Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Rusini - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 listopada 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Rusini - ebook

Kajetan Abgarowicz pseudonim Abgar Sołtan (1856-1909) – polski dziennikarz, powieściopisarz i nowelista pochodzenia ormiańskiego, reprezentant gawędy szlacheckiej. Twórczość Abgarowicza mieściła się w nurcie popularnej beletrystyki romansowej i przygodowej. Wśród współczesnych mu czytelników cieszyła się powodzeniem. Abgarowicz interesował się życiem Rusinów i przyczynił się do popularności kultury huculskiej w Polsce. Niniejsza publikacja opowiada właśnie o życiu i kulturze Rusinów, a podtytuł, jaki autor nadał temu utworowi „Obrazek z życia Rusinów galicyjskich”, doskonale oddaje ducha i zawartość powieści.

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7639-287-5
Rozmiar pliku: 294 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

DO CELU.

Obrazek z życia Rusinów galicyjskich.

„Ojczyzna też, jako jedyna matka, rozdziałów nie cierpi, wszyscyśmy synowie, z jej żywota urodzeni – inszej mieć nie możem.“

Skarga, Kazania sejmowe.

I.

Licho utrzymaną, a szumny tytuł »drogi krajowej« noszącą żwirówką, śmiało i raźnie stąpał młody człowiek.

Rano znać musiał się w drogę wybrać, bo pomimo że słońce nie podniosło się jeszcze wysoko, na całej postaci wędrowca widne już były ślady długiej pieszej podroży. Pył roztartego, szarego piaskowca grubą warstwą pokrył skromne odzienie, a z pod dużego słomkowego kapelusza pot spływał strugami, żłobiąc podłużne bruzdy na obliczu, okrytem kurzawą.

Podróżny szedł pospiesznie, równym, jednostajnym szybkim krokiem posuwał się naprzód, nie zważając na znużenie – pilno mu widocznie było. W drodze wymijał ustawicznie wozy chłopskie, dążące w kierunku przeciwnym jego podróży.

Z niektórych wozów wychylały się czasem głowy i ciekawe oczy zwracały się ku niemu, jakby z niemem zapytaniem:

– Ktoś ty jest?

Ten i ów z pośród ciekawych poznawali widocznie podróżnego, bo witali go życzliwym uśmiechem i odwiecznem chrześcijańskiem pozdrowieniem: Sława Isusu Chrystu!

– Sława wo wiki wikow! odpowiadał, szedł dalej, nie zatrzymując się, ni zwalniając kroku.

Na szczycie stromego pagórka ujrzał krzyż wysoko w górę wzniesiony, a obok niego małą kapliczkę. Widok ten wywarł na wędrowcu głębokie wrażenie, bo ujrzawszy go, przystanął na chwilę, na twarz wybiegł mu wyraz rozrzewnienia i radości zarazem, po chwili ruszył jeszcze raźniej i wnet znalazł się obok.

Krzyż był ogromny, dębowy, zachowany doskonale i świeżo na zielony kolor pomalowany; na poprzecznicy zdala już widniał napis czerwony, głoszący ciekawym, którzy umieli czytać głoski kirylicy, że postawiono go w 1849 roku – na pamiątkę zniesienia pańszczyzny przez najdobrotliwszego monarchę.

Podróżny z uwagą przypatrywał się krzyżowi i nowej jego sukience. On pamiętał tu dawniej taki sam wyniosły, w niebo strzelający znak wiary, bez napisów jednak, czas bowiem pozacierał był już, mchem pozaciągał dawne wyżłobienia; obecnie widać znaleźli się ludzie, którzy zapragnęli dawne dzieje odświeżyć, dawne rany rozdrapać.

Czy dobrze robili?

Pieszy wędrownik widocznie nie zupełnie ich dzieło pochwalał, bo z ironicznym uśmieszkiem niezadowolenia odwrócił oczy od krzyża i zaczął przyglądać się obok stojącej kapliczce.

Budynek ten, liliputowych iście rozmiarów, jaśniał wszystkiemi barwami tęczy. W głębi, przed pstrem, jaskrawem i bizantyńskiem malowidłem Bogarodzicy, płonęła mała olejna lampka. Z frontu na dwóch połowach otwartych drzwi błyszczały obrazy w tym samym stylu i równie nie estetycznie wykonane: św. Mikołaj i św. Barbara. Na szczycie bombiastego, zielonego daszku połyskiwał pozłocisty trójramienny krzyżyk, a po nad drzwiami, na lazurowem tle widniał wyzłocony napis grażdanką, a zwiastujący przechodniom, że: hromada »Zahnilcze« za poradą świaszczennika otca Bazylego Nawrockiego tę czasownię postroiła.

Jaskrawe barwy kapliczki jeszcze boleśniejsze zapewne zrobiły wrażenie na podróżnym, bo wyraz ironii znikł zupełnie z oblicza i ustąpił miejsca zadumie jakiejś bolesnej – tęsknocie połączonej z głębokim smutkiem i przyoblekł mu twarz dziwnie surową powagą.

Spoglądając zasępionemi oczyma wokoło, ujrzał młodzieniec starego dziada, żebraka, siedzącego z lirą w ręku przy samej żwirówce. Kończył właśnie śpiewać dawną dziadowską pieśń: o smutnych losach św. Barbary.

Nuta pieśni otwartą bramę do duszy młodzieńca znalazła, aż do serca wciskała się, na jej odgłos rozjaśniło się znowu zachmurzone przed chwilą oblicze, a wyraz tęsknego rozrzewnienia znowu na nim zagościł.

Słuchając pieśni, podróżny sięgał do kieszeni, w celu wynagrodzenia starego śpiewaka za rozkosz, jaką pieśń mu sprawiła. Wyjąwszy sakiewkę, rozpoczął skrzętne poszukiwania wewnątrz niej; nie długo one trwały, bo i zawartość nie była zbyt bogatą: obok dwóch zmiętych, błękitnych papierków z wizerunkiem cesarza, pysznił się jasnym blaskiem nowiusieńki gulden z herbem i koroną św. Szczepana, a po za nim ukryły się wstydliwie sztuki zdawkowej monety, nawet ilością nie wynagradzające nędznej powierzchowności.

Pośród tego proletaryatu monetarnego począł szukać monety stosownej na wynagrodzenie dziada. Wybrał w końcu grubego czworaka, który zdawał mu się wystarczającym darem dla lirnika. Miał już wrzucić wydobytą monetę do miseczki stojącej przed dziadem, gdy nagle usłyszana zmiana słów i nuty pieśni, zmieniły zamiar ofiarodawcy.

Dziad bowiem, ujrzawszy zdaleka nadchodzących kilkunastu urlopowanych, w czerwone mycki postrojonych ułanów, w miejsce pieśni o św. Barbarze, zaintonował inną, polsko-ruską, śpiewaną w austryackich pułkach:

»Zkąd ty Jasiu? – Z za Dunaju!

Co tam słychać w naszym kraju?

Nic ne czuty tilko wydno:

Nic nie słychać tylko wydno:

Idut łaszki – na try szlaczki

Na czatyry – granatyry,

A hułany – horuj wkryły.«

Śpiewał dziad, pobrzękując monotonnie na lirze i spoglądając chciwem okiem w stroną zbliżających się żołnierzy. Podróżny stał, trzymając pieniądze w palcach. Z widocznem rozczarowaniem spoglądał na dziada, który niezbity tem z tropu, coraz donioślejszym głosem śpiewał:

»Na toj hori kiń tureckij,

Na konyku prync Radeckij,

W jednoj ruczci mecz trymaje,

A z druhoji krow sia liaje...«

Żołnierze przeszli obok, nie zatrzymując się nawet; jeden z nich tylko rzucił do dziada niedogarkiem z cygara, w twarz mu mierząc.

– Na tobi didu za piśniu, bokom wże ona meni liże – zawołał, a wszyscy razem zaśmiali się wesoło.

– Paniczu, złoty paniczu, dajcie grosz biednemu dziadowi – zapiszczał teraz, zwracając się do stojącego jeszcze obok niego młodzieńca – podarujcie co staremu. Bóg miłosierny wynagrodzi wam, będziecie panowali... Panienka miłosierna da wam hrabiankę za żonę. Paniczu, serdeńko, poratujcie biednego kalekę.

– To wy mene didu Hrehoryj ne piznały? – przerwał wzburzonym głosem podróżny – ja ne panycz… zwidkie ja panycz? Ja Iwan Gudz, syn Tanaska Gudza, z waszoho sela.

– Tfu! Tanaska syn! – zawołał dziad, zrywając się pospiesznie i zbliżając się do mówiącego. – Taż to ja wam po waszoji mami rodyna. Panie Janie, zawsze już wy teraz panicz, z hrabskiemi dziećmi do szkoły chodziliście. Schowajcie ten grosz, dziad Hryhor ma dość i bez was, jeszcze mógłby i wam coś dać, choć wam pewno nie potrzeba, kiedyście na pana wyszli.

– Jaki ja pan – przerwał, mówiąc uparcie po rusku, młody Iwan – jam nie pan, tylko Rusin prawdziwy, który po to pomiędzy ludźmi rozumu się uczył, aby, wróciwszy w swoje strony, swoim mógł dopomódz, rozumem się podzielić.

Dziad na te słowa głową począł kręcić i z niedowierzaniem i nieufnością na Iwana spoglądał.

– Hm, hm, hm! Do swoich, powiadacie, chcecie wracać – mówił, patrząc z podełba i mrucząc ponuro – do swoich... Ta z czem? Z rozumem?... Jest tego dość teraz na świecie, każdy się teraz rozumem czwani. Ot, nasz ksiądz bardzo rozumny, a przez to mało brakowało, że go żandary do aresztu nie zaprowadzili, żeby nie pan hadyjunkt i nie grosze, jużby tam był gnił... ot za co?... za rozum.

Iwan zaraz przy pierwszych słowach dziada żachnął się i odsunął się od niego, nie przeszkadzało to jednak staremu mówić dalej, a coraz donośniej.

– Jeżeli wy tylko z rozumem do Zahnilcza idziecie, to wertajte zwidkie pryjszłyśty, nie macie co tam robić. My i tak rozumu mamy za dużo, oh! za dużo, aż pogłupieli z tego... wertajte! wertajte! – wołał za oddalającym się pospiesznie wędrowcem.

Iwan szedł naprzód sporym krokiem, nie oglądając się nawet po za siebie.

Kilkaset sążni po za krzyżem zwrócił się ze żwirówki na prawo na szeroką, równą drogę, obsadzoną z obu stron wysokiemi topolami. Obok rozścielały się wzorowo uprawne, na niewielkie poletki pokrajane łany, na których krzewiła się bujna roślinność.

Na skraju pochyłości pod lasem, aż do wsi jednym krańcem sięgającym, rozciągały się ogromne, równe, kanałami poprzecinane, śluzami najeżone łąki. Kopice świeżo skoszonego siana stały na nich w równych, regularnych szeregach, szarym kolorem smutnie odbijając od żywej zieleni łąk, niby kretowiska olbrzymie. Lekki wschodnio-południowy wietrzyk donosił aromatyczną woń niedawno zgromadzonego siana aż tu na drogę, ku wędrowcowi.

W dalszej perspektywie, u końca drogi ciągnęła się po dolinie duża, szeroko rozsiadła wieś podolska, trwożnie w zieleni sadów ukryta. Z jednej strony, wśród niższych zarośli świecił złocisty krzyżyk na świeżo pomalowanym zielonym dachu cerkwi. Z drugiej mieściły się poważne zabudowania folwarczne i bielał pośród lip niebotycznych, starych i poważnych, ogromny, długi dworzec pański, pomimo wieku i bujnie krzewiącego się mchu na wysokim spiczastym dachu, prosty, silny, śmiało licznemi oknami w dal patrzący.

Podróżny zszedłszy z drogi żwirowanej, zwalniał coraz bardziej kroku, upajał się widokiem dawno znać niewidzianego krajobrazu; chłonął w siebie woń łąk, a wrażenia te musiały budzić w duszy młodego człowieka miłe wspomnienia, bo przystawał od czasu do czasu, jakby pragnął rozkoszować się niemi.

Gdy zbliżył się do połowy mniej więcej przestrzeni, dzielącej wieś od gościńca, droga zaczęła się zniżać w dolinkę, na dnie której sączył się strumyk, również w regularne ramy kanału ujęty. Ponad kanałem rzucony był mostek szeroki, nie dziurawy, z obu stron wysokiemi ciosowemi baryerami otoczony. Zbliżając się do mostku, zwolnił Iwan kroku, usłyszał bowiem po za sobą turkot jakiegoś szybko toczącego się wehikułu i tętent pospiesznym kłusem idących koni. Zszedł więc ze środka drogi, w celu zrobienia wolnego miejsca dla przejazdu. Stanął twarzą do drogi zwrócony i patrzył.

Nadjeżdżający zaczął mu się równie pilnie przypatrywać. Był to siwy już mężczyzna, herkulesowych kształtów, siedział na koźle wysokiego faetonu i z wielką swobodą powoził parą prześlicznych, rosłych, angielskich klaczy. Spuszczając się z pagórka, zwolnił zupełnie biegu koniom, które wyrzucając głowami i pobrzękując wędzidłami, szły noga za nogą. Gdy zbliżył się o kilka już tylko kroków od Iwana, stojącego tuż obok mostu, stary pan nagłym ruchem osadził konie na miejscu i zwracając się ku podróżnemu z wesołym uśmiechem, żartobliwym, ale bardzo życzliwym tonem zawołał:

– A! pan doktor!... Witam!... witam! A zkąd bogi prowadzą?

– Z Wiednia, panie hrabio – brzmiała dość lakoniczna odpowiedź.

– A od stacyi piechotą?... Co ... per pedes apostolorum?... Źle wasz naród zaopatruje swoich przewodników, szkoda butów mój doktorze.

– Nie mają jeszcze za co mnie wynagradzać – odparł podróżny, uśmiechając się życzliwie i spoglądając z nietajoną sympatyą na otwarte, szczere oblicze hrabiego – zresztą na buty sam zapracować potrafię ... – kończył wesoło.

– Fiu, fiu! jaka duma w trybunie! ale to dobrze – mówił dalej poważnym już głosem hrabia – lubię taką ambicyę w młodych ludziach, taką wiarę w siebie. Ty doktorze na pewno ani do »Narodnego domu«, ani do »Kryłoszańskiego« banku nie pójdziesz o subsydya się upominać. Co, prawda, żeś subsydyów nie brał?

– Nie, panie hrabio, nie brałem i mam nadzieję, że ich brać nie będę ani z »Narodnego domu«, ani starać się nie będę za pańską protekcyą o zapomogę z Wydziału krajowego, sam zdołam zapracować na skromne potrzeby.

– Cincinatus! Cincinatus!... Wiem, wiem, żeś moją pomoc odrzucił, gdyś tylko przestał być pędrakiem – i szepnął cicho, ale tak, że Iwan mógł dosłyszeć, a przynajmniej zrozumieć: – Zkąd się w tym chłopaku taki żelazny charakter wyrobił? – wnet jednak przerwał, spostrzegłszy, że Iwan go zrozumiał, i zwracając się ku niemu, mówił dobrotliwym, serdecznym głosem:

– Bóg mi ciebie zsyła; możesz sobie trochę grosza zarobić, a mnie z wielkiego ambarasu wyratujesz. Wyobraź sobie: mój Wacek, no... znany, asinus asinorum, zresztą niezły chłopak, dostał poprawkę przy maturze; wziąłem mu korepetytora, ażeby go przez czas wakacyj przygotował. Tymczasem mistrz był ponoś gorszym łobuzem od ucznia, licho mu nadało zbiegać się gdzieś, później wykąpać się w rzece, i dostał, wyobraź sobie, zapalenia płuc; musiałem go do Sióstr miłosierdzia wyprawić. A chłopczysko bałamuci się tymczasem i pewno poprawki nie zda. Słuchaj Janek, tyś był zawsze taki poczciwy, zrób to dla mnie, wyucz ty jego tak, żeby zdał już raz ten nieszczęśliwy egzamin.

– Z największą ochotą... i tak nie mam obecnie zajęcia, łaskę mi pan hrabia robi, dając mi sposobność zapracowania jakiegoś grosza, kasa moja bowiem na wyczerpaniu, a dopiero po wakacyach mam dostać miejsce nauczyciela przy ruskiem gimnazjum we Lwowie.

– No, siadaj ze mną, prędzej! Norma zaczyna się niecierpliwić... ha hou!... stój ciesiu! No prędzej, z tej strony... No, stójże głupia... Gramolże się, mój doktorze... Skaranie boskie z tymi literatami... Co? już?... Wio dzieci.

I konie ruszyły szalonym kłusem.

Za mostkiem utemperowały się trochę, zwolna wprowadził je hrabia w zwykły kłus, wreszcie zaczęły iść stępo. Gdy konie uspokoiły się zupełnie, hrabia zwrócił się znowu do Iwana i zaczął rozmawiać:

– One takie same, jak ty... im cięższa droga, tem raźniej ciągną, za to one są mojemi faworytkami... i tybyś był, ale sam nie chcesz.

– Cóż ja złego zrobiłem, panie hrabio? – przerwał mu Iwan drżącym głosem – czem mogłem hrabiego zasmucić, czy rozgniewać?

– Et nic, głupstwo, powiem ci później...

– Niech pan hrabia raczy powiedzieć, tak odrazu.

– Nie, nie! nie bój się, nie minie cię to; ja co mam powiedzieć, to zawsze powiem, ale w swoim czasie. Teraz lepiej zwrócę uwagę, jak my się tu dobrali.

– Jakto dobrali?...

– No, popatrz i zapamiętaj, bo nie zaraz zdarzy ci się tak różne żywioły razem zebrane spotkać, a w dodatku tak oryginalne... Nasamprzód dwie angielskie kobyły, folblutki, niemające ani nóg popalonych, ani bandaży na nich, które mają w dodatku takie ogony, że mogą się od much opędzać; dalej Stach, furman galicyjski, nie umiejący ani słowa do koni po angielsku przemówić; następnie doktor filozofii, Rusin, nie biorący subsydyów od postronnych potencyj, siedzi tuż obok wschodnio-galicyjskiego hrabiego... i rozmawiają z sobą. Nie, to jest tak monstrualna w naszych warunkach kombinacya, że obawiam się o to, czy dojedziemy szczęśliwie?

Wkrótce konie wyszły na równinę i wnet szalona szybkość jazdy przeszkodziła głośnym medytacyom hrabiego.II.

Hrabia Teodor z Zahnilcza był okrzyczanym dziwakiem, tolerowanym we wschodnio-galicyjskiem towarzystwie, li dzięki znacznej fortunie i starożytnemu nazwisku. Stosunkami pokrewieństwa i przyjaźni, rozgałęzionemi w całej dawnej Polsce, imponował wszystkim sąsiednim, większym i mniejszym potentatom.

Zgorzkniały i zniechęcony różnemi bolesnemi przejściami, w życiu politycznem udziału nie brał. Co gorzej, drwił boleśnie i to w oczy z tych wszystkich sąsiadów bliższych i dalszych, którzy o godności i dostojeństwa usilne starania czynili, śmiał się z urzędowej napuszystości, z jaką drobne autonomiczne funkcye załatwiali. On bo był strasznym zacofańcem, nie wierzył w skuteczność parlamentaryzmu.

Zbawienie kraju widział w podniesieniu zamożności ogólnej, w rozwoju rolnictwa, w doskonałej uprawie ziemi, jednem słowem w racyonalnem gospodarstwie.

Stosunki jego z ludem były również nieraz powodem zgorszenia liberalniej usposobionych sąsiadów. Rozpowiadano sobie pocichu, robiąc zgorszone miny, że w zahnilickim kluczu nikt dzieci do szkoły nie pędzi gwałtem, że chodzą tylko te, które rodzice sami przyprowadzą – że ogólna ustawa o przymusie szkolnym tam nie obowiązuje; zapominano jednak dodać, że pomiędzy dorosłymi daleko więcej ludzi umie tam czytać i pisać, niż gdziekolwiekindziej. Czasem ze zgrozą szeptano sobie na ucho, że tam w Zahnilczu średniowieczne, feudalne czasy panują, – że chłopów biją, katują publicznie – nie mówiono jednak nic o tem, że tam ani jeden chłop nie sprzedał gruntu żydowi, bo kilku, którzy na pijaństwo się zadłużyli, gromada publicznie ochłostała, a hrabia długi za nich zapłacił. Nie mówiono również, że chłop tam zawsze znajdzie pomoc we dworze, czy w nędzy, czy w chorobie, że ma zaufanie do pana, że radzi go się i w gospodarstwie naśladuje. Nie, nic o tem nie mówiono.

Ludzie, znający hrabiego bliżej, utrzymywali, że pisał on jakieś źródłowe historyczne dzieło, że badał dzieje Rusi polskiej i jej stosunku do Rzeczypospolitej, mnóstwo bowiem dzieł tej treści miał u siebie. Sławy jednak nie szukał z tego, nic bowiem nie drukował dotąd.

Życie na różach mu nie przeszło. Małżonkę młodą, prześliczną i anielsko dobrą, a nad życie ukochaną, stracił przedwcześnie. Najstarszy syn Kazimierz zginął w pojedynku, mając dwadzieścia cztery lata zaledwie. Po tej stracie hrabia nie mógł już przyjść do siebie, dziczał coraz bardziej; jowialny humor, z którego ongi słynął, po śmierci ukochanego syna opuścił go zupełnie – pozostała gryząca ironia, czasem zwątpienie z boleści zrodzone. – Młodszy syn, Wacław, poczciwy, dobry chłopczyna, ale pozbawiony wybitniejszych zdolności, – dziecię chorej, umierającej już prawie kobiety, nie obiecywał starożytnego nazwiska nową chwałą okryć.

Hrabia Teodor, w pierwszym zaraz roku po ślubie, doznał był ciężkiego zmartwienia.

Miał on w Zahnilczu gumiennego Tanaska Gudza, którego za wielką uczciwość i przywiązanie do swej osoby bardzo lubił, a nawet cenił wysoko. Wyjeżdżając po ślubie z żoną do Włoch, polecił Tanasowi potajemny nadzór nad całem gospodarstwem i kazał mu przedewszystkiem zwracać baczną uwagę na czynności nowo przyjętego rządcy (któremu hrabia jakoś nie ufał, a nie miał czasu znaleźć innego), a w razie odkrycia nadużyć, donieść sobie o tem.

Tanas, spełniając wolę hrabiego, czuwał nad dobrem pańskiem, a niedługo musiał czekać, ażeby przekonać się, że nowy rządca uorganizował całą złodziejską szajkę, złożoną z krewnych i przyjaciół, których jako oficyalistów do zarządu wprowadził.

Nie umiejąc sam pisać, udał się do miejscowego djaka i polecił mu napisać list do hrabiego i wyprawić go na pocztę wraz z cerkiewną korespondencyą. Djak spodziewając się sutego wynagrodzenia od rządcy, odniósł list zamiast na pocztę, do zarządu dóbr, objaśniając, że z polecenia Tanasa list ten napisał, nie odważył się jednak, wiedząc, jakie oskarżenia zawierał, wysłać go. Rządca, przeczytawszy, poprzysiągł zemstę Tanasowi i tak sprytnie ułożył następną kradzież, że wszystkie poszlaki spadały na Tanasa. Nie pomogły przysięgi biednego niewinnego chłopa, nie pomógł lament zrozpaczonej żony, nic nie pomogło. Przyszli żandarmi i mieli go już zakuć w kajdany. Do ostateczności doprowadzony Tanas wyprosił się na chwilę do komory, gdzie, jak zapowiadał, miał zamiar przebrać się w nowy sierak. Z komory tej nie wyszedł więcej, zniecierpliwieni żandarmi wyłamali drzwi i ujrzeli – trupa wiszącego na czerwonym pasie.

Hrabia, uwiadomiony o tem, powrócił natychmiast, zarządził najściślejsze dochodzenie, rządcę za złodziejstwo wsadził na kilka lat do ciężkiego więzienia, ale biednego wiernego Tanasa nie wskrzesił. Leżał on tam w lesie na rozdrożu, pod niską mogiłką, a mały ciosowy krzyżyk, z rozkazu hrabiego postawiony, wskazywał miejsce spoczynku biednego samobójcy.

Młoda Tanasowa żona nie długo przeżyła męża. Losem pozostałego dziecka, małego Iwana, zajął się hrabia szczerze i rozumnie. On to właśnie Iwan Gudz, doktor filozofii, przyjechał teraz z hrabią przed ganek starego dworu.

– Hej Tomasz! – zawołał hrabia, do wychylającego siwą głowę z pomiędzy drzwi starego służącego. – Gdzie panicz? zawołaj panicza.

– Panicza niema w domu – odpowiedział mrukliwie stary – już z godzinę jak pojechał konno, nie mówił gdzie jedzie.

– Ho! ho! skończy się to panowanie – szepnął hrabia, złażąc z kozła, a gdy już był na ganku, zwrócił się znowu do starego. – Tomasz! przygotujesz dla pana doktora dwa narożne pokoje, w których ostatnim razem stali wraz z nieboszczykiem hrabią Kazimierzem. A teraz dawaj śniadanie, bo głodniśmy strasznie... Czyż nie prawda doktorze?

W kilka chwil później otworzył Tomasz drzwi do jadalni i weszli do surowej, starą dębiną wykładanej sali. Stół był zastawiony starożytnem szkłem i porcelaną.

– Iwasiu napiem sia horiwki? – zapytał żartobliwie hrabia, widocznie rad z przyjazdu doktora. – W twoje ręce – i wychylił spory kieliszek starki! – Wypij! – mówił podając mu kieliszek – takiej wódki pewno ci szwaby w Wiedniu nie dawały.

– Doskonała! – odpowiedział doktor, stawiając wypróżniony kielich na stole. – Co prawda, w stolicy wódki zupełnie nie pijałem, obawiałem się, by nie popaść w nałóg; przy natężonej pracy umysłowej najłatwiej przyzwyczaić się do nadmiaru alkoholu.

– Przezorność godna uczonego męża – przerwał mu, śmiejąc się hrabia, niezwyczajnie dziś rozweselony. – A teraz zabieraj się do... zrazów z kaszą, potrawy, przy spożywaniu której jednoczą się oba narody, to piękne królestwo zamieszkujące.

Czas trwania śniadania przeszedł wesoło. Gospodarz sypał żartami i dowcipami, w których na dnie niejedna głęboka myśl tkwiła. Był to już jego specyalny talent: ubrania najważniejszych zagadnień społecznych w lekką suknię żartu towarzyskiego.

Doktor mało mówił, słuchał tylko uważnie i z widocznem uwielbieniem wpatrywał się w ożywioną, inteligentną twarz hrabiego.

Po śniadaniu przeszli do obok położonego gabinetu. Była to ogromna izba, wokoło stały szafy ksiąg nowych i starych. Rozłożone wszelkie okazy wypchanych zwierząt i ptaków, przyrządy służące do analizy chemicznej i tym podobne przedmioty z nauką związane, świadczące o zajęciach człowieka, który połowę życia przepędził w tym pokoju.

Hrabia podał młodemu gościowi cygaro, sam zapalił fajkę, i puszczając kłęby wonnego dymu, mówił powoli, dobitnie i zupełnie już teraz na seryo:

– Mój kochany, nasamprzód muszę cię wyłajać należycie za to, żeś odrzucił moją pomoc, którą ci szczerem sercem ofiarowałem. Szkoda tego czasu, który zmarnowałeś na zdobycie materyalnych środków utrzymania. Zastanów się tylko, o wiele więcej byłbyś zdobył wiedzy przez ten czas, który poświęciłeś na zapracowanie tej odrobiny grosza, potrzebnego ci na zaspokojenie skromnych potrzeb.

– Dzięki ci, panie hrabio – odrzekł Iwan, zbliżając się do gospodarza i całując go z uczuciem w ramię. – Wdzięczny jestem za pomoc, którą chciałeś mi pan udzielić, ale.... przyjąć jej nie mogłem. Chciałem zawdzięczać wszystko sobie samemu. Nie chciałem zaciągać długów wdzięczności, które mogłyby mnie do czegokolwiekbądź w dalszem życiu zobowiązywać.

– Nadmiar dumy, to wasza największa wada – przerwał mu porywczo hrabia.

Iwan rozgrzawszy się własnemi słowami, nie zważał na słowa gospodarza, tylko mówił dalej:

– I tak wam to zawdzięczam panie hrabio, żem nie zmarniał w czasie pierwszego dzieciństwa. Gdyby nie wasza pomoc, byłbym w najlepszym razie jakimś kapralem w armii, albo parobkiem przy koniach, w najgorszym, złodziejem nawet. Któż to wiedzieć może? A dziś, dzięki tejże opiece, mam nadzieję stania się człowiekiem użytecznym swemu pognębionemu narodowi.

– No, basta już! – przerwał mu niecierpliwie hrabia. – Nic nie jesteśmy sobie dłużnymi, a nawet skrupulatnie, może ja jestem więcej winien tobie, niż ty mnie.

Tu zamyślił się głęboko i dużemi krokami zaczął chodzić po pokoju, po chwili dopiero stanął przed milczącym doktorem i nagle zmieniając treść rozmowy, przemówił:

– Czytałem już twoje poezye, wydane przed pół rokiem... język bardzo ładny, forma zupełnie dobra i taka, jakiej u was nikt przed tobą nie używał, nawet polityczne tendencye, trochę może skrajne, przebaczę ci... Powiedz mi jednak, zkąd u licha nachwytałeś tych dzikich poglądów socyalnych?... Z niemi ja, stary szlachcic, pogodzić się nie mogę, a nawet więcej, za złe mam ludziom, którzy piszą o rzeczach, o których nie mają pojęcia. Sam kiedyś śmiać się będziesz z tych poglądów.

– Ja?... o nie, hrabio! To moje najświętsze przekonanie! – zawołał z zapałem młody poeta – dam się porąbać za nie! Żyjemy w czasach walki kapitału z pracą, walki potężnych z nieszczęśliwymi, walki panów świata z jego helotami.

– Lari fari!... – przerwał mu znowu gospodarz, śmiejąc się serdecznie z zapału mówcy. – Lari fari! powiadam ci. Nasłuchałeś się i naczytałeś jakichś tam banialuków, głoszonych przez ludzi, dążących do władzy bądź co bądź, choćby mieli na tej drodze krew przelewać i spokój światu mącić. Może zresztą tam na Zachodzie mają te nowe teorye racyę bytu, ale nie u nas. Tu mamy tylko walkę nędzy z nędzą, a czasami tylko dwie nędze: pańska i chłopska, łączą się z sobą, ażeby walczyć z szachrajstwem żydowskiem. Zazwyczaj jednak walka ta nie długo trwa i wkrótce obie nędze zaprzęgają się do wspólnego dyszla i żydom wodę wożą... zobaczysz.

– A jednak, jednak niesprawiedliwie się dzieje na świecie, lud ugina się w nędzy – mówił, smutnie kiwając głową poeta – środków ratunku szukać należy, choćby...

– Środków ratunku?! – zawołał hrabia, a twarz jego przybrała wyraz natchnienia prawie, z oczu promienie strzeliły – środków ratunku mówisz? A pocóż nam za niemi daleko szperać? po co nowe wymyślać? Są... są zasady przez łaskę Boską światu na pocieszenie zesłane. Róbcie to, co Chrystus robić nakazał. Niech tylko każdy miłuje bliźniego jak siebie samego, niech ta miłość wzajemną między ludźmi będzie, wówczas nie będzie potrzeby tworzyć nowych teoryj. Nie krwią, ale miłością i przebaczeniem – pobłażliwością idzie się do królestwa Bożego na ziemi.

Wzburzony hrabia, skończywszy mówić, usiadł na fotelu i głowę oparł na dłoni.

Iwan stał niemy, ani słowa nie odpowiedział, tylko w głębokiej zadumie patrzył na piękny krucyfiks, wiszący na ścianie gabinetu. Milczenie to trwało długo, znać głębokie myśli gościły w umysłach obu tych łudzi, bo nie spieszyli się z nowemi słowami. Pierwszy przerwał milczenie Iwan.

– Usuńmy ten drażliwy przedmiot na stronę – mówił, namyślając się jeszcze – może i zmienię kiedyś zdanie pod tym względem, choć wątpię. Przystąpmy do innej sprawy, bliżej nas obchodzącej. Niech mi pan hrabia raczy powiedzieć, co się tu w kraju dzieje? Co panowie sejmowi myślą?

– Ty wiesz najlepiej – odpowiedział niechętnie hrabia – że do polityki nie mięszam się, pewnie wiesz to wszystko lepiej odemnie.

– Nie! nie! Moje zdanie może być stronniczem, jabym był rad usłyszeć sąd hrabiego, jego zdanie. Czy porobią nam jakie ustępstwa? Czasby był już wielki, naród ugina się pod jarzmem. Nienawiści do Polaków nie chowam w sercu, ale żal zaczynam uczuwać wielki. Czas, czas rekompensaty za wieki niesprawiedliwości nadchodzi. Jeżeli chcecie, ażeby młodsza, zdrowsza część naszego narodu szła ręka w rękę z wami, to nie gnębcie dalej, dajcie nam to, co na naszej ziemi słusznie się nam należy.

– Słusznie się wam należy! – przerwał hrabia, powstając z fotelu i przechadzając się znowu po pokoju – że wam się coś słusznie należy, to pewne, ale – co? tego wy sam dokładnie nie wiecie; każdy czego innego pragnie i żąda a zawsze dla siebie tylko.

Usiadł znowu, zapalił fajkę i zaciągając się wonnym dymem, mówił:

– Zróbmy mały przegląd tych, którzy mogą coś dać i tych, którzy mogą słusznie czego żądać; nie wesoła to galerya. Nasamprzód my Polacy, którzy ster i władzę, jak wy mówicie, w swej dłoni dzierżymy – Panowie z Rady państwa! Panowie z Sejmu – wołacie ustawicznie. A kto to są ci panowie?... zaraz ci powiem, znam ich wszystkich mniej więcej, z wyjątkiem chyba młodszych żywiołów. Przodem idą ludzie dobrej wiary, tam z zachodu, ludzie, dla których cześć w sercu chowam, ludzie przekonania i ofiary, ci jeżeli błądzą czasem, to z nieświadomości tylko. Ale cóż? Oni są nielicznym zastępem tylko i dla zrobienia czegokolwiekbądź, dla urzeczywistnienia choćby części swoich zamiarów, muszą się łączyć z masą obskurantów i krzykaczy staro-szlacheckich, którzy przez wiek niewoli niczego się nie nauczyli – ani też nie zapomnieli.

– Ach czemuż nie zapomnieli! – szepnął jak echo Iwan.

– Ha, trudna rada, choroba tkwi głęboko. Dziś jeszcze żądza zaszczytu i błyszczenia popycha niektórych ludzi do tego, że wbrew wrodzonemu ludziom wstydowi, wszelkiemi siłami pchają się naprzód, a czasami nawet na wielką hańbę pieniędzmi wyborców zjednywują... z bólem serca to mówię, a muszę, bo tak jest. A po za nimi są jeszcze i warchoły, krzykacze, którzy larum w około siebie czynią, żeby na się uwagę zwrócić, są maniacy... Eh, co tam mówić o tem – i machnął niechętnie ręką.

– A dlaczegoż oni są takimi?

– Dlaczego? spytaj Pana Boga, za co nas tak ciężko doświadcza? Znać za nasze grzechy... A wasi, myślisz lepsi? I tych ci opiszę.

Spojrzyj tylko. Cała klika święto-jurska o sobie tylko myśli, w prywacie po uszy siedzi pogrążona, brałaby pieniądze ze wszech stron, nawet od cesarza chińskiego, gdyby był taki głupi i dawać zapragnął. Młodsi narodowcy sami nie wiedzą, czego chcą. Są pomiędzy nimi i czyści ludzie, ale większość pragnie za pomocą rozgłosu na wierzch się wybić i główną przyczyną niechęci do Polaków jest zazdrość osobista. Najmłodsza partya, radykaliści, do których i ciebie muszę zaliczyć, wplatają do programu politycznego zagadnienia socyalne... Wiesz, co o tem myślę... A dalej ciemna masa ludu, bałamucona przez was, przekupywana tu i ówdzie przez nas, a demoralizowana radykalnie przez żydów.

Masz prawdziwy obraz społeczeństwa. Warto było żyć tak długo, jak ja żyję, ażeby doczekać się podobnego widoku.

I z gniewem wydmuchnął z fajki resztki dopalającego się już tytoniu.

– Zostawmy to, hrabio – zwolna wyrzekł Iwan – ludzi tem pan nie poprawi, tylko się sam rozgoryczy.

– Masz racyę... zostawmy. Teraz, mój kochany, muszę się z tobą umówić o naukę Wacka.

Zrazu Iwan powstał z widocznym zamiarem oponowania.

Niecierpliwym gestem przerwał mu hrabia i mówił dalej:

– Czekaj, mój dumny trybunie, pomocy odemnie nie chciałeś przyjąć, ja od ciebie łaski również nie przyjmę. Zaraz ci przedstawię moje warunki... Clara pacta, jak starzy Rzymianie mawiali, tworzą dobrych przyjaciół. Tamtego latawca umówiłem był w ten sposób: jeżeli Wacio zda egzamin, to dostanie dwieście reńskich; jeżeli nie zda, to tylko sto... Czy zgadzasz się doktorze nauk wyzwolonych na to skromne honoraryum? Jeżeli nie, to podniosę.

– Zgadzam się – odpowiedział uradowany widocznie Iwan – czy to tylko warto, panie hrabio, tyle pieniędzy; w Wiedniu za taką sumę rok cały żyć mogłem.

– Te dwa miesiące, przez które będziesz nauczał Wacia, zmęczą cię więcej, niż trzy lata pobytu w stolicy. Wszyscy mówią, że on strasznie tępy. – Zostań tu na chwilę, ja muszę wyjść wydać pewne rozkazy.

Po tych słowach hrabia opuścił gabinet. Wyszedłszy aż do przedpokoju, zawołał do siebie starego Tomasza, któremu miękkim, lecz mimo tego rozkazującym głosem dał takie zlecenie:

– Tomaszu, słuchaj i uważaj! Pan doktor filozofii, Iwan Gudz, będzie przez wakacye bawił u nas. Jest moim gościem i tak go traktować, jak wszystkich gości. Zapowiedz całej dworni – tu głos hrabiego stał się groźnym i stanowczym i brzmiał jak komenda do ataku – że jeżeliby ktokolwiekbądź śmiał mu ubliżyć w najlżejszy sposób, to ja się o tem dowiem napewno i zapłacę mu za to hojnie. Wiesz, że nie żartuję.

– O, wiem – szepnął stary – tak będzie, jak Antkowi, baty i won ze służby.

– No, pamiętaj o tem stary!

– Słucham, jaśnie panie.

– Pokoje czy gotowe?

– Gotowe.

– No, to chodź za mną.

Skierował się z powrotem w stronę gabinetu, gdzie zostawił był Iwana samego. Tomasz wszedł za panem.

– Mój doktorze – rzekł – przejdź teraz do siebie; mam kilka listów do napisania, o trzeciej zejdziemy się na obiad, może i twój uczeń nadleci. Zapewne zechcesz wypocząć po pieszej wędrówce? a może zechcesz odwiedzić księdza Bazylego? – Przy tych słowach uśmiechnął się nieznacznie. – Czy tylko ten mantelzak przynosisz z dalekiej wędrówki? – zapytał, wskazując na małe zawiniątko, które Iwan na plecach przyniósł.

– Oh! nie – odparł zapytany ze swobodnym uśmiechem – mam jeszcze kufer z książkami i odzieniem, ale ten na dworcu zostawiłem.

– No, do widzenia! – zakończył rozmowę gospodarz, podając mu rękę. – Tomaszu, zaprowadź pana doktora do jego pokoju i zaraz poślij na kolej po rzeczy.III.

Po wyjściu Tomasza, Iwan obejrzał się po pokojach, które miał zamieszkiwać przez czas pobytu w Zahnilczu.

Znał je od dawna, od bardzo dawna... Nie dawniej jak pięć lat temu, przepędzał w nich ferye wraz z nieżyjącym już hrabią Kazimierzem. Odnawiał więc tylko dawną znajomość.

Wspomnienia jakieś widać go rozrzewniły, bo opuściwszy głowę na piersi, zamyślił się głęboko. Gdy się obudził z tej zadumy, ujrzał przed sobą na ścianie naprzeciw okien, duże, piękne, wspaniałe malowidło – był to portret jego przedwcześnie zmarłego kolegi.

Patrzał nań z miłością braterską. W jego żywych, ruchliwych, błękitnych oczach zabłysły dwie duże perliste łzy, a cała świeża, więcej okrągła niż podłużna, słowiańska twarz przesłoniła się niekłamanym cieniem smutku, żalu, czy boleści?

Zbliżał się coraz bardziej do portretu i wypatrywał się uparcie w prześliczne, arystokratycznie wytworne wąsy zmarłego. Wspomnienia cisnęły mu się całą falą do mózgu. Myśli tłoczyły się jedne za drugiemi. Patrzył i szeptał w duszy:

– Marnie zginąłeś! marnie!... Świetne dziedzictwo krwi zgubiło cię. Dusza i nerwy osłabione miękkiem życiem dziesięciu pokoleń, które cię poprzedziły, zawiodły cię do mogiły przed czasem. Zabrakło ci sił do życia, do walki, do znoszenia przeciwności, do zwycięztwa... Umknąłeś z posterunku senatorski wnuku... A szkoda ciebie, bo miałeś duszę piękną i serce otwarte na odczucie niedoli tego ludu, z którego i twój ród powstał, pośród którego przodkowie twoi wieki przeżyli. Śpij spokojnie w mogile, ale bądź pewnym, że druh twój, towarzysz młodości i marzeń twych chłopięcych nie zegnie się w walce, nie złamie się w przeciwnościach życiowych. Bądź pewnym, że chłopski syn dotrwa na stanowisku, dopełni tego, cośmy sobie razem zdziałać obiecywali.

Wspomnienia doprowadzały Iwana prawie do stanu halucynacyi, gorączka go jakaś trawić zaczynała. Oczy utopił w łudząco podobnej, żywej prawie twarzy portretu i mówił tak, że mogło się zdawać jakoby rozmawiał z dawno zmarłym.

– Śpij spokojnie w mogile, w zimnym sklepie i ufaj temu, którego zostawiłeś tu na ziemi... Jeżeli dusza twoja istnieje gdzieś w wszechświecie, niech będzie spokojną – marzenia jej i zamiary w ciało się przyobleką.

Dreszcz jakiś przeszedł mówiącego, obu rękoma ścisnął rozpalone skronie i mówił coraz gwałtowniej:

Tę, którą ukochała twa dusza młoda, wydarto ci. Nie mogłeś tego ciosu przeżyć... Miłości pragnąłeś, miłości dziewczyny – pragnąłeś oczu błyszczących, ust rubinowych, wonnych włosów... Mogłeś ją znaleść gdzieindziej, byłeś pięknym, młodym i bogatym... Nie, nie! po stokroć nie! Inna to choroba tkwiła w głębinach twej duszy, zawód miłosny to pretekst tylko... Tęsknota bezgraniczna za dobrem i pięknem, wstręt do brudnego, splugawionego świata dni naszych w grób cię wpędziła.

Łzy gradem z oczu mu płynęły i spływały po rumianem młodzieńczem obliczu i wielkiemi kroplami na posadzkę spadały. Nie zważał na nie.

– A zabiłeś się po szlachecku, po kawalersku. Nie targnąłeś się sam na własne życie... O! nie. Znalazłeś przyjaciela, dawnego druha, który ci... za głupstwo... za marne słowo, wpakował bryłkę ołowiu w serce... I koniec... koniec... Sen spokojny w cieniu purpurowego herbowego całunu. Nie, ja za tobą nie pójdę, niema kobiety, dla którejbym choć na krok zeszedł z raz obranej drogi... Niema boleści, ani rozpaczy, któraby mnie złamać mogła i do opuszczenia posterunku zmusiła. Zresztą ta, która mnie pokochała, pójdzie za mną na dolę i niedolę, bo ona pokochała we mnie geniusz mego ludu, ona czci we mnie ducha swego narodu, który przyszedł rozkuwać pęta i kajdany gniotące nas od wieków. Moja gwiazdka dla względów światowych nie opuści mnie, ona poniesie moją harfę, lirę dziadowską hen za mną daleko, gdzie tylko brzmi czyste ruskie słowo, gdzie drga echo pradziadowskiej pieśni – Bojanowej.

Szelest jakiś dał się słyszeć na korytarzu. Iwan przerwał słowa, rozglądnął się po pokoju, i zdaje się, że dopiero w tej chwili zauważył, że mówił sam do siebie, czy do martwego portretu? Zapłonił się mimowolnie i uśmiechnął się nawet, ale jakoś tęsknie, żałośnie. Obszedł cały pokój dokoła, świeżo już tam było i czysto, ale widocznie niedawno kurz otarto... niedawno, przed chwilą zmieniono grobowiec pamiątek na mieszkanie dla żywych.

Na sekretarzyku pomiędzy oknami leżały jeszcze kawałki zżółkłego już papieru, na których widniały głoski, przez ś. p. Kazimierza pisane. Na szezlongu leżał mały tomik otwarty, niedoczytany widocznie – to »cierpienia młodego Werthera«, ulubiona lektura nieboszczyka. Na dywanie nad łóżkiem wiszą pistolety, te same, które on po śmierci Kazimierza przywiózł do Zahnilcza; z jednej z tych luf wyszła kula, od której zginął jego przyjaciel.

Wszędzie, wszędzie pamiątki. Odsunął szufladę, w niej pełno kotylionowych orderów. W kącie stoją oparte o ścianę rapiery, któremi się fechtowali. Nie, on tego nie zniesie dłużej, czuje, że mu się coś mięsza w mózgu, że boleść serce mu zgniecie. Czuje się słabym, obłęd go jakiś chwyta. Musi wyjść ztąd, inaczej oszaleje.

Nagle zbliżył się szybko do zawiniątka, które przyniósł ze sobą i począł go z gorączkową niecierpliwością rozsznurowywać. Po chwili wydobył z niego kilka sztuk odzienia, bielizny i ładnie oprawny nieduży tomik. Popatrzył nań z przyjemnością, i zwolna, ostrożnie przechylając go, wytrząsł z pomiędzy kartek, o brzegach złoconych, niewielki fotogram.

Zbliżył go do oczu i z czułością przypatrywał mu się. Na przybrukanej trochę fotograficznej karcie rysowała się twarzyczka cudownie pięknego dziewczątka, dziecka prawie; klasyczny profil, duże, długą rzęsą ocienione oczy i usta prześlicznie wykrojone składały się na uroczą postać, jakby z marzeń poety wyjętą. Usta, szczególniej usta miała przecudne, jakby do szeptu miłosnego, do pocałunku stworzone, a okolone wyrazem figlarnej, swobodnej wesołości.

– Detynka moja – szeptał zaledwie dosłyszalnym głosem i całował martwą kartę.

Po chwili schował fotogram do pugilaresu, książeczkę o złoconych brzegach na bok położył i rozpoczął tualetę. Kto go pierwszy raz zobaczył, nie byłby go o podobną pretensyonalność posądził; golił się, później czesał się z godzinę, wąsy bujne podkręcał i ciągle w zwierciadle przypatrywał się własnej twarzy. Przytem od czasu do czasu marszczył czoło komicznie, jakby nie był rad z tego, co w zwierciadle widzi.

Wreszcie ubrał się zupełnie.

Już miał wychodzić, gdy jeszcze raz powrócił i przypatrzył się całej swej figurze w dużem stojącem lustrze. Zmarszczył się jeszcze zabawniej, i machnąwszy niechętnie ręką, wyszedł z pokoju.

Wyraz smutnej rezygnacyi osiadł mu na obliczu.

– Cóżem winien temu, żem niepodobny do Apolla – szeptał pod wąsem.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: