Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Rytmy miłości - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
16 lipca 2020
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Rytmy miłości - ebook

Andre de Villaret, pomimo ostrzeżeń swojego przyjaciela Kirka Hornera, udaje się na Haiti. Do kraju, gdzie ostanie zamieszki polityczne uczyniły go bardzo wrogim zwłaszcza dla białych. Andre się jednak tym nie przejmuje, gdyż zamierza odnaleźć tam pozostawiony na plantacji przez jego wuja skarb. Gdy docierają na miejsce Kirk organizuje spotkanie z Mulatem,którzy może udzielić jakiś wskazówek i pomóc nie tylko w odnalezieniu zaginionego skarbu, ale również w poruszaniu się po wyspie. Mulat nie ma dla przybyszy dobrych wieści. Oznajmia, że jedyną osobą, która może wiedzieć cokolwiek o skarbie jest Orchis. Ta tajemnicza dziewczyna jest jedną z wielu kochanek haitańskiego przywódcy. Aby odnaleźć to, czego Andre szuka będzie musiał udać się do niej i prosić o pomoc. Kim okaże się Orchis? Czy pomoże Andre? Czy będą bezpieczni w trakcie poszukiwania skarbu?

Kategoria: Romans
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-87-11-77140-2
Rozmiar pliku: 355 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Od Autorki

Kiedy odwiedziłam Haiti, spotkałam Katherinę Dunham, która na temat voodoo wie więcej niż ktokolwiek w tym kraju.

Sławna czarna balerina, nie uprawiająca już zawodu, w ogrodzie swojego pięknego domu postawiła własną świątynię voodoo. Podarowała mi zastygły odprysk meteorytu, jaki znajduje się w każdej świątyni i jest w posiadaniu wszystkich tamtejszych kapłanów, zwanych papaloi.

Odwiedziłam też świątynię należącą do Jeana Beauvoira, doktora nauk ścisłych. Obejrzałam występ adeptów voodoo, chociaż nie pozwolono mi pozostać na prywatnej ceremonii odprawianej później, a dostępnej tylko dla wtajemniczonych. Tancerze tańczyli fantastycznie, bębny hipnotyzowały rytmem.

Opisałam to w powieści na tyle prawdziwie, na ile to możliwe.

Voodoo, które obecnie nie jest ścigane prawem, obejmuje swym zasięgiem na Haiti ponad sześćdziesiąt procent społeczeństwa. Katolicyzm i voodoo spotykają się tam niemal na tym samym gruncie.Rozdział 1

Rok 1805

W pływamy do portu!

Kirk Horner mówiąc to podniósł się i podszedł do bulaja, by spojrzeć na przystań Port-au-Prince, zapełnioną małymi łódkami i statkami, nie dorównującymi wielkością amerykańskiemu szkunerowi, którym płynął.

— Właśnie zaczyna się moja przygoda! — rozległ się głos z tyłu; wysoki Amerykanin o kwadratowej szczęce odwrócił się w stronę mówiącego.

— Zmień decyzję, André — poprosił z naciskiem. — Wracaj ze mną do Bostonu. Popełniasz błąd, którego możesz gorzko żałować, zakładając, że w ogóle przeżyjesz i będziesz w stanie cokolwiek odczuwać.

— Rozmawialiśmy już na ten temat wcześniej — przypomniał André de Villaret — a perspektywa dalszego życia w ubóstwie stanowi, zapewniam cię, zupełnie wystarczający bodziec.

— To szaleństwo! Czyste szaleństwo! — z przekonaniem wykrzyknął Kirk Horner. — Ale wygląda na to, że nie pozostaje mi nic innego, jak pomóc ci, choć moje przeczucia są jak najgorsze.

— Zanim wsiadłem na pokład, przyrzekłeś mi pomoc i mam zamiar trzymać cię za słowo — ostrzegł drugi mężczyzna. — Lepiej więc zastanówmy się nad planem działania.

Amerykanin ponownie odwrócił się w stronę bulaja i wyjrzał na zewnątrz.

Zaraz za portem rozciągało się miasto Port-au-Prince, a za nim góry, szkarłatnogranatowe, ponure i groźne mimo olśniewającego słońca.

Reszta krajobrazu tonęła w zieleni tak głębokiej, że aż oślepiającej. Białe domy widoczne w oddali zdawały się emanować dziwnym światłem — zjawisko niemożliwe w innej strefie geograficznej.

— Na razie — odezwał się Kirk — nie ruszaj się z pokładu, dopóki nie skontaktuję się z pewną osobą; moim zdaniem, ona jedyna może pomóc w tym zwariowanym przedsięwzięciu.

— O kim mówisz? — zainteresował się André de Villaret.

— To Jacques Déjean, Mulat.

André wiedział, że mowa tu o osobie, której rodzice pochodzą z dwu różnych ras, białej i czarnej.

Widywał Mulatów w Ameryce, a już wcześniej Kirk poinformował go, że Mulaci na Haiti gardzą czarnymi, a ci w zamian nienawidzą Mulatów niemal tak samo jak białych.

Zdaniem Amerykanina, dla Francuza pobyt na Haiti w obecnej chwili równał się czystemu szaleństwu.

Jean-Jacques Dessalines, dowódca wojsk haitańskich, sprawca bestialsko okrutnych morderstw dokonywanych na francuskich plantatorach, a także na każdej białej osobie zamieszkującej wyspę, ogłosił się przed rokiem cesarzem Haiti.

Jedną z pierwszych decyzji, jaką podjął po ogłoszeniu Deklaracji Niepodległości, była zmiana kroju żołnierskich mundurów.

Firma z Bostonu przygotowała dwa tysiące sztuk uniformów, znajdujących się w tej chwili na pokładzie szkunera, którym podróżowali André de Villaret i jego przyjaciel Kirk Horner.

Prezydent Ameryki wysłał Kirka, by zebrał dane do raportu na temat sytuacji na wyspie.

Amerykanie zamierzali odzyskać dawną pozycję w handlu z Haiti, którą odebrał im szwagier Napoleona Bonaparte, generał Leclerc.

Jednakże francuski wicekonsul w Filadelfii ostro zaprotestował nie tylko przeciwko stosunkom handlowym z armią Dessalines’a i przybijaniu amerykańskich statków pełnych broni i amunicji do brzegów wyspy, ale wręcz oskarżył Amerykanów o wysyłanie murzyńskich rekrutów do pomocy rebeliantom w walce z resztką Francuzów i Hiszpanów.

Haiti płaciło za usługi bawełną, miedzią, drewnem, a nawet dolarami. Nie można też było nie doceniać zasobów srebra Dessalines’a.

Kraj został całkowicie zdewastowany i inne państwa nie bardzo się orientowały, jaka właściwie sytuacja panuje na Haiti. Kirk, który odwiedził wyspę przed dwoma laty, spodziewał się zastać ją ogromnie zmienioną, głównie pod wpływem rządów przywódcy — tyrana.

Kirk, zdając sobie sprawę, jak okrutnym jest on człowiekiem, fanatykiem o sadystycznych skłonnościach, istotnie obawiał się o życie przyjaciela.

Ich znajomość trwała już kilka lat, i zawsze kiedy Amerykanin odwiedzał Anglię, zatrzymywał się u rodziny Andrégo de Villareta.

Ten zaś zainteresował się Haiti, wysłuchując opowieści kolegi z zagranicy; miał również rodzinne powiązania z wyspą dzięki stryjowi, bogatemu plantatorowi, który zginął w czasie rewolucji.

Stryjowi udało się ocalić życie w czasie pierwszego powstania w 1791 roku z tej prostej przyczyny, że znakomicie zarządzał posiadłością de Villaretów, a co więcej, nie traktował niewolników w tak nieludzki sposób, jak to się zdarzało na innych plantacjach.

Ostatecznie jednak do Andrégo dotarła informacja przesłana przez Kirka, że stryj i jego trzej synowie zostali zamordowani. Wiadomość tę Amerykanin uzyskał w czasie swojej ostatniej wizyty na Haiti.

André zaskoczył go więc całkowicie, kiedy przed dwoma miesiącami pojawił się w Bostonie prosząc o pomoc w przygotowaniach do wyjazdu na wyspę.

— To niemożliwe! — odpowiedział wtedy Kirk przyjacielowi. — Jean-Jacques Dessalines poprzysiągł zabić każdego białego, który pojawi się na wyspie. Jego nienawiść osiągnęła szczyt, to fanatyk, i nie dam dwóch centów za to, że przeżyjesz, jeśli twoja stopa dotknie haitańskiej ziemi.

Po czym opisał przyjacielowi dyktatora.

— Nie jest wysoki — opowiadał — ale za to zbudowany jak goryl. Szerokie ramiona podtrzymują tłusty, byczy kark. Pod ohydnie rozdętymi nozdrzami i krzywym nosem znajdują się grube, wydęte wargi. Ma niskie, cofnięte czoło, a kępki sztywnych włosów sięgają niemal brwi.

— Z pewnością nie jest specjalnie atrakcyjny, sądząc z tego opisu — żartował André.

— Nie ma się z czego śmiać — ostro zganił przyjaciela Kirk. — Ten człowiek wzbudza postrach wśród własnych ludzi, a w ataku histerii potrafi podejrzewać każdego i bez końca mówi o krwi i zniszczeniu.

— Dochodziły mnie słuchy — wtrącił André — że używał diabelskich podstępów, przyrzekając białym mieszkańcom wyspy ochronę, jeżeli tylko się poddadzą, po czym, kiedu mu zaufali, zabijał ich bezlitośnie.

— Ulice Jérémie spłynęły krwią, kiedy wymordował czterysta pięćdziesiąt osób — mężczyzn, kobiet i dzieci — dodał Kirk. — Nawet Christophe, jego głównodowodzący, był przerażony takim okrucieństwem!

Zamilkł, by jego słowa dotarły do świadomości rozmówcy. Następnie spytał:

— Czy budzi zatem twoje zdziwienie, że prezydenta Ameryki ogarnia trwoga na wieść, iż podczas podpisywania Deklaracji Niepodległości zwolennicy Dessalines’a przy wtórze dzikich oklasków krzyczeli: „By ustanowić tę deklarację, potrzebujemy skóry białego człowieka na pergamin, jego czaszki na kałamarz, krwi na atrament i bagnetu zamiast pióra”?

— Ciarki przebiegają mi po plecach, gdy cię słucham — rzekł André. — Mimo wszystko jednak zdecydowany jestem odszukać skarb, który mój stryj zakopał gdzieś na plantacji.

Kirk wiedział już, iż jest to główny cel podróży przyjaciela.

Kiedy umarł jego ojciec, André przejął tytuł hrabiego de Villaret, a tym samym stał się głową rodziny. Nigdy się nie spodziewał, że osiągnie tę pozycję. Jego dziadek miał trzech synów, spośród których ojciec Andrégo był najmłodszy.

Wiedząc, iż we Francji nie zanosi się na spokój, a chłopi wyrażają coraz to większe niezadowolenie, Philippe, drugi syn, u początku lat siedemdziesiątych XVIII wieku osiedlił się na Haiti, zamierzając pozostać tam na stałe.

Często pisywał do domu, donosząc rodzinie, iż stał się człowiekiem bogatym dzięki uprawie bawełny i kawy, które to produkty osiągały dobre ceny w całym Nowym Świecie.

Potem wybuchła we Francji rewolucja i hrabia de Villaret wraz z najstarszym synem znaleźli się pośród nieszczęśników skazanych na gilotynę.

To oznaczało, że Philippe de Villaret, osiadły na Haiti, został głową rodziny; jego młodszy brat, François, wraz z żoną Angielką i synem André pośpiesznie wyemigrowali do Anglii.

André zdobył wykształcenie w szkołach angielskich, uczęszczał na angielski uniwersytet, a większość jego znajomych stanowili Anglicy.

Jednak ojciec Andrégo nie posiadał dużego majątku i tylko dzięki życzliwości krewnych matki mogli żyć we względnym komforcie.

Wiadomość od Kirka, dotycząca śmierci Philippe’a de Villaret ponownie zmieniła sytuację: teraz ojciec Andrégo zyskał miano głowy rodziny, a kiedy zmarł w roku 1803, tytuł hrabiego de Villaret przypadł młodemu André; nie posiadał on jednak żadnych środków, by godnie piastować tę tradycyjną, honorową funkcję.

Właśnie wtedy postanowił dokładniej przeanalizować listy stryja Philippe’a z Haiti.

Ostatni z nich, napisany na kilka miesięcy przed masakrą, wydawał się Andrému wielce znaczący.

„Sytuacja tutejsza przybiera zatrważający obrót — pisał Philippe do brata. — Codziennie dochodzą mnie wieści o straszliwych okrucieństwach, jakich dopuszczają się rebelianci na plantacjach moich przyjaciół. Mężczyźni, zanim zostaną zabici, poddawani są potwornym torturom, kobiety zaś albo gwałcone, albo wysyłane w charakterze niewolnic do pracy na plantacjach, które teraz należą do czarnych.

Czynimy plany, by uciec, ale każdy pomysł wydaje się w tej sytuacji beznadziejny. Obawiamy się, iż ściągając na siebie uwagę, możemy podzielić los innych; ta ewentualność wydaje się niestety coraz realniejsza”.

Dalej następowało bardzo istotne zdanie, które André odczytywał kilkakrotnie:

„Majątek mój mogę powierzyć jedynie ziemi, oczywiście pokładając ufność w Bogu, że będzie nad nim czuwał”.

— Te słowa — zwrócił uwagę Kirka André, pokazując mu list — stanowią w moim mniemaniu zupełnie jasną wskazówkę stryja dla mojego ojca, że pieniądze zakopane są w ziemi, gdzieś w pobliżu kościoła.

— To istotnie może być prawda — zgodził się Kirk. — Wszyscy plantatorzy zakopywali pieniądze i kosztowności. Dessalines doskonale o tym wiedział i albo tak długo torturował ofiary, aż ujawniły miejsce ukrycia skarbów, albo też sam przeszukiwał teren; podobno zebrał z plantacji obfite łupy.

Zamilkł na chwilę, po czym dodał:

— Kiedy Dessalines wyjeżdżał z Jérémie, podążało za nim dwadzieścia pięć mułów obładowanych srebrem stołowym i innymi drogocennymi przedmiotami. Ale słyszałem też, że to nic w porównaniu z majątkiem, jaki wywiózł z Aux Cayes; skarby te w większości zakopano właśnie w ziemi.

— Muszę zaryzykować — oświadczył André. — Jak dotąd, zawsze byłem optymistą.

— A więc będziesz martwym optymistą — oschle zauważył Kirk — podobnie jak tysiące twoich ziomków.

Uśmiechnął się.

— Szczęśliwie się składa, że nie wyglądasz na Francuza. Jesteś zbyt potężnie zbudowany.

— Nie zapominaj, że moja matka jest Angielką — przypomniał mu André.

„Nie ulega wątpliwości — pomyślał Amerykanin — że hrabina de Villaret przekazała cechy mężczyzn ze swej rodziny synowi”.

Ciemne włosy i oczy André odziedziczył po ojcu, ale wzrost po krewnych matki.

Szerokie ramiona, wąskie biodra i atletyczną budowę uważano w Anglii za odpowiedni wizerunek dla eleganckich młodych ludzi z otoczenia księcia Walii.

André również mógł się poszczycić niezłą tężyzną fizyczną, ale ta, jak pomyślał zniechęcony Kirk, nie na wiele się zda na Haiti, gdy wziąć pod uwagę jasny kolor skóry przyjaciela.

Amerykanin ponownie odwrócił się w stronę bulaja i powiedział:

— Przy odrobinie szczęścia mój przyjaciel Jacques Déjean wejdzie na pokład, gdy tylko zauważy nasz statek. Oczekuje mnie, a raczej powinien oczekiwać, już od dwóch miesięcy.

— Masz przyjaciół wszędzie — wesoło stwierdził drugi mężczyzna.

— Przy takiej pracy jak moja są mi oni niezbędni — wyjaśnił Kirk.

— Tak naprawdę chodzi o szpiegów, byś przy ich pomocy mógł wykryć, co w trawie piszczy — zażartował Francuz. — Ale nie obchodzi mnie, kim są lub czym zajmują się twoi przyjaciele, jeśli tylko mogą mi pomóc.

— Jesteś wstrętnym, zapatrzonym w siebie egoistą — roześmiał się Kirk. Amerykanin, doskonale znając przyjaciela, wiedział jednak, że kiedy ten zdecyduje się coś doprowadzić do końca, koncentruje się całkowicie na wytkniętym celu i nic nie może zmienić jego postanowienia.

Kirk wyszedł z kabiny, a André usiadł na krześle. Jego twarz wyrażała absolutną determinację; rodzina młodego człowieka dobrze znała ten wyraz.

André nie tylko musiał odeprzeć błagania matki, która prosiła go, by nie wyruszał w tę podróż, i nie tylko bez końca sprzeczać się z Kirkiem, ale też — ponieważ realnie patrzył na świat — sam uporać się ze świadomością niebezpieczeństwa, na jakie się narażał.

Cała historia z rewolucją niewolników na Haiti, spalenie miasta Le Cap na widok podpływającego do brzegów generała Leclerca, jego śmierć na żółtą febrę oraz wznowienie wojny między Francją a Wielką Brytanią — wszystko to składało się na wielką klęskę Francuzów.

Ale z tego, co André słyszał na temat traktowania czarnych niewolników przez francuskich plantatorów, wynikało, iż rebelii można się było spodziewać wcześniej czy później.

Niewolnicy mieli niebywałe szczęście, posiadając dwóch znakomitych przywódców w osobach Jean-Jacques’a Dessalines’a i Henry’ego Christophe’a.

Pierwszy, choć znany jako brutal i sadysta, przede wszystkim wyróżniał się odwagą i żołnierskim doświadczeniem. Christophe, łagodniejszy i bardziej zrównoważony, skutecznie wynegocjował ocalenie życia niektórym Francuzom, zwłaszcza tym, co dobrze obchodzili się z czarnymi, a także księżom i medykom służącym w armii rebeliantów.

Niemniej André znał statystyki: dziewięć dziesiątych populacji francuskiej na wyspie po prostu zniknęło z powierzchni ziemi, Dessalines zaś nadal zabijał i torturował nielicznych, którzy jeszcze utrzymali się przy życiu.

Mężczyzna wciągnął powietrze głęboko w płuca.

— Jeżeli umrę, to trudno! — powiedział sobie w duchu. — W każdym razie warto zaryzykować, przynajmniej moja krew zmiesza się z krwią rodaków, która wsiąkła w ziemię Haiti.

Drzwi kabiny otworzyły się i pojawił się w nich Kirk.

— Pomyślne wieści! — zawołał. — Miałem rację sądząc, że Jacques Déjean będzie mnie oczekiwał. Już jest na pokładzie, możesz się z nim zobaczyć.

Po tych słowach do pokoju wszedł nieznany mężczyzna. André przyjrzał mu się bardzo uważnie, wiedząc, iż wiele zależy teraz właśnie od niego.

Jacques Déjean miał skórę koloru złotego brązu, i gdyby André spotkał go w Anglii, pomyślałby, że jest po prostu opalony. Jednak mimo że rysy twarzy przybysza miały typowo europejski charakter, jego czarne włosy skręcały się podejrzanie mocno w loki, a oczy lśniły głębokim, ciemnym blaskiem.

Ubranie gościa nie ustępowało elegancją odzieży Andrégo czy Kirka. Wytworny muślinowy krawat miał węzeł zawiązany z niezaprzeczalną maestrią, a jaskrawoniebieska marynarka leżała na właścicielu niemal za dobrze.

— Jacques — odezwał się Kirk — przedstawiam ci mojego przyjaciela Andrégo, który potrzebuje twojej pomocy, a ja przyrzekłem mu, że nie odmówisz swego wsparcia.

— Każdy twój przyjaciel... — zaczął Mulat. — Wiesz przecież, że ślubowałem ci dozgonną pomoc.

Mimo trochę przesadnej retoryki słowa przybysza brzmiały prawdziwie i Francuz, przyglądając się mężczyźnie, pomyślał, iż jest to człowiek godzien zaufania.

Zerknął jednak na Kirka, szukając potwierdzenia swoich przypuszczeń. Przyjaciel, jakby rozumieli się bez słów, powiedział:

— Kiedyś na bardzo wzburzonym morzu uratowałem Jacques’owi życie. W zamian przyrzekł mi dozgonną pomoc; dotyczy to także ciebie. On nigdy nie łamie danych obietnic.

— To prawda — potwierdził Mulat. — A zatem, monsieur, co mogę dla pana zrobić?

Obydwaj, André i Kirk, wyglądali na zaskoczonych. Użycie przez przybysza słowa monsieur wyraźnie wskazywało, że wie on, iż ma do czynienia z Francuzem.

Amerykanin podszedł do drzwi kabiny, by sprawdzić, czy są szczelnie zamknięte. Potem zapytał:

— Czy narodowość mojego przyjaciela tak bardzo rzuca się w oczy?

— Interesuję się trochę ludzką psychiką — wyjaśnił Mulat — a poza tym fakt, że twój towarzysz potrzebuje pomocy i na dodatek nie wyszedł na pokład, by się ze mną spotkać, od razu wzbudził moje podejrzenia. Kiedy go zobaczyłem, utwierdziłem się w przekonaniu, iż nie jest Amerykaninem.

André roześmiał się.

— Miałem właśnie zamiar oznajmić, że jestem Anglikiem. Połowa mojej krwi należy do tej nacji.

— Ja zaś w połowie jestem biały — przypomniał Jacques — ale to wcale nie oznacza, że biali mnie akceptują, no, może jedynie wtedy, kiedy jestem dla nich użyteczny.

W słowach Mulata nie słychać było żalu, były po prostu rzeczowym stwierdzeniem faktu.

— Doskonale, przyznaję, że jestem Francuzem. Nazywam się, o czym Kirk zapomniał wspomnieć, André de Villaret.

Po chwili zastanowienia Mulat zapytał:

— Jest pan krewnym de Villareta, którego plantacja znajdowała się w dolinie Black Mountains?

— Zgadza się.

— On nie żyje.

— To właśnie powiedział mi dwa lata temu Kirk.

— W takim razie po co pan tu przyjechał? — pytał dalej Jacques.

Czując, że nie ma nic do stracenia, André postanowił wyjawić prawdę.

— Jestem przekonany, że stryj zakopał gdzieś na terenie swojej posiadłości albo pieniądze, albo jakieś drogocenne przedmioty. Ponieważ jego synowie zginęli wraz z nim, ja obecnie zostałem głową rodziny i mnie należy się ten majątek.

— Będzie pan miał dużo szczęścia, jeżeli się okaże, że nasz wspaniały cesarz zostawił je tam dla pana — ironicznie zauważył Jacques.

— Istnieje chyba jakiś sposób, żeby sprawdzić, czy rzeczywiście je zrabował? — zainteresował się André. — Jeżeli tak się nie stało, chciałbym pojechać na plantację Villaretów.

Jacques Déjean wyrzucił przed siebie ramiona w obronnym geście.

— Chciałby pan! — wykrzyknął. — Ale to wcale nie jest takie proste. Proszę mi wierzyć, że spełnienie obydwu pana próśb może okazać się bardzo kłopotliwe.

— Ależ Jacques — wtrącił się Kirk. — Wiesz dobrze, tak samo jak ja, że jeżeli ktoś może pomóc Andrému, to tylko ty. Musi istnieć jakiś sposób sprawdzenia, co Dessalines ukradł i komu. Słyszałem, że gdzieś w górach ukrył niewyobrażalnej wartości łupy.

— To prawda — przytaknął Mulat — ale on nie umie pisać, tak więc nie posiada żadnego ich rejestru, a wątpię, by powierzył komukolwiek informację o rozmiarach zagrabionego majątku.

André wzruszył ramionami, jak gdyby czuł, że zabrnął w ślepą uliczkę, z której nie ma wyjścia.

Nagle Jacques dodał:

— Istnieje jedna osoba, która mogłaby znać zawartość skarbca Dessalines’a oraz wiedzieć, czy znajduje się w nim coś, co pochodzi z plantacji de Villareta.

— Kto to taki? — zapytał Kirk.

— Orchis — odparł krótko jego czarny przyjaciel.

— Orchis! — wykrzyknął Amerykanin. — Czy ona jest w Port-au-Prince?

Jacques skinął głową.

— Zamieszkała w domu Leclerca i pozuje na siostrę Napoleona Bonaparte, a żonę generała, która po śmierci męża wróciła do Europy i została Jej Cesarską Wysokością Pauliną Borghese.

— Nie mogę w to uwierzyć! — zdumiał się Kirk.

— Kim jest ta Orchis? — zainteresował się André.

Amerykanin roześmiał się.

— Jeżeli pozostaniesz na Haiti dostatecznie długo, pewnie dość szybko usłyszysz o Orchis!

— Kim ona jest? — powtórzył pytanie André.

— To jedna z kochanek Dessalines’a — wyjaśnił mu przyjaciel. — Dessalines ma ich około dwudziestu, ale ta wypełnia swoje funkcje lepiej niż cała reszta. Choć wszystkie korzystają z regularnych i hojnych datków z cesarskiej kiesy, podejrzewa się, że Orchis ukradła sam portfel.

Jacques wybuchnął śmiechem.

— Trafiłeś w sedno, mój przyjacielu — zauważył. — Ale przez ostatni rok ekstrawagancje Orchis przekroczyły wszelkie granice. Teraz pragnie, by koronowano ją na cesarzową, tyle że tak się nieszczęśliwie składa, iż Dessalines ma już żonę.

Znowu się roześmiał, po czym dodał:

— Jednakże brak zaszczytów rekompensuje sobie, odgrywając rolę księżniczki Pauliny, co zresztą udaje jej się znakomicie.

— Mówiłeś, że przeniosła się do siedziby Leclerca? — upewnił się Kirk.

— Przyjmuje wielbicieli w czasie śniadań i wieczorem. Właśnie o tej porze monsieur de Villaret powinien się z nią spotkać.

— Sądziłem, że nie będzie to możliwe — zauważył Amerykanin.

— We własnej postaci oczywiście nie — zgodził się Jacques. — Ale jeżeli zamierza opuścić Port-au-Prince i wyruszyć na wieś, nie może pod żadnym pozorem stanąć na brzegu jako biały człowiek.

Obydwaj, André i Kirk, wydawali się zaskoczeni. Mulat wyjaśnił:

— W mieście pozostało jeszcze kilku białych. Na ogół są to amerykańscy zbrojmistrze i obsługa zbrojowni, ale nawet ich Dessalines ledwie toleruje. Pokazanie się w mieście z jasną skórą to pewna śmierć. Wystarczy przejść kilka mil.

— Co w takim razie proponujesz? — rzeczowo zapytał Kirk.

Jacques spojrzał na Francuza, mierząc go wzrokiem od stóp do głów.

— Będzie z pana bardzo przystojny Mulat.

— Mulat! — wykrzyknął André.

— Na szczęście ma pan czarne włosy — zauważył Jacques — chociaż będziemy musieli je trochę podkręcić. Dobrze, że pańskie oczy nie są niebieskie albo szare, bo moje zadanie stałoby się trudniejsze, ale z ciemnymi oczyma i kolorem skóry takim jak mój z pewnością zda pan egzamin, monsieur.

— Szczerze mówiąc, nie zamierzałem się maskować — wyznał nieco zdetonowany André.

— Ależ inaczej zginie pan! — wykrzyknął ciemny mężczyzna. — A jeżeli stanie się to za sprawą Dessalines’a lub kogoś z jego ludzi, niech mi pan wierzy, nie będzie to przyjemne doświadczenie.

— Tak, tak, rozumiem — szybko zgodził się Francuz.

Przypomniał sobie, z jakim okrucieństwem przywódca Haitańczyków traktował nie tylko obcokrajowców, ale i niektórych Mulatów.

Słyszał opowieść o tym, jak to Dessalines kazał wprowadzić do swojego pokoju pewnego jeńca, po czym w trakcie rozmowy dźgnął go sztyletem w serce.

Jacques Déjean miał rację. Musi się ucharakteryzować, tak żeby nikt na Haiti nie podejrzewał nawet przez moment, że jest białym człowiekiem, w dodatku francuskiego pochodzenia.

— Pójdę teraz do domu — oznajmił Mulat. — Wrócę tu z barwnikiem pochodzącym z kory pewnego drzewa, który całkowicie zmieni kolor pańskiej skóry. Jeżeli mógłbym coś zasugerować, to radziłbym wybrać najbardziej wyszukany i rzucający się w oczy ubiór. My, Mulaci, lubimy zadawać szyku.

Odwrócił się, podszedł do drzwi i już w progu zapytał:

— Czy zna pan trochę język kreolski?

— Uczyłem się go przez ostatni rok — powiedział André. — Przyznaję, że w zasadzie z książek, ale na statku znalazł się Kreol, który dawał mi lekcje.

— To świetnie — ucieszył się Jacques. — Mulaci — myślę, że Kirk to potwierdzi — bywają często gruntownie wykształceni. Ja sam posiadam dyplomy na potwierdzenie swojej wiedzy, ale zazwyczaj polegam głównie na zdrowym rozsądku.

Wychodzącemu Jacques’owi towarzyszył śmiech Francuza. Kiedy Mulat zniknął z kabiny, André znów usiadł na krześle, by cierpliwie czekać na powrót swojego nowego przyjaciela.

Nastał już prawie wieczór i słońce znikało za górami, kiedy dwaj Mulaci zeszli ze szkunera i usadowili się w łódce mającej odwieźć ich na brzeg.

Ciało Andrégo w całości pokrywał barwnik. Kiedy Jacques podsunął go Francuzowi pod nos, ten nie mógł powstrzymać się od stwierdzenia, iż maź cuchnie.

— To śmierdzi! — wykrzyknął, wskazując miskę w ręku Mulata i gąbkę, którą mężczyzna zamierzał nakładać barwnik na jego ciało.

— Gdy tylko zetknie się z ciałem, przestaje wydzielać przykry zapach — wyjaśnił Jacques. — Pan musi jednak zmienić nie tylko kolor skóry, ale również sposób myślenia.

Po raz pierwszy w głosie mówiącego zabrzmiały gorzkie nuty.

— Biali tak uporczywie spychali nas w stronę czarnych, że wprawdzie niechętnie, lecz ulegliśmy.

— Słyszałem o tym — przytaknął słowom Mulata André.

— Czarni nigdy nas nie lubili ani też nie ufali nam — ciągnął Jacques — ponieważ jednak jesteśmy lepiej od nich wykształceni, a często też posiadamy zdolności białych, zdobyliśmy sobie pozycję, oni zaś uznali nas za pożytecznych. Jednakże zawsze znajdujemy się jakby na ziemi niczyjej, pomiędzy białymi a czarnymi, i zapewniam, że nie jest to najprzyjemniejsze miejsce.

— Rozumiem — oświadczył André. — Tym większa będzie moja wdzięczność za okazaną mi przez pana pomoc.

Zanim Mulat skończył nakładać barwnik, przykry zapach zdążył wywietrzeć, a Francuz w chwilę potem stanął przed lustrem, krytycznym wzrokiem przyglądając się swojemu odbiciu.

Bez wątpienia wyglądał inaczej. Ale widywał ludzi tak ciemnych jak on w tej chwili, którzy po prostu byli opaleni. Czy rzeczywiście uda mu się kogokolwiek oszukać?

Jacques, domyślając się jego wątpliwości, poradził:

— Wczuj się w rolę. Jesteś Mulatem — zawsze trochę niepewny, trochę zażenowany.

Uśmiechnął się i dodał:

— To jest to, co Amerykanie nazywają „brzemię na ramionach”. Mulaci się z tym rodzą.

— A skąd ja pochodzę? Jaka jest moja przeszłość?

— Jesteś Haitańczykiem, ale kształciłeś się w Ameryce — wyjaśnił Jacques. — Masz na imię André. Tego chyba nie musimy zmieniać. Myślę też, że możesz przedstawiać się jako Villaret. Ostatecznie to ojciec był biały, a nie matka, więc wydaje się naturalne, że przyjąłeś jego nazwisko.

— Radzisz mi przedstawiać Philippe’a de Villaret jako mojego ojca, choć w rzeczywistości był on moim stryjem? — zdziwił się Francuz.

— A dlaczego by nie? Nikt nie będzie cię podejrzewał, kiedy zaczniesz zadawać pytania dotyczące posiadłości Villaretów, a w dodatku ponieważ jesteś Mulatem, nikt nie posądzi cię o chęć przejęcia majątku, jako że nic nie dziedziczysz.

— Sprytnie pomyślane — pochwalił Kirk, który wszedł do pokoju, kiedy André kończył się ubierać.

— Bardzo sprytnie — przyznał Francuz. — Dziękuję ci, Jacques.

— Musisz jedynie pokazać, jak dobry jesteś w udawaniu — zauważył Mulat. — Wszystko leży w twoich rękach.

— Co mam teraz robić? — zapytał André.

— Zejdziemy na ląd. Musisz mówić, że mieszkałeś w Ameryce i właśnie stamtąd wróciłeś. Ten scenariusz pozwoli ci na zadawanie mnóstwa pytań na temat zdarzeń, jakie się tu rozegrały podczas twojej nieobecności.

Po chwili zastanowienia dodał:

— Nigdy nie spotkałeś Orchis, ale o niej słyszałeś. Króluje w Port-au-Prince, odkąd przeprowadziła się do domu Leclerca.

— Czy to Dessalines ją tam umieścił? — zainteresował się Kirk.

— Myślę, że sama o to zadbała — rzekł Mulat. — Bardzo pragnie zostać wielką damą. Jeżeli czary voodoo, które uprawia, posiadają jakąś moc, madame Dessalines może się zdarzyć śmiertelny wypadek, a wtedy Orchis wstąpi na tron.

— Czy cesarz rzeczywiście tak za nią szaleje? — wypytywał Amerykanin.

— Podobają mu się kobiety wykształcone, ekstrawaganckie i doświadczone, a taka właśnie jest Orchis. Co więcej, wszystkie bóstwa działają w jej interesie i nie radziłbym ich lekceważyć.

— Czy mówisz o voodoo? — zaciekawił się André.

— A o czymże innym? — zdziwił się mężczyzna.

— Myślałem, że uprawianie czarów jest zabronione.

— To prawda. Dessalines i Christophe zgodnie uznali je za bezprawne. Twierdzą, że voodoo przypomina o poddaństwie, jest religią niewolników.

— Ale nadal uprawia się te praktyki?

— Oczywiście, że tak — zdecydowanie potwierdził Mulat. — Voodoo stanowi nieodłączny element każdego czarnego mieszkańca Haiti. Tubylcy nie potrafią żyć bez czarów, które są tak głęboko zakorzenione w ich sercach, nawet w sercach katolików, że nie wiadomo, gdzie kończy się voodoo, a zaczyna katolicyzm.

— Zaskakujesz mnie! — wykrzyknął André.

— Sam się przekonasz — zapewnił go Jacques. — Ale teraz chodźmy złożyć wizytę madame Orchis, a zobaczysz, jak wygląda żmija o pięknej twarzy.

Francuz pożegnał się z Kirkiem i podniecony zszedł na ląd.

Zaczynała się jego wielka przygoda. To prawda, obawiał się miejscowego tyrana i jego zwolenników, ale Jacques twierdził, że na razie niebezpieczeństwo jest minimalne, ponieważ Dessalines prowadzi właśnie działania wojskowe w hiszpańskiej części wyspy. André przyjął tę wiadomość z ulgą.

— Czy wygra? — zapytał Kirk, kiedy Jacques powiadomił go, gdzie się znajduje cesarz.

— Wątpię. Hiszpanie doskonale się obwarowali, a poza tym są znakomitymi żołnierzami.

— Co się stanie, jeśli przegra? — chciał wiedzieć Amerykanin.

— Wtedy zapewne ponowi atak, ale już przy użyciu lepszej broni i większej liczby dział amerykańskich. Wówczas może mu się powieść.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: