Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Ruchomy cel - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Seria:
Data wydania:
24 sierpnia 2021
Ebook
19,99 zł
Audiobook
24,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
19,99

Ruchomy cel - ebook

Pierwsza część serii Rossa Macdonalda, uchodzącej za swoistą klasykę amerykańskiego kryminału. Główny bohater, detektyw Lew Archer, prowadzi skomplikowane śledztwa, rozwiązując kolejne makabryczne intrygi i wdając się przy tym w niejedną niebezpieczną potyczkę z przestępcami.

Pod błękitnym niebem Kalifornii żyje się jak w raju. Piękna pogoda, piękni ludzie, zachody słońca nad oceanem... A jednak, luksusowe wille w Los Angeles kryją w swoich murach mnóstwo brudnych tajemnic.

Detektyw Lew Archer angażuje się w sprawę porwanego milionera. Życie starszego, żonatego bogacza wydaje się poukładane i spokojne, jednak z czasem okazuje się, że to tylko pozory. Wraz z rozwojem śledztwa, Archer odsłania kolejne mroczne sekrety zaginionego mężczyzny, jego podejrzane relacje z kobietami, a nawet kontakty z sektą.

Z czasem przestaje być jasne, komu grozi większe niebezpieczeństwo - temu, który zaginął, czy tym, którzy usiłują go odnaleźć.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-87-262-7944-3
Rozmiar pliku: 484 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ 1

Taksówka skręciła z autostrady U.S. 101 w kierunku morza.

Droga pętlą opasywała podnóże brunatnego pagórka i nikła w kanionie porośniętym karłowatymi dębami.

– To jest kanion Cabrillo – powiedział kierowca.

Jak okiem sięgnąć, nie widać było domów.

– Ludzie tutaj mieszkają w jaskiniach?

– Też coś. Posiadłości są nad oceanem.

Minutę później poczułem zapach morza. Za kolejnym zakrętem znaleźliśmy się w przybrzeżnej strefie chłodu. Napis na tablicy przy drodze głosił: „Własność prywatna. Zezwolenie na przejazd może być w każdej chwili cofnięte”.

Karłowate dęby ustąpiły miejsca rzędom palm i cyprysowych żywopłotów. W przelocie migały tryskające wodą spryskiwacze na trawnikach, obszerne białe werandy, dachy kryte czerwoną dachówką i zaśniedziałą miedzią. Rolls-Royce z kociakiem za kierownicą przemknął koło nas niczym podmuch wiatru, wywołując uczucie nierealności.

Bladobłękitna mgiełka w dolnym kanionie przypominała dymek, jaki wydzielają tlące się banknoty. Nawet morze, widziane poprzez ten opar, wydawało się czymś drogocennym – było jasnoniebieskie i wypolerowane jak kamień: lity klin w wylocie kanionu. Własność prywatna: gwarantowany trwały kolor; nie ogranicza „ego” właściciela. Nigdy jeszcze Pacyfik nie sprawiał wrażenia tak małego.

Skręciliśmy na drogę dojazdową między dwoma stojącymi na straży cisami i pokluczywszy chwilę w sieci prywatnych szos wydostaliśmy się nad ocean, głęboki i rozległy, sięgający aż po Hawaje. Dom stał na urwistym zboczu skalnym, zwrócony tyłem do kanionu. Był długi i niski. Skrzydła, zbiegające się pod kątem rozwartym, wskazywały na morze jak masywny biały grot strzały. Za zasłoną krzewów błysnęła biel kortów tenisowych, zamigotała niebieskawa zieleń basenu.

Taksówkarz zakręcił na wachlarzowatym podjeździe, zatrzymując wóz koło garaży.

– To tutaj mieszkają jaskiniowcy. Wejdzie pan drzwiami dla służby?

– Nie zadzieram nosa.

– Mam zaczekać?

– Chyba tak.

Na kuchenną werandę wyszła tęga kobieta w niebieskim płóciennym kitlu i patrzyła, jak wysiadam z taksówki.

– Pan Archer?

– Tak. Czy pani Sampson?

– Nazywam się Kromberg. Jestem tutaj gospodynią. – Uśmiech przemknął po jej pobrużdżonej twarzy jak promień słońca po zaoranym polu. – Może pan zwolnić kierowcę. Feliks odwiezie pana do miasta, jak pan skończy.

Zapłaciłem taksówkarzowi i zabrałem torbę z tylnego siedzenia. Stałem lekko zakłopotany trzymając ją w ręku. Nie wiedziałem, czy praca zapowiada się na godzinę, czy na miesiąc.

– Zaniosę torbę do schowka – zaproponowała gospodyni. – Chyba nie będzie panu potrzebna.

Poprowadziła mnie przez kuchnię, lśniącą od chromu i porcelany, do hallu, chłodnego i sklepionego jak w klasztorze, a stąd do kabiny, która za naciśnięciem guzika podjechała na pierwsze piętro.

– Wszelkie nowoczesne udogodnienia – przemówiłem do jej pleców.

– Musieli zainstalować windę po wypadku pani Sampson z nogami. Kosztowała siedem i pół tysiąca dolarów.

Jeśli to miało mnie uciszyć, rzeczywiście poskutkowało. Zapukała do drzwi po przeciwnej stronie hallu. Nikt nie odpowiedział. Zapukała raz jeszcze i wprowadziła mnie do wysokiego białego pokoju, zbyt dużego i pustego, żeby mógł należeć do kobiety. Nad imponującym łożem wisiał obraz przedstawiający zegar i mapę, a na toalecie leżał damski kapelusz. Czas, przestrzeń i seks. Wyglądało to jak Kuniyoshi.

Pościel była zmięta, ale łóżko puste.

– Proszę pani! – zawołała gospodyni.

Odpowiedział jej opanowany głos:

– Jestem na tarasie. Czego chcesz?

– Przyszedł pan Archer... ten pan, po którego pani depeszowała.

– Poproś go tutaj. I przynieś mi jeszcze kawy.

– Wyjdzie pan oszklonymi drzwiami – wskazała je oddalając się gospodyni.

Pani Sampson podniosła wzrok znad książki, kiedy się pojawiłem. Na wpół leżała na szezlongu, zwrócona plecami do przedpołudniowego słońca, owinięta ręcznikiem. Obok stał fotel na kółkach, ale nie sprawiała wrażenia inwalidki. Była bardzo chuda i smagła, spieczona na tak ciemny brąz, że jej ciało wydawało się twarde. Wyblakłe włosy, poskręcane na wąskiej głowie w drobne loczki, przypominały kulki bitej śmietany. Wiek miała równie trudny do określenia jak figurka wyrzeźbiona z mahoniu.

Opuściwszy książkę na brzuch, podała mi rękę.

– Słyszałam o panu. Millicent Drew mówiła, że jej pan pomógł rozwieść się z Clyde’em. Nie powiedziała właściwie jak.

– To długa historia – odparłem. – I wstrętna.

– Nie uważa pan, że Millicent i Clyde są odrażający? Ci esteci! Zawsze podejrzewałam, że jego kochanka nie jest kobietą.

– Nigdy nie myślę o moich klientach. – Z tymi słowy zaprezentowałem jej mój chłopięcy uśmiech, troszkę już znoszony.

– Ani pan o nich nie mówi?

– Ani o nich nie mówię. Nawet z moimi klientami.

Jej głos brzmiał dźwięcznie i czysto, ale śmiech zdradzał chorobę, w wibracjach wyczuwało się lekką gorycz. Zajrzałem jej w oczy, w oczy strwożonej, chorej istoty kryjącej się pod powłoką pięknego brunatnego ciała. Spuściła powieki.

– Proszę, niech pan siada. Dziwi pana pewnie, dlaczego go wezwałam. A może nie dziwi się pan także?

Usiadłem na leżaku obok szezlonga.

– Dziwię się. Nawet snuję domysły. Zajmuję się głównie rozwodami. Jak pani widzi, jestem szakalem.

– Oczernia się pan. I nie mówi pan jak detektyw, prawda? Cieszę się, że wspomniał pan o rozwodach. Chciałabym na wstępie wyjaśnić, że nie chodzi o rozwód. Zależy mi na trwałości mojego małżeństwa. Bo, widzi pan, zamierzam przeżyć męża.

Nie odezwałem się, czekając na ciąg dalszy. Jej brązowa skóra, widziana z bliska, była szorstkawa, lekko przywiędła. Słońce chłostało miedziane nogi pani Sampson, okładało mnie po głowie. Paznokcie u rąk i nóg miała pomalowane na ten sam krwawy kolor.

– Tym razem mogą przetrwać nie najsprawniejsi. Wie pan zapewne, że jestem pozbawiona władzy w nogach. Ale mam o dwadzieścia lat mniej od niego i zamierzam go przeżyć. – Gorycz zakradła się do jej głosu, brzęcząc jak osa.

Dosłyszała ją i przełknęła jednym haustem.

– Upał jak w piecu, prawda? To nie jest w porządku, że mężczyźni muszą nosić marynarki. Proszę ją zrzucić.

– Nie, dziękuję.

– Jest pan bardzo dobrze wychowany.

– Noszę rewolwer na szelkach. I wciąż jeszcze się dziwię. W swojej depeszy wspomniała pani Alberta Gravesa.

– On pana polecił. To jeden z adwokatów Ralfa. Może pan porozmawiać z nim po lunchu na temat honorarium.

– Nie jest już prokuratorem okręgowym?

– Nie jest od zakończenia wojny.

– Robiłem coś dla niego w roku czterdziestym i czterdziestym pierwszym. Nie widzieliśmy się od tej pory.

– Mówił mi. Mówił mi, że pan umie odnajdywać ludzi. – Przesłała mi uśmiech olśniewający bielą, drapieżny, nieoczekiwany w ciemnej twarzy. – Umie pan odnajdywać ludzi, proszę pana?

– „Zaginione osoby” brzmi lepiej. Czy mąż pani zaginął?

– Właściwie nie zaginął. Po prostu wybrał się gdzieś sam lub w towarzystwie. Szalałby ze złości, gdybym się zgłosiła do Biura Osób Zaginionych.

– Rozumiem. Chce pani, żebym go odnalazł, jeśli to będzie możliwe i zidentyfikował towarzyszące osoby. I co potem?

– Niech mi pan tylko da znać, gdzie i z kim przebywa. Resztę zrobię sama. – Choć jestem taka chora – dopowiedziała lekkim tonem skargi – chociaż nie chodzę.

– Kiedy odjechał?

– Wczoraj po południu.

– Dokąd?

– Do Los Angeles. Był w Las Vegas... mamy tam pod miastem dom na pustyni... ale wczoraj po południu poleciał do Los Angeles z Alanem. Alan to pilot. Ralf wymknął mu się na lotnisku i wyruszył gdzieś sam.

– Dlaczego?

– Chyba dlatego, że był pijany. – Pogardliwie odęła czerwone wargi. – Alan mówi, że pił.

– Pani zdaniem ruszył w miasto? Często mu to się zdarza?

– Rzadko, ale wtedy idzie już na całego. Zatraca hamulce, kiedy wypije.

– Hamulce moralne?

– Tak jak każdy mężczyzna, prawda? Ale nie o to mi chodzi. Traci hamulce w kwestiach finansowych. Zalał się parę miesięcy temu i podarował górę.

– Górę?

– Calutką, z domkiem myśliwskim.

– Kobiecie?

– Chybabym to wolała. Dał ją mężczyźnie, ale źle się pan domyśla. Świątobliwemu z Los Angeles, z długą siwą brodą.

– Wygląda na litościwą duszę.

– Ralf? Wściekłby się ze złości, gdyby go pan tak nazwał w oczy. Zaczynał od poszukiwań nafty na własną rękę. Zna pan ten typ, pół człowiek, pół aligator, trochę potrzask na niedźwiedzia, ze skarbonką zamiast serca. Taki jest na trzeźwo. Ale mięknie pod wpływem alkoholu, a przynajmniej tak było ostatnimi laty. Po paru drinkach chce być znów małym chłopcem. Rozgląda się za człowiekiem o cechach macierzyńskich czy ojcowskich, żeby mu wycierał nos, osuszał łzy i dawał w skórę, kiedy jest niegrzeczny. Brzmi to okrutnie? Jestem po prostu obiektywna.

– Tak – odrzekłem. – Chce pani, żebym go odnalazł, zanim podaruje komuś następną górę. – Żywego czy umarłego, pomyślałem; ale nie byłem jej psychoanalitykiem.

– Jeśli jest z kobietą, oczywiście to mnie zainteresuje. Będę chciała wiedzieć o niej wszystko, bo nie mogłabym się wyrzec takiego atutu.

Ciekaw byłem, kto jest jej psychoanalitykiem.

– Ma pani na myśli jakąś określoną kobietę?

– Ralf mi się nie zwierza... znacznie silniejsza więź łączy go z Mirandą niż ze mną... a nie mam warunków, żeby go śledzić. Właśnie dlatego angażuję pana.

– Mówiąc bez ogródek – powiedziałem.

– Ja zawsze mówię bez ogródek.ROZDZIAŁ 2

W otwartych drzwiach ukazał się filipiński służący w białej kurtce.

– Przyniosłem kawę, proszę pani.

Postawił srebrną zastawę na niskim stoliku obok szezlonga. Był drobny i żwawy. Proste czarne włosy przylegały do małej, okrągłej głowy jak tłusta polewa.

– Dziękuję ci, Feliksie. – Traktowała służbę łaskawie albo zgrywała się przede mną. – Napije się pan?

– Nie, dziękuję.

– Może ma pan ochotę na drinka?

– Nie przed lunchem. Jestem detektywem nowego typu.

Uśmiechnęła się popijając kawę. Wstałem i podszedłem do balustrady od strony morza. W dole terasy opadały długimi zielonymi stopniami na skraj urwiska, które ostro zbiegało ku brzegowi.

Usłyszawszy plusk za rogiem domu wychyliłem się przez poręcz. Na górnej terasie znajdował się owal zielonej wody w obramowaniu niebieskich kafli. Dziewczyna i chłopak bawili się w berka, prując wodę jak foki. Dziewczyna ścigała chłopca. Pozwolił się złapać.

W tym momencie przemienili się w mężczyznę i kobietę, a pełna ruchu scena zastygła w słońcu. Poruszała się tylko woda i ręce dziewczyny. Stała za nim, oplótłszy go w pasie ramionami. Palcami dotykała żeber łagodnie jak harfistka, wczepiona w kępkę włosów pośrodku piersi. Twarz ukryła za jego plecami. Mina mężczyzny wyrażała dumę i gniew, jakby był ślepym posągiem z brązu.

Uwolnił się z uścisku i odsunął na bok. Ukazała się jej twarz, obnażona, niesłychanie wrażliwa. Ramiona dziewczyny zwisły, zdawałoby się pozbawione celu. Usiadła na krawędzi basenu machając nogami w wodzie.

Ciemnowłosy młodzieniec skoczył z trampoliny robiąc półtora obrotu. Ona nie patrzyła. Krople skapywały z koniuszków jej włosów jak łzy i spływały na piersi.

– Nie jadł pan lunchu? – zawołała do mnie pani Sampson.

– Nie.

– Wobec tego lunch na trzy osoby w patio, Feliksie. Ja zjem tutaj, jak zwykle.

Feliks skłonił się i zamierzał odejść, lecz go zatrzymała.

– Przynieś fotografię pana Sampsona z mojej gotowalni. Musi pan wiedzieć, jak on wygląda, prawda?

Twarz w składanej skórzanej ramce była nalana. Mężczyzna miał rzadkie siwe włosy i skłopotane wargi. Gruby nos usiłował wyglądać zuchwale, znamionował zaś najwyżej upór. Obrzmiałe powieki były zmrużone, policzki porysowane zmarszczkami, a uśmiech martwy i wymuszony. Widywałem takie uśmiechy w kostnicach na sztucznej twarzy śmierci. Przypomniał mi, że zestarzeję się i umrę.

– Biedaczek, ale należy do mnie – powidziała pani Sampson.

Feliks wydał cichy odgłos, który mógł być prychnięciem, chrząknięciem lub westchnieniem. Nie przychodziło mi na myśl nic, co mógłbym dorzucić do jego komentarza.

Podał lunch w trójkątnym patio wyłożonym czerwonymi kaflami, między domem a zboczem wzgórza. Stok nad umacniającym murem był porośnięty gęstym kobiercem bluszczu, ageratum i płożącej się lobelii, które spływały w dół nieprzerwaną niebieskozieloną falą.

Kiedy Feliks mnie wprowadził, smagły młodzieniec już się tam znajdował. Odłożył na bok gniew i dumę, przebrał się w świeże jasne ubranie i sprawiał wrażenie odprężonego. Był tak wysoki, że gdy wstał, poczułem się przy nim niepokaźnie – miał metr dziewięćdziesiąt albo dziewięćdziesiąt dwa. Mocno uścisnął mi rękę.

– Nazywam się Alan Taggert. Latam na samolocie Sampsona.

– Lew Archer.

W lewej dłoni obracał szklankę z niewielką ilością alkoholu.

– Czego się pan napije?

– Mleka.

– Żartuje pan? Myślałem, że jest pan detektywem.

– To znaczy sfermentowanego kobylego mleka.

Przyjemnie błyskał bielą zębów w uśmiechu.

– Ja piję dżin z gorzkimi kropelkami. Nauczyłem się w Port Moresby.

– Dużo pan latał?

– Pięćdziesiąt pięć lotów. I parę tysięcy godzin.

– Gdzie?

– Głównie na Karolinach. Miałem P-38.

Wypowiedział to z tkliwą nostalgią, niby imię dziewczyny. Równocześnie pojawiła się dziewczyna, w sukience w czarne pasy, wąskiej tam, gdzie trzeba, i gdzie trzeba szerokiej. Ciemnorude włosy, wysuszone i wyszczotkowane, burzyły się na głowie. Szeroko otwarte zielone oczy olśniewały i zadziwiały w brązowej twarzy, jak jasne oczy u Indianina.

Taggert dokonał prezentacji. Była to córka Sampsona, Miranda. Poprosiła nas do metalowego stolika, z którego blatu wyrastał płócienny parasol na żelaznej łodydze. Obserwowałem ją znad sałatki łososiowej: wysoka dziewczyna o ruchach pełnych jakiegoś nieporadnego wdzięku, z gatunku tych, co to wolno się rozwijają, ale na które warto zaczekać. Pokwitanie około piętnastego roku życia, pierwsze małżeństwo lub romans w wieku lat dwudziestu czy dwudziestu jeden. Parę trudnych lat wyrastania z romantycznych marzeń i przeobrażania się dziewczyny w kobietę; a potem skończona piękność dwudziestoośmio- albo trzydziestoletnia. Miała chyba dwadzieścia jeden lat, była więc trochę za dorosła jak na córkę pani Sampson.

– Moja macocha – powiedziała, jakby dosłyszawszy te myśli – moja macocha zawsze popada z jednej przesady w drugą.

– Chodzi pani o mnie? Ja jestem bardzo umiarkowany.

– Niespecjalnie o pana. Przesadza we wszystkim, co robi. Inni ludzie spadają z koni, ale nie kończy się to paraliżem od pasa w dół. Elaine wręcz przeciwnie. Myślę, że ma to podłoże psychiczne. Nie jest już tą porywającą pięknością co dawniej, więc wycofała się ze współzawodnictwa. Pozwolił jej na to upadek z konia. O ile wiem, spadła umyślnie.

Taggert wybuchnął krótkim śmiechem.

– Daj spokój, Miranda. Wyczytałaś to w książce. Popatrzyła na niego wyniośle.

– Tobie nikt nie zrobi podobnego zarzutu.

– Czy istnieje jakieś psychologiczne wytłumaczenie mojej obecności w tym domu? – zapytałem.

– Nie jestem całkiem pewna, dlaczego pana wezwała. Żeby wytropić Ralfa czy coś w tym rodzaju?

– Coś w tym rodzaju.

– Chyba chce mieć jakieś dowody obciążające. Musi pan przyznać, że to dość duża przesada wzywać detektywa, bo mężczyzna nie wrócił na noc.

– Jestem dyskretny, jeśli o to się pani martwi.

– O nic się nie martwię – odrzekła słodko. – Zrobiłam tylko spostrzeżenie natury psychologicznej.

Filipiński służący dyskretnie poruszał się po patio. Jego osobowość samotnie czaiła się za maską przylepionego do twarzy uśmiechu, wyzierając ukradkiem z głębi czarnych, jakby podsiniaczonych oczu. Odnosiłem wrażenie, że nastawia uszu na każde moje słowo, liczy moje oddechy i mógłby w pogodny dzień dosłyszeć rytm mego serca.

Taggert chyba poczuł się nieswojo i raptem zmienił temat.

– Zdaje się, że nigdy w życiu nie spotkałem prawdziwego detektywa.

– Dałbym panu mój autograf, ale podpisuję się „X”.

– Mówię poważnie. Interesuje mnie ten zawód. Kiedyś nawet chciałem być detektywem... zanim zacząłem latać. Ale to się pewnie marzy większości dzieciaków.

– Nie, większość dzieciaków nie czepia się tego marzenia.

– Co pan powie? Nie lubi pan swojej pracy?

– Nie pozwala mi robić głupstw. A teraz się zastanówmy. Był pan z panem Sampsonem, kiedy się ulotnił?

– Owszem.

– Jakie miał na sobie ubranie?

– Sportowe. Kurtkę ze szkockiego tweedu, brązową wełnianą koszulę, brązowe spodnie, buty z nie wyprawionej skóry. Był bez kapelusza.

– A o której godzinie to się stało?

– Około trzeciej trzydzieści... po wylądowaniu na Burbank wczoraj po południu. Musieli przesunąć jeszcze jakąś maszynę, zanim mogłem odstawić samolot na miejsce. Zawsze sam to robię. Mam różne specjalne przyrządy i nie chcielibyśmy, żeby je ktoś ukradł. Pan Sampson poszedł zadzwonić do hotelu po limuzynę.

– Do którego hotelu?

– Do Valerio.

– To ta wioska indiańska w bok od Wilshire?

– Ralf ma tam parterowy domek – wyjaśniła Miranda. – Lubi go z uwagi na ciszę.

– Zanim doszedłem do głównego wejścia – ciągnął Taggert – pan Sampson znikł. Niezbyt się tym przejąłem. Przedtem tęgo popił, ale to mu się nieraz zdarzało i sam jeszcze dawał sobie radę. Trochę się jednak zezłościłem. Zostawił mnie na lodzie tylko dlatego, że nie chciało mu się zaczekać pięciu minut. Taksówka z Burbank do Valerio kosztuje trzy dolary i nie stać mnie było na przejazd.

Spojrzał na Mirandę, żeby się upewnić, czy nie mówi za dużo. Wydawała się ubawiona.

– Tak czy owak – podjął – pojechałem do hotelu autobusem. Trzema autobusami, każdym po pół godziny. A jego tam nie było. Czekałem prawie do zmroku, po czym poleciałem do domu.

– Nie pokazał się w Valerio?

– Nie. W ogóle tam nie był.

– A jego bagaż?

– Nie miał bagażu.

– Więc nie zamierzał zostać na noc?

– To nie ma nic do rzeczy – wtrąciła Miranda. – Wszystko, co potrzebne, trzymał w domku w Valerio.

– Może jest tam teraz?

– Nie. Elaine dzwoni co godzinę.

Zwróciła się do Taggerta.

– Nie wspomniał, jakie ma plany?

– Zamierzał przenocować w hotelu.

– Ile czasu był sam, kiedy pan odstawiał samolot?

– Około piętnastu minut. Nie więcej niż dwadzieścia.

– Limuzyna z hotelu musiałaby zatem przyjechać dość szybko. Może w ogóle tam nie dzwonił.

– Mógł spotkać kogoś na lotnisku – powiedziała Miranda.

– Czy w Los Angeles miał dużo przyjaciół?

– Raczej ludzi, z którymi łączyły go interesy. Ralf nie lubił życia towarzyskiego.

– Może mi pani podać ich nazwiska?

Opędziła się ręką, jakby nazwiska były owadami.

– Lepiej niech pan zapyta Alberta Gravesa. Zadzwonię do jego biura i zapowiem pana przyjazd. Podrzuci pana Feliks. A potem wróci pan chyba do Los Angeles.

– To wygląda na sensowny początek.

– Alan może polecieć z panem. – Wstała i popatrzyła na niego z góry z błyskiem jakby wyuczonej stanowczości. – Nie masz nic specjalnego do roboty dziś po południu, co, Alan?

– Chętnie polecę – odparł. – Uniknę nudy.

Śmignęła do domu – ładna babka doprowadzona do furii.

– Niech jej pan da szansę – powiedziałem.

Wstając zasłonił mi słońce.

– Co pan przez to rozumie?

Był w nim jakiś ślad zadowolenia z siebie, studenckiej buty, więc przekłułem balonik.

– Potrzebny jej wysoki mężczyzna. Tworzylibyście przystojną parę.

– No pewnie. – Przecząco pokręcił głową. – Więcej osób wysuwa pochopne wnioski na nasz temat.

– Nie wyłączając Mirandy?

– Tak się składa, że jestem zajęty kimś innym. Ale panu nic do tego. I temu cholernemu mikrofonowi także.

Miał na myśli Feliksa stojącego w drzwiach kuchni. Chłopak nagle znikł z oczu.

– Ten drań działa mi na nerwy – stwierdził Taggert. – Zawsze kręci się w pobliżu i podsłuchuje.

– Może jest po prostu ciekawy.

Prychnął.

– On należy do tych rzeczy, które mnie tutaj irytują. Jadam z nimi przy jednym stole, taak, ale niech pan pamięta, że jak przyjdzie co do czego, to jestem służącym, cholernym latającym szoferem.

Nie dla Mirandy, pomyślałem, ale nie wypowiedziałem tych słów na głos.

– To dość wygodna posada, prawda? Sampson pewnie dużo nie lata.

– Latanie mi nie przeszkadza. Lubię to zajęcie. Czego nie lubię, to opiekować się starym.

– Potrzebuje opieki?

– Potrafi rozrabiać jak wszyscy diabli. Nie mogłem opowiadać o nim przy Mirandzie, ale w zeszłym tygodniu na pustyni chlał, jakby chciał się zalać na śmierć. Półtora litra dziennie. Jak jest zalany, to popada w manię wielkości, a mnie rzygać się chce od słuchania jego pijackich przechwałek. Potem robi się sentymentalny. Chce mnie adoptować i kupić mi linię lotniczą. – Jego głos zabrzmiał ochryple i bełkotliwie, kiedy zaczął przedrzeźniać starego pijaka. – Zaopiekuję się tobą, mój chłopcze. Dostaniesz linię lotniczą.

– Albo górę?

– Z tą linią lotniczą to nie żartuję. I mógłby mi ją dać. Ale na trzeźwo nic nie popuści. Ani cencika.

– Typ schizoidalny – stwierdziłem. – Dlaczego jest taki?

– Nie wiem na pewno. Ta dziwka na górze potrafi każdego doprowadzić do szału. Poza tym stracił na wojnie syna. Tu chyba ja wkraczam na plan. Pilot na pełnym etacie nie jest mu właściwie potrzebny. Bob Sampson też był lotnikiem. Zestrzelony nad Sakisimą. Miranda uważa, że stary się wtedy załamał.

– A jak ona sobie z nim radzi?

– Nieźle, choć ostatnimi czasy się gryzą. Sampson próbuje wydać ją za mąż.

– Ma upatrzonego kandydata?

– Alberta Gravesa. – Wypowiedział to nazwisko beznamiętnie, jakby nie miał nic za ani przeciw.ROZDZIAŁ 3

Autostrada wpadała do Santa Teresa u podnóża miasta, nad morzem. Przez półtora kilometra ciągnęły się slumsy: mijaliśmy walące się budy i sklepy, wydeptane ścieżki tam, gdzie powinny być chodniki, czarne i brunatne dzieci bawiące się w kurzu. Bliżej głównej ulicy znajdowało się kilka hoteli turystycznych z neonowymi szyldami podobnymi do lukru na atrapach w ciastkarni, pomalowane na czerwono meksykańskie jadłodajnie, parę odrapanych knajp, w których zbierały się opoje. Co drugi przechodzień był niski jak Indianin, o twarzy koloru marokinu. Po wizycie w kanionie Cabrillo czułem się jak przybysz z innej planety. Cadillac niczym statek kosmiczny sunął tuż nad powierzchnią ziemi.

Przy wjeździe w główną ulicę Feliks skręcił w lewo, oddalając się od morza. W miarę jak wznosiliśmy się wyżej, ulica zmieniała wygląd. Mężczyźni w kolorowych koszulach i prążkowanych bawełnianych ubraniach, kobiety w marynarskich spodniach i sukniach odsłaniających różne części brzucha wchodzili i wychodzili ze sklepów z hiszpańszczyzną i budynków biurowych. Nikt nie patrzył na góry wznoszące się nad miastem, one jednak tam były, i na ich tle wszyscy sprawiali niemądre wrażenie.

Taggert milczał. Jego przystojna twarz pozbawiona była wyrazu.

– Jak się panu tutaj podoba? – zagadnął.

– Nie musi mi się podobać. A panu?

– Moim zdaniem kompletna martwota. Ludzie przyjeżdżają tu, żeby umrzeć, jak słonie. Ale potem żyją dalej... jeśli można to nazwać życiem.

– Szkoda, że pan nie widział tego miasta przed wojną. Dzisiaj przypomina ul w porównaniu z tym, co było wtedy. Same bogate stare damy obcinające kupony, robiące oszczędności za centa i obniżające pensję pomocnikowi ogrodnika.

– Nie wiedziałem, że zna pan Santa Teresa.

– Prowadziłem tu parę spraw z Bertem Gravesem, kiedy był prokuratorem okręgowym.

Feliks zaparkował przed żółtą, zdobioną stiukami bramą wiodącą na podwórze budynku biurowego. Otworzył drzwi w szklanym przepierzeniu.

– Biuro pana Gravesa znajduje się na pierwszym piętrze. Może pan pojechać windą.

– Ja zaczekam tutaj – powiedział Taggert.

Biuro Gravesa niczym nie przypominało brudnego pomieszczenia w gmachu sądów, gdzie ongiś przygotowywał sprawy.

W przedpokoju dominowało sukno w chłodnym zielonym odcieniu i bielone drewno. Jasnowłosa recepcjonistka o chłodnych zielonych oczach uzupełniała kompozycję barw.

– Jest pan umówiony, proszę pana? – zapytała.

– Zechce pani tylko powiedzieć panu Gravesowi, że przyszedł Lew Archer.

– Pan Graves jest obecnie zajęty.

– Poczekam.

Usiadłem w za twardo wypchanym fotelu i zacząłem myśleć o Sampsonie. Białe palce blondynki pląsały po klawiszach maszyny. Byłem niespokojny i w dalszym ciągu miałem poczucie nierealności, bo płacono mi, żebym szukał człowieka, którego niezupełnie potrafiłem sobie wyobrazić. Magnat naftowy obcujący ze świątobliwymi ludźmi i zapijający się na śmierć. Wyciągnąłem jego fotografię z kieszeni i przyjrzałem jej się ponownie. Odwzajemniła spojrzenie.

Otwarły się wewnętrzne drzwi i jakaś stara dama zaczęła wycofywać się tyłem, z dygami i chichotem. Kapelusz znalazła chyba na plaży, gdzie wyrzuciły go fale. W zegarku przypiętym do fioletowego jedwabiu na piersi skrzyły się brylanty.

Graves szedł za nią. Mówiła mu, jaki to on jest zdolny, jak bardzo zdolny i pomocny. Udawał, że słucha. Wstałem. Na mój widok zrobił do mnie oko nad kapeluszem.

Kapelusz zniknął, a on zawrócił do drzwi.

– Miło mi cię widzieć, Lew.

Nie poklepał mnie po ramieniu, ale uścisnął rękę mocno jak zawsze. A jednak zmienił się z upływem lat. Na skroniach zaczynały rysować się kąty, małe szare oczka wyzierały z sieci drobniutkich zmarszczek. Mięśnie na kwadratowych szczękach o niebieskawym zaroście zaczynały obwisać, stanowiąc zapowiedź podbródka. Z przykrością pomyślałem, że jest ode mnie o niecałe pięć lat starszy. Ale Graves z trudem torował sobie w życiu drogę, a to zawsze postarza.

Powiedziałem mu, że miło mi go widzieć. I była to prawda.

– To już chyba ze sześć, siedem lat – zauważył.

– Co najmniej. Przestałeś się zajmować ściganiem?

– Nie stać mnie było.

– Ożeniłeś się?

– Jeszcze nie. Inflacja. – Uśmiechnął się. – Jak tam Sue?

– Zapytaj jej adwokata. Nie lubiła towarzystwa, w którym się obracałem.

– To przykre, Lew.

– Nie bardzo. – Zmieniłem temat. – Dużo masz spraw?

– Żadnych od czasu wojny. Nie opłaca się w takim mieście.

– Coś się musi opłacać. – Rozejrzałem się po pokoju. Opanowana blondynka pozwoliła sobie na uśmiech.

– To tylko fasada. Nadal jestem przebijającym się prokuratorem. Ale uczę się rozmawiać ze starszymi paniami. – Uśmiechnął się krzywo. – Wejdź do gabinetu, Lew.

Pokój w głębi był większy, chłodniejszy i zastawiony solidniejszymi meblami. Na dwóch wolnych ścianach wisiały sztychy przedstawiające sceny łowieckie. Pozostałe ściany przesłaniały rzędy książek. Graves jakby zmalał za ogromnym biurkiem.

– A co z polityką? – zapytałem. – Zamierzałeś zostać gubernatorem, pamiętasz?

– W Kalifornii partia się rozleciała. A zresztą przejadła mi się polityka. Przez dwa lata zarządzałem miastem w Bawarii. Zarząd wojskowy.

– Spekulant, co? Ja byłem w wywiadzie. Ale wracając do Ralfa Sampsona...

– Rozmawiałeś z panią Sampson?

– Tak. Dosyć ciekawe przeżycie. Tylko niezupełnie pojmuję, na czym ma polegać moja praca. A ty?

– Ja powinienem. Namówiłem ją, żeby ciebie zaangażowała.

– Dlaczego?

– Bo Sampson może potrzebować ochrony. Facet z pięcioma milionami dolarów nie powinien tak ryzykować. To alkoholik, Lew. Pogorszyło mu się od śmierci syna i czasem się boję, że traci rozum. Mówiła ci o tym facecie, któremu oddał domek myśliwski, o tym Claudzie?

– Taa. O tym świątobliwym człowieku.

– Claude wydaje się nieszkodliwy, ale ktoś drugi może już taki nie być. Nie muszę opowiadać ci o Los Angeles. Nie jest bezpieczne dla podstarzałego opoja wypuszczającego się samopas.

– Nie jest – przyznałem. – Nie potrzebujesz mi mówić. Ale pani Sampson uważa chyba, że on się tam wesoło zabawia.

– Ja jej to podsunąłem. Nie wydawałaby pieniędzy na jego ochronę.

– Za to ty byś wydawał.

– Jej pieniądze. Jestem tylko jej adwokatem. Oczywiście dosyć starego lubię.

I mam nadzieję zostać jego zięciem – pomyślałem.

– Ile jest gotowa zapłacić?

– Ile zażądasz. Pięćdziesiąt dziennie plus koszty?

– Zgódźmy się na siedemdziesiąt pięć. W tej sprawie nie podobają mi się imponderabilia.

– Sześćdziesiąt pięć. – Roześmiał się. – Muszę chronić mojego klienta.

– Nie będę się targował. Może zresztą nie być żadnej sprawy. Sampson mógł się zatrzymać u przyjaciół.

– To sprawdziłem. Nie miał ich wielu. Dam ci listę ludzi, z którymi się kontaktował, ale na to nie traciłbym czasu, chyba w ostateczności. Prawdziwych przyjaciół ma w Teksasie. Tam właśnie zbił majątek.

– Bardzo poważnie do tego podchodzisz – powiedziałem. – Czemu nie posuniesz się o krok dalej i nie zawiadomisz policji?

– Próbujesz wymigać się od roboty?

– Tak.

– To niemożliwe, Lew. Gdyby policja odszukała go na moje polecenie, z miejsca by mnie wywalił. A nie mogę mieć pewności, że nie jest z kobietą. Ubiegłego roku odnalazłem go w drogim burdelu w San Francisco.

– A coś ty tam robił?

– Szukałem go.

– To mi coraz bardziej pachnie rozwodem – zauważyłem. – Ale pani Sampson stanowczo twierdzi, że nie. Nadal nie rozumiem tego... albo jej.

– Nie spodziewaj się zrozumieć. Znam ją od lat i też jej nie rozumiem. Ale do pewnego momentu potrafię nią kierować. Jeśli wyłoni się jakaś drażliwa kwestia, przychodź do mnie. Dwa dominujące motywy jej postępowania to zachłanność i próżność. Możesz je brać pod uwagę, kiedy będziesz miał z nią do czynienia. I nie chce rozwodu. Woli raczej poczekać i odziedziczyć cały majątek... czy też połowę. Drugą połowę dostanie Miranda.

– Czy zawsze to były jej główne motywy postępowania?

– Odkąd ją znam, odkąd jest żoną Sampsona. Przedtem usiłowała zrobić karierę: tańczyła, malowała, była projektantką mody. Beztalencie. Została kochanką Sampsona, znalazła w nim oparcie i wyszła za niego za mąż. To było sześć lat temu.

– A co się stało jej nogami?

– Spadła z konia, którego próbowała ujeździć, i uderzyła głową o kamień. Od tej pory nie chodzi.

– Miranda uważa, że nie chce chodzić.

– Rozmawiałeś z Mirandą? – Twarz mu pojaśniała. – Czyż to nie wspaniała dziewczyna?

– Z całą pewnością. – Wstałem. – Moje gratulacje.

Zarumienił się i nic nie odpowiedział. Nigdy przedtem nie widziałem, żeby się rumienił. Poczułem lekkie zakłopotanie.

Kiedy zjeżdżaliśmy automatyczną windą, zapytał:

– Mówiła coś o mnie?

– Ani słowa. Przyszło mi to do głowy z powietrza.

– Wspaniała dziewczyna – powtórzył. W wieku lat czterdziestu był pijany miłością.

Wytrzeźwiał prędko, kiedy podeszliśmy do samochodu. Z tyłu, koło Alana Taggerta, siedziała Miranda.

– Przyjechałam za wami. Zdecydowałam się także polecieć do Los Angeles. Cześć, Bert.

– Cześć, Miranda.

Spojrzał na nią urażony. Patrzyła na Taggerta. Taggert nie patrzył w żadnym określonym kierunku. Był to trójkąt, ale nie równoboczny.ROZDZIAŁ 4

Owiał nas wiatr wiejący w stronę morza i omiatający lotnisko. Wznosiliśmy się ku przełęczy w południowym pasmie gór. Santa Teresa była kolorową mapą lotniczą rozłożoną na kolanach gór, a żaglówki w porcie białymi płatkami mydlanymi w balii z farbką. W bardzo przejrzystym powietrzu szczyty rysowały się tak wyraźnie, jakby zrobione były z papier-maché, który mógłbym przebić palcem na wylot. Kiedy przelecieliśmy nad nimi, zrobiło się chłodniej i przed nami górskie pustkowie rozpostarło się po horyzont odległy o siedemdziesiąt pięć kilometrów.

Samolot przechylał się powoli, zawracając nad morze. Była to czteroosobowa maszyna przystosowana do nocnych lotów. Ja siedziałem z tyłu, Miranda z przodu, po prawej ręce Taggerta. Obserwowała tę rękę, czujnie spoczywającą na sterze. Pilot zdawał się czerpać dumę z tego, że prowadzi samolot równo i spokojnie.

Wpadliśmy w dziurę powietrzną i zlecieliśmy o jakieś trzydzieści metrów w dół. Dziewczyna lewą ręką chwyciła go za kolano. Nie odtrącił jej.

Rzecz oczywista dla mnie musiała być oczywista i dla Alberta Gravesa. Taggert mógł rozporządzać duszą i ciałem Mirandy, gdyby tylko zechciał. Graves tracił czas, musiał go w końcu spotkać bardzo przykry zawód.

Znałem go wystarczająco dobrze, by to rozumieć. Miranda miała wszystko, o czym marzył: pieniądze, młodość, piersi spiczaste jak pąki, urodę w rozkwicie. Uparł się, że będzie jego, i musiał ją zdobyć. Przez całe życie pragnął różnych rzeczy – po czym je osiągał.

To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: