisz, że „Hamlet“, „Otello“ są mniej krwawe od walki byków? A dramaty Ibsena to nie męka, nie straszne szamotanie się bezbronnego serca ludzkiego w sieci przeznaczenia? Różnica jest tylko ta, żė podczas gdy Gabryel Borkman, Rosmer czy jakiś tam Solness są ludźmi słabymi i szpetnymi, torreadorzy są silni i piękni! Ach, gdybym ja mógł być torreadorem! Życie! U stu djabłów, marnujemy je przecież dla lada nędznego głupstwa! A tak się dziś o nie obawiamy, że już z samego strachu wcale nie żyjemy! Dać życie dla zabawy ludu, mój złoty, znacznie to piękniejsze, mądrzejsze i użyteczniejsze niż zmarnować je dla jakiegoś naszego morału lub nudnego „obowiązku“. Wiesz, całą duszą zazdrościłem tym banderillosom i piccadorom! Oni sami znajdują w tej walce najwyższą rozkosz. I to jest całkiem naturalne. Głupia, nudna męka życia zredukowana jest na arenie do swej najpierwotniejszej postaci. Jest byk—dziki, bezwzględny i ślepy jak przeznaczenle i człowiek, piękny, zdrów, gibki, śmiały. Niema zadnych bzdur, procesów psychologicznych. Sława—choćby chwilowa — albo śmierć. Może być coś piękniejszego? Wiesz, widziałem torreadora — espadę. Mówi się, że łatwo zabić szpadą bezbronne zwierzę. Trzeba to widzieć. Widzisz, jest tylko jedno miejsce nad okiem, w które uderzyć wolno. I jedynie w to miejsce trafiwszy można byka zabić. Największa wprawa i zręczność nie mogą dać gwarancyi, że w danej chwili trafisz w czaszkę cwałującego na ciebie z impetem zwierzęcia. Espada zwodził byka — wreszcie błysk — zwierzę zachwiało się i runęło na ziemię. Gdybyś widział minę espady! Gdybyś widział pański ruch, z jakim obcierał swą krótką klingę i jego lekkie skinienie głowy, jego uśmiech, którym dziękował za oklaski! A tu dokoła kilkudziesięciotysięczny tłum i tysiące kobiet, które go uwielbiały, ubóstwiały, boć przecie to w tej chwili najpiękniejszy samiec z całej Barcelony!

— Ale cóż temu winno zwierzę?

Podsoński rozśmiał się głośno.

— Jeśli wolno byka zabić na sztukę mięsa to czemuż nie miałby człowiek prawa zabić go dla tak rozkosznej emocyi tysięcy.

— Co innego potrzeba.

— A czyż rozkosz nie jest potrzeba, jak i jedzenie? „Panem et circenses“ wołali Rzymianie i mieli rację. Zresztą, co tu dużo gadać. Zabił—widać miał prawo.

— Etyka bandytów!

— A czyż człowiek wobec zwierząt nie jest bandytą? Nie, śmieszny jesteś. Więc idźże między byki, spróbuj je uświadomić, zrób byczą ligę i jazda! Na ludzi! Może ci się uda! Założyłbyś „bycze“ cesarstwo!

Podsoński zaśmiał się tak szczerze, że nawet panna Marta mu zawtórowała. I Kwiatkowski uśmiechnął się.

— Więc pójdziesz ze mną do kinematografu?—namawiał literat.

— Nie, to bardzo męczy oczy. Pójdziemy gdzie na kolację a potem na jaką muzykę...

— Chodźmy do szantanu!

— Do szantanu? Nie lubię tych wszystkich kabaretów, szantanów i innych nor tym podobnych. To takie ordynarne...

— Co jest ordynarne? Ładna, zgrabna, dobrze zbudowana dziewczynka w pstrych trykotach, to ordynarne? Śliczny dekoltażyk biały, to ordynarne?

— Dajże spokój, tej nędznej pornografii nie nazwiesz chyba artystyczną produkcją!

— Jaki „fajny“, patrzcie państwo! A cóżeś ty jest może artystyczną produkcją? Możeś ty godny zabawiać się wyłącznie w towarzystwie Artemidy-Łowczyni i jej dziewic niepokalanych. Ludwisiu, Ludwisiu, jesteś ogromnie komicznym typem! Otóż właśnie pójdziemy du szantanu!

— Ostatecznie pójść mogę, ale z góry jestem przekonany, że się będę nudził.

— Wolna wola. Ja zaś będę się bawił znakomicie. Więc? Masz jeszcze co do roboty?

— Nie! Panna Marta gotowa?

— Owszem, proszę pana.

— Może pani już iść. A jutro niech pani przyjdzie trochę wcześniej, bo ja rano muszę być w sądzie.

Podczas gdy Kwiatkowski wydawał polecenia, Podsoński przypatrywał się dziewczynie.

Była to drobna, bardzo zgrabna blondynka o bardzo miłych rysach twarzy i wielkich zielonawobłękitnych oczach. Miała mialutkie ręce i stopy. Z Kwiatkowskim rozmawiała swobodnie i nawet poufnie. Ubrawszy się, pożegnała się i wyszła.

— Wcale ładna — zauważył po jej wyjściu Podsoński.

— Niczego, niczego! — mruknął Kwiatkowski niechętnie.

— A jakżeż, stosunki dobre? — pytał literat mrugając okiem.

Kwiatkowski oburzył się.

— Wstydź się! Zwierzę z ciebie! Fuj, jakieżto obrzydliwe! Wszędzie wietrzyć tylko miłostki i miłostki!

— Bój-że się Boga, cóż w tem obrzydliwego! Dziewczyna ładna, młoda, toć to najpiękniejszy dar boski.

— Daj mi spokój! Oczywiście, ty na mojem miejscu nie zostawiłbyś jej w spokoju. Korzystałbyś z przewagi, jaką daje stanowisko, jej zależność... oczywiście; korzystałbyś...

— No, to kwestja... może być, że posługiwałbym się i innymi środkami, choć szczerze mówiąc... kto wie...

— Et, nie blaguj. Już ja cię znam.

— Być może — odpowiedział spokojnie Podsoński.

— Widzisz, to takie biedactwo.

— Powiedz otwarcie, może się w niej kochasz?

— Nie! Dlaczego? Czyż dlatego, że obok mnie siedzi jakaś młoda, nieszpetna dziewczyna, muszę się w niej zaraz kochać lub pragnąć jej? Czy po za samicą nie można w kobiecie widzieć człowieka?

— Ach, taak!

— Ta niepohamowana zmysłowość oburzać musi!

— No, skoro cię to oburza.

— Chciejże mnie zrozumieć, Widzisz, to biedna dziewczyna. Gołe to, matka nie chce nic robić, ojciec, jak mówią, w Ameryce. Inna byłaby może na jej miejscu dawno postarała się o jakiś lżejszy a przyjemniejszy zarobek... zwłaszcza, że matka, jestem pewny, sprzedałaby córkę lekkiem sercem... Stara ma jakiegoś kochanka, alfonsa... Ten drań gra w karty, i wyciska z kobiety co tylko może... Marta łamie się z tem wszystkiem i pracuje u mnie. W najlepszym wypadku, z tem co tu i owdzie dostanie od „stron“, z doucer’ami i t. d. zarobić może najwięcej jakich 40—50 rubli. I z tego żyje ona i matka. — Trzeba to chyba do stu piorunów uszanować, nie? Pocóż jej krzywdę robić? Popatrz-że się, biedactwo nigdzie nie chodzi, nie bywa, z ludźmi się nie widuje...

— Ile ona może mieć lat?

— Osiemnaście, najwyżej dziewiętnaście! Młodziutkie to jeszcze... a godne lepszego losu...

— No, a jakżeż dalej?

— Niby, co dalej?

— Jakie ją życie czeka?

— Jakie?

Kwiatkowski zamyślił się.

— Albo ja wiem? W najgorszym wypadku będzie siedziała u mnie. Jak mi pójdzie lepiej może dostać 60—do 80-ciu rubli...

— I tak całe życie; do jakich 40-stu lat?

Kwiatkowski wzruszył ramionami.

— Być może, że się jej trafi jaka partja. Może wyjdzie za mąż.

— Za kogoś, kto żeni się dlatego, że się ożenić musi. Czyli, innaczej mówiąc, kucharka za małżeńskim kontraktem?

— No, więc cóż ma być? Życie jest smutne.

— O tak, życie może być bardzo smutne. A ty... nie masz zamiaru żenić się z nią?

— Dajże spokój! — zaśmiał się Kwiatkowski.

— Dlaczego? Byłoby to zupełnie rozsądnem. Dasz jej lepsze warunki życia, a wzamian za to miałbyś bezpłatną pisarkę no i kobietę zaufaną...

— Naprzód, to jest nonsensem, bo jakbym się z nią ożenił, to by nie mogła być u mnie pisarką, powtóre ona niema żadnych pieniędzy, a bez tego ja się żenić nie mogę, a po trzecie — nie odczepiłaby się odemnie jej matka, a takiej teściowej ja sobie zupełnie nie życzę.

— Więc ty nie jesteś zaangażowany pod żadnym względem?

— Oczywiście. Byłoby to z mojej strony jawnem szaleństwem. A przytem... Marta nie zajmuje mnie! — jest mi kompletnie obojętną... Ale cóż ciebie może to wszystko obchodzić?

— Mnie? Nic. Pytam o nią dlatego, że ją przed chwilą widziałem... No, pytam...

— Może masz jakie zamiary?

— Zamiary?

Podsoński wzruszył ramionami.

— Co za zamiary? Chodzę do ciebie prawie codziennie od pół roku przynajmniej i dziś dopiero zauważyłem ją. Ot, zgadało się.

— Bo powiem ci prawdę, że byłoby to z twojej strony bardzo nieładnie! Zrobiłbyś jej krzywdę...

— No, krzywdy nikomu robić nie należy — odpowiedział Podsoński zdmuchując popiół z papierosa.

––––––––––II.

Martę owionął niemiły wilgotny chłód mglistego wieczoru. Przykre uczucie zimna przenikało ją do szpiku kości. Biegła szybko, wymijając przechodniów, nie widząc nic, prócz białego blasku latarń elektrycznych, migocących mdło wśród gęstej mgły.

Jeść się jej chciało, a do domu było daleko. Wczoraj oddała matce ostatnie pieniądze, nie miała nawet na tramwaj.

Szła szybko, ale droga zdawała się nie mieć końca.

Nie nęciły jej dziś wystawy sklepów, przed którymi kiedyindziej wystawała po kilka minut, obliczając ich wartość, pożytek, zestawiając z nich do najmniejszych szczegółów zaciszny i miły jakiś kącik. Jedynie w ten sposób mogła sobie wyrobić jakieś słabe wyobrażenie o zbytku i wygodach, bez których inni ludzie obejść się nie mogą. Jej życiowe potrzeby zadawalniały się zupełnie starymi wynalazkami i sposobami; maszyna do szycia była w jej domu najbardziej nowoczesnym wynalazkiem. Ludzie mówili o balonach i aeroplanach, podczas gdy ona — nie przyznałaby się nigdy do tego—do dziewiętnastego roku życia nigdy jeszcze nie miała sposobności do korzystania z kolei żelaznej, ona, dziecko wielkiego miasta. Ale tak się już złożyło, a jej życiem kierował tylko zbieg okoliczności.

Było jej dziś jakoś bardzo smutno. W pustych, trochę ciemnych uliczkach rozkładały się jakieś czarne cienie. Tu i owdzie rozlegał się przyśpieszony krok przechodnia, lub pies jakiś szczekając wybiegł z bramy. Ale nie to sprawiało na Marcie niemiłe wrażenie; gniotła ją jakaś pustka wewnętrzna. Chodziła tędy codziennie dwa razy od tylu lat, a miała wrażenie, jakby szła tędy po raz pierwszy. Tak jej było obco i smutno.

Uczucia tego doznawała bardzo rzadko. Zwykle była wesoła. Głodna i zmęczona śpieszyła do domu, zjadała kolację, rozmawiała przez chwilę z matką, czytała coś lub szyła i szła spać, ciesząc się z odpoczynku.

— Co mi się stało? — myślała po drodze.—Potrzeba mi pieniędzy? Prawda, powinnabym sobie kupić nowy kapelusz. Ale to po pierwszym. Zresztą, cóż na tem zależy! Ostatecznie, jedzenia też nie braknie, bo sklepikarka da na kredyt, zapłaci się po pierwszym. Może zapomniałam o jakim terminie w kancelarji? Nie, wszystko napisane. A może-m tylko poprostu zmęczona, głodna? Z pewnością. Nic innego...

A przecież mimo wszystko miała szczerą ochotę usiąść na bruku i zalać się łzami. Broniła się im, jak mogła, ale im prędzej szła, tem gwałtowniej cisnęło się jej w gardło jakieś łkanie.

Bez tchu prawie wpadła w bramę domu.

Na brudnych, ciasnych schodach przestraszył ją kot, który wyskoczywszy z ciemnego kąta, potężnymi, cichymi susami pomknął na górę.

Krzyknęła i chwyciła się poręczy.

Ale po chwili oprzytomniała i zwolna zaczęła spinać się po stromych schodach.

W małej kuchence przyjęła ją matka niemem skinieniem głowy. Siedziała bezczynnie na kufrze obok kuchennego stołu, na którym było widać brudny kieliszek i flaszeczkę z wódką. Nie wykręcona, mała lampka kuchenna rzucała mętne, brudne światło na ściany zawieszone obrazami świętych.

Marta była przyzwyczajona do tego widoku. Matka piła i już dawno nie taiła się z tym przed nią. Nie była to kobieta zła, o tem Marta dobrze wiedziała, była tylko słaba, nie miała szczęścia w życiu, które nieraz obrzuciło ją błotem. Ale dziś wstręt ją zdjął na widok tej kobiety młodej jeszcze i zdrowej, a tak przytępionej i zobojętniałej na wszystko, wyjąwszy najgrubsze i najpospolitsze użycie.

— Mama pije a pieniędzy na inne rzeczy nie ma, rzekła z wyrzutem, rozbierając się.

Matka zwróciła na nią swe wielkie zielonawe oczy; kiedyś mogły być miłe, żywe i wesołe, ale dziś, przekrwione, mętne, szkliste, tliły się słabo i bezmyślnie.

— Gdyby mama wiedziała, jak mama wygląda! — strofowała ją córka. — Dwie krwawe plamy zamiast oczu, jak rany!

— Jak rany — powtórzyła matka obojętnie zachrypłym głosem. — Cóż tam oczy! Ale usta mam pełne, do pocałowania...

— Fe, mamo!

— Dlaczego? Cóż to, myślisz, że tylko ciebie całować można? Mnie nie? Ho ho, niejeden wolałby mnie od ciebie. Cóż to, takie chuchro! Ja to co innego! Kobieta jestem, jak kamień, co się nazywa!

Uderzyła się ręką po udzie.

— Słyszysz? Jak dzwon!

— Niech mama da spokój. Jeść mi się chce.

— Jeść? Masz tam w szafie... kolację. Ale herbaty nie ma. Pieniędzy jakich nie przyniosłaś?

— Skąd!!

— Skąd? Gdybym ja tylko na twojem miejscu była, to jużbym ja wiedziała skąd... hoho! Ale cóż z taką gadać... głupią...

— Nie wstyd mamie?

— A no cóż, wstyd, to jeszcze nie to najgorsze, nie... I gorzej bywa.

Coś w Marcie drgnęło. Chciała wybuchnąć, krzyczeć, płakać, skarżyć się, obejmując czyjeś kolana... ale naraz złamało się w niej coś i jakby osłabiona usiadła na krawędzi łóżka, trzymając bezmyślnie kapelusz w rękach.

— No i cóż tak siedzisz, co? — spytała matka po chwili.—Rozbierz się, zjedz i idź spać. Niema co siedzieć po próżnicy.

— Nafta jest w lampie?

— Skądby się wzięła. Tyle co tu widzisz. Poco ci lampa? Idź spać.

— Chcę jeszcze czytać chwilę...

— Jest tam kawałek świecy... wystarczy... A cóż, kolacji nie chcesz?

— Nie.

— Nie, to nie. Zjem ja.

— A niech mnie mama nie zapomni jutro obudzić.

— Nie bój się, nie, nie zapomnę.

Marta wyszła do tak zwanego „mieszkalnego“ pokoju. Stały tam pozostałe z dawnego ogniska domowego resztki mebli, stara sofa, dwie szafy, komoda, stół pokryty ażurową serwetą i kilka wyściełanych krzeseł. Tu sypiała Marta sama, bo matka wolała spać w kuchni.

W pokoju było zimno i niegościnnie. Czuło się, że całymi dniami nikogo w nim niema.

Marta zaświeciła świeczkę i nie zdejmując żakietu usiadła przy stole.

Sięgnęła machinalnie po leźącą obok otwartą książkę, położyła ją przed sobą i — zapatrzyła się w płomień świecy.

Cóż czytać? O kim? O jakichś księżniczkach, margrabinach, drących w gniewie chusteczki koronkowe takiej ceny, że ona, Marta, nie mogłaby ich opłacić kilkumiesięczną pracą? O szczęśliwych i nieszczęśliwych kochankach, owych słodkich lub demonicznych Arturach, Adolfach, Ernestach i Henrykach? O tym całym świecie, którego nawet we śnie nie umiała sobie wyobrazić? O tych jakichś balach dziwnych, maskaradach, o całem tem życiu tak dziwnie pstrem, rojnem i bogatem, a tak ponętnem, że ona wszystko dałaby za jeden jego miesiąc i chętnie zgodziłaby się zginąć tak jak „Wielka Iza“ lub „złotowłosa Bianka“, gdyby choć jeden dzień mogła przeżyć tak jak one całe życie.

Zbudził ją jakiś szmer. To matka dreptała w pantoflach po kuchni, nucąc sobie jakąś pieśń kościelną. Słychać było jej ciężkie, nierówne kroki, skrzypnięcie drzwi od szafy, brzęk naczynia ustawianego. Po chwili zatrzaśnięto drzwi i zamknięto na klucz. Ktoś szedł na dół po schodach.

— Znowu po wódkę poszła — przemknęło Marcie przez myśl.

Wstała i zaczęła chodzić po pokoju.

Czuła się ogromnie nieszczęśliwą.

Nędzna świeczka migoce na stole, tląc się bladym płomieniem. Wszystkie sprzęty spowija gruby cień. Czai się po kątach, za każdym krzesłem, za szafami, za łóżkiem. Jakby czyhały na nią jakieś złe, czarne myśli, jakaś trwoga niejasna, niepewność. A jak daleko sięgnie myślą wstecz, zawsze widzi taki pokój, te sprzęty ciężkie, twarde, kanciaste, zmrok kryjący się po kątach i świeczkę lub tanią lampkę na stole. To było słońce jej dzieciństwa, jej młodości. A w dzień? Dlaczego nie mieli nigdy mieszkania tak jasnego, aby odbijało choćby odblask słońca? Rzecz dziwna, ale ona, Marta, nie pamięta nigdy promienia słonecznego w swoim pokoju. Nawet w kancelarji, w tym posępnym, szarym pokoju błyśnie czasem złoty grot, rozpali ciemne tapety na ścianach; rozzłoci, rozgrzeje zmierzch. Tu — nigdy. Marta nie może sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek w oknach ich mieszkania były jakie kwiaty. Z całą pewnością twierdzi, że nigdy kwiatów nie było. Nie byłoby ich komu podlewać. A przecież kilka fuksyi, laków, wazonik myrtu lub rezedy tak pięknie ubrałyby okno.

Takie kwiaty czasami ślicznie kwitną. Szczególnie fuksye, purpurowo-fioletowe, płonące, wesołe...

Jeśli jej się kiedy poszczęści, to już ona będzie wiedziała, jak sobie życie urządzić. Może kiedy wygra jaki los, a może trafi jej się dobra partja. Wtedy będzie chciała mieszkać za miastem. W malutkiej willi o ogromnych oknach z lustrzanemi szybami. Musi to być gdzieś niedaleko gościńca, aby było widać jadące do miasta wozy chłopskie. I kolej musi być niedaleko, aby ona, Marta, mogła czasem popatrzeć na lecący gdzieś daleko pociąg białym dymem owiany i pomyśleć: Skąd on leci? Co mi wiezie? Może jakieś nowe sny lub nie przeczuwaną nigdy radość?—Oczywiście naokoło willi musi być mały ogródek, zielonym żywopłotem otoczony, poprzecinany białemi ścieżynkami, wijącymi się ozdobnie wśród klombów kwiatowych. A w ogródku pełno kwiatów: gwoździki białe i czerwone, wielkie, puszyste lewkonie, bratki żółte, czarne i błękitne, rezeda, tulipany wielkie niby barwne świece wśród grząd płonące, a w środku zielonych aksamitnych gazonów, krzaki róż wielkich, wonnych, pełnych, różnobarwnemi baniami szklannemi ubrane. I naturalnie jaskółki nad oknem. W zimie cisza, spokój lśniący, jakby wyszlifowany gościniec, a wokoło szeroka, cicha, biała równia, zaś nad nią niezgłębione przestworza bladego błękitu niebios, czasem długo płonące krwawo-złote zorze a czasem bezdenna czarna głąb, prósząca na ziemię srebrzyście-białym puchem śnieżystym. Lecz wiosną i latem świegotanie ptastwa wśród krzewia, brzęk muszek i owadów, iskrzący się taniec rozpląsanych nad kwiatami motyli, woń silna i świeża w powietrzu drgającym od roziskrzonych barw przepychu... W niedzielę, gdy mieszczanie na wózkach, dorożkach i rowerach wysypaliby się za miasto, ona, w miękkiej, białej, flanelowej sukni (nigdy jeszcze nie miała białej, flanelowej sukni, a to się tak ładnie układa) z poza ciemno-zielonego żywopłotu przyglądałaby się odpoczywającym wśród zieleni rodzinom, rozigranym, wystrojonym dzieciakom różowym, bladym i wychudłym panienkom flirtującym z sentymentalnymi kawalerami i mamom poważnym, bacznie śledzącym młodych, a wszyscy oni pytaliby się zdziwieni: Któż to ta dama w białej sukni, tam, wśród tego ślicznego ogródka? Może jaka hrabina lub księżna, taka piękna, dystyngowana i smutna...

Gdzieś za ścianą rozległy się dźwięki fortepianu. Instrument był stary, rozbity, rozstrojony, ale głos jego, jakby przefiltrowany przez mury, brzmiał dość przyjemnie i cicho. Ktoś grał starego, sentymentalnego walca, którego zapewne grywał kiedyś w młodości i grał go przez cale życie i grał teraz, któż wie, co wspominając!... I Marta go znała, a słuchając go w tej chwili miała takie wrażenie, jakie ma człowiek, gdy w starej pożółkłej książce znajdzie zasuszony liść róży. Karty książki pożółkły i kto wie czy nie obumarły już palce, które je przewracały, a ten zasuszony listek mówi, ze kiedyś była wiosna, piękna, rozkochana — i minęła i blaski jej pogasły, wonie wywietrzały, przebrzmiały ptasie poświsty, a tylko nikłe i blade wspomnienie pozostało a wargi mimowoli szepczą: Była wiosna! Była wiosna!

— Smutno! — pomyślała Marta.

A dlaczego? Mam co jeść, mam dach nad głową, mam gdzie spać, mam się w co ubrać. Mogłoby mi być znacznie gorzej a może mi być tylko lepiej. Więc czegóż chcę? — pyta się dziewczyna. — Czy nęcą mnie zabawy, towarzystwo, teatr? Zapewne, ale żyć przecież bez nich można... A jednak...

Stanęła przed przed półką z książkami. Były tu pozszywane starannie odcinki z gazet, powieściowe dodatki, cieniutkie tomiki kiepskiego papieru pokrytego niewyraźnym drukiem — a w tych żółych rulonach wystrzępionych feljetonów caly jej świat, świat pełen kłamstwa, sztucznych świateł, sztucznych uczuć i wzruszeń i sztucznych zachwytów, świat, który nie istniał nigdy nawet w głowie autora, który go opisywał, a którym karmić się muszą tysiące biednych serc palącą tęsknotą życia trawionych.

— Czyż dla mnie nikt książki nie napisze?— pomyślała Marta.

Uśmiechnęła się. Komuż-by się chciało pisać dla niej? I o czem? Co mogło zająć ją, która tak mało wiedziała i rozumiała?

A możeby samemu pisać książkę? Nie książkę, ale pamiętnik? O tem, co nikogo innego nie obchodzi, prócz niej samej. O nieszczęścIu, matki, o sobie samej, o życiu, o ludziach, których spotyka... Prawda, nie wiele miała z nimi do czynienia. Ten i ów ją zaczepił, tamten list przysłał, a wszyscy kłamali, mizdrzyli się tak śmiesznie... potem będzie pisała o kancelaryi, o sprawach, z jakimi się tam poznaje, o różnych, różnych ludziach... I o tym, jak się do kancelarji dostała... To doskonałe... Przeczytała inserat, ubrała się jak mogła najlepiej i poszła przedstawić się Kwiatkowskiemu... To było przed trzema laty, miała 17-ty rok... Kwiatkowski przyjął ją grzecznie ale nieufnie... Zmierzył ją tymi czarnymi oczami i spytał, wiele ma lat. Skłamała, naumyślnie skłamała, ale tak, jak żadna kobieta skłamać-by nie chciała. Powiedziała, że kończy 19 lat. A on uwierzył, oczywiście, nie mógł przypuszczać, że ona kłamie. I jak go się bała z początku! Z tą bladą, żółtawą twarzą, pokrytą gęstym, czarnym zarostem wyglądał tak poważnie, surowo. . tak mało mówił, nigdy się nie śmiał, o kobietach wyrażał się tak lekceważąco... Bała się go, ale po pewnym czasie zauważyła, że on się jej boi...

Zamyśliła się.

Kwiatkowski jest naprawdę dobry człowiek. Niby-to bardzo szorstki i ostry, udaje takiego właśnie z tej przyczyny, że jest nieśmiały i łagodny. Niby-to gniewa się o lada co, zwłaszcza jeśli Marta się spóźni — a jak tu się nie spóźnić, jeśli się tak daleko mieszka, — udaje, że krzyczy, irytuje się, ale niech mu się tylko wyrwie jakieś słówko ostrzejsze, już traci na cały dzień humor. Sam jej podwyższył penję — nigdy go o to nie prosiła — sam uważa, aby „strony“ pamiętały o niej, a ileż to razy przyniósł jej, tytułem wynagrodzenia za jakąś pracę, to rękawiczki ciepłe, to szalik, to znów jakąś szpilkę do kapelusza. Dobry, śmieszny człowiek... A jak mu ta kancelarja z początku nie szła!.. Nie było nic do roboty... Wtedy długie godziny przesiadywał przy niej i opowiadał jej, jakto on chciał być kiedyś literatem, jakto pisywał do gazet, jak chciał napisać taki wielki dramat — tylko że zadużo studjów trzeba było do tego robić a on nie miał czasu, — nle, wogóle bardzo dobry człowiek, tylko trochę śmieszny.

Podsoński jest zupełnie inny, tylko nie taki dobry. Przedewszystkiem jest na swój sposób i przystojny i elegancki. Eleganckim nie można go właściwie nazwać, bo nie dba o siebie. Ale dość tylko spojrzeć na niego, widzi się odrazu, że gdyby chciał, mógłby być bardzo szykownym. Kwiatkowski mówi, że Podsoński jest lampart, że się niszczy. Nie widać tego po nim. Czasem jest niewyspany, ale musi być bardzo silny. Ma takie długie, suche, chłodne ręce i takie śmiałe ruchy. Co prawda, jest trochę niegrzeczny, źle wychowany. Tak długo chodzi prawie co dzień do Kwiatkowskiego, a ledwie że się jej raczył przedstawić. Prawie jej nie widzi. Trudno, wielki człowiek. Kwiatkowski twierdzi, że Podsoński jest bardzo zdolnym poetą... Jestto w każdym razie dziwny człowiek. Nie tylko dziwny, ale prawie dziki... Niczego się nie wstydzi, mówi tak jak myśli, zupełnie inaczej niż wszyscy ludzie... Przyjdzie do kancelarji, siądzie na krześle jak na koniu, ćmi papierosy i opowiada. O wszystkiem. Co mu ślina na język przyniesie. Raz przyszedł i opowiadał o ślizgawce. — „Wy głupi ludzie — to jego sposób mówienia — siedzicie tu i gnijecie w tej dziurze. A tam inni żyją. Wiecie? Chodzą sobie na ślizgawkę. Lód taki lśniący, srebrzysty, przechodzi w taki zimny błękit a potem na końcu widnokręgu w ognistą purpurę. Niebo jasne, pogodne, zorze się palą na zachodzie, a tu i owdzie już gwiazdy migocą, jak srebrne gwoździe w niebo wbite. A wesołe chłopaki, na świeżo wyczyszczonych, lśniących łyżwach, mkną po lodzie, niby na złotych płomieniach... I pary też, naprzód pochylone, przyciśnięte do siebie... A tam znów za ręce się trzymając całe towarzystwo wesołe leci. Chłopcy, panienki... Mocno się, za ręce trzymają, o, mocno, śmieją się głośno, policzki im się palą a łyżwy zgrzytają po lodzie... dżżż... dżżż... — I tak sobie to powiedział, od niechcenia, jakby mówił: niema tu gdzie zapałek? — a ją, choć nigdy się nie ślizgała, zdjęła chętka pójść raz na lód.

Albo przyjdzie wieczorem do kancelaryi. Roboty wbród, mecenas się śpieszy, krząta, a Podsoński mówi: Ubieraj się, zamknij budę, idziemy!— Człowieku, ja nie mam czasu!—Czego? Czasu? — pyta Podsoński, jakby me dosłyszał. — Dajże spokój, na te głupstwa zawsze dość czasu. — I żeby mecenas bronił się nie widzieć jak, musi ustąpić. Nie, żeby Podsoński me znosił oporu. Przeciwnie, nie stara się nawet nikogo przekonywać. Powie swoje zdanie spokojnie, ale z taką miną, że mu nie można nie wierzyć.

— I co on teraz robi, naprzykład? — myśli Marta.

Napróżno. Nie może sobie tego wyobrazić. Gdyby się nawet przypuściło to najgorsze, przypuśćmy, że Podsoński flirtuje z jakąś szansonetką, nie może w tem być nic złego. On się, bawi. Śmieje się — i wówczas śmieją się wszyscy. Nie, tego nie można sobie wyobrazić... Widok Kwiatkowskiego trzymającego w objęciach jakąś kobietę, byłby jej niezawodnie wstrętnym. Podsoński, choćby nawet widziała, że wychodząc do niej, właśnie co tuliłby do siebie jaką dziewczynę, nie straciłby zupełnie w jej oczach. Co najwyżej zostałby może na jego kamizelce jaki włos... a ten włos należałoby zdjąć i rzecz skończona...

— A cóż mnie właściwie to wszystko może obchodzić? — pyta się Marta sama siebie. — Pan Podsoński jest poetą, żyje wesoło, bawi się, kręci się zapewne koło pięknych i bogatych kobiet, a mnie ledwo widzi. I co z tego? Cóż my mamy wspólnego?

Świeca gasła.

Marta zaczęła się szybko rozbierać.

— Trzeba mieć słońce w mózgu! — przypomniało się jej naraz zdanie Podsońskiego.

— Już też on dziwnie mówi! — pomyślała wślizgując się do zimnego łóżka.—Jak można mieć słońce w mózgu?

— Mój Boże, a jutro trzeba przed ósmą wstawać! Kiedyż ja się wyśpię!—narzekała usypiając.

––––––––––III.

Minęło kilka mglistych dni. Na świecie było beznadziejnie ciemno i szaro.

Kwiatkowski ponury, żółty jak pergamin, zdenerwowany i zgryźliwy, biegał do sądu, podrażnionym głosem wydawał Marcie rozporządzenia tak złośliwie skonstruowane, że musiała pytać go o objaśnienia, co znów pociągało za sobą gderania, jednem słowem zły był jak wszyscy djabli. Trzaskał drzwiami, rozbił szkiełko od lampy, odprawił z kwitkiem jakiegoś klienta. Nie uspokoił się nawet wówczas, gdy Marta, do ostateczności doprowadzona, urządziła mu scenę obficie łzami okraszoną. Jej to ulżyło; spłakała się, uspokoiła i chlipiąc nosem z zaczerwienionymi powiekami siedziała pochylona nad papierem. Wbrew wszelkiemu oczekiwaniu nie sprawiło to jednak na Kwiatkowskim najmniejszego wrażenia.

Podsoński nie pokazywał się zupełnie.

Jednego dnia — było to wieczorem, tuż przed zamknięciem kancelaryi — wpadł naraz Kwiatkowski. Nie zdejmując kapelusza z głowy, zapytał już we drzwiach:

— Podsońskiego tu nie było?

Marta, która właśnie wkładała kapelusz i trzymała szpilkę w rękach, odpowiedziała mu przeczącym ruchem głowy.

Kwiatkowski zrobił kilka niezdecydowanych kroków.

— No, wie pani — jęknął zakłopotany.

— Co takiego?

— Właśnie, że nie wiem.—Ten idjota, warjat, kretyn! — wybuchnął naraz z irytacją.

— Co się stało?

— Alboż ja wiem! Zniknął! Zginął! Zwiał! Nigdzie go niema! Byłem i u niego w domu. Ani śladu!

— Może dokąd wyjechał?

— Oczywiście, że wyjechał. Rzecz w tem tylko dokąd!

— No, wyjechał to i wróci!

— Ba!

Kwiatkowski zapalił papierosa i rozpiąwszy futro i usiadł na sofce.

— Wie pani co? Ja pani wszystko powiem. W końcu... Może pani co poradzi... Niech pani sobie siądzie...

— Nie, dość siedziałam... Niech pan mówi...

Stanęła przy nim i oparłszy się o poręcz sofki patrzyła mu w oczy ciekawie.

— Otóż taka sprawa!—zaczął mówić Kwiatkowski. — Kiedyś tu poszliśmy razem na kolację, a potem, te... do szantanu. Henryk się uparł, wie pani, niema rady... Wszystko pięknie, byliśmy w jaknajlepszych humorach... naraz zjawia się na scenie jakaś szansonetka... owszem, niczego sobie... brunetka ładna, duże czarne oczy, kocia mina, koci głos, białe trykoty... bardzo zgrabna, to prawda... Coś, tego, owego, kuplety po węgiersku, pies ją rozumiał, jakieś tam „juchalala, juchalala diń diń diń“ — owszem. Patrzę na Henryka — rozpłomieniony! Powiada: znajoma! Dobra znajoma! Znam ją z Wiednia!

— Kto? Pan?

— Skądże! Henryk! Gdzież znów ja! Mówi: Na kolację musimy ją zaprosić, wypada. Przyznam się pani i mnie ta węgierska śliwka dość się podobała, więc nie opierałem się. Przytem poznała Henryka, kłaniała mu się z estrady. Zaprosiliśmy ją — przyszła. Więc, rozumie się, kolacja, wino, zabawa, widzi pani, opuśćmy tu zasłonę — drogo mnie to kosztowało... A przytem, pod koniec, pokłóciliśmy się z Henrykiem — taak, i to jest najważniejsze...

— A o cóż to-ście się panowie pokłócili?

— E, wie pani, tego to już pani nie powiem. Dużo-śmy pili... przyczyna była błaha...

— W białych trykotach...

— Fe! W porządnej, przyzwoitej sukni wieczorowej! Ale wogóle pani nie powinna się nawet pytać o takie rzeczy...

— Więc cóż dalej...

— Co dalej? Nie wiem. Widzi pani, Henryk jest bardzo gwałtowny, dziwaczny... Cóż tu obwijać w bawełnę... obiecał tej „śliwce“, że się z nią ożeni. .

Marta osłupiała.

— Jakże pan może coś podobnego przypuszczać! — zawołała po chwili. — Pan Podsoński z jakąś tam —

— Tak-by się zdawało! Pani go nie zna. To warjat! Oczywiście o jakiemś żenieniu się niema mowy. „Śliwka“ nie zechce... Toć Henryk psa utrzymać-by nie mógł, a cóż dopiero mówić o żonie... Ona to dobrze wie...

— Więc o cóż idzie?

— No, cóż! Awantura! Rozhulał się chłop, zaangażował zanadto, zabrnął w głupstwa. Nie wiem, jak się z tego wycofa...

Kwiatkowski był szczerze zaniepokojony. Siedząc ną sofce w niedbałej pozycji z wyciągniętymi przed siebie krótkiemi nogami ssał munsztuk zgasłego papierosa i mówił nerwowo, trąc dłonią czoło. Marcie wydała się śmieszną ta cała historja z „węgierską śliwką“ a widok tego poważnego człowieka o tej ponurej, żółtej twarzy gęsto czarnym zarostem okolonej, frasującego się takiemi drobnostkami, rozweselił ją do tego stopnia, że nie mogąc się powstrzymać, parsknęła głośnym śmiechem.

Kwiatkowski zirytował się!

— I mów tu z kobietami! Powiem pani teraz całkiem poważnie: Wszystkie kobiety są płytkie, powierzchowne stworzenia, bez odrobiny serca, bez mózgu —

Zgniewał się.

— Niech to djabli wezmą!

Zerwał się z sofki i zaczął biegać po pokoju.

— Trzeba zrozumieć, panno Marto, że tu idzie o podrażnioną głupią ambicję ludzką, o tak zwany fałszywy wstyd. Henryk pokłócił się ze mną o szansonetkę — no więc i ja jestem winien, jestem, psiakrew — ale, choć przyczyna była marna, pokłócił się na serjo, zwłaszcza, żeśmy byli obaj troszkę tego... I on, żeby mnie sforsować, wyrżnął taki ultra kabotyński kawał... z tą miłością, z tem małżeństwem, rozumie pani? A bojąc się teraz śmieszności, będzie chciał urządzić tragedję... W tem zaś może się zanadto zagalopować... a że jest warjatem, może zrobić jakie głupstwo...

— Jakie?

— Cóż ja wiem? To mnie właśnie irytuje! Nigdzie go nie mogę znaleść!

— Może wyjechał?

— A może! Ale dokąd? Poco? Czy sam?

— Tak pan mecenas sądzi?

Zamyśliła się.

— A to możliwe — dodała po chwili.

— Widzi pani! W tem sęk! Pani niema wyobrażenia, co to znaczy! Pani nie wie do czego tacy ludzie pod wpływem pewnego rodzaju kobiet są zdolni! Niema łajdactwa, któregoby się nie dopuścili.

— Czyżby pan Podsoński był tak słabym człowiekiem?

— Kto wie, czy to można nazwać słabością. Jak pani uważała, on nie ma skrupułów ani przesądów. W zwykłem, normalnem życiu nic to nie szkodzi. Ot, teorje! Ale w wyjątkowych okolicznościach u ludzi tego rodzaja teorja zmienia się w praktykę... Tacy nie cofają się przed niczem...

— Pan myśli, że i pan Podsoński?..

— Naturalnie! On przedewszystkiem! Pani go nie zna! To dziki człowiek! Warjat! Opętany melancholik — chorroba! — rzucał się Kwiatkow ski — Uëbérmensch! — warczał akcentując to słowo przesadnie na drugiej zgłosce od końca — Indywidualista!

— No, dobrze, ale w takim razie cóż zrobić?

— Albo ja wiem?! — wzruszył rozpaczliwie ramionami.

— Hm. W końcu skąd pan mecenas może wiedzieć, że pan Podsoński zrobi co niewłaściwego?

— Kochana panno Marto! Pan Podsoński w życiu swojem nie zrobił jeszcze ani jednej rzeczy właściwej...

— Ale co może mu grozić?

— Co? Oto: narobi kupę błazeństw, rozumie pani, furja go przejdzie, zawstydzi się sam przed sobą, dostanie moralnego „katzenjammeru“ i w łeb sobie strzeli.

— To niemożliwe!

— Co? Samobójstwo? U niego? Jemu to jakby chleb z masłem zjeść! Co pani wie! A że to niby trochę przezemnie, więc jestem niespokojny...

Marta zmartwiona milczała.

— Ot, widzi pani, jaki chytry! I jeszcze mnie w to wszystko wplątał.

Stanął przed nią.

— Ale niepotrzebnie pani to opowiadam. Urzędowe godziny minęły, powinna pani iść do domu... Ubierać się, ubierać prędzej!

Podał jej żakiet.

— Pan mecenas też wychodzi?

— A pójdę, będę łaził po knajpach, może się Henryk zaszył gdzie w jaką norę i pije.

Zaklął przez zęby.

Wyszli na ulicę.

Kwiatkowski szedł oczywiście po prawej stronie Marty i nie tylko, że nie podał jej ramienia, ale wsadziwszy ręce w kieszenie, szepcąc szybko, trącał wciąż Martę i wpychał na ścianę. Zwykle tak chodził, zapatrzony przed siebie, z miną człowieka szukającego wśród tłumu kogoś, kto właśnie zginął mu z oczu. Marła szła długimi krokami, kołysząc się po łobuzowsku w biodrach i rozstawiając szeroko nogi. Żywy ruch miejski rozweselił ją.

— Więc pan sądzi, że pan Podsoński jest zdolny do wszystkiego? — spytała po jakimś czasie.

— Podsoński? Tak. Sam nie wiem, skąd mu się to wzięło, on jest formalnie nieobliczalny. Naczytał się, widzi pani, jakichś historyi, czy co... Nie wiem, jak to pani powiedzieć... Zdaje się, że niema spokojniejszego od niego człowieka... a tymczasem, to istny warjat...

— Nie rozumiem doprawdy.

— Wyjaśnię pani na przykładzie. Uważała pani, że trochę kuleje? — Na prawą nogę...

— Tak.

To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: