Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Saga klonowego liścia. Łódzka przystań - ebook

Data wydania:
8 lutego 2023
Ebook
44,90 zł
Audiobook
44,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Saga klonowego liścia. Łódzka przystań - ebook

Niemcy, wiosna 1944 rok. Stefania Rudzka, dziewiętnastoletnia dziewczyna mieszkająca wówczas w okupowanej Łodzi, w wyniku łapanki trafia do obozu pracy o bardzo zaostrzonym rygorze. Tam poznaje Kazię, wspólna niedola i walka o przetrwanie zbliżają do siebie kobiety. Potajemnie planują ucieczkę, choć pomysł wydaje się nierealny i karkołomny, jednak w niedługim czasie pojawia się szansa na zrealizowanie planu. Droga do domu okazuje się być długa, zawiła i bolesna. Przy życiu trzyma ją wiara, że jeszcze wróci do kraju, ujrzy najbliższych i ukochanego. Anna Stryjewska maluje obraz pewnej rodziny w okresie wojny i czasach powojennych, w świecie, który pomimo przeciwności losu trzeba było zbudować od początku i na nowych zasadach.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-83290-80-5
Rozmiar pliku: 2,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Roz­dział 1

Od kilku go­dzin stała w trzę­są­cej się gru­pie ko­biet, zgo­nio­nej tuż po ko­la­cji na plac przed drew­nia­nym ba­ra­kiem. Pró­szący z wolna śnieg mie­szał się z bło­tem, w któ­rym grzę­zły, prze­stę­pu­jąc z nogi na nogę, prze­no­sząc resztką sił cię­żar wy­cień­czo­nych ciał. Przej­mu­jące zimno li­zało po ple­cach, ką­sa­jąc do bólu i utraty czu­cia. Nie­koń­czące się mi­nuty grozy po­głę­biał wrzask nie­ustan­nie drą­cych się blo­ko­wych. Te za naj­mniej­szy ruch tłu­kły pał­kami po ra­mio­nach, po gło­wach, nie ba­cząc na nic, na­wet nie szu­ka­jąc uspra­wie­dli­wie­nia swych czy­nów, zro­zu­mie­nia, ni­czego. Jedna z nich – gruba, po­czwar­ko­wata Berta – nie lu­biła chyba sa­mej sie­bie. Nie­na­wiść try­skała z jej oczu, a kiedy biła – ucho­dziło z niej całe zło. Krą­żyły plotki, że jesz­cze przed wojną do­stała wy­rok śmierci za dzie­cio­bój­stwo. Sama zgło­siła się do obozu na funk­cyjną, naj­wy­raź­niej ta rola była w jej mnie­ma­niu po­wo­ła­niem. Brzydka, ni­ska Nie­mra nie miała złu­dzeń, że za uchy­bie­nie w swo­ich obo­wiąz­kach grozi jej stry­czek. To­czyła walkę o swoje wła­sne być albo nie być. Tym­cza­sem jej ofiarą pa­dła sto­jąca z brzegu wą­tła dziew­czyna w pa­siaku, która na­gle osu­nęła się na zie­mię. Od kilku dni le­dwo da­wała radę zwlec się z pry­czy i pójść do ro­boty. Go­rączka tra­wiła bez­li­to­śnie jej ciało, a brak od­po­wied­niej opieki me­dycz­nej, pod­sta­wo­wego wy­ży­wie­nia spra­wił, że już się pod­dała. Tamta do­pa­dła do niej, kiedy star­sza, sil­niej­sza ko­le­żanka pró­bo­wała przy­trzy­mać chorą za ra­mię.

– Halt! Halt! – wy­darła się w nie­bo­głosy blo­kowa, od­py­cha­jąc kop­nia­kiem nie­szczę­sną dziew­czynę, po­tę­gu­jąc w po­zo­sta­łych uczu­cie bez­rad­no­ści, gniewu i go­ry­czy. Po­tem tłu­kła bie­daczkę po bar­kach, ple­cach, ko­ści­stych ra­mio­nach, w któ­rych od­ru­chowo tamta cho­wała głowę. Ku­ląc się, za­sła­nia­jąc chu­dymi ra­mio­nami twarz, usi­ło­wała jesz­cze co­kol­wiek oca­lić. Dwa ogromne uja­da­jące wil­czury, uwol­nione ze smy­czy, do­pa­dły do niej, wy­szcze­rzyły lśniące kły. Je­den z nich chwy­cił ją za nogę i po­trzą­snął, drugi wto­pił w jej wy­chu­dzone ciało zęby, nie zwa­ża­jąc na jej śmier­telny krzyk. Gruba Berta nie po­wstrzy­mała be­stii, przez jej szpetną gębę prze­mknął cień nie­zro­zu­mia­łej sa­tys­fak­cji. Chrzęst, ła­ma­nie ko­ści wstrzą­snął więź­niar­kami po raz ko­lejny. Nie­mra za­cze­kała, aż ofiara prze­sta­nie się ru­szać, aż po­zo­sta­nie po niej krwawa mia­zga, do­piero wtedy wark­nęła na psy, które w kilku se­kun­dach zna­la­zły się przy jej no­dze. Sto­jąca w środku ko­manda Stefka za­drżała na ca­łym ciele. Jed­no­cze­śnie od­ruch wy­miotny spra­wił, że zgięła się wpół. „Co jesz­cze może nas spo­tkać?” – my­ślała, wstrzą­śnięta tym, co zo­ba­czyła, chwy­ta­jąc się za pod­brzu­sze. Wy­da­wało jej się, że w tym okrop­nym miej­scu wi­działa już wszystko, a tym­cza­sem wciąż coś ją za­ska­ki­wało.

– Już nie mogę... – szep­nęła Ka­zia, osu­wa­jąc się na jej ra­mie­niu.

– Dasz radę! – Dziew­czyna za­ci­snęła zęby i po­wstrzy­mała ją od upadku. – Mu­sisz! – syk­nęła za­cie­kle.

W pew­nej chwili roz­legł się krzyk, dwóch wy­chu­dzo­nych więź­niów z in­nego bloku przy­bie­gło z wóz­kiem, na któ­rym uło­żo­nych było nie­sta­ran­nie kilka mar­twych ciał. Ra­miona zwi­sały bez­rad­nie, otwarte, wy­stra­szone oczy pa­trzyły na pierw­szy rząd więź­nia­rek. Męż­czyźni, a wła­ści­wie dwie zgar­bione, pa­łą­ko­wate syl­wetki ze­brały po­krwa­wione szczątki dziew­czyny i wrzu­ciły na wierzch sto­siku. Ich ru­chy były sprawne, krót­kie, zde­cy­do­wane, po­mimo wkła­da­nego w te czyn­no­ści ogrom­nego wy­siłku. Stefka wie­działa, że tuż obok na okrą­głym, oto­czo­nym ogro­dze­niem pla­cyku czeka na swój po­chó­wek ko­piec na­gich ciał. Bę­dzie do­brze, jak zo­staną za­ko­pane w ro­wie tuż za dru­tami obozu, jed­nakże miała świa­do­mość, że mogą być po­chło­nięte przez ogrom­nego smoka z roz­ża­rzo­nym brzu­chem i długą szyją wy­sta­jącą po­nad czarne wstęgi da­chów in­nych bu­dyn­ków, z któ­rego raz po raz wy­do­by­wał się dym o słod­ka­wym, dła­wią­cym za­pa­chu.

Zmrok za­czął za­pa­dać, niebo roz­świe­tliła so­czy­sta, pur­pu­rowa łuna, kiedy pod­je­chał ja­kiś ele­gancki po­jazd, z któ­rego wy­ło­nił się es­es­man w czar­nych błysz­czą­cych ofi­cer­kach. Jego mun­dur wy­glą­dał nie­ska­zi­tel­nie, od ciem­nego ma­te­riału od­bi­jały się lśniące no­wo­ścią gu­ziki z wy­bitą na nich znie­na­wi­dzoną przez wszyst­kich swa­styką. Wy­pro­sto­wany jak struna, po­dał funk­cyj­nej ja­kiś pa­pier i od­je­chał. Ta rzu­ciła okiem na do­ku­ment, ja­kiś nie­znaczny uśmiech prze­biegł przez jej brzydką, chro­po­watą twarz.

– Au­se­inan­der! – za­szcze­kała po nie­miecku. – Ju­tro o czwar­tej po­budka!

Ko­biety ode­tchnęły z ulgą, od­wró­ciły się na roz­kaz i pę­dem, po­trą­ca­jąc się jedna o drugą, ru­szyły do ba­raku, uwa­ża­jąc jesz­cze, aby nie otrzy­mać po dro­dze bo­le­snych ra­zów. Przez te kilka go­dzin o ni­czym in­nym nie ma­rzyły, jak tylko o tym, aby gdzieś uło­żyć swoje wy­czer­pane do gra­nic ciała, sku­lić się w so­bie, okryć ko­cem i za­snąć.

Stefka do­pa­dła do swo­jej pry­czy, która znaj­do­wała się na sa­mej gó­rze trzy­po­zio­mo­wej kon­struk­cji, przy­po­mi­na­ją­cej pię­trowe łózko. Wą­ska, twarda, za­wszona, z ma­te­ra­cem wy­pcha­nym słomą. W za­sa­dzie słoma się wy­kru­szyła i zo­stało po niej je­dy­nie wspo­mnie­nie. Nie tak dawno udało jej się za por­cję su­chego chleba zdo­być koc. Płaszcz już miała, wo­lała nie my­śleć, w ja­kich oko­licz­no­ściach go zdo­była. Aiszy i tak już nie było wśród ży­wych, a przy­naj­mniej jej odzież w pe­wien spo­sób uchro­niła ją przed śmier­cią. Po­mo­gła Kazi wgra­mo­lić się na półkę ni­żej. Ta resztką sił le­gła wśród brud­nych, za­ro­ba­czy­wio­nych, śmier­dzą­cych szmat. Zwi­nęła się w em­brion.

– Wy­trzy­mamy, Ka­ziu – szep­nęła Stefka do ucha przy­ja­ciółki. – Uciek­niemy stąd... – Po­gła­dziła ją po ły­sej, roz­pa­lo­nej gło­wie.

– Tylko jak? – jęk­nęła tamta.

– Jesz­cze nie wiem do końca, ale mam po­mysł...

– Nie za­wra­caj so­bie mną głowy... Ja i tak nie­długo... – Za­ci­snęła zęby, za­kry­wa­jąc twarz dło­nią.

– Nie mów tak. Je­steś twarda, nie­znisz­czalna – po­wtó­rzyła to, co mó­wiła za­wsze, gdy to­wa­rzyszka miała mo­menty zwąt­pie­nia. – Śpij, na­bierz sił, a ju­tro coś wy­my­ślimy.

Wspięła się wy­żej, chwilę my­ślała nad czymś. Po­tem, nie za­sta­na­wia­jąc się dłu­żej, zdjęła z sie­bie koc i okryła nim przy­ja­ciółkę.

– Co ro­bisz? – za­re­ago­wała Ka­zia, lecz za­raz jej głowa opa­dła bez­wied­nie. Dziew­czyna przy­mknęła po­wieki i za­pa­dła w głę­boki, acz­kol­wiek nie­spo­kojny sen.

– Cii... Śpij i śnij słodko o swoim uko­cha­nym.

Otu­liła ją pod samą szyję, a sama wdra­pała się na pry­czę i owi­nęła ciało weł­nia­nym, prze­po­co­nym płasz­czem. Za­pa­mię­tała po­czątki, dzień, kiedy tu przy­je­chały. Było ciemno, ba­rak nie­oświe­tlony, a jej ka­zano za­jąć górną półkę. Nie miała po­ję­cia, jak się tam do­stać, poza tym spa­ra­li­żo­wał ją odór nie­my­tych, cho­rych, gni­ją­cych ciał. To było straszne. Ja­kaś ko­bieta po­in­stru­owała ją, co ma zro­bić, po­wie­działa Ste­fie, że wciąż pach­nie wol­no­ścią. Jak to dziw­nie wów­czas za­brzmiało, do­piero po pew­nym cza­sie zro­zu­miała sens tych słów.

Mimo ogrom­nego zmę­cze­nia nie mo­gła za­snąć. Chra­pa­nie, gło­śne jęki, zgrzyty wy­peł­niały ci­szę ciem­nego wnę­trza. Smród pa­no­wał tu nie­mi­ło­sierny. Mie­szał się fe­tor nie­my­tych ciał, od­cho­dów, sta­rej krwi, ro­pie­ją­cych ran, potu, ze­psu­tych zę­bów i wiele in­nych. Przez szparę w ścia­nie wi­działa czarne kon­tury wieży straż­ni­czej i gra­na­towe skle­pie­nie nieba, na któ­rym jak gdyby ni­gdy nic po­ły­ski­wały gwiazdy. Bez trudu roz­po­znała cha­rak­te­ry­styczny gwiaz­do­zbiór, na­zy­wany od wie­ków Wiel­kim Wo­zem. Smu­tek szarp­nął jej cia­łem, kiedy przy­po­mniała so­bie, jak z bra­tem wiele razy stali na po­dwó­rzu, za­dzie­ra­jąc głowy do góry. Za każ­dym ra­zem wy­cią­gał ra­mię i wska­zy­wał na dy­szel. „Patrz, Stef­cia. Zła­mał się”. „To przez Lu­cy­pera!” – od­po­wia­dała wów­czas ze śmie­chem. „Mlecz­nym go­ściń­cem pę­dząc cwał w nie­bie­skie progi, aż go Mi­chał zbił z wozu, a wóz zrzu­cił z drogi” – re­cy­to­wała ósmą księgę Pana Ta­de­usza, a jej brat koń­czył: „Te­raz po­psuty mię­dzy gwiaz­dami się wala, na­pra­wiać Ar­cha­nioł Mi­chał nie po­zwala”... Za­ci­snęła po­wieki, usi­łu­jąc po­wstrzy­mać na­pły­wa­jące do oczu łzy. Tak bar­dzo tę­sk­niła.

Tar­czę księ­życa do po­łowy za­sła­niały chmury, które wraz z upły­wa­ją­cym cza­sem zmie­niały swoją kon­fi­gu­ra­cję i kształty. Ten wi­dok rów­nież przy­wo­łał wspo­mnie­nia ro­dzin­nego domu, który z każ­dym mie­sią­cem po­bytu w tym okrop­nym miej­scu sta­wał się ja­kimś oso­bli­wym ob­raz­kiem z in­nej bajki. Co robi te­raz mama, czy mar­twi się o nią? Czy wie, gdzie jest? A oj­ciec, a brat? Co by było, gdyby tego fe­ral­nego dnia nie wy­szła na spo­tka­nie z Fe­lik­sem?

Ta­tuś wła­śnie koń­czył zle­ce­nie, na­bi­ja­jąc ostat­nią parę fle­ków na buty są­siadki, w miesz­ka­niu uno­sił się za­pach skóry i kau­czuku, matka krę­ciła się po kuchni, przy­go­to­wu­jąc ko­la­cję, a pięt­na­sto­letni brat Sta­szek wdra­pał się na ostat­nie pię­tro, aby ze swoim ko­legą Tad­kiem, rów­no­lat­kiem, skleić z pa­pieru sa­mo­lot.

– Tylko wróć przed go­dziną po­li­cyjną! – upo­mniała ją ro­dzi­cielka, kiedy Stefka stała w lu­strze, miz­drząc się do swo­jego od­bi­cia. Wy­da­wało się, że wszystko jest w po­rządku, od­ru­chowo jed­nak po­pra­wiła kru­czo­czarne włosy spięte w kok tuż nad kar­kiem, po­śli­niła pa­lec i przy­gła­dziła nim gę­ste, sze­ro­kie brwi, bie­gnące dwoma zgrab­nymi łu­kami nad wiel­kimi oczami w ko­lo­rze ciem­nego orze­cha. Zwil­żyła ję­zy­kiem pełne, ma­li­nowe usta. Po­do­bała się so­bie, w zno­szo­nym nieco pro­chowcu, su­kience w groszki za­wią­zy­wa­nej pod szyją na dwie atła­sowe wstążki, w skó­rza­nych czó­łen­kach ozdo­bio­nych srebrną kla­merką, wy­ko­na­nych przez tatkę.

– Do­brze, mamo! – zdą­żyła rzu­cić przez ra­mię, wy­sy­ła­jąc im w po­śpie­chu krót­kiego ca­łusa. Drzwi do warsz­tatu były otwarte na oścież. Oj­ciec tylko łyp­nął okiem znad ima­dła, cie­pły, tro­skliwy uśmiech roz­ja­śnił jego szczu­płą twarz z su­mia­stym wą­sem. Strzep­nął z far­tu­cha po­piół z pa­pie­rosa, któ­rego trzy­mał w ką­ciku za­ci­śnię­tych ust.

Ulice, mimo środka ty­go­dnia, były za­lud­nione, choć ja­kiś zło­wrogi lęk czaił się z każ­dego za­ułka bramy. Do umó­wio­nego miej­sca miała cał­kiem nie­da­leko, bo za­le­d­wie dwie prze­cznice. Było tuż przed sie­dem­na­stą, pierw­sze dni wio­sny czter­dzie­stego czwar­tego roku, kiedy szyb­kim kro­kiem prze­miesz­czała się po­bo­czem ulicy Ko­nop­nic­kiej, w cza­sie wojny prze­mia­no­wa­nej na Schir­r­me­ister­strasse. Od­głos stu­ka­ją­cych o bruk ob­ca­sów wzbi­jał się w po­wie­trze, mie­sza­jąc się z in­nymi dźwię­kami to­czą­cego się ży­cia. W bra­mie obok do­strze­gła dwóch bi­ją­cych się wy­rost­ków, na­to­miast w oknie pię­tro wy­żej po­ru­szyła się fi­ranka. Czy­jeś czujne oko mo­ni­to­ro­wało te­ren, znik­nęła do­niczka pa­protki z pa­ra­petu, za­stą­pił ją wa­zon bez kwia­tów. Miała wra­że­nie, że ktoś zro­bił to ce­lowo, zu­peł­nie jakby chciał ją ostrzec. Do dziś za­sta­na­wia się, dla­czego nie po­słu­chała we­wnętrz­nego głosu, który ka­zał jej za­wró­cić. Uczu­cie było jed­nak sil­niej­sze. Fe­lek przy­je­chał na je­den dzień, aby się zo­ba­czyć z matką i z nią. Nie mo­gła mu od­mó­wić, poza tym tak bar­dzo za nim tę­sk­niła. Na­stęp­nego dnia miał wra­cać do War­szawy, tam za­an­ga­żo­wany był w walkę z oku­pan­tem, szy­ko­wała się ja­kaś grub­sza sprawa. Tyle się do­wie­działa od jego ro­dzi­cielki, którą przy­pad­kiem spo­tkała. Po­dobno nie chciał zdra­dzać wię­cej szcze­gó­łów, więc nie wy­py­ty­wała. Im­po­no­wała jej od­waga uko­cha­nego, nie­złom­ność i cha­rak­ter.

Nie wia­domo, kiedy i skąd u zbiegu Ham­bur­ger Strasse i Schir­r­me­ister­strasse po­ja­wiła się cię­ża­rówka z kipą przy­krytą plan­deką. Wy­sko­czyło z niej kilku uzbro­jo­nych nie­miec­kich żoł­nie­rzy w dłu­gich płasz­czach i heł­mach na gło­wach. Zyg­za­kiem prze­cięli skrzy­żo­wa­nie i wy­kie­ro­wali lufy w stronę prze­chod­niów.

– Ła­panka! – krzyk­nął ktoś za jej ple­cami, za­nim po­wie­trze prze­szył gło­śny wy­strzał z ka­ra­binu. Ja­kaś ko­bieta pa­dła na chod­nik z roz­ło­żo­nymi ra­mio­nami, twa­rzą do dołu, a pod jej roz­trza­skaną głową wy­kwi­tła czer­wo­no­bru­natna plama krwi. Siatka z ziem­nia­kami upa­dła na bruk, bulwy po­to­czyły się po jezdni.

Strach śmi­gnął w po­wie­trzu ostrym jak brzy­twa ostrzem, lu­dzie roz­pierz­chli się po bra­mach, po­dwór­kach, klat­kach scho­do­wych, szu­ka­jąc drogi ucieczki.

Stefka, spa­ra­li­żo­wana stra­chem, za­trzy­mała się na rogu w ma­łej grupce osób usi­łu­ją­cych nie­po­strze­że­nie prze­brnąć na drugą stronę jezdni. W tym sa­mym cza­sie za­uwa­żyła, że na pakę cię­ża­rówki wpy­chane są przy­pad­kowe osoby, które nie zdą­żyły się ukryć.

Pa­nika ode­brała jej ro­zum, chciała za­wró­cić i biec w stronę domu, kiedy po­czuła na ple­cach cię­żar czy­je­goś ra­mie­nia. Mocna ręka szarp­nęła ją gwał­tow­nie, za­wra­ca­jąc z drogi:

– Halt! – Za­trzy­mał ją nisz­czy­ciel­ski głos.

Jej zdrowa, oliw­kowa cera zro­biła się biała jak pa­pier, oczy za­szły łzami, a w pier­siach za­ło­mo­tało ze stra­chu. Po­py­chana przez nie­miec­kiego żoł­nie­rza, ru­szyła w stronę cię­ża­rówki. Ja­kieś ra­mię wy­su­nęło się ze środka, kiedy zmu­szono ją do wdra­pa­nia się wy­żej. Wkrótce zna­la­zła się wśród ści­śnię­tej, wy­stra­szo­nej gro­madki. Sta­rzy i mło­dzi, męż­czyźni, ko­biety, na­wet dzieci. Po­łą­czyła ich ta jedna przy­pad­kowa chwila, która zde­cy­do­wała o ich lo­sie. To­wa­rzy­sze po­dróży, doli i nie­doli. Śmierci lub ży­cia. To się do­piero miało oka­zać. Nie­wi­dzialny śmier­cio­no­śny żni­wiarz sta­nął nad ich gło­wami, za­sta­na­wia­jąc się, kogo oszczę­dzić, a kogo za­brać do kra­iny wiecz­no­ści.

– Do­kąd nas wy­wiozą? – szep­nęła trwoż­nie ja­kaś dziew­czyna, ma­jąca na oko może dzie­więt­na­ście lat.

– A kto to wie? – ode­zwał się z głębi ja­kiś zdu­szony, zre­zy­gno­wany głos.

Nie li­czyła upły­wa­ją­cych mi­nut, oczyma wy­obraźni wi­działa Fe­liksa sie­dzą­cego na ławce obok skwerku, gdzie się umó­wili. Pew­nie od­pa­lał ko­lej­nego pa­pie­rosa i nie­cier­pli­wie spo­glą­dał na ze­ga­rek. W swoim czar­nym, skó­rza­nym płasz­czu, ka­pe­lu­szu i po­pie­la­tej ko­szuli. „Mój ko­chany!” – po­my­ślała o nim, czu­jąc w środku dła­wiący, roz­sa­dza­jący ból bez­rad­no­ści. „Czy jesz­cze kie­dy­kol­wiek się zo­ba­czymy?”

Na cię­ża­rówce tym­cza­sem za­częło się ro­bić tłoczno, trzeba było wstać, aby zro­bić wię­cej miej­sca. Wrza­ski, krzyki, po­je­dyn­cze wy­strzały nie usta­wały. W pew­nym mo­men­cie ktoś za­cią­gnął plan­dekę, wszystko wo­kół na mo­ment za­marło. Po chwili tę bło­go­sła­wioną ci­szę prze­rwał war­kot sil­nika. Auto szarp­nęło i ru­szyło z im­pe­tem w nie­znane. Przez szparę w dziu­ra­wej plan­dece wi­działa ucie­ka­jące zna­jome za­kątki, uliczki, skwerki, ka­mie­nice. Chło­nęła ten wi­dok, pra­gnąc za­pa­mię­tać jak naj­wię­cej. Bez­wied­nie za­ci­snęła pię­ści. O ła­pan­kach sły­szała dużo, miała świa­do­mość, że nie­wiele osób wra­cało szczę­śli­wie do do­mów. Czy ona bę­dzie tą szczę­ściarą? Prze­cież nic złego nie zro­biła. Może jed­nak wszystko za­koń­czy się do­brze? Ro­zej­rzała się nie­pew­nie do­okoła, z tru­dem wy­ko­nu­jąc ruch, do­strze­ga­jąc na ka­mien­nych z prze­ra­że­nia twa­rzach strach i zwąt­pie­nie. Cia­snota i dusz­ność do­peł­niały uczu­cia bez­rad­no­ści i stra­chu wy­peł­nia­ją­cego każdą ko­mórkę ciała.

Obóz, w któ­rym się zna­la­zła, na­zy­wano kon­cen­tra­cyj­nym, nie­dawno zwie­ziono tu­taj więź­niów z in­nych, mniej­szych po­do­bo­zów z oko­licy Bremy. Wtedy jesz­cze nie miała po­ję­cia, że naj­gor­sze do­piero przed nią.

***

Ciężką ci­szę prze­rwał prze­raź­liwy gwizd. Do­łą­czył do niego zna­jomy krzyk blo­ko­wej.

– Raus, raus!

Ba­rak się oży­wił. Ko­biety zbie­rały w po­śpie­chu swoje nie­do­ży­wione, zmę­czone ciała, na­rzu­cały na sie­bie co po­pa­dło, wsu­wały po­ra­nione stopy w drew­niane cho­daki i gro­ma­dziły się przed bu­dyn­kiem. Przy­szedł czas na po­ranną to­a­letę. Szły więc jedna za drugą do wy­dłu­ba­nego rowu i tam za­ła­twiały swoje po­trzeby. Funk­cyjne po­śpie­szały, nie szczę­dząc ra­zów i wy­zwisk. Nie było czasu na roz­tkli­wia­nie się nad sobą. Każda z nich była wy­po­sa­żona w bla­szaną mi­skę, która słu­żyła do my­cia i je­dze­nia. Te­raz na­le­żało na­ła­pać tro­chę wody i choć odro­binę prze­myć śmier­dzące ludz­kimi wy­zie­wami ciało. A po­tem wresz­cie upra­gniona błot­ni­sta kawa i ćwiartka cze­goś, co na­zy­wano tu­taj chle­bem. Coś, co miało smak tro­cin, ale choć na chwilę wy­peł­niało pu­sty żo­łą­dek i na krótki mo­ment da­wało po­czu­cie sy­to­ści. Je­śli udało się zwal­czyć po­kusę, aby nie zjeść od razu ca­łej ra­cji, do obiadu było ła­twiej wy­trzy­mać. Do obrzy­dli­wej zupy bu­ra­cza­nej, która sma­ko­wała jak po­myje. Ale in­nej, na prze­mian z ka­pu­ścianą, nie było. Na­le­żało więc jeść te ścieki, ma­jąc na­dzieję, że znaj­dzie się w nich coś gęst­szego, może na­wet ka­wa­łek mięsa. „Ja­kie ży­cie po­trafi być prze­wrotne” – roz­my­ślała nie­raz, wy­bie­ra­jąc łap­czy­wie zupę z mi­ski. Z na­dzieją, że trafi jej się ja­kiś smaczny ką­sek. A wtedy jej oczy za­śmieją się, a serce za­kwili z ra­do­ści. Każdy taki ka­wa­łek to na­dzieja na prze­trwa­nie. Czy kie­dyś, bę­dąc na wol­no­ści, za­sta­na­wiała się nad tym? Wciąż wy­da­wała się so­bie za gruba. A te­raz? Czy po tych kilku mie­sią­cach pracy w obo­zie roz­po­zna­łaby ją ro­dzona matka? Ile to już czasu? Pół roku? A może wię­cej? Obo­zowe drzewa za­częły już gu­bić li­ście, a kiedy tu przy­je­chała, na ga­łę­ziach były pąki kwia­tów.

– Jak się czu­jesz, Ka­ziu? – szep­nęła w stronę przy­ja­ciółki, która ka­wał­kiem chleba wy­cie­rała dno bla­sza­nego na­czy­nia.

– Chyba wró­cił mi ape­tyt – od­parła lekko oży­wio­nym gło­sem. – Dzię­kuję za koc. Nie trzeba było...

– Daj spo­kój, ko­chana.

Chciała coś jesz­cze do­dać na po­cie­sze­nie, ale w tej sa­mej chwili gruba, szpetna Nie­mra za­ko­men­de­ro­wała ja­zgo­tli­wie:

– Ar­beit! Raus!

Znów po­sy­pały się cięż­kie razy, po­wie­trze prze­szyły krzyki i jęki. Ja­zgot psów wy­peł­nił resztę prze­strzeni.

Ciemne niebo za­czy­nało się prze­cie­rać. Nad gło­wami więź­nia­rek uka­zały się ja­sne pa­sma chmur na prze­mian z ogni­stymi prze­bły­skami wsta­ją­cego słońca. Ze­brały się piąt­kami przed ba­ra­kiem, two­rząc na czar­nym, błot­ni­stym placu szarą płachtę. Go­towe do ko­lej­nego wy­czer­pu­ją­cego dnia pracy, ru­szyły znaną im drogą w to­wa­rzy­stwie wy­krzy­ku­ją­cych blo­ko­wych. Po­dą­żyły wi­jącą się do bramy obozu aleją, mi­ja­jąc po dro­dze wieże straż­ni­cze, rząd cią­gną­cych się w dal drew­nia­nych ba­ra­ków, ki­lo­me­try oka­la­ją­cych plac dru­tów, długą, czer­woną szyję pieca, po­je­dyn­cze drzewa, wy­ra­sta­jące zu­peł­nie przy­pad­kiem dla ucie­chy oka, do ra­chuby czasu, który mi­jał wy­peł­niony ciężką, po­nad­ludzką pracą, stra­chem i wszech­obec­nym wi­do­kiem śmierci.

Ta tu­taj po­wsze­dniała, na­bie­rała cał­kiem in­nego wy­miaru. Dla jed­nych była wy­ba­wie­niem, ucieczką, kre­sem cier­pie­nia, w oczach in­nych wciąż bu­dziła prze­ra­że­nie. Stosy na­gich, nie­ludzko chu­dych ciał, szkie­le­tów ob­cią­gnię­tych wał­kami skóry nie były już czymś szo­ku­ją­cym. Uno­szący się nad da­chami obo­zo­wi­ska gry­zący dym uświa­da­miał tylko, że ży­cie jest czymś tak ulot­nym jak ta su­nąca wolno, szara chmura na nie­bie. Oby tylko jak naj­mniej bo­lało, oby nie cier­pieć zbyt długo – zda­wały się mó­wić lę­kli­wie za­ci­śnięte w kre­skę usta i wpa­trzone w to cmen­ta­rzy­sko pary ży­wych jesz­cze oczu. Jesz­cze tlą­cych się na­dzieją, jesz­cze wy­pa­tru­ją­cych za obo­zowe ogro­dze­nie, za któ­rym ubita szosa bie­gła ra­do­śnie w stronę wol­no­ści. A może? A może warto za­wal­czyć o ko­lejny dzień, może któ­re­goś dnia przyj­dzie wy­ba­wie­nie, może jesz­cze zjemy syty obiad zło­żony z mie­lo­nego ko­tleta z bu­racz­kami, może na­pi­jemy się wina z uko­cha­nym i do­świad­czymy pierw­szego cie­le­snego zbli­że­nia?

Stefka za­ci­snęła zęby, bo ko­tłu­jące w jej gło­wie my­śli aż roz­sa­dzały od środka.

– Uciek­niemy stąd! – od­wa­żyła się po­wie­dzieć swoim we­wnętrz­nym gło­sem. – Uciek­niemy z tego pie­kła!

***

Miały do po­ko­na­nia ja­kieś osiem ki­lo­me­trów. Ko­ro­wód sza­rych, wy­cień­czo­nych cieni wlókł się noga za nogą, po­ty­ka­jąc o sie­bie, kasz­ląc, chry­piąc, ję­cząc, mi­ja­jąc po dro­dze nie­miec­kie do­mo­stwa, gdzie po­woli bu­dziło się ży­cie. Psy do­bie­gały do ogro­dzeń, in­stynk­tow­nie bro­niąc swo­jego te­renu, war­cząc i ob­szcze­ku­jąc in­tru­zów, w oknach za­pa­lały się świa­tła. Oczyma wy­obraźni wi­działy krą­głe ko­biece ciała pod roz­grzaną pie­rzyną, przy­tu­lone do czy­ichś sze­ro­kich ra­mion ob­le­czo­nych w ba­weł­niane, czy­ste ko­szule. Go­rąca her­bata, ja­jecz­nica na be­ko­nie, kromka świe­żego chleba z ma­słem ma­rzyła się te­raz każ­dej z nich, a snu­jący się cienką strużką dym z ko­mi­nów bu­dził jesz­cze więk­szą tę­sk­notę za ro­dzin­nym do­mem. Wczo­raj­szy śnieg za­padł się w mo­krych gru­dach ziemi, nie­mal łyse drzewa to­ro­wały im drogę po obu stro­nach drogi, przy­glą­da­jąc się ma­sze­ru­ją­cym ko­bie­tom w gro­bo­wym mil­cze­niu.

Za­raz też ich oczom uka­zały się bure o tej po­rze pa­ski pól, zaś w od­dali do­strze­gły ko­pią­cych rowy męż­czyzn, ubra­nych po­dob­nie jak one w pa­siaki, z na­szy­tym na ple­cach zna­kiem ozna­cza­ją­cym na­ro­do­wość, po­chy­la­ją­cych się nad ciężką, wil­gotną zie­mią, grzę­zną­cych w gli­nie, bło­cie, w mo­krych, ule­pio­nych ubra­niach, zzięb­nię­tych i wy­cień­czo­nych. Stefka po­my­ślała, że mimo wszystko jej i tym obok współ­to­wa­rzysz­kom nie­doli po­szczę­ściło się, bo zo­stały przy­dzie­lone do pracy do nie­miec­kiego bau­era – wła­ści­ciela oka­za­łej po­sia­dło­ści i ogrom­nego go­spo­dar­stwa, które na­le­żało ob­ro­bić. Wcze­śniej za­trud­niał w nim męż­czyzn, kiedy jed­nak Hi­tler zmu­sił ich do wstą­pie­nia do ar­mii, bra­ko­wało rąk do pracy. Zo­stało kilku nie­do­bit­ków, ale to wciąż za mało. Więź­niarki z od­da­lo­nego kilka ki­lo­me­trów obozu oka­zały się do­sko­na­łym roz­wią­za­niem. Ta ga­łąź nie­miec­kiej go­spo­darki nie mo­gła prze­cież upaść, dzięki niej żoł­nie­rze mieli co jeść i na­ród nie­miecki nie tra­cił na­dziei na zwy­cię­stwo. Te­raz szły po­słusz­nie, po­ga­niane przez kapo i po­krzy­ku­jące blo­kowe, by po chwili zna­leźć się na ogrom­nym, upo­rząd­ko­wa­nym te­re­nie peł­nym mu­ro­wa­nych z czer­wo­nej ce­gły, so­lid­nie zbu­do­wa­nych bu­dyn­ków. O tej po­rze roku, czyli wtedy, kiedy wszyst­kie zbiory zo­stały zwie­zione, pola zo­rane i za­siane, obory, chlew­nie, sto­doły za­pew­niały ro­botę od wcze­snego rana do póź­nego wie­czora. Sam wła­ści­ciel – stary ob­le­śny Nie­miec o imie­niu Franc – nie zo­stał zwer­bo­wany do woj­ska. Może z po­wodu po­de­szłego wieku, może z po­wodu tra­wią­cych go cho­rób. Wszakże wia­domo było, że jego dwóch do­ro­słych sy­nów wal­czyło te­raz na fron­cie, a ich młode żony oraz matka drżały o ich ży­cie. Stary Franc był wstręt­nym, okrut­nym czło­wie­kiem. Nie miał li­to­ści dla uchy­bień, opusz­cza­nia się w pracy, le­ni­stwa czy nie­rób­stwa. Po­tra­fił po­dejść i bez ostrze­że­nia złoić plecy gru­bym na­ha­jem tak, by zro­bić z nich krwawą mia­zgę. Po ta­kiej ka­rze szanse na wy­zdro­wie­nie były ra­czej ni­kłe, dla­tego każda z nich uwa­żała, aby nie na­ra­zić się na jego gniew. Dla niego więź­niarki z obozu nie miały twa­rzy, ciała, du­szy. Były pod­ludźmi, któ­rzy na­ro­dzili się po to, aby słu­żyć nie­miec­kiej, dum­nej ra­sie.

Stefka z Ka­zią zo­stały przy­dzie­lone do chlewu. Kar­miły świ­nie, czy­ściły kojce, ko­ryta, wy­mie­niały słomę, wy­wo­ziły gnój do gno­jow­nika. Cza­sem w ciągu dnia udało im się za­mie­nić kilka słów, spoj­rzeń czy ge­stów. Wszystko w po­rządku? Jak się czu­jesz? Wy­trzy­masz? Każdy z tych sy­gna­łów da­wał im po­czu­cie wspól­noty, wza­jem­nego opar­cia i zro­zu­mie­nia. Tego te­raz po­trze­bo­wały.

– Nie­długo obiad, zo­ba­czymy, co nam dzi­siaj da­dzą. – Pró­bo­wała się uśmiech­nąć do ko­le­żanki, która po­chy­lona nad koj­cem od­gar­niała wi­dłami gnój. Na ple­cach miała na­szyty ka­wa­łek ma­te­riału z li­terą P – ozna­ko­wa­nie pięt­nu­jące po­cho­dze­nie. Lu­dzi wy­wo­żo­nych z Pol­ski i Związku So­wiec­kiego w na­zi­stow­skim żar­go­nie okre­ślano jako „Ostar­be­iter”. Nie tylko pod­le­gali dys­kry­mi­nu­ją­cym de­kre­tom spe­cjal­nym, ale ska­zani byli także na cał­ko­witą sa­mo­wolę ge­stapo i in­nych funk­cyj­nych. Zu­peł­nie tak samo jak ona.

– Pew­nie bu­ra­czana, jak za­wsze. Na moje chore kiszki w sam raz – za­kpiła w prze­lo­cie, roz­glą­da­jąc się jed­no­cze­śnie bacz­nie wo­kół sie­bie. Nie chciała te­raz tra­fić pod czujne, uważne oko kapo, które mo­ni­to­ro­wało cały czas pracę więź­niów.

Ka­zię po­znała pod­czas trans­portu do obozu. Stały obok sie­bie w wa­go­nie by­dlę­cym, naj­pierw zu­peł­nie so­bie obce, a póź­niej, w miarę upływu go­dzin, co­raz bar­dziej otwarte i bli­skie. Dziew­czyna miała piękne blond loki, ala­ba­strową cerę i błę­kitne jak ocean źre­nice. Te­raz, kiedy Stefka pa­trzyła na jej łysą głowę za­sło­niętą szarą chustką, za­pad­nięte po­liczki i na oczy, w któ­rych już dawno zgasł ogień, ogar­niał ją żal. Cały czas mó­wiła jej o tym, pró­bu­jąc pod­trzy­mać na du­chu. Tamta jed­nak zda­wała się nie ro­zu­mieć tych drob­nych po­wo­dów do ra­do­ści.

Dni pracy w go­spo­dar­stwie zimą były po­dobne je­den do dru­giego. Kar­mie­nie zwie­rząt, do­je­nie krów dwa razy dzien­nie, przy­go­to­wy­wa­nie mleka do trans­portu, wy­wo­że­nie gnoju, prze­bie­ra­nie kar­to­fli, młócka, od­ple­wia­nie, na­wo­że­nie ki­szo­nek i wiele in­nych. Stefka była wdzięczna lo­sowi za to bło­go­sła­wień­stwo. Prze­cież mo­gła tra­fić go­rzej. Do ko­pa­nia ro­wów, nie daj Boże, albo do pro­duk­cji broni. Wie­działa od in­nych, że wa­runki pracy w fa­bryce były straszne. Więk­sza kon­trola, na­cisk na efek­tyw­ność, uprze­dze­nia wo­bec Sło­wian, które były źró­dłem do­dat­ko­wych znie­wag i prze­śla­do­wań. Praca w nie­miec­kim go­spo­dar­stwie sta­no­wiła przy­wi­lej. Wią­zała się z cie­płem od­da­wa­nym przez zwie­rzęta, mniej­szym gło­dem, mniej­szą czę­sto­tli­wo­ścią ra­zów na ple­cach. Je­dze­nie też było lep­sze. Cza­sem na­wet mo­gły li­czyć na pajdę chleba czy ku­bek mleka pro­sto od krowy. To był już luk­sus, który rzadko miał miej­sce, a jed­nak się zda­rzał.

Po­si­łek wjeż­dżał w ko­tłach na po­dwórko około go­dziny czter­na­stej. Wy­cią­gały wtedy me­ta­lowe mi­ski przy­tro­czone do ciała, z któ­rymi zwy­kle się nie roz­sta­wały, łyżki za­tknięte w kie­szeń far­tu­cha, i stały w ko­lejce po swoją por­cję. Po zje­dze­niu wszyst­kiego do ostat­niego okruszka zwy­kle miały kil­ka­na­ście mi­nut na od­po­czy­nek. Opie­rały plecy o co­kol­wiek i za­sy­piały ze zwie­szoną na piersi głową. Chwi­lowo na­peł­niony żo­łą­dek roz­le­ni­wiał się, zwal­niał, po­wo­do­wał bło­gość i pewną no­stal­gię. Śniły wów­czas o swo­ich do­mach, o uko­cha­nych, dzie­ciach, ro­dzi­cach, zna­jo­mych. Mo­gły choć na kilka mi­nut ulec złu­dze­niu, że gdzieś da­leko stąd ist­nieje nor­malny świat, gdzie nie ma prze­mocy, zła i śmierci, gdzie do­bro zwy­cięża i lu­dzie po­tra­fią się uśmie­chać. Bu­dził je do­piero krzyk. Sta­wały na bacz­ność w se­kun­dzie, a już w dru­giej znaj­do­wały się na swo­ich sta­no­wi­skach pracy. Cza­sem przy­cho­dził sam go­spo­darz, rzu­cał okiem na pra­cu­jące, po­uczał, krzy­czał po nie­miecku, bu­dząc w każ­dej strach. Od­dy­chały z ulgą, wi­dząc, jak wraca do swo­jego czy­stego, pach­ną­cego cie­płą strawą domu, do pulch­nej żony i stadka wnu­cząt, które roz­krzy­czane bie­gały po ogro­dzie.

Kilka razy zda­rzyło się, że kiedy więź­niarki pra­co­wały na po­dwórku, nad­la­ty­wały alianc­kie bom­bowce. Ko­biety wie­działy, że na­si­lone ataki spo­wo­do­wane są znaj­du­jącą się nie­opo­dal fa­bryką amu­ni­cji – ob­ry­wały bo­wiem mia­sta, na te­re­nie któ­rych Niemcy zlo­ka­li­zo­wali ważne obiekty – a one mimo woli zo­stały wcią­gnięte w wir tych ka­ta­stro­fal­nych wy­da­rzeń. Go­spo­darz z ro­dziną i kilku es­es­ma­nów kryli się wów­czas w piw­ni­cach bu­dynku miesz­kal­nego, a więź­niarki i funk­cyjni szu­kali schro­nie­nia na oślep. Pod­czas jed­nego z ta­kich na­lo­tów Stefka z Ka­zią i kil­koma in­nymi ukryły się w szo­pie z na­rzę­dziami. Nie było to roz­sądne, ale każda z nich szu­kała po pro­stu oca­le­nia. Kiedy ryk sa­mo­lo­tów stał się nie do znie­sie­nia, a z nieba za­częły spa­dać nisz­czy­ciel­skie bomby, wy­da­wało się, że ich los jest już prze­są­dzony. Żar­liwe mo­dli­twy współ­to­wa­rzy­szek tylko po­tę­go­wały strach.

Raz Stefka była świad­kiem, jak Ma­ria Zięba, ko­bieta z Pol­ski, scho­wała się pod wo­zem sto­ją­cym na środku po­se­sji. Wóz był za­ła­do­wany wor­kami zboża i cze­kał na trans­port do młyna. W pew­nej chwili bomba ru­nęła w cen­trum po­dwó­rza, w sam śro­dek wozu, zo­sta­wia­jąc w ziemi ogromny, kil­ku­me­trowy lej. Jesz­cze długo złote zia­renka psze­nicy wi­ro­wały w po­wie­trzu, a krew i czę­ści ro­ze­rwa­nego ciała wi­dać było na szta­che­tach drew­nia­nego płotu. Znów śmierć. Niby spo­wsze­dniała, a jed­nak nie ta, nie taka, nie te­raz, nie w tej chwili, nie dziś i nie ju­tro. Kilka mi­nut po na­lo­cie wszystko wra­cało do normy, funk­cyjni szli na swoje po­zy­cje, a ko­biety zmu­szone były ze­brać szczątki ciała w jedno miej­sce. To ciało mu­siało po­wró­cić do obozu, liczba w bloku po­winna się zga­dzać, nie ina­czej.

Stefka dużo my­ślała o tym, jak wy­do­stać się z obozu. Pra­gnie­nie wol­no­ści to­wa­rzy­szyło jej każ­dego dnia, od przy­jazdu tu­taj. Nie mo­gła już znieść tych wszyst­kich po­twor­no­ści, za­tem ucieczka wy­da­wała się je­dy­nym roz­wią­za­niem. Pla­no­wała ją już od dawna. W tym celu prze­ku­piła la­ger­kapo z bloku nu­mer osiem, w któ­rym se­gre­go­wano rze­czy wszyst­kich aresz­to­wa­nych. Od­dała mu swój chleb, żeby zdo­być cy­wilne ubra­nie. Wtedy aku­rat umie­rała dwu­dzie­sto­let­nia dziew­czyna znad Wi­sły, która do obozu tra­fiła za­le­d­wie kilka ty­go­dni wcze­śniej. Kiedy za­częła tra­wić ją go­rączka, Re­gina stra­ciła ape­tyt. Po­da­ro­wała więc swoją ra­cję Stefce, a sama ode­szła ci­cho ko­lej­nej nocy. Żadna z więź­nia­rek nie spo­dzie­wała się tej śmierci, dla­tego nad ra­nem wi­dok mło­dziut­kiej, bla­dej i nie­ru­cho­mej współ­to­wa­rzyszki doli i nie­doli wstrzą­snął ich ser­cem do gra­nic moż­li­wo­ści. Chciały ją ja­koś po­cho­wać, choć wie­działy, że to nie­moż­liwe. Od­mó­wiły więc tylko ko­ronkę nad jej cia­łem i przy­mknęły po­wieki dziew­czyny, które w ja­kimś ostat­nim od­ru­chu roz­warły się, by uka­zać prze­ra­żone źre­nice. Gdy tylko ro­ze­szła się wieść, szpetna Berta za­rzą­dziła czysz­cze­nie pry­czy. Przy­szły cztery ko­biety z in­nego bloku i za­brały Re­ginę. Zdarły z niej ostat­nie po­ce­ro­wane szmaty i taką zu­peł­nie na­gu­sieńką rzu­ciły na stertę in­nych ciał le­żą­cych na okrą­głym pla­cyku pod pło­tem. Ka­zia zdą­żyła tylko chwy­cić koc, któ­rym przy­kryta była dziew­czyna, i ukryła go pod swoim płasz­czem. Jej już nie bę­dzie po­trzebny, a im mógł ura­to­wać ży­cie. Ona już była wolna, jej du­sza unosi się te­raz nad da­chami ba­ra­ków, nad wstęgą cią­gną­cego się w nie­skoń­czo­ność kol­cza­stego ogro­dze­nia, nad wie­życz­kami straż­ni­czymi. Już nie się­gnie jej żadna kula, nie po­razi prąd, nie za­boli ude­rze­nie pałką, nie wbije się w jej nogę psi kieł. Re­gina była już poza za­się­giem tych po­twor­no­ści.

Po­wrót ko­manda po dwu­na­stu go­dzi­nach ha­rówki był ko­lejną ge­henną. Zmę­czone, na skraju wy­trzy­ma­ło­ści, zzięb­nięte, ma­rzyły już tylko o ko­la­cji i po­ło­że­niu ciała gdzie­kol­wiek. Wie­działy jed­nak, że naj­pierw czeka je apel, li­cze­nie, a je­śli oka­za­łoby się, że któ­rejś bra­kuje, będą znów stały na dwo­rze w nie­skoń­czo­ność, a blo­kowe da­dzą im po­pa­lić, wy­ła­do­wu­jąc złość na przy­pad­ko­wych oso­bach. Co gor­sza, ucieczka jed­nej mo­gła ozna­czać wy­rok śmierci dla in­nych.

Tym ra­zem ni­kogo nie bra­ko­wało, wszyst­kie się od­li­czyły, ode­tchnęły z ulgą i mo­gły ro­zejść się do blo­ków, usta­wić się w ko­lejce po ćwiartkę ra­zo­wego chleba, kostkę mar­mo­lady i zjeł­cza­łej mar­ga­ryny. Jak do­brze pój­dzie, żadna z nich do rana nie umrze. Mar­twiły się wpraw­dzie o Mał­gośkę. Jej ciąża była co­raz bar­dziej wi­doczna. Bały się, że jak blo­kowa coś za­uważy, na­tych­miast prze­nie­sie ją do in­nego ba­raku. Tam mo­głaby so­bie już nie po­ra­dzić. Tu­taj miała przy­naj­mniej po­moc. W ba­raku były nie­mal same Po­lki, oprócz dwóch Ru­mu­nek i jed­nej Czeszki. Te trzy nie czuły się jed­nak wy­eli­mi­no­wane, po­ro­zu­mie­wały się tro­chę na migi, a tro­chę po nie­miecku. Cza­sem któ­raś z nich wtrą­ciła coś we wła­snym ję­zyku, ale wspólna nie­dola spra­wiła, że za­częły ro­zu­mieć się nie­mal bez słów. Wy­star­czyło cza­sem spoj­rze­nie, drobny gest, a już wie­działy, co ro­bić i jak się za­cho­wać, aby nie stwa­rzać za­gro­że­nia dla in­nych.

Wie­czory po­świę­cały zwy­kle na iska­nie. Plagą obozu były wszy. Dzie­liły się na dwa ro­dzaje: wszy odzie­żowe i wszy roz­no­szące ty­fus. Ta cho­roba ozna­czało jedno – śmierć. Niemcy osoby chore na­tych­miast roz­strze­li­wali, chyba że pie­lę­gniarka prze­kła­mała dia­gnozę. Tak się kie­dyś zda­rzyło. Stefka pra­co­wała wów­czas w in­nym ko­man­dzie. Była to praca nie­zwy­kle uciąż­liwa, po­le­ga­jąca na oczysz­cza­niu pola pod bu­dowę no­wych to­rów ko­le­jo­wych. Więź­niarki przez kil­ka­na­ście go­dzin dzien­nie zbie­rały ogromne, cięż­kie ka­mie­nie i prze­no­siły je w far­tu­chach na taczki. Po­tem z tymi za­ła­do­wa­nymi tacz­kami trzeba było po­ko­nać spory od­ci­nek drogi i do­trzeć do ogrom­nego kopca po dru­giej stro­nie rzeczki, nad którą bie­gła drew­niana kładka. Ta sta­no­wiła naj­więk­szy pro­blem, po­nie­waż była wą­ska i chy­bo­tliwa. Przej­ście po niej z taczką za­ła­do­waną ka­mie­niami bez naj­mniej­szego uszczerbku gra­ni­czyło z cu­dem. Tym­cza­sem nad pra­cami czu­wały straż­niczki. Uzbro­jone w pej­cze i kije, czę­sto w to­wa­rzy­stwie spe­cjal­nie szko­lo­nych wil­czu­rów – nie znały li­to­ści. Każda, która wy­wró­ciła się po dro­dze, do­sta­wała baty, te zaś lą­do­wały naj­czę­ściej na gło­wie, ra­mio­nach, ple­cach. Po ta­kich ra­zach trudno było dojść do sie­bie, nie­któ­rym z ko­biet, tym de­li­kat­niej­szym, nie uda­wało się prze­żyć.

Wy­cień­czone ciała po­zba­wione pod­sta­wo­wej hi­gieny, wy­gło­dzone i prze­mar­z­nięte, bar­dziej niż inne na­ra­żone były na za­ra­że­nia. Ste­fa­nia po kilku ty­go­dniach ta­kiej ha­rówki za­cho­ro­wała. Jesz­cze wtedy funk­cyjną była inna Nie­mra – Helga, która wy­słała ją na blok nu­mer pięć. Tam pra­co­wała wę­gier­ska pie­lę­gniarka o imie­niu Esz­ter. Dziew­czyna po­pa­trzyła wów­czas na le­d­wie sto­jącą o wła­snych si­łach Stefkę, nie­mal zie­loną na twa­rzy, i mru­gnęła do niej po­ro­zu­mie­waw­czo. Wtedy wła­śnie do ba­raku wszedł nie­miecki ofi­cer. Za­py­tał, co do­lega więź­niarce, na co Esz­ter od­waż­nie po­wie­działa: grippe. Tym prze­są­dziła o lo­sie mło­dej Po­lki, po­zo­sta­łych więź­niów, u któ­rych zdia­gno­zo­wano ty­fus, jesz­cze tej sa­mej nocy wy­słano do gazu. Ko­lej­nym cu­dem było to, że po wy­le­cze­niu Stefkę przy­dzie­lono do in­nego ko­manda i tam znów spo­tkała Ka­zię. Tak tra­fiła do nie­miec­kiego bau­era.

***

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: