Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Rzeczpospolita zwycięska. Alternatywna historia Polski - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
6 lipca 2020
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
29,99

Rzeczpospolita zwycięska. Alternatywna historia Polski - ebook

Czy polskie imperium było na wyciągnięcie ręki?

O życiu, triumfie i upadku całych narodów często decyduje zwykły przypadek. We wrześniu 1939 roku Francuzi i Anglicy nie dotrzymali swoich zobowiązań, co nieodwołalnie zmieniło losy Polski i świata.

W historii alternatywnej nasi sojusznicy uderzają na Niemców zza Linii Maginota. Po krótkiej kampanii polskie oddziały wkraczają do Berlina. Za Odrą i Nysą Polacy tworzą satelickie słowiańskie państwa. Pod polskim przywództwem powstaje wielkie przymierze krajów Międzymorza skierowane przeciwko Związkowi Radzieckiemu. II Rzeczpospolita zdobywa zamorskie kolonie i broń atomową.

Ale inny bieg historii to także problemy: ukraiński terroryzm, emigracja polskich Żydów na Madagaskar, infrastrukturalne zacofanie, beznadziejna reputacja Polski za granicą.

Rzeczpospolita od morza do morza, o której śnił marszałek Piłsudski,

czy kolos na glinianych nogach?

Kontrowersyjna i przekorna wizja. Unikalne połączenie historycznej wiedzy, literackiego polotu i nowoczesnej political fiction.

Kategoria: Historia
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-240-7890-5
Rozmiar pliku: 4,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Prolog

Prawdziwe kłamstwa wrześniowej prasy

Ktoś, kto by w pierwszych dniach września 1939 roku czerpał wiedzę o wydarzeniach na froncie wyłącznie z polskiej prasy, odniósłby wrażenie, że Rzesza najdalej za parę dni padnie i już się nie podniesie.

5 września na przykład, dwa dni po wypowiedzeniu Niemcom wojny przez Francję i Anglię, „Express Poranny” kłamał ku pokrzepieniu serc tak:

Niemcy wzięci w dwa ognie. Porty niemieckie zbombardowane przez lotników angielskich. Kawaleria polska wkroczyła do Prus Wschodnich. Wojska francuskie rozpoczęły akcję na lądzie, morzu i w powietrzu.

Już na drugi dzień zresztą, według „Expressu”, Linia Zygfryda została przerwana i Francuzi jak po maśle wkroczyli do Nadrenii. Jakby tego było Niemcom mało, Polacy zbombardowali Berlin.

Krakowski „Ilustrowany Kuryer Codzienny”, czyli popularny „Ikac”, donosił 9 września (ze Lwowa, bo Kraków został zajęty już 6 września), że tłum domagających się pokoju mieszkańców bombardowanego Berlina „zaatakował pałac Hitlera”.

9 września „Express Poranny” informował, że Niemcy zmuszeni zostali do wycofania sześciu dywizji z frontu polskiego. Musieli przerzucić je na Linię Zygfryda, ponieważ „Anglicy i Francuzi ramię w ramię parli na front niemiecki”. Anglicy przekroczyli kanał La Manche na „transportowcach eskortowanych przez flotyllę torpedowców i eskadry samolotów pościgowych”. „Wiadomość o przybyciu na front oddziałów angielskich – zmyślali dziennikarze »Expressu« – powitała francuska opinia publiczna ze zrozumiałym entuzjazmem”. „Armia polska nietknięta!” – krzyczał nagłówkiem „Ikac”, dodając, że „straszliwą klęską hitleryzmu zakończy się wojna obecna”.

14 września „Express Poranny” donosił już o „ciężkiej sytuacji Niemców na froncie zachodnim”. „Potężne siły sprzymierzonych łamią opór, posuwając się dwoma klinami” – pisali w nagłówku dziennikarze, a w artykule wyliczali niemieckie porażki. I tak „silna grupa zmotoryzowana francuska okrążyła (...) oddziały niemieckie, które zmuszone zostały do szybkiego odwrotu”. Odwrót ten, dodajmy, „przybrał charakter panicznej ucieczki”. Żołnierze niemieccy, według „Expressu”, „porzucali broń i sprzęt wojenny” i „uciekali w nieładzie ku wschodowi”. „Kurjer Czerwony” pisał o „zwycięskim pochodzie armii francuskiej w głąb Niemiec”.

16 września, dowiadywał się czytelnik „Expressu”, zdobyto Saarbrücken, a „wyłomy w Linii Zygfryda” doprowadzić miały wkrótce do „całkowitego jej załamania”. Z kolei 17 września informowano go, że „polsko-angielska flota i polsko-francuskie lotnictwo” zadają ciężkie straty Niemcom.

Niemcy tymczasem zajmowali kolejne polskie miasta, od wschodu wkroczył Związek Radziecki. Nożyce się zamknęły. Wojenna rzeczywistość wtargnęła do redakcji prasowych. Nagłówki z bojowych stały się zrezygnowane. Ich czcionka zmniejszyła się o połowę. Kraj pogrążył się w pokapitulacyjnej depresji, nie przeczuwając, że najgorsze jeszcze przed nim. Kończył się wrzesień.

Spróbujmy sobie jednak wyobrazić, że to tamta, wykreowana rzeczywistość była prawdziwa. Założymy, że Francuzi i Anglicy naprawdę zaatakowali Niemcy w 1939 roku. I że ocalili w ten sposób Polskę.

Do roku 1939 byliśmy oczywiście w stanie sami rozbić Polskę – mówił przed trybunałem w Norymberdze generał Alfred Jodl, jeden z najważniejszych dowódców Hitlera – ale nigdy, ani w roku 1938, ani w 1939, nie zdołalibyśmy sprostać skoncentrowanemu wspólnemu atakowi Wielkiej Brytanii, Francji, Polski. I jeśli nie doznaliśmy klęski już w roku 1939, należy to przypisać jedynie faktowi, że podczas kampanii polskiej około 110 dywizji francuskich i brytyjskich pozostało kompletnie biernych wobec 23 dywizji niemieckich.

Wyobraźmy sobie jednak, że Niemcy klęski doznały, a międzywojenna Polska przetrwała.

*

Będzie to wizja Rzeczypospolitej, której – choć na pewien czas – udało się być taką, jaką sama by się chciała widzieć, gdyby spełniły się jej sny o idealnej sobie samej: te o potędze, o posiadaniu kolonii, o modernizacji, o europeizacji, o stworzeniu Międzymorza, o ambicjach odgrywania wielkiej regionalnej, co tam regionalnej – światowej roli.

Od zawsze wyobrażamy sobie tę mocarstwową Polskę, ale jakby po trochu, fragmentarycznie. Nigdy całościowo. Nikt nigdy nie nakreślił jednej, spójnej wizji takiej mocarstwowej Polski. Tu się coś wspomni o tym, „jak by to było dobrze, gdybyśmy Hitlera pokonali”, tam ktoś opowie o świetności niezrealizowanych polskich planów, które „wojna przerwała”. Ale nikt nigdy nie spróbował opowiedzieć historii tej wyśnionej Polski, która nie dość, że przetrwała wojnę, to jeszcze wyszła z niej mocniejsza. I co by to znaczyło – dla Polski, jej obywateli, sąsiadów, mniejszości, świata. I jak długo by się taką potęgę udało utrzymać.

Zróbmy więc to w końcu i niech już będzie z głowy.

Nie będę jednak bujał w obłokach do końca: spróbuję sobie wyobrazić, w jaki realny sposób można było dojść do tej mocarstwowej pozycji.Rozdział I

Alternatywny wrzesień

Wizji zwycięskiego września było w Polsce mnóstwo. Można śmiało powiedzieć, że to nasza narodowa obsesja. Nic dziwnego. W końcu wrzesień i okupacja potwornie upokorzyły pozującą na mocarstwo II RP i jest to traumą, z którą Polacy, szczególnie ci co bardziej narodowo nastawieni, do dziś nie mogą sobie poradzić.

Były więc rozpaczliwo-ironiczne wizje zwycięskiego września, jak wyobrażenie Macieja Parowskiego w _Burzy_, w której wrzesień nie był „piękny tego roku”, tylko wręcz przeciwnie: z ciężkich chmur lały się potoki wody, samoloty latały po omacku i nie mogły niczego porządnie zbombardować, a niemieckie czołgi i ciężarówki grzęzły w słynnym polskim błocie, będącym – jak wiemy – opiewanym przez podróżników tradycyjnym polskim piątym żywiołem.

Były wizje po prostu rozpaczliwe, na przykład ta, by z Hitlerem iść na Stalina (pojawiająca się zresztą najczęściej), co musiałoby się skończyć wasalizacją Polski i, po przegranej przez oś Berlin – Rzym wojnie, postawiłoby nasz kraj w cokolwiek niekorzystnej pozycji dania leżącego na półmisku. Polska zostałaby okrojona do ogryzka w rodzaju Kongresówki, a i to w najlepszym razie. Bo nie można wykluczyć, że ogryzek ten zostałby włączony do ZSRR i podlegał mocnej rusyfikacji. No, chyba że oś by nie przegrała. Ale i w tym wypadku nie należałoby liczyć na specjalną sympatię Hitlera do nas, słowiańskich podludzi, nawet jeśli Szczepan Twardoch wyobrażał sobie w _Zwrotnicach Czasu_ polski oddział SS Wenedia. Jednak ta koszmarna wizja to już temat na zupełnie inne rozważania.

Na stronach wspomnianych już _Zwrotnic Czasu_ swoją wizję zwycięskiego września opublikował również Lech Jęczmyk, który posunął się do skonstruowania karkołomnego scenariusza: zaangażował Polskę w sojusz z państwami bałtyckimi, w federację ze Słowacją (to ostatnie nie byłoby takie nieprawdopodobne, potencjalny premier Karol Sidor był bowiem naprawdę bardzo propolsko nastawiony, choć z katofaszystowskich pozycji – wątek ten zostanie rozwinięty w późniejszej części książki) i mocny związek z Japonią.

Jęczmyk ułożył harmonogram następujący: Japonia atakuje ZSRR, mocno go osłabiając, a następnie Polska wykonuje dość niespodziewany ruch: sprzymierza się z wyczerpaną wojną z Japonią Moskwą przeciw ukraińskim niepodległościowcom. Zbaraniały Hitler, nie mogąc liczyć na radzieckiego sojusznika, odwleka atak o dwa lata, podczas których Polska pełną parą nadrabia zapóźnienia w uzbrojeniu. Efekt: w 1941 roku jesteśmy w stanie bronić się tak długo, że zachodni alianci w końcu orientują się, że jeszcze Polska nie zginęła i że jest jeszcze za kim stawać murem. I że spełniając swój sojuszniczy obowiązek, naprawdę mogą pozbyć się z Europy Hitlera.

I to jest właśnie klucz do całej sprawy. Trzeba skonstruować taką sytuację, w której Polska we wrześniu 1939 roku byłaby w stanie skutecznie odpierać niemiecki atak tak długo, by Londyn i Paryż zrozumiały, że pomoc Warszawie ma sens. I że polska armia jest nadal istotnym sojusznikiem: na tyle mocnym, że gdyby przeszedł z defensywy do ofensywy, można by było wziąć z nim Hitlera w dwa ognie. A przynajmniej na tyle mocno związać niemieckie siły na wschodnim froncie, by alianci nie musieli grać _va banque_, ryzykując stawianie czoła całej niemieckiej potędze, która – pokonawszy Polskę – mogłaby rzucić prawie wszystkie swoje siły na kolejnego przeciwnika.

Mało kto pamięta, że 7 września 1939 roku wojska francuskie faktycznie podjęły walkę z Niemcami. Francuzi zaatakowali Saarę, a konkretnie te jej rejony, które leżały na zachód od umocnień Linii Zygfryda. Wojska weszły w głąb Rzeszy na głębokość około 8 kilometrów, nie dotarłszy nawet do Linii Zygfryda (wtedy jeszcze niedokończonej) i zajęły 12 miejscowości. Pustych miejscowości, dodajmy, większość z nich bowiem została zawczasu ewakuowana. Poza epizodami związanymi z drobnymi walkami o wieś Apach i oblężeniem miasteczka Brenschelbach – nie było w tej interwencji specjalnie wiele strzelaniny. Zniszczeniu uległo 5 francuskich czołgów, które wjechały na niemieckie miny.

Teraz widać wyraźnie, że artykuły polskiej wrześniowej prasy o walkach na froncie zachodnim nie brały się znikąd: były to właśnie rozdmuchiwane do gigantycznych rozmiarów strzępy informacji na temat miniofensywy w Saarze.

Doniesienia o przerzucaniu niemieckich dywizji na front zachodni i przełamywaniu Linii Zygfryda również nie były wyssane z palca. To znaczy były, lecz nie przez polską prasę, ale przez francuskiego marszałka Maurice’a Gamelina, który takimi właśnie opowieściami mydlił oczy Śmigłemu-Rydzowi. Gamelin wątpił w siły własnej armii i uznawszy, że Francja potrzebuje jeszcze sporo czasu na dozbrojenie, nakazał francuskim wojskom zatrzymanie się kilometr przed niemieckimi pozycjami.

Spróbujmy jednak wyobrazić sobie, że nie nakazał. Wyobraźmy sobie, że oddziały francuskich żołnierzy szturmują stosunkowo słabo bronione niemieckie umocnienia, że wdzierają się w głąb Rzeszy. Wyobraźmy sobie, że do ataku przyłączają się nieliczne wojska brytyjskie (bo Wielka Brytania, w przeciwieństwie do Francji, nie miała w 1939 roku zbyt silnej armii lądowej) wspomagane przez samoloty RAF-u. Że „dziwna wojna” – „_drôle de guerre_”, „_phoney war_”, „_Sitzkrieg_” – staje się wojną regularną.

Generał Wehrmachtu Siegfried Westphal, który służył w tamtym czasie na zachodnim niemieckim froncie, stwierdził po wojnie, że francuska ofensywa, gdyby przeprowadzono ją porządnie, najdalej w dwa tygodnie doprowadziłaby do załamania niemieckiej obrony. Mówił, że broniącym Linii Zygfryda Niemcom w głowach się nie mieściło, dlaczego Francuzi nie atakują, obliczał, że w dwa tygodnie byliby w stanie dojść do Renu.

Generał Franz Halder, szef sztabu wojsk lądowych, uważał, że Francuzi mogliby w 1939 roku bez większych problemów przekroczyć Ren. Również generał Wilhelm Keitel twierdził, że Francja mogłaby rozbić hitlerowską Rzeszę w puch i pył, gdyby tylko odważyła się ruszyć. Generał Wilhelm von Leeb, którego wojska w 1940 roku przebiły Linię Maginota, również nie mógł się nadziwić Francuzom, że nie wykorzystali idealnego momentu, by małym kosztem unieszkodliwić tradycyjnie wrogie Niemcy.

Czy naprawdę? Co do tego, czy Francuzi faktycznie mogliby przejść się spacerkiem po Linii Zygfryda i rozbić Niemców, zdania są podzielone. Profesor Marian Zgórniak, jeden z wybitniejszych polskich specjalistów od drugiej wojny światowej, twierdził, że gadanina niemieckich dowódców przed norymberskim trybunałem była czcza: chodziło w niej tylko o to, by udowodnić Zachodowi, że miał szansę powstrzymać Hitlera, ale tego nie zrobił. A jeśli tak, to wszyscy, w tym rzeczeni dowódcy, musieli tańczyć tak, jak im Hitler grał.

Zgórniak uważał, że Francuzi na Linii Zygfryda nie mieli szans: linia obsadzona była przez milion żołnierzy, a Niemcy mogli zmobilizować ich więcej. I przypomina, że Linia Zygfryda w 1944 roku powstrzymała na kilka miesięcy nawet Amerykanów.

Powyższe tezy Zgórniaka, opublikowane z okazji sześćdziesięciolecia wybuchu wojny w wywiadzie zamieszczonym w „Gazecie Wyborczej”¹ pod tytułem _Nawet Aleksander Wielki by nie wygrał_, wzbudziły spore kontrowersje. Do tablicy wywołany poczuł się profesor generał Lesław Dudek, który w polemice ze Zgórniakiem zauważał, że we wrześniu 1939 roku armia francuska na swojej wschodniej granicy miała 61 dywizji kontra 33 niemieckie, z czego 25 było dywizjami rezerwowymi i słabo przeszkolonymi. Część niemieckich żołnierzy, twierdził Dudek, nawet nie zdążyła przestrzelać posiadanej broni. Dudek cytował obliczenia Józefa Lityńskiego, z których wynika, że Niemcy mogli powstrzymać aliancką ofensywę najwyżej przez pięć dni, a do czasu przerzucenia wojsk z frontu polskiego alianci przeszliby już przez Ren. Niemcy na Renie zatem oprzeć by się nie mogli.

W tym samym czasie – dodajmy – w ich plecy mogłaby już uderzać polska kontrofensywa.

Zgórniak argumentował z kolei, że z tych 61 dywizji należy odjąć dywizje oddziałów fortecznych, strzegących Linii Maginota, które nie miały odpowiedniego sprzętu ani przeszkolenia, by brać udział w ataku. Ewentualny atak, według Zgórniaka, byłby możliwy dopiero w drugiej połowie września, gdy do Francuzów dołączyłyby jednostki ściągnięte z innych miejsc. A wtedy w Polsce byłoby już – według Zgórniaka – pozamiatane.

Leszek Moczulski w _Wojnie polskiej 1939_ posuwa się z kolei do (karkołomnego) twierdzenia, że dopiero radziecki cios w plecy doprowadził Polskę do upadku – gdyby go nie było, Polacy mogliby się na Niemcach odkuć. Na ziemiach wschodnich rozbite oddziały można było według niego odtworzyć, a bitwa nad Bzurą mogła doprowadzić do przełomu i związać Wehrmacht na okres wystarczający, aby alianci zdążyli pokonać Niemców. A Rosjanie, jak twierdzi Moczulski, nie ruszyliby, gdyby marszałek Gamelin nie nakazał przerwać ofensywy, tylko ją kontynuował.

*

Marcin Ogdowski, dziennikarz i pisarz zajmujący się kwestiami wojskowymi, uważa, że polska armia w 1939 roku posiadała potencjał, który pozwoliłby jej bronić się sprawniej i dłużej, niż się broniła. Na tyle długo, by umacniać nacierających aliantów w przekonaniu, że wsparcie Polski musi się skończyć pozbyciem się Hitlera.

Sposób przeprowadzenia mobilizacji – uważa Ogdowski – był gigantycznym błędem: we wrześniu nie mieliśmy w pełni zmobilizowanej armii.

Mobilizację ogłoszono bowiem dopiero 29 sierpnia, kilka godzin później, pod naciskiem aliantów, wycofano się z niej, a później jeszcze raz, 30 sierpnia, ogłoszono jej początek na dzień następny. Poborowi byli zupełnie zdezorientowani.

Zmobilizowano tylko około dwóch trzecich sił, które można byłoby zmobilizować – uważa Ogdowski. – A wielu z tych, których udało się zmobilizować nie byli w stanie dotrzeć do jednostek.

A gdyby mobilizację ogłoszono kilkanaście dni wcześniej? Niemcy, atakując, i tak byli pewni, że już od dawna jesteśmy zmobilizowani. A pohukiwania aliantów – jak widać z perspektywy czasu – można było zignorować albo przyszurać dyplomatycznie butami. I tak pomogliby Polsce wtedy i tylko wtedy, gdyby pomoc ta miała jakikolwiek sens praktyczny.

Należało też według Ogdowskiego zrezygnować z planu obrony „Zachód”. I zamienić go na inny.

„Zachód” był zły – twierdzi Ogdowski – bo zakładał rozlokowanie najważniejszych sił wzdłuż granicy i w efekcie siły te doznały ciężkich strat już na samym początku wojny.

Przede wszystkim jednak w planie obrony „Zachód” polskie siły nie miały na czym się oprzeć. Oparcie obrony na Wiśle i Sanie, a od strony Prus Wschodnich na Narwi, brano pod uwagę dopiero w kolejnych fazach wojny.

Front – argumentuje Ogdowski – trzeba było od początku budować, wykorzystując bariery terenowe, czyli rzeki, a nie granice, na których Polacy z marszu ponieśli gigantyczne straty, a polskie siły – poza paroma wyjątkowymi sytuacjami – po prostu coraz dalej się cofały pod niemieckim naporem i ulegały dezintegracji.

Gdyby porządnie zorganizować mobilizację, skoncentrować wojsko, urządzić obronę na linii rzek – zapewnia Ogdowski – to byłyby duże szanse, że Niemcy za Wisłę by nie weszli.

Oznaczałoby to oczywiście, że Polacy musieliby już na początku oddać pewne tereny. W Wielkopolsce, Małopolsce i na Pomorzu niewielkie tylko polskie oddziały prowadziłyby działania mające na celu opóźnienie niemieckiego pochodu i demonstrowanie ludności, że Rzeczpospolita jednak nie do końca ją opuściła. Byłyby to najpewniej partyzanckie akcje typu _hit and run_ i okazjonalne pokazowe (i pospieszne) przemarsze przez wsie i miasteczka_._ Spodziewane dostawy zaopatrzenia od aliantów należało odbierać z rumuńskiego portu w Konstancy i transportować przez Czerniowce i Zaleszczyki. Dokładnie odwrotnie od kierunku ucieczki polskich elit. Należało ufortyfikować się na rzekach i czekać na odsiecz.

Dlaczego tego nie zrobiono?

Sztab Śmigłego-Rydza bał się po prostu, że Niemcy zabiorą nam Śląsk, korytarz i Wielkopolskę, a potem zatkną nowe słupy graniczne i zaoferują rozejm, który w polskiej sytuacji byłby ofertą nie do odrzucenia. Nie ma co się dziwić takiemu podejściu – wszyscy w Europie widzieli doskonale, że Niemcy są agresywne i ekspansywne, ale mało kto podejrzewał, że naprawdę zamierzają połknąć całą Europę. Hitler w swojej zewnętrznej retoryce częściej mówił o „uregulowaniu spornych kwestii” niż o rewizji Wersalu. Znano, owszem, tezy _Mein Kampf_, ale traktowano je mniej więcej w ten sam sposób, w jaki w bliższych nam czasach traktowano _Zieloną książkę_ Kaddafiego czy _Ruhnamę_ Turkmenbaszy: jako obsesyjne wynurzenia, które być może oddają w jakiś sposób stan ducha niemieckiego wodza, ale niespecjalnie nadają się do realizacji. Zresztą pod pewnymi względami wiek XIX skończył się dopiero w 1939 roku, tak naprawdę dopiero druga wojna światowa była bowiem nowej jakości konfliktem. Jeszcze gdy Niemcy wkraczali do stolicy Polski, starzy warszawiacy pocieszali się, że źle nie będzie: przecież dwadzieścia lat wcześniej Niemcy też okupowali Polskę i dało się żyć.

Mało kto rozumiał, że ci, którzy wyłamywali polskie szlabany graniczne w 1939 roku, byli już zupełnie innymi Niemcami. Cała nacjonalistyczna pogarda, całe „cywilizacyjne poczucie wyższości”, które do tej pory Europa manifestowała wyłącznie wobec innych kontynentów zamieszkanych przez społeczeństwa „stojące na niższym szczeblu rozwoju”, w hitlerowskich Niemczech po prostu eksplodowały. I zalały cały wschód Europy.

W każdym razie bardzo możliwe, że później – uciekając do Rumunii czy przedzierając się na Węgry i z powrotem, _incognito_, do Polski – Rydz żałował, że nie wziął _Mein Kampf_ serio. I że nie założył, że Hitler zamierza zniszczyć Polskę jako państwo, a nie po prostu okroić ją z kilku zachodnich województw.

*

Przyjmijmy jednak, że sztab Rydza od początku stawiał na to, że wojna z Niemcami nie będzie walką o korytarz i Śląsk, ale grą o wszystko. A można było tak zakładać: słynna „kasztanowa mowa” Stalina, wygłoszona 10 marca 1939 roku (czyli w czasie, gdy w Polsce trwały prace nad planem obronnym „Zachód”), sugerowała zbliżenie z Niemcami, a zbliżenie ZSRR i Niemiec mogło dla Polski oznaczać tylko najgorsze.

Przyjmijmy więc, że opracowano plan opierający obronę na rzekach środkowej Polski. I zakładający możliwie największe unikanie strat, bo tylko w miarę silna polska armia – gotowa związać niemieckie siły bądź wyprowadzić ewentualne kontruderzenie w hitlerowskie plecy – sprawiłaby, że dla aliantów gra byłaby warta świeczki.

Takie schowanie się za rzeki byłoby istotne również z innego powodu: w wojnie pozycyjnej bezużyteczne stałyby się niemieckie siły pancerne. A rzecz była ważna: stosunek niemieckich czołgów do polskich wynosił ponad 5 do 1. Choć trzeba przyznać, że te słynne „pancerne zagony Guderiana” nie wyglądały w 1939 roku tak, jak większość ludzi sobie je wyobraża: czasy panter i tygrysów miały dopiero nadejść, a Polskę najechały czołgi starego typu, przeważnie wcale nie lepsze od polskich. Po prostu było ich więcej.

Oczywiście nie można było do końca odpuścić terenów położonych na zachód od linii Narew – Wisła – San. Obywatele i – co ważniejsze – żołnierze, których wysokie morale było między innymi efektem wiary w mocarstwową tromtadrację i honor polskiego żołnierza, musieli widzieć, że Polska nie do końca opuściła tereny strategicznie i chwilowo oddane wrogowi. Bo w końcu oddawano Niemcom nie byle co, bo choćby Kraków, Poznań, Łódź, a także Gdynię, Centralny Okręg Przemysłowy czy Obszar Warowny Śląsk, zbudowane przecież za wielkie pieniądze (i to był kolejny powód tego, że Polska w prawdziwej historii zdecydowała się jednak walczyć na granicach). Na lewym brzegu Wisły broniona musiałaby być tylko Warszawa.

Stąd konieczność utrzymywania na oddanych terenach lotnych i quasi-partyzanckich oddziałów opóźniających niemiecki pochód, a także częstych wyskoków samolotowych z bronionej części kraju, w celu bombardowania i ostrzeliwania wrogich kolumn.

Podsumowując – w historii alternatywnej, zamiast planu „Zachód”, opracowano plan „Narew – Wisła – San”. Trzeba było za wszelką cenę wytrzymać niemiecki napór, z użyciem wszystkich możliwych dostępnych sił. I mieć mocną i głęboką nadzieję, że to Francuzi zaatakują od tyłu Niemców, a nie Sowieci nas. Słowem: że nad Wisłą stanie się kolejny cud.

Cud

I, wyobraźmy sobie, cud się stał.

15 września, po pokonaniu trwającego cztery dni oporu niemieckiego, wojska francuskie przełamały Linię Zygfryda i skierowały się w kierunku Zagłębia Ruhry i Renu. Wściekły Hitler nagabywał Stalina, by ten wypełnił swoje sojusznicze obowiązki i zaatakował Polskę, co pozwoliłoby Niemcom szybko zakończyć polską kampanię i przerzucić siły na zachód, ale Stalinowi się nie uśmiechało ładowanie się w konflikt z Anglią i Francją. Już 7 września (w rzeczywistym biegu historii) wyjawił gensekowi Kominternu Georgiemu Dymitrowowi swoje założenia, które z grubsza były takie: niech się kapitaliści między sobą pożrą, niech osłabną – a później się zobaczy.

Oczywiście Stalin mógł urwać osłabionej Polsce to, co w radzieckiej propagandzie określano mianem „zachodniej Białorusi i Ukrainy”, zatrzymać się na Linii Curzona i więcej w nic się nie angażować: czekać na rozstrzygnięcie wojny, a następnie – nawet gdyby Polsce mimo to udało się jakoś z tej kabały wykaraskać – powoływać się na fakty dokonane: tam jest ZSRR, gdzie stopa radzieckiego żołnierza, a poza tym odwieczne prawa, skład etniczny i tak dalej.

Ale w tej historii Stalin tego nie zrobił. Uznał, że ryzyko zaatakowania alianta Zachodu, którego Zachód w dodatku aktywnie broni, jest zbyt duże.

Nie ukrywajmy: wschodnie ziemie Rzeczypospolitej są w tej opowieści potrzebne, bo trudno wyobrazić sobie II RP bez Kresów Wschodnich.

*

W rzeczywistym biegu historii wojska Rydza, po przegraniu bitwy granicznej, chciały faktycznie oprzeć obronę na linii Narwi, Wisły i Sanu. Tyle że było już za późno. Niemcy byli o wiele szybsi: ich zmotoryzowana armia często przed Polakami docierała do przepraw. A polskie wojsko było już mocno osłabione, zmęczone walkami i forsownymi marszami, pogubione i zdezorientowane. Niemcom udało się przerwać obronę na Narwi i rozpoczęli okrążanie Polaków od północnego wschodu.

*

W alternatywnej historii nie mogło do tego dojść. Dlatego północnej flanki, najbardziej newralgicznej, broniły znaczne i skoncentrowane siły (w rzeczywistej historii wątłe polskie wojska pancerne i lotnicze były rozdrobnione na niewielkie oddziały, co bardzo osłabiało ich skuteczność).

Niemieckie armie, napotykając stosunkowo niewielki, lecz dokuczliwy opór, dotarły więc do linii trzech rzek, na których zastygł front. Niemieckie próby przepraw były torpedowane: nawet jeśli w jakimś punkcie udało się najeźdźcom przebyć którąś z rzek, dostawali się pod huraganowy polski ogień.

W końcu niemiecki napór zelżał. Wyczerpani Polacy odetchnęli z ulgą: na to czekali. Napór osłabł, bo Niemcy zaczęli przerzucać co bardziej wartościowe jednostki na zachód, do obrony Renu przed Francuzami.

*

Niemcom nie udało się jednak obsadzić Renu. Nie zdążyli mimo wykorzystania sieci nowoczesnych autostrad i kolei. Po paneuropejskiej „drodze wojskowej”, którą jest Nizina Północnoeuropejska, ciągnęły francuskie czołgi, parła francuska piechota wspierana przez francusko-brytyjskie lotnictwo. Padło Saarbrücken. Alianci zajęli Kolonię, Mannheim, Frankfurt nad Menem. Niemcy przerzucali na zachód coraz liczniejsze siły, a Polsce zaproponowali naprędce sklecony rozejm, w którym – żeby cała wojna nie okazała się po nic – zastrzegali dla siebie Pomorze i Śląsk, a jako akt dobrej woli zadeklarowali wycofanie się z Poznania.

Polacy na rozejm się zgodzili, bo i tak nie zamierzali dotrzymać jego warunków. Gdy tylko Niemcy rozpoczęli odwrót na całej linii, polskie wojsko przeprawiło się przez Wisłę. Niemcy oczywiście zdawali sobie sprawę z wartości rozejmu z Polską, toteż pozostawili przy przeprawach część swoich sił. Z pustego w próżne jednak się nie naleje: siły te z konieczności musiały być dość szczupłe. Polacy – w nielekkich walkach – pokonali je: natarcie prawie milionowej polskiej armii na 200, może 300 tysięcy niemieckich żołnierzy pozostawionych na wschodzie musiało się skończyć polskim zwycięstwem.

Utrzymując przez kilkanaście tygodni front w tym samym miejscu, Polacy na tyłach mieli spokój i wystarczająco dużo czasu, by się pozbierać, odpocząć i doprowadzić do porządku to, co na początku września rozpełzło się w chaosie. Na przykład rozpakowali, rozprowadzili po oddziałach i zaopatrzyli w amunicję „polską _Wunderwaffe_” – długolufowy karabin przeciwpancerny o starożytnie brzmiącej nazwie Ur. Karabin ten – stosunkowo lekki, którego pociski potrafiły przebić pancerze większości czołgów jeżdżących po świecie w 1939 roku – był naprawdę groźną bronią. A przez to tak tajną, że w prawdziwym biegu historii w wojennej zawierusze nie otworzono części skrzyń z urami, bo opisane były jako sprzęt mierniczy. Konspiracja była tak głęboka, że o karabinach nie wiedzieli nawet polscy żołnierze. Już sama ich nazwa była skrótem od słowa Urugwaj, ponieważ – według oficjalnej legendy – to na zamówienie tego właśnie kraju powstawały. W historii alternatywnej ury rozpakowano i wydano wojsku.

Lepiej zorganizowana i mniej przetrzebiona niż w prawdziwym 1939 roku polska armia parła na zachód i na północ.

Generałowie Bortnowski i Przedrzymirski-Krukowicz uderzyli na Prusy Wschodnie i Pomorze. Generałowie Rómmel i Kutrzeba poszli na Poznań. Generałowie Fabrycy i Szylling poprowadzili wojska na Śląsk.

Niemcy uciekali.

Rydz z Beckiem, Mościckim i Sławojem Składkowskim, w rządowych buickach, robili triumfalne _tournée_ po wyzwalanych miastach: Krakowie, Poznaniu, Katowicach, Toruniu, Radomiu, Kielcach. Do Gdańska nie pojechali. Gdańsk bronił się przed Polakami na śmierć i życie.

*

Wojska słowackie – posypawszy odpowiednio demonstracyjnie głowę popiołem za wcześniejsze natarcie u boku Niemców na Małopolskę – przeszły na polską stronę. Słowacy widzieli dobrze, co się święci, i woleli przyłączyć się do zwycięzców. Tłumaczyli, że nie mieli wyjścia, a Polacy machnęli ręką. Tym bardziej że z quasi-wygnania w Watykanie w trybie przyspieszonym wrócił mocno propolski polityk Karol Sidor i stanął na czele rządu, zajmując miejsce obalonego księdza Tiso. Głośno i pospiesznie zaczął promować ideę federacji polsko-słowackiej, zanim komukolwiek jeszcze przyszło do głowy mówić o odtworzeniu Czechosłowacji, Sidor bowiem, nacjonalista i fanatyczny katolik, zawsze widział przyszłość swojego narodu związaną raczej z religijną Polską niż z bardziej laickimi Czechami.

Czesi natomiast – wbrew wszelkim stereotypom – skorzystali z okazji, że Niemcy dostają po głowach, wzniecili w większych miastach powstania i zaczęli rozbrajać osłabionych hitlerowców na ulicach. Węgrzy, podobnie jak Słowacy, zdecydowali się na zmianę sojuszów i – wezwani do tego przez aliantów – wkroczyli do Austrii.

Włosi skonfundowani takim obrotem spraw siedzieli cicho.

Na Bałtyk wypłynęły brytyjskie i francuskie wojska desantowe osłaniane między innymi przez polską flotę, która już 1 września przez Skagerrak przedarła się do Wielkiej Brytanii, tocząc walki z Kriegsmarine. Desant wylądował na sambijskich plażach i – razem z Polakami – zdobył Królewiec. Co ciekawe – w Prusach Wschodnich wojskom polskim przyszli na pomoc Litwini. Zauważyli, że nadchodzi wielka zmiana w systemie bezpieczeństwa w Europie i trzeba w końcu przestać się dąsać na Polaków. Zaczęli pojmować, że po wygranej wojnie to właśnie Polacy będą rozdawać karty w regionie i staną się jedyną siłą, z którą będzie można się sprzymierzyć przeciw ewentualnym zakusom Rosji. W uczcie na niemieckim trupie – z tych samych powodów – wzięły udział również Łotwa, Estonia i Finlandia, chcąc choć symbolicznie zaznaczyć swoją obecność.

Na froncie zachodnim Niemcy byli tymczasem brani w dwa ognie. Walczyli już tylko o to, by nie zmuszono ich do podpisania kapitulacji bezwarunkowej. Jednak alianci mieli dość stałego niemieckiego zagrożenia. Zdecydowali się przecież na interwencję po to właśnie, by je raz na zawsze wyeliminować.

Nie było to łatwe – Niemcy pozostawali trudnym przeciwnikiem. Odgryzali się, jak mogli, szczególnie Polakom, którym co prawda udało się odzyskać terytorium przedwojennej Rzeczypospolitej, ale poza Prusami Wschodnimi i częścią Dolnego Śląska i Pomorza trudno im było posuwać się dalej.

Jednak nawet w niemieckiej precyzyjnej machinie zaczął w końcu panować zamęt. Przegrupowanie wojsk, przerzucanie ich na zachód pod bombami, atak ze wschodu i z zachodu – to było za dużo. Nawet dla Niemców.

Doszło do antyhitlerowskiego puczu pod wodzą admirała Wilhelma Canarisa. Aresztowanie Hitlera tylko pogłębiło zamęt w Niemczech: fanatyczni hitlerowcy i pragmatyczni canarisowcy nie mogli powstrzymać się od rzucenia się sobie do gardeł, choć dla walczących Niemiec był to krok samobójczy. Mimo wszystko porozumienie fanatyków z pragmatykami nie wchodziło w grę. Hitler zginął rozstrzelany na rozkaz Canarisa, który chciał jak najszybciej pozbyć się nazistowskiej ikony. Rozumiał, że musi zlikwidować człowieka sztandar, do którego, nawet gdyby siedział w więzieniu (lub na przykład został zesłany na Świętą Helenę, jak chciał Parowski), lgnęliby fanatyczni wyznawcy. Canaris zabił więc Hitlera, a jego trupa, by nie było wątpliwości, że wódz Rzeszy nie żyje, i by uciąć wszystkie spekulacje na ten temat, wysłał – trochę w średniowiecznej manierze – Francuzom. Razem z propozycją rozejmu.

Wyczerpani walką Francuzi i Anglicy może i zgodziliby się na rozejm ze zmienionym niemieckim rządem, zdecydowali się jednak wykorzystać to, że Niemcy biją się nie tylko z wrogiem, ale i między sobą – i nacierali dalej. Przecież stronnicy Canarisa – rozumowali – to, było nie było, niemieccy militaryści, a upokorzeni i niedobici Niemcy po dwudziestu latach mogliby znów domagać się „dziejowej sprawiedliwości”. Alianci zdecydowali się więc doprowadzić sprawę do końca.

Tym bardziej że Brytyjczykom udało się – po długich staraniach – nakłonić Amerykanów do wysłania posiłków. Były one oczywiście o wiele skromniejsze niż te, które przybyły do Europy w rzeczywistej historii, ale wystarczające, by zadać Niemcom ostateczny cios. Amerykanie zresztą mieli interes w tym, żeby zaznaczyć swą obecność na placu boju: Niemcy prowadziły przecież program nuklearny i Amerykanie nie chcieli, by wszystkie jego elementy wpadły w ręce wyłącznie Francuzów i Brytyjczyków.

Naziści bili się więc jeszcze w bawarskich Alpach, ale Francuzi i Polacy, wspierani przez Brytyjczyków i Amerykanów, parli na Berlin.

*

I w końcu niemiecka stolica pada.

Śmigły-Rydz przylatuje do Berlina z Warszawy, żeby uścisnąć dłoń Gemelinowi i głównodowodzącym armii Wielkiej Brytanii i USA. Przywozi ze sobą marszałków państw bałtyckich, Słowacji i Węgier, a także Rumunii, która mimo że nie brała udziału w walkach, podczas wojny pozycyjnej z Niemcami przepuszczała przez swoje terytorium aliancką pomoc wojskową. Ten gest Rydza to pierwszy krok w kierunku realizacji starego polskiego projektu ponadnarodowego – Międzymorza.

Kończy się jesień 1939 roku. W pierwszych płatkach śniegu przez Unter den Linden maszerują – but w but – żołnierze polscy, francuscy, amerykańscy i brytyjscy.

To początek nowego europejskiego ładu.

1 „Gazeta Świąteczna”, dodatek do „Gazety Wyborczej”, 28 sierpnia 1999 roku.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: