Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Saga rodu Whiteoaków. Część 16. Stulecie Jalny - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
30 października 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
24,99

Saga rodu Whiteoaków. Część 16. Stulecie Jalny - ebook

Klasyk sprzedany w 11 milionach egzemplarzy!

Jak Whiteoakowie będą świętować stulecie powstania Jalny? Czy uda się zażegnać kryzysy w związkach młodego pokolenia? Boże Narodzenie 1953 r. ma być okazją do uczczenia okrągłej rocznicy założenia Jalny. Niestety przygotowania do uroczystości zakłócają problemy narzeczonych Adeliny i Filipa, jak i skazany na porażkę związek Wakefielda. Nawet Finch i jego żona nie mogą cieszyć się oczekiwaniem na narodziny potomka – Sara nie potrafi dojść do porozumienia z Dennisem. Czy przyjazd do Jalny świeżo upieczonej żony Fitzturgisa nie pogorszy napiętej sytuacji? Jest to 16 część ,,Rodziny Whiteoaków", można ją uznać za oddzielną historię lub czytać bez zachowania kolejności sagi. Lektura spodoba się miłośnikom przepełnionych emocjami powieści obyczajowych, gdzie fikcja literacka zgrabnie łączy się z tłem historycznym.

Kategoria: Romans
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-87-284-1050-9
Rozmiar pliku: 585 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I. ŚWIAT MARY WHITEOAK

Ta mała Mary, ośmioletnia, delikatna i dosyć drobna jak na swój wiek, nie tyle zadowolona z tego, co odkryła wokół siebie, ile tym zaintrygowana, czasami jednak unosiła się na skrzydłach szalonej radości. Ale to zdarzało się tylko wtedy, gdy była sama w ciszy, w której słyszała co najwyżej szelest liści przemiatanych wiatrem albo raptowny ptasi trel. Wtedy podnosiła ręce i machała nimi jak skrzydłami. Wydawała słaby okrzyk jak gdyby pod zbyt wielkim naporem ograniczających ją uczuć.

W ten chłodny poranek na początku maja nic szczególnie jej nie cieszyło. Dmuchał północny wiatr, aż trzęsły się wszystkie rośliny w ogrodzie. Niektóre urosły wysoko już do sześciu cali, ale na klonach dopiero się ukazywały pąki liści.

— Boże! — wykrzyknął Renny Whiteoak zastając Mary w pracowni. — Zimno tutaj, jakby wiało dobroczynnością! Dlaczego ty się ukrywasz?

Ujął ją za lodowate małe ręce i chciał rozgrzać, ale uśmiechnęła się zagadkowo i powiedziała:

— Mnie nie zimno.

Jej ręce ginęły w jego nawykłych do panowania nad końmi, umięśnionych dłoniach.

— Kłopot z kobietami — powiedział — polega na tym, że wy zawsze ubieracie się za skąpo. Tobie wystarcza ten kusy łaszek?

Nie wiedziała, czy ma się obrazić. Lubiła tego stryja bardziej niż wszystkich innych mężczyzn, bardziej nawet niż ojca, który kochał ją wprost opętańczo. Teraz miała stryja Renny’ego w pracowni wyłącznie dla siebie, a on zaliczył ją do kobiet z tak wyraźną pretensją, że to zabolało. Łzy, gotowe, już napływały z głębi gardła. Jednak je połknęła.

— Nie ja wybrałam tę sukienkę — wyszeptała. — Musiałam ją włożyć.

— Mama kazała?

— Tak. — Nie powiedziała, z jakim zadowoleniem zobaczyła rano blask majowego słońca gwarantujący sukienkę bawełnianą. I to był jej ulubiony kolor, jasnoniebieski, kolor jej oczu.

— Ale mama ci nie kazała siedzieć w tej zimnej pracowni, prawda?

— Przyszłam tu zobaczyć kokon. — Poprowadziła stryja do okna. Kokon, który leżał na parapecie przez całą zimę, był teraz z jednej strony pęknięty, wysunęła się z niego (nie ładniejsza niż robak) wilgotna brązowa ćma.

Razem popatrzyli i Renny podniósł Mary na parapet, zakurzony i szorstki, bo pracownia mieściła się w dawnej stajni, a przecież wygodny pod miękkimi gładkimi udami dziewczynki.

— Będzie piękna — powiedział Renny, gdy ćma rozciągnęła skrzydełka. Zaczęły składać się i rozkładać jak wachlarz i schnąc mieniły się nowymi kolorami, błękitem i różem.

Ćma nabierała siły. Podsunęła się do palca Renny’ego, powoli wdrapywała się na knykieć. Renny otworzył okno. Wpadł promień słońca.

— Cudowne — powiedział Renny — jak to, co rośnie, rozkwita w słonecznym blasku.

— Rozkwita? — zapytała Mary kojarząc to słowo z kwiatami.

— Rozwija się — wyjaśnił. — Staje się pulchne i mocne. I tobie też słońce by się przydało.

— Wyrosłyby mi skrzydła?

— Boże uchowaj!

— Dlaczego Boże uchowaj?

— Dlatego, że już dostatecznie jesteś aniołem.

To jej się spodobało. Naprawdę stryj Renny umie rozmawiać przyjemnie. Pochyliła głowę niżej nad ćmą posuwającą się po jego ręce. Jedwabiste włosy opadły jej z boków głowy odsłaniając dziecięcy kark. Zasłoniły Renny’emu ćmę, która z drżeniem młodziutkiego życia przygotowywała się do lotu.

— Dlaczego to tak długo? — zapytała.

— No, a tyś krótko uczyła się chodzić? Zabrało ci to ponad rok.

— Czy ja byłam kokonem?

— Poniekąd.

Odwróciła głowę i spojrzała na niego z ukosa.

— Opowiedz o tym — poprosiła. — Dokładnie.

— Zapytaj mamę — burknął. — Ja nie wiem.

— Myślałam, że wiesz wszystko.

Dalej patrzyli na postępy ćmy, niemrawej, a potem coraz pewniejszej siebie przed startem. Kolory miała już jaskrawe, kadłub mniejszy, skrzydełka większe, gotowe unieść ją w powietrze.

Renny Whiteoak przeniósł ćmę ze swojej ręki na parapet w słońcu za oknem.

— Chodź, Mary — powiedział. — Zamarzniesz tutaj.

— Lubię pracownię. Przychodzę tu myśleć.

— O Christianie?

Christian, brat Mary, właściciel tej pracowni studiował sztuki piękne w Paryżu.

— Nie. O nas wszystkich. Wiesz, ile jest domów, gdzie my mieszkamy?

Udał, że nie wie.

— Ile?

— Pięć! — wykrzyknęła Mary z triumfem. — Pierwszy to nasz...

Stryj przerwał jej.

— Na pierwszym miejscu powinnaś postawić Jalnę.

To ją speszyło. Dopiero po chwili zaczęła szybko wymieniać:

— Więc najpierw Jalna, gdzie ty mieszkasz. Potem mój dom...

Znowu jej przerwał.

— Powinnaś powiedzieć: dom mojego ojca.

Natychmiast się popisała, bo co niedziela chodziła do kościoła.

— W domu ojca mojego wiele jest dworów. Co to znaczy dwór, stryjaszku?

— Duża siedziba.

— Jak może być wiele dużych siedzib w jednym domu?

— Tym szczególnym domem są niebiosa.

Zastanawiała się nad tym, skacząc przy Rennym, gdy wyszli z pracowni w blask słońca.

— Czy Jalna to dwór?

— Boże święty, nie! To tylko spory dom.

Postarała się nie okazać rozczarowania.

— Więc najpierw Jalna — zaczęła znów wyliczać: — Potem dom mojego ojca. Ale to dla mnie jakieś niemądre. Dla ciebie też?

— Chyba. Już lepiej powiedz, mój dom tak jak chciałaś. Czyli mamy dwa.

— Dwa. Jalna i mój dom. I dom stryja Fincha, i dom cioci Meg, i dom Patience. To razem pięć, wszystkie nasze. Pójdziemy teraz do nich, ty i ja we dwoje, dobrze?

— Dobrze — zgodził się. — Niezły pomysł. Na początek do Jalny. Powiedziałem twojej matce, że cię zabiorę, żebyś zobaczyła nowe źrebię.

Tak ją to ucieszyło, że zapragnęła stryjowi się odwdzięczyć.

— Pod okapem jest gniazdo szpaka — powiedziała i wskazała Renny’emu gniazdo. Szpak z kawałkiem sznurka, zwisającym mu z dziobka, właśnie tam przyleciał. Zniknął pod okapem, ale gołąb go wypatrzył i zaciekawiony pracą tego szczęśliwego budowniczego przyfrunął na skraj dachu. Chyba jeszcze nie dość blisko, żeby obserwować budowę, bo zaraz zeskoczył niżej. Nóżki miał czyste, czerwone jak koral, pierś wydętą, zdawałoby się, przepełnioną pragnieniem ożenku. Gruchał, na pół widoczny za szpakiem.

— Biedak — powiedział Renny. — Chciałby mieć własne gniazdo, ale dla takiego lenia to za dużo roboty.

Mary, zawsze skora współczuć zwierzętom i ptakom, pozwoliła sobie na parę łez. Otarła te łzy wierzchem dłoni stryja, którą trzymała mocno.

— Chodźmy już — szepnęła, jak gdyby zbyt bolesny był dla niej widok sfrustrowanego gołębia.

Poszli kawałek szosą i skręcili na ścieżkę niedawno wyzwoloną spod śniegu, biegnącą przez łąkę do Jalny. Sznurowadło Mary się rozwiązało. Renny pochylił się, żeby je zawiązać. Mała kobietka napawała się usłużnością mężczyzny. Wdychała miły męski zapach samodziału i tytoniu z fajki. Tak czule, jak on w pracowni patrzył na jej biały karczek, ona patrzyła zadziwiona na jego kark krzepki i ogorzały — po tylu zimowych miesiącach zasłaniania kołnierzem nadal ogorzały. Z ciekawością przesunęła wzrok na czerwone spiczaste uszy i rude włosy.

— Dlaczego — zapytała — masz włosy w plamy?

Przysiadł na piętach i wlepił w nią zdumione oczy.

— W plamy? Gdzie?

— Tu. — Dotknęła palcem jego włosów przy skroni. — Są jakieś szare.

— Szare — powtórzył. — Szare. Nie zauważyłem. Chcesz powiedzieć: rzeczywiście siwe?

Dumna była z odkrycia w nim tego, czego on sam nie zauważył. Pląsając skandowała:

— Si-we! Si-we! Si-we!

— No niech mnie licho — powiedział raczej do siebie niż do niej. — Widziałem co najwyżej nitki siwizny, ale naprawdę są siwe, mówisz, przy skroniach? Hm... no! Mam ponad sześćdziesiąt lat, więc chyba to naturalne. — Próbował udawać pogodzonego z losem, a przecież wybuchnął: — No, babcia dożyła stu lat i wcale nie posiwiała. Ale oczywiście jej włosów nie było widać, nosiła koronkowe czepki. Ja raczej bym nie mógł chodzić w czepku, prawda, Mary? Chciałabyś mnie zobaczyć w czepku z koronki?

— I tak ładnie wyglądasz — oświadczyła pocieszająco, bo wyczuła, że się zdenerwował.

Ręka w rękę przeszli przez brunatną łąkę. Zostawiając całą ścieżkę dziewczynce, Renny szedł obok po szorstkiej trawie, na której wyraźnie odciskały się grube podeszwy jego brązowych butów jeździeckich. Doszli tak do furtki z pięciu belek, prowadzącej na inną łąkę — trochę już bardziej zieloną i wiosenną. Stała tam jedna łagodna krowa i chyba czekała, żeby trawa podrosła. Renny Whiteoak położył dłonie na górnej belce.

— Widzisz tę furtkę, Mary? — zapytał.

Dziewczynka w aureoli jedwabistych jasnych włosów, zjeżonych podmuchem wiatru, przytaknęła, że widzi.

— No — powiedział Renny — mam zwyczaj przeskakiwać ją tak sobie dla uciechy, kiedy idę tędy. Nie robiłem tego od jesieni. Teraz spróbuję. Jeżeli przeskoczę... to świetnie. Jeżeli mi się nie uda, będę wiedział, że siwizna jest oznaką zgrzybiałości.

— I co wtedy zrobisz? — zapytała, nie bardzo rozumiejąc.

— Rozpłaczę się — odpowiedział dobitnie. — Chciałabyś mnie zobaczyć tonącego we łzach?

Na myśl o jego płaczu poczuła w oczach własne wielkie łzy aż nazbyt gotowe.

— Więc będziemy płakać razem — dodał szybko. Wyjął z kieszeni porządnie złożoną chustkę do nosa i wetknął Mary w rękę.

— Podzielimy się nią. Jest duża, chociaż nie za duża dla nas obojga. No... przygotuj się, Mary... Skaczę!

Cofnął się o parę kroków, szybko podbiegł i zręcznym skokiem przesadził furtkę. Na tej drugiej łące odwrócił się do bratanicy, uśmiechnięty.

— Jak było? — zapytał.

Klasnęła nie tyle w ręce, co w chustkę. Parsknęła śmiechem, zachwycona.

— Och, dobrze! — wykrzyknęła. — Jeszcze raz!

Twarz mu przygasła.

— Typowa kobieta? — powiedział otwierając furtkę. — Człowiek się wysilił jak diabli, a ona tylko mówi „zrób to jeszcze raz”.

Mary zgarnęła z policzków nowe łzy, wytarła nos i zwróciła chustkę stryjowi. Krowa podeszła, żeby z bliska patrzeć, jak oni maszerują. Patrzył również syn Renny’ego Whiteoaka, Archer, który studiował w mieście i przyjechał do domu na weekend.

— I co powiesz, Archer, o moim skoku? — Pełne zapału piwne oczy ojca napotkały zimny błękit oczu syna.

— Bardzo fertyczny — osądził młodzieniec.

— Ręczę, że ty byś tak nie skoczył.

— Nigdy nie robiłem z siebie sportowca — powiedział Archer. — Ja umiem tylko trafić na ścieżkę i kiedy już trafię, trzymać się jej. Ale podziwiam animusz... nie dawanie za wygraną... takie podejście. — Archer lubił łacińskie cytaty, więc dorzucił: — _Nec more nec requies._

Dołączył do Renny’ego i Mary i szedł z nimi tak, żeby go oddzielali od krowy.

Renny miał jednak za złe synowi określenie „fertyczny”. Odpłacił się pięknym za nadobne.

— Cóż to za paskudną krostę masz na podbródku?

— Może nie przydaje mi urody — odparł Archer — ale w dużym stopniu przydaje mi świętego spokoju. Zwalnia mnie od podwieczorku u cioci Meg na plebanii. Miałem pomagać w częstowaniu ciastkami, ciocia jednak uznała, że ta krosta jest zanadto à propos ciastka, na przykład, z truskawką.

— To podwieczorek dla Stowarzyszenia Kobiet — pisnęła Mary dumnie. — Ja tam będę, żeby pomagać.

Przeszli przez łąkę do sadu, gdzie na jabłoniach, pomimo ich mężnych wysiłków w kwietniu, były tylko maleńkie pączki liści i gdzie ścieżka prawie ginęła pod zeszłoroczną warstwą trawy jeszcze poznaczonej w najbardziej cienistych miejscach topniejącymi płatkami śniegu.

— Czy w ogóle przyjdzie wiosna? — wzgardliwie zapytał Archer.

— Za parę tygodni wszystko zakwitnie, aż będzie tu w sadzie biało. — Tym przysłówkiem Pan Jalny poruszył w sobie czułą strunę. Pochylił głowę przed Archerem. — Popatrz na moje włosy. Czy coś cię w nich uderza?

Archer przyjrzał się włosom ojca bez zainteresowania.

— Nic — powiedział — poza tym, że są rude.

— No to mi się podoba! — wykrzyknął Renny, obrażony.

— Przyznaję, tato, że ci z nimi do twarzy — powiedział Archer. — Urodziłeś się i wychowałeś do tego, o czym one świadczą. Ja zawsze jednak dziękuję Bogu, że ich nie odziedziczyłem.

Renny wyprostował się i lekceważąco zatrzymał wzrok na słomianej czuprynie syna.

— Wiem, że moimi nie mogę się chwalić — ciągnął Archer. — Ale zdążę z nimi pójść w konkury i ożenić się. Potem będę prawdopodobnie łysy jak kolano.

— Nie myślałem, że masz w planie małżeństwo. — To Renny powiedział raczej z szacunkiem niż zawziętością.

— Dlaczego?

— Chyba dlatego, że jesteś takim intelektualistą.

— Może jestem — wycedził Archer — ale wierzę, że będę zdolny do podtrzymania mojego gatunku.

— Otóż właśnie. Twój gatunek nie nadaje się do życia tutaj. Nie wyobrażam sobie, żeby twój gatunek hodował konie, prowadził gospodarstwo rolne. Zresztą sam się od tego odżegnujesz.

Archer powiedział ostro:

— Przypuszczam, ojcze, że to zadanie zamierzasz zlecić córce.

— Rozważałem już taką możliwość.

— Czy zamierzasz również wybrać jej męża?

— Mam swoje pomysły.

— Cokolwiek te pomysły są warte — powiedział Archer — jeśli o nią chodzi, nigdy nic nie wiadomo. To znaczy, ona jest kobietą.

Rozmawiając z Archerem, Renny często łapał się na tym, że dobiera słów, żeby się wyrażać dokładnie, zgoła nie w swym zwięzłym stylu. Teraz powiedział:

— Ja tylko usiłowałem wyświetlić, czy włosy mi się jakoś zauważalnie zmieniły.

— Wyświetlić — powtórzył Archer odsuwając się.

— Tak. Zbadać.

— Zauważyłem, że trochę siwieją na skroniach.

— Zauważyłeś... i nie powiedziałeś mi!

— Wyglądają naturalnie — Archer uśmiechnął się po swojemu, szczególnie miło. — Dosyć to ładne.

Renny odpowiedział mu ponurym spojrzeniem.

— Nie rozumiem — mruknął. — Babcia kiedy była w moim wieku, miała włosy nadal rude.

Mary kuląc się w sobie, przestępując z nogi na nogę, tańczyła dla rozgrzewki.

— Chodź — Renny wziął ją za rękę. Pociągnął ją tak, że nad kałużą przy końcu sadu przeleciała w powietrzu, i przeszli przez mokry trawnik za domem do drzwi frontowych.

W hallu trzy psy, zbyt rozsądne, żeby wyjść na dwór w taki poranek, poderwały się i zaczęły ich witać — Renny’ego aż zanadto serdecznie, dziewczynkę pobłażliwie, Archera z chłodną ciekawością.

— Dziwne — powiedział Archer — że spotkałem cię, ojcze, bez psów.

Renny podniósł szkockiego teriera.

— Ten malec — wyjaśnił — już nie jest taki wytrzymały jak dawniej. Przyrzekł mi, że będzie dbać o siebie. A tamte... jeden skaleczył się w łapę, drugi ma reumatyzm.

— Biedactwa. — W głosie Archera nie zabrzmiała nuta współczucia.

Z biblioteki wyszła Alina Whiteoak, żona Renny’ego z jakąś książką, zbiorem esejów w ręce. Biblioteka była właściwie salonikiem i książek nie było dużo, gdy Alina przed laty jako młoda żona przyjechała do Jalny. Teraz w bibliotece każdą ścianę zasłaniały rzędy należycie zestawionych tomów, ale też, nad czym Alina ubolewała, stał telewizor. Mała Mary natychmiast pobiegła go włączyć. Do hallu doleciał uwodzicielski baryton. Alina potrafiła sobie wyobrazić oblicze, z którego się dobywał. Zawołała:

— Mary, nie pytałaś, czy ci wolno! — Mary jednak jej nie słyszała.

— Ona bardzo lubi telewizję — powiedział Renny.

— Telewizor daje jej poczucie władzy — rzekł Archer. — Dlatego go nastawia.

— Archer — ucięła Alina — idź tam, wyłącz.

Archer wszedł do biblioteki, zamykając drzwi za sobą.

Sama z Rennym, Alina ominęła wzrokiem jego zabłocone buty i patrzyła tylko na jego twarz, orli nos, pięknie zarysowane usta, bursztynowe oczy. A przecież dobrze ukrywała swój podziw, aż myślał, że jest zła na niego — i doprawdy prawie się nie mylił.

— Żoneczko — powiedział i spróbował ją pocałować, ale się odsunęła. Jeżeli jakieś pieszczotliwe miano podobało jej się jeszcze mniej, to tylko „żonuśka-maluśka”, jak mówił do niej czasami, gdy przypadkiem sobie przypomniał, że miał dziadka Szkota. Ale i to „żoneczko” zawsze wystarczało, by odtrąciła jego romantyczne zapędy.

— Po co Mary tu przyszła? — zapytała.

— Rzecz bardzo ciekawa. Zaproponowała, żebym z nią odwiedził pięć domów należących do naszej rodziny. Myślę, że dowiodła tym swojej inteligencji. Przecież jest najmłodsza. Dopiero zaczyna rozumieć, co to są więzi rodzinne, co to jest...

— ... być panną Whiteoak — dokończyła Alina raczej ironicznie.

Nie dostrzegł ironii. Uznał, że mądrze to powiedziała.

— Tak więc — ciągnął — zrobię z nią obchód i opowiem jej trochę o każdym z tych domów. I o krewnych, którzy w nich mieszkają, oczywiście.

— Muszę dziś po południu jechać do miasta — oznajmiła mu, niezbyt zainteresowana edukacją Mary. — Ty mnie zawieziesz, czy mam poprosić Hansa? — Hans był mężem kucharki. Ta holenderska para służących dobrze zastępowała Wragge’a londyńczyka i jego połowicę, którzy przedłużali swój urlop w Anglii.

— Mogę cię zawieźć — uprzejmie zgodził się Renny, chociaż ruch w mieście przejmował go odrazą i lękiem. — Ja dzisiaj nie mam tam nic do załatwienia. Pojedziemy, kiedy tylko zechcesz.

Wkrótce potem Renny i Mary, ręka w rękę stanęli na żwirze podjazdu przed domem. Mary z żalem odeszła od telewizora, ale tak ją cieszył obchód rodziny, że wszystko poza tym stało się nieistotne. Nawet to, że stopy miała wilgotne i zziębnięte, chociaż rękę w dłoni Renny’ego ciepłą jak grzanka.

— Tu, w tym domu — mówił stryj Renny — są twoje korzenie.

— Moje korzenie? — powtórzyła Mary patrząc na swe mokre małe pantofelki.

— Tak. Twoje początki. Twoi rodzice, po ślubie, najpierw mieszkali tutaj. — Renny powrócił pamięcią do dnia, w którym przybyli ci państwo młodzi powitani doprawdy krewko. Tak jakby to było wczoraj, ujrzał zbulwersowane rodzinne grono z babcią pośrodku. Babcia mocno w rękę stuknęła Piersa swoją laską. Biedna mała panna młoda płakała i nic dziwnego.

— Ten dom jest najważniejszy z tych pięciu, ja wiem. — Mary podniosła na niego wzrok.

— Masz rację i niedługo będą urodziny tego domu... ukończy sto lat. To się nazywa stulecie. Wyprawimy mu huczne urodziny!

— Z gośćmi?

— Tak. Wydamy rzeczywiście wspaniałe przyjęcie.

— I ja będę?

— Wszyscy będziemy. I powiem ci coś, Mary. Nic na świecie nie ma takiej mocy jak zwarta rodzina. Rodzina daje ludziom pewność siebie. Daje im dobry humor. Może też od czasu do czasu dawać przykre chwile. Zawsze jednak jest, żeby do niej przyjść ze swoimi zmartwieniami, zawsze jest, żeby się z nią podzielić swoją radością.

Mary przytakiwała, chociaż nie rozumiała nawet połowy tego, co mówił.

Patrząc jej w oczy, dodał:

— Będziesz o tym pamiętała w życiu i to będzie wiele znaczyło dla ciebie.

Na dowód, że rozumie, powiedziała:

— Ten dom niedługo ukończy sto lat.

Oświadczył z żarem:

— I na tę uroczystość wszystko, co z drewna: drzwi, okiennice, werandę każę pomalować. Dotychczas farba zawsze była zielona, ale w tym roku poważnie myślę o kolorze kości słoniowej. Uwydatni się różowość cegieł i zieleń pnącza.

Pnącze jeszcze nie miało ani jednego liścia zielonego. Wszystkie jego listki ciasno zwinięte wyglądały jak czerwone małe języki wysunięte szyderczo.

— I drzwi frontowe jak kość słoniowa? — zapytała Mary.

— Nie. Te drzwi zachowają swój naturalny kolor dębu. Przyznam, że z tą mosiężną kołatką prezentują się dobrze.

— To bardzo ładny dom — powiedziała Mary. — Nasza rodzina ma pięć domów, ale ten jest najlepszy.

Wydawało się, że dom przyjmuje ich zainteresowanie i pochwały bardzo zadowolony z siebie. Jeżeli można powiedzieć o domu, że ma fasadę przytulną, to dom w Jalnie właśnie miał taką. I zdawał się mówić: „Ja tu pozostanę, żeby uzasadniać wasze istnienie, dopóki będzie żyć ten kraj”.

Siedem gołębi zsunęło się po dachu i szeregiem na krawędzi gotowało się do lotu. Ich oczki jak drogie kamienie, ich lśniące podgardla jaśniały obietnicą wiosny. Z alei wjazdowej dały się słyszeć kroki. Szła Adelina, córka Renny’ego. Adelina była o pięć lat starsza od Archera, smukła, a przecież bujnie krągła w porównaniu ze swym sztywnym, ascetycznym bratem. Pod każdym względem ci dwoje stanowili przeciwieństwo, on, jasny blondyn o suchych sterczących rzeczywiście jak słoma włosach, ona kasztanowato ruda. Teraz w blasku słońca jej płomienne kędziory wydawały się tak żywe jak ruchliwa twarz. On miał oczy niezmiennie niebieskie, ona miała piwne i często zmieniające kolor. Jego usta świadczyły o refleksyjności i ironii (czy raczej taką piastował nadzieję), jej usta zawsze wyrażały gotowość do rozciągnięcia się w uśmiechu albo do ściągnięcia się w smutku.

— Usłyszałam cię z daleka, tatusiu — powiedziała Adelina. — Dokąd idziesz? Do stajni? Mary, cześć! — ucałowała dziewczynkę serdecznie, dosyć zaborczo.

Renny jej powiedział:

— Idziemy z Mary na obchód rodziny. Żeby sprawdzić, czy wszyscy są na swoich miejscach i zachowują się przyzwoicie, i żeby im przypomnieć, że jesteśmy pod ręką, gdyby chcieli od nas rady albo pomocy.

Mary wyraźnie czuła się bardzo ważna.

— To świetnie — powiedziała Adelina. — Kawałek do stajni pójdę z wami. — Była w bryczesach, już jeździła rano na swoim ulubionym wierzchowcu. Policzki jej jaśniały różową łuną po tej przejażdżce.

W stajni obejrzeli źrebię, niemrawe, jakieś potargane i o lękliwych oczach, ale stojące na własnych nogach. Podsunęło się do matki, gdy zarżała ostrzegawczo i dumnie zarazem, tak pełna wigoru, jakby wcale się nie zmęczyła wydając je na świat. Nadszedł dla niej czas stajennej chwały. Należało jej się wszystko, co najlepsze.

Mary pociągała nosem — cudowne były zapachy czystej słomy i siana.

— Tu cieplej niż na dworze — zauważyła. — Dlaczego tu cieplej?

— To jest ciepło zwierząt — powiedziała Adelina. — Najzdrowszy rodzaj.

— Chciałabym zobaczyć Wschodni Wiatr — poprosiła Mary. — Przepadam za nim najbardziej ze wszystkich koni.

Renny i Adelina wymienili nad jej głową spojrzenie, które mówiło: „Zdumiewająco inteligentne dziecko! Czegóż to ona nie wymyśli!”

— Ja też, z całą pewnością — powiedział Renny wylewnie. Dobrobyt przez tyle lat nieosiągalny przyniosła mu nagle śmiałość właśnie Wschodniego Wiatru na torze wyścigowym.

Ten koń stał w swoim boksie, gdy tam przyszli, i popatrzył na nich nonszalancko. Duży, mocny, nie odznaczał się gracją, ale był pełen wiary w siebie. Nic przypadkowego nie mogło go zaniepokoić.Lubił wyścigi. Miał nienaganny układ trawienny i żelazne nerwy. Renny Whiteoak kupił go za wszystkie pieniądze, które dostał z zapisu w testamencie stryja. Kupił go pomimo zawziętego, chociaż prawie cichego sprzeciwu żony. I jakże mu się to opłaciło. Długonogi młody rumak wygrywał gonitwę po gonitwie. Bogaci właściciele stajni wyścigowych proponowali za niego bajońskie sumy, a przecież Renny, uparcie lojalny, odrzucał nawet najbardziej nęcące propozycje. Wschodni Wiatr musiał mieć w Jalnie miejsce zapewnione do końca życia.

Ta sama lojalność sprawiła, że Renny podszedł teraz do swojej ukochanej, starej klaczy, Cory. Kończyła już czterdzieści lat, trzymała się jednak nieźle. Zachowała znośnie dobre zęby i inteligencję, zdaniem Renny’ego „zdumiewającą”. Kochała swego pana całym żarliwym i niepodzielnym końskim sercem. Pozwalał teraz przez chwilę, żeby go trącała wilgotnym pyskiem, popychała i skubała, po czym odwzajemnił się żarliwym kuksańcem i całusem.

Po wizycie w stajniach stryj i bratanica zeszli ścieżką do wąwozu. Płynący tam strumień, jeszcze niedawno zamarznięty, wezbrał tak, że woda prawie sięgała do wiejskiego drewnianego mostku.

— Nie przejdę na drugi brzeg! — wykrzyknęła Mary. — Nie! Nie! Ja się boję!

— Wiesz, dziwię ci się — powiedział Renny. — Co rok kiedy przychodzi wiosna, widzisz, jak ten strumyk wzbiera. Dlaczego dzisiaj raptem się go boisz?

— Nigdy dotąd nie był tak blisko. — Patrzyła na strumień podejrzliwie. — W ogóle jest jak nie on. Nie podoba mi się. I nogi będę miała mokre — powiedziała, jak gdyby mogły być bardziej mokre niż były.

Renny wziął ją na ręce, przeniósł i postawił na drugim brzegu. Radośnie zaczęła u jego boku gramolić się pod górę. Wyszli z wąwozu do lasu, gdzie już kwitły osłonięte drzewami pierwsze kwiaty czerwone i śnieżnobiałe i gdzie krakały wrony. Po krótkiej wędrówce przez las zobaczyli przed sobą nieduży dom zwany Lisią Farmą. Tutaj mieszkała siostrzenica Renny’ego, Patience ze swoim mężem, pisarzem, Humphreyem Bellem. Patience otworzyła im drzwi i od razu się zorientowali, że składają wizytę nie w porę. Ucałowała ich, wprowadziła do hallu, ale szepnęła:

— Humphrey pisze słuchowisko dla radia. Musi skończyć je przed wieczorem. Przykro mi, nie zejdzie na dół. Jemu też będzie przykro.

— W porządku — powiedział Renny. — Jeżeli on nie może zejść, ja wejdę tam do niego.

— Och, nie — daremnie usiłowała gościa zatrzymać. Już wchodził na górę po nie przykrytych chodnikiem, skrzypiących schodach.

Kuzynki zostały same. Mary zagaiła rozmowę.

— Ja wolę telewizję niż radio.

— Ja radio i to o wiele bardziej — powiedziała Patience. — Bo Humphrey więcej w radiu zarabia. Niedobrze, że wuj Renny tam poszedł.

— Mam pobiec i mu powiedzieć?

— O Boże, nie. Ale rzeczywiście nie powinno się przeszkadzać pisarzowi, kiedy pracuje. To okropnie wytrąca.

— Obchodzimy wszystkie domy rodziny — poinformowała Mary w poczuciu swojej ważności. — Ty jesteś druga na naszej liście.

Renny i Humphrey już schodzili na dół z takim tupotem, jakby obaj byli w jednej parze butów. Patience, przeświadczona, że jej mąż jest artystą, którego trzeba hołubić i chronić przed światem, przyjrzała się Humphreyowi niespokojnie, badając, jakie szkody spowodowało „wytrącenie” z pracy. Ale Humphrey miał oblicze sfinksa, głównie dlatego, że był niezwykle jasnym blondynem. Omal nie albinosem.

— Napijemy się — oznajmił żonie, poszedł do spiżarni i przyniósł butelkę żytniówki.

Patience i Mary bez słowa potępiająco patrzyły, gdy ci dwaj pili rozmawiając o pogodzie. Wytworzyli nastrój całkowicie męski.

— Powtórzymy? — zapytał gościnnie Humphrey, nagle niefrasobliwy, jak gdyby jego żona nie była w ciąży i nie musiał pracować na utrzymanie.

Teraz ona ostrzegawczo usadowiła się przy nim, swoim dużym brzuchem odgrodziła go od wuja.

— Przed południem nie powtarzam — powiedział Renny. — Wypiłem akurat dosyć, żeby się rozgrzać.

— Wuj nigdy nie wydaje się zziębnięty.

— To sprawia kolor mojej cery. Ty nigdy nie wydajesz się rozgrzany.

— Chyba też to sprawia kolor... a raczej brak koloru mojej — stwierdził Humphrey Bell smętnie.

— Powiedz mi — Renny dopił resztę żytniówki — jakie ja mam włosy?

— No cóż — powiedział Bell — są gęste i... bardzo rude.

— Na to wuj Renny nie może poradzić — wtrąciła się Patience. — Przywykłam, że ma takie, i mnie się podobają.

Renny ją uściskał.

— Dziękuję ci, Patty. Ale ta mała mówi, że siwieją na skroniach. Nie poświęcam sobie tyle uwagi, co moja biedna stara babcia, przyznam jednak, że to dla mnie poniekąd wstrząs.

Czy on błaznuje? — zastanowiła się Patience.

— Owszem, siwieją — powiedziała.

— Humphrey, i ty to widzisz? — zapytał Renny.

— Widzę — odrzekł Humphrey z taką miną, jakby mówił: „Zmierz się z życiem. Czy tylko ja muszę?!”

— Ale dowiedziałem się o tym od Mary. — Renny z wyrzutem w ciemnych oczach spojrzał na dziewczynkę. Kapnęły łzy.

— Patience, daj małej coca-colę — polecił Bell dobrotliwie. Nie znał się na dzieciach, tylko przypuszczał, że dziecku płaczącemu trzeba coś dać.

Renny zaprotestował.

— Nie... coca-cola w żadnym razie. Piers postanowił, kiedy się urodziła, że nigdy nie będzie czytała komiksów i nie skosztuje coca-coli. Trzyma się tego.

— No, bardzo się cieszę, że wuj do nas wstąpił — powiedział Bell już tęskniąc do swojej pracy na górze.

— Robimy obchód, Mary i ja, domów naszej rodziny. — Renny objął ramieniem dziewczynkę. — W tym domu, jak wiesz, mieszkali kiedyś ludzie, którzy hodowali lisy. — I zadumał się, wspominając owych ludzi.

— Zabawne — powiedziała Patience — że ta nazwa tak przylgnęła.

— Nikt w tym domu nie mieszkał długo — podjął Renny takim tonem, jakby podawał Mary szczegóły wielkiej wagi. — Ale każdy, kto tu mieszkał, był mniej lub bardziej związany z Jalną.

— My z Humphreyem mamy nadzieję, że będziemy tu mieszkać nieskończenie długo — powiedziała Patience.

— Oczywiście, będziecie — zapewnił ją Renny wesoło. Spojrzał na zegarek. — No Mary, czas nam w drogę, jeżeli chcemy skończyć do obiadu.

Po ich odejściu Patience wzięła Humphreya pod rękę i poprowadziła go z powrotem na górę.

— Biedaczku — zagruchała czule. — Kochany, kochany biedaczku! Takie zawracanie głowy! Obawiam się, że dzisiaj już nic nie napiszesz. A ja tak się staram ciebie chronić — lamentowała.

Starała się zanadto, a przecież nie mógł jej tego powiedzieć, ani też nie mógł wrzasnąć, żeby wreszcie zostawiła go w spokoju.

Dla niej Humphrey był cudem. Gdy spał, czuwała nad jego snem, podparta łokciem w łóżku, zapatrzona w niego z ciekawością i zachwytem. Wychowała się wśród mężczyzn, ale to byli wujowie i kuzyni. Humphrey ją intrygował, Humphrey — zagadka. Humphrey — pisarz, który musi mieć odpowiednie warunki, żeby tworzyć. Gdy słuchała jego sztuk w radiu, nie posiadała się z dumy. On jednak wstydził się przyznać, że pisze takie słuchowiska. Jeszcze bardziej wstydził się swojej niewdzięczności. Gdybyż ta troskliwa, ze wszechmiar zasługująca na wdzięczność żona nie robiła wokół niego tyle szumu!

Teraz, ledwie poszła powoli na dół, zląkł się, że mogłaby spaść ze schodów. Wybiegł z gabinetu i zawołał:

— Uważaj, kotku!

Spojrzała w górę.

— Na co!

— Żebyś nie spadła!

— Głuptasie mój miły — powiedziała schodząc mozolnie dalej.

Wrócił do pisania.

Tymczasem Renny i Mary ręka w rękę doszli między szlachetnymi dębami pośród drzew iglastych do kołowrotkowej furtki i jeszcze jedna ścieżka powiodła ich przez jeszcze jedną łąkę.

— To ładny domek — powiedziała Mary — ten, gdzie mieszkają Patience i Humphrey.

— Tak, nie najgorszy.

— Czyj on jest?

— Mój. Dlaczego o to pytasz.

— Tatuś mówi, że powinni płacić wyższy czynsz.

— Dobre sobie!

— Powinieneś żądać więcej, mamusia mówi.

— Mary, powiedz rodzicom, że kiedy będę potrzebował rady, na pewno się do nich zwrócę.

— Dobrze, stryjaszku. — Poczuła się ofuknięta. Usiłowała prowadzić rozmowę jak dorosła i co?

Dość długo wlokła się u boku Renny’ego w milczeniu. Żałowała, że wyruszyła z nim na tę wyprawę i już chciało jej się jeść.

— Dokąd teraz idziemy? — zapytała.

Zatrzymał się w półkroku.

— Jak to. Nie wiesz?

Powiedziała prędko:

— Do Vaughanlands, gdzie mieszka stryj Finch.

Gdy podchodzili do tego domu stojącego w kotlinie, zapytała lękliwie:

— Ten także jest twój?

Krytycznie patrząc na dom, Renny odpowiedział:

— Broń Boże.

— Bóg broni strasznie dużo, prawda? — zapytała.

— Chciałem przez to tylko powiedzieć, że nie podoba mi się ta nowoczesna architektura. No, ale jest nowy. Na miejscu tego starego, który stał tu kiedyś i spalił się doszczętnie, pamiętasz?

— Och, tak, i stryj Finch go wybudował. Ładny. — Zobaczyła, że z dużego okna saloniku patrzy na nich kobieta w białym pulowerze. — To Sylwia — powiedziała. — Czy musimy tam wejść?

Ogarnęło ją onieśmielenie, ale Sylwia Whiteoak już wyszła, żeby ich powitać.

Mary zawsze czuła się wobec nowej żony Fincha dziwnie nieswojo może dlatego, że sama Sylwia była tak wyraźnie nieśmiała i w dodatku podobno przechodziła kiedyś „poważne załamanie nerwowe”. Na myśl o tym Mary cierpła. Takie to tajemnicze i kto wie, czy Sylwia nagle znów się nie załamie — jak most, na przykład — w jej własnych, Mary, oczach. Przyjemnie tak chodzić po domach rodziny ze stryjem Rennym, ale niech już ten obchód się skończy.

Renny wyjaśniał Sylwii:

— Jesteś trzecia na naszej liście. Wziąłem Mary na obchód. Najpierw złożyliśmy wizytę w Jalnie, potem na Lisiej Farmie...

— Co słychać u Humphreya i Patience? — zapytała Sylwia. — Bardzo ich oboje lubię.

Nawet ta prosta wypowiedź utwierdziła Mary w zdaniu o Sylwii. Przecież się nie mówi, że się lubi czy nie lubi kogoś z rodziny. Rodzinę ma się nie po to, żeby ją lubić. Ma się rodzinę i już.

— Trzecia na naszej liście — powtórzył Renny puszczając słowa bratowej mimo uszu. — Po tobie wizyta na plebanii... i stamtąd wrócimy do Piersa akurat w porę, żeby Mary zjadła obiad.

Mary nie była pewna, czy ta pora kiedykolwiek nadejdzie. Zrezygnowana, próbowała rozgrzać swą zimną małą rękę w dłoni Renny’ego i poruszyła palcami nóg w pantoflach, zupełnie przemokniętych.

— To interesujące — powiedziała Sylwia z mile brzmiącym akcentem irlandzkim. — Ale w jakim celu ten obchód?

— Chcę, żeby Mary sobie uświadomiła łączność... więź rodzinną, która... no, rozumiesz. Ona teraz odwiedza kolejno każdy z naszych domów. I w każdym z was widzi cząstkę rodziny. To jej daje poczucie tego, czym jesteśmy dla siebie nawzajem.

Teraz dopiero Mary się odezwała:

— To jest obchód.

— Już wiem — powiedziała Sylwia. — Jestem dumna, że mnie w to włączyliście, chociaż Fincha nie ma. Proszę, wejdźcie do domu. Napijcie się, umiem przyrządzać zupełnie dobre cocktaile.

Renny spojrzał na zegarek.

— Pół do dwunastej. Na cocktail za wcześnie. Ale nie odmówię małego kieliszka sherry.

Weszli do pokoju muzycznego, w którym dominował wielki koncertowy fortepian, i Sylwia podała sherry w szklanej karafce koloru śliwki. Okno było tak duże, że prawie wchodziły z ogrodu, budzącego się do życia, drzewa. Na jednym z klonów Mary zobaczyła młode zielone listki i jakieś malusieńkie kwiecie, na innym listki jeszcze wątłe i dziwnie brązowawe, ale wiedziała, że one szybko też zzielenieją.

Sylwia podsunęła Mary pudło czekoladek. Mary wzięła czekoladkę i ugryzła, okazało się jednak, że to pralinka z marcepanem. Właśnie marcepanu nie cierpiała najbardziej ze wszystkich możliwych smaków. Zemdliło ją, a przecież musiała połknąć ten kawałek, który miała w ustach.

— Dziś rano dostałam list od Fincha — mówiła Sylwia. — On już kończy tournée i na pewno Bogu za to dziękuje. Te zmiany miejsca są takie męczące.

Są, rzeczywiście, pomyślała Mary. Też będę dziękować Bogu, kiedy moje zmiany miejsca się skończą. Ugryzioną pralinkę trzymała w garści. Czuła, jak dłoń jej się lepi od stopniałej czekolady. Zastanawiała się, co z tą pralinką zrobić.

— Weź jeszcze — poczęstowała ją Sylwia.

— Nie, dziękuję.

— Ale chyba możesz zjeść dwie czekoladki.

— Oczywiście, że może — powiedział Renny. Sam wziął czekoladkę z pudełka i dał Mary. Ugryzła. Znowu marcepan.

— Dziękuję — mruknęła i chętnie by dodała „chociaż nie mam za co”.

Siedziała trzymając teraz pralinki w obu rękach, podczas gdy Sylwia i Renny popijając sherry, jedli herbatniki. W końcu zapytała zdesperowana:

— Czy mogę pójść do łazienki?

— Pokażę ci, gdzie jest — powiedziała Sylwia.

— Ja wiem, gdzie. — Mary pamiętała ten dom jeszcze w budowie, zanim Sylwia w nim zamieszkała po ślubie ze stryjem Finchem.

W łazience Mary wrzuciła pralinki do muszli klozetowej i spuściła wodę. Zginęły w wartkiej kaskadzie. Tutaj woda spływała nie tak porządnie i spokojnie, jak w jej domu, tylko jak Niagara pochłaniając pralinki raz na zawsze. Ale dłonie nadal były lepkie. Mary wytarła je białym adamaszkowym ręcznikiem i zafrasowała się, bo na bieli zostały brązowe plamy. Powiesiła ręcznik tak, żeby nie było ich widać, po czym wróciła biegiem do pokoju muzycznego.

W czasie jej nieobecności Sylwia powiedziała:

— Bardzo nieśmiałe stworzenie z tej Mary! To dziwne, ma przecież trzech starszych braci. Mogłaby raczej być zanadto pewna siebie.

— Jest podobna do swojej babki. Nosi jej imię — powiedział Renny. — Mary Wakefield przyjechała do Jalny z Anglii. Była guwernantką moją i Meg, mojej siostry. A potem wyszła za naszego ojca.

— Bardzo chcę zaprzyjaźnić się z dziećmi waszej rodziny — powiedziała Sylwia.

— Jest tylko dwoje: Mary i chłopiec Fincha, ale niedługo Patience dołoży coś trzeciego.

— Chłopiec Fincha. Opowiedz mi o Dennisie. Jego ferie wielkanocne tak przeleciały. Byliśmy z Finchem zajęci urządzaniem domu, a on wciąż gdzieś wybiegał w jakichś swoich sprawach. Nie jest zbyt komunikatywnym dzieckiem. Czy także nieśmiały?

— Wprost przeciwnie. To mały sobiepanek. Mały jak na swój wiek. W grudniu skończy czternaście lat, a wygląda na jedenaście.

— Wcale niepodobny do Fincha — Sylwia się rozrzewniła. Gdyby jej pasierb był do Fincha podobny, na pewno by go rozumiała, i od razu zaprzyjaźniłaby się z nim bez trudu. Finch jest taki przyjazny. Finch wychodzi ludziom naprzeciw.

— Niestety Dennis wdał się w swoją matkę — ciągnął pogodnie Renny. — Sara miała w sobie trochę diabła. Z tobą Finch będzie szczęśliwy. Ona go tylko unieszczęśliwiała.

Mary już wróciła. Podsłuchała ostatnie słowa tej dziwnej rozmowy dorosłych, słowa, przed którymi się wzdrygnęła. Sylwia wzięła ją za rękę i zapytała:

— Lubisz mnie, prawda?

Mary rozpaczliwie zaczęła w myśli szukać odpowiedzi.

— Ja ciebie bardzo lubię — powiedziała Sylwia.

No i znów! Mówi o tym, co powinna zachować przy sobie! Patrząc na tę śliczną bladą Sylwię, Mary wymamrotała:

— Chyba muszę już iść. Dziękuję za pyszne czekoladki.

— Zjedz jeszcze.

Cofnęła się przed podsuniętym pudełkiem.

— Lepiej nie — powiedział Renny. — Już czas na jej obiad. Ale przedtem wstąpimy do mojej siostry. Przecież robimy obchód, Mary i ja.

— Tak daleko ona maszeruje?

— Taki spacer to dla niej nic, no nie, Mary?

— Och, nic — odpowiedziała. — Idziemy?

Sylwia ją pocałowała i niedługo potem byli znów pod gołym niebem.

Na ścieżce Renny zauważył:

— Nowomodny dom. Dobre są takie domy, jeżeli nigdy nie mieszkało się w lepszym.

— Ja bym nie chciała tam mieszkać — krocząc dzielnie powiedziała Mary. — Wolę u nas.

— Albo w Jalnie — podpowiedział.

Przytaknęła czołobitnie. Nagle poczuła się szczęśliwa. Wiatr ustał, słońce wyjrzało zza chmur ciepłe, wiosenne. Na mokrym pagórku kępa leśnych lilijek z białymi kielichami kwiatków ukazała się tak, jakby wykiełkowała z czystej radości.

Przystanęli oboje, żeby się przyjrzeć.

— Wiesz, że nie wolno ich zrywać? — zapytał Renny.

— Wiem od początku życia — odpowiedziała Mary dumna ze swego zasobu wiadomości o roślinach. — Bo zrywanie zabija cebulki... Czy Sylwia jest macochą Dennisa?

— Tak.

— Myślałam, że są tylko okrutne macochy.

— Bzdura. Ja miałem macochę i była bardzo miła.

— Czy Dennis lubi Sylwię?

— Polubi, kiedy do niej przywyknie.

Ku zadowoleniu Mary dogonił ich jeden z gospodarskich wozów z Jalny i z turkotem dojechali nim, siedząc, do samej furtki plebanii. Ten dom otoczony zieleniejącym wysokim żywopłotem wyglądał akurat tak, jak powinna wyglądać przytulna siedziba cioci Meg. Ciocia serdecznie wgarnęła ich oboje w ciepłe objęcia. Właśnie sobie przyniosła na tacy herbatę do saloniku. Dostawiła dwie filiżanki. Nalała herbatę i dla nich.

— I jest kilka cienkich kawałków babki owocowej... naprawdę dobra, świeża, z rodzynkami, może wam smakować. Wiesz, Renny, jak to ze mną jest. Nie jem przy stole prawie nic, ale muszę od czasu do czasu przekąsić, żeby zachować siły. To rzeczywiście mój pierwszy posiłek dzisiaj.

— Wiem, jak ty jadasz — powiedział Renny ze współczuciem. — Aż dziw bierze, że nie jesteś zagłodzona. Mary i mnie czeka obiad, więc teraz nie będziemy jedli, ale herbaty napijemy się chętnie.

Mary wprost pożerała wzrokiem tę pokrajaną babkę owocową, grzecznie jednak zaczęła popijać herbatę. Meg, zdawałoby się, wcale nie jedząc, gdy Renny jej wyjaśniał cel obchodu, pałaszowała wszystko, co było na tacy. Chwilami uśmiechała się do Mary i był to uśmiech tak szczególnie ciepły, że dziewczynka zapomniała o swoim głodzie i przemoczonych pantoflach.

Przy drugiej filiżance herbaty Renny jeszcze mówił:

— Stulecie Jalny w przyszłym roku. Dobrze, żeby ta najmłodsza w rodzinie zrozumiała, co ono dla nas oznacza.

— Postępujesz jak najsłuszniej — zaopiniowała Meg. — Nowoczesność jest taka dziwna. Nie wiadomo, co dzieci sobie myślą. Trzeba starać się im wpoić tyle, ile tylko się zdoła.

Renny z mocą zwrócił się do obecnego dziecka:

— Mary, powiedz cioci, co wiesz o stuleciu Jalny.

Głosem trochę drżącym Mary powiedziała:

— Wszyscy muszą przyjść!

Meg uśmiechnęła się, zadowolona.

— Wszyscy, to znaczy kto? — zapytała biorąc ostatni kawałek babki owocowej.

— Wszyscy z rodziny.

Teraz Meg powiedziała takim nakazującym tonem, jakby przesłuchiwała Mary z katechizmu:

— Określ ich.

— Wszyscy, którzy mieszkają... mieszkają...

— Blisko — podpowiedział Renny.

— Blisko. — Mary z zadowoleniem uśmiechnęła się do ciotki.

— A kto — wybełkotała z babką w ustach Meg — przyjedzie z daleka?

— Mój brat i stryj Wakefield, i Roma.

— No czyż nie jest inteligentna?! — wykrzyknął Renny. — Wie wszystko.

— Byłoby miło — powiedziała Meg — gdybyśmy mogli uczcić stulecie Jalny weselem. Adeliny, na przykład.

— Byłoby, doprawdy, tylko za kogo ona ma wyjść?

— Jest przecież ten nasz drogi chłopiec, Maurycy. Kochał ją i nadal kocha do utraty zmysłów. Chciałabyś, Mary, żeby twój najukochańszy brat ożenił się z Adeliną?

— Nie mam żadnych najukochańszych — sprostowała Mary. — Moi bracia to tylko mężczyźni.

— Wiem, złotko. — Meg mówiła cierpliwie. — Ale mężczyzna jest potrzebny, żeby wyprawić wesele. Kogo byś wybrała na pana młodego ... na księcia z bajki dla Adeliny?

— Pana Fitzturgisa — natychmiast odpowiedziała Mary.

Renny i Meg jęknęli. Mieli przykre wspomnienia z zaręczyn Adeliny z tym Irlandczykiem. Renny sobie poczytywał za niejaką zasługę fakt, że do ślubu jednak nie doszło.

W tym momencie wkroczył do pokoju proboszcz. Gości powitał wesoło, na żonę spojrzał na pół z podziwem, na pół z wyrzutem. Pobrali się, podstarzały wdowiec i podstarzała wdowa, dość dawno, ale jeszcze nie przywykł do natykania się w swoim domu już to na żonę, już to na jej rodzinę. Ponadto ubolewał nad jej nałogowym spożywaniem częstych przekąsek z tacy.

— Ona nigdy nie zje należytego posiłku — poskarżył się Renny’emu. — I nigdy nie zjadła. A pomimo to kwitnie. Proszę, jaka pulchna, kiedy ja z moim końskim apetytem wyglądam przy niej jak wodnik.

— Co to jest wodnik? — zapytała Mary.

— Wodnik — wyjaśnił proboszcz — to taki wodny ptak... dosyć długonogi chudzielec. — Podszedł do okna i otwierając je, wykrzyknął: — Strasznie tu duszno! — Przez lata całe po śmierci pierwszej żony mieszkał w ożywczych przeciągach z okien otwartych na przestrzał. Teraz mając drugą żonę, wciąż narzekał na duchotę w pokojach.

Napływanie chłodnego powietrza nie przeszkadzało Meg i Renny’emu, ale chłód uderzał prosto w plecy Mary. Było jej coraz zimniej. Rozdygotana, patrzyła, jak ciotka wlewa do swojej filiżanki resztkę herbaty z czajnika i zjada ostatni rodzynek z babki owocowej. Słuchała rozmowy stryja i proboszcza o wiośnie spóźnionej w tym roku, wspominała domy, które odwiedziła w ten poranek, i tęskniła do swojego domu.

Wreszcie tam wyruszyli. Trzymając mocno rękę Renny’ego, schodząc z drogi samochodom na szosie tak dobrze znanej, rozgrzała się, poczuła, że krew w niej szybciej krąży. Poweselała.

— Stryjku Renny — zapytała — dlaczego niektóre panie grubieją?

— To zależy od życia, jakie prowadzą.

— Czy od życia, jakie prowadzą, zależy gdzie grubieją?

— Z pewnością tak.

— Ciocia Meg jest cała gruba.

— Z pewnością cała.

— Ale Patience ma tylko gruby brzuch. Dlaczego?

— Zapytaj mamę.

— Ty nie wiesz?

— Nie wtrącam się w nie swoje sprawy.

— Nigdy nie wtrącasz się w nie swoje sprawy?

— Usiłuję. — Po krótkiej chwili Renny powiedział: — Mam nadzieję, że nie jesteś ani zmęczona, ani głodna.

— Och nie, wcale.

Czuł jednak, że ona ledwie idzie.

— Brawo, dziewczyno — pochwalił i żeby ją ożywić, zaczął śpiewać niezbyt melodyjnie starą piosenkę, której się nauczył od swego dziadka po kądzieli, starego doktora, Szkota.

Przywozi on do domu plon.

Przed domem stoi koń,

Okulbaczony stoi koń

— Właściwie czyj i skąd?

Kto przywiózł konia przed mój próg,

Skąd koń tu wziąć się mógł?

Może ja śnię, lecz przecież nie,

Mam oczy, każdy wie.

Żonka niewinnie pyta „koń?”

„A no koń” — mówi on

„Mężu, to dojna krowa rży,

Mama przysłała mi”

On wtedy pyta: „Krowa to?”

„No krowa, a bo co?”

„Bo nie widziałem, jakem zdrów,

okułbaczonych krów!”

Skończył śpiewać, gdy doszli do domu jego brata. Kołowrotowa furtka była zapraszająco otwarta. Uradowany foksterier Kurczak wybiegł im na spotkanie. Piers Whiteoak otworzył drzwi frontowe.

— Czekamy z obiadem — powiedział. — Renny, chyba zjesz u nas. Masz pojęcie, która godzina?

— Prawdę mówiąc, nie mam pojęcia. Byliśmy z Mary na obchodzie. Mary, opowiedz o tym tatusiowi.

W cieple mocnych ogarniających ją, chucherko, objęć ojca usadowiona na jego kolanach i zapatrzona w jego uśmiechniętą, zdrowo rumianą twarz, Mary nie wiedziała, co opowiedzieć. Przyszło jej na myśl tylko:

— Widzieliśmy rodzinę.

— No — powiedział Piers — to chyba nic nowego.

— Och, widzieliśmy rodzinę inaczej — powiedział Renny. — My w młodych latach uważaliśmy za zrozumiałe samo przez się, że nasze pokrewieństwo jest dla nas sprawą najważniejszą na świecie. Teraz te dzieci trzeba tego uczyć.

— Archera nauczyłeś? — zapytał Piers.

— Archer to dziwak, ale pod pokrywką swoich dziwactw jest Whiteoakiem, a jakże.

Piers chrząknął. Zdjął córce pantofle i skarpetki, ujął jej mokre zimne stopy w swe ciepłe dłonie.

— Więc obeszłaś wszystkie domy rodziny — powiedział.

— Tak, wszystkie.

— I który ci się podoba najbardziej? Nie wyłączając naszego?

Z pewnością Piers się spodziewał, że ona wybierze swój, ale odpowiedziała od razu:

— Jalna.

Renny uśmiechnął się, zachwycony.

— Właśnie! — wykrzyknął. — Jej się podoba najbardziej Jalna! Mówiłem jej o stuleciu. Mary — bacznie spojrzał na nią swymi ciemnymi oczami — powiedz, dlaczego Jalna.

Bez wahania wyjaśniła:

— Tam jest telewizor.

Stryj i ojciec popatrzyli na nią, speszeni i po chwili wybuchnęli śmiechem.

Usłyszała ich śmiech Fezant, żona Piersa, stawiając na stole półmisek z kotletami baranimi.

— Oto nowoczesne dziecko — powiedziała i dodała tęsknie: — Mnie w dzieciństwie Jalna wydawała się taka romantyczna! Urzekali mnie wszyscy, którzy tam mieszkali.

— Nawet ja? — kokieteryjnie zapytał Piers.

— Nawet ty.

Po dwudziestu ośmiu latach małżeństwa wciąż jeszcze odnosili się do siebie jak dwoje zakochanych.

Gdy z apetytem jedli kotlety, zaczął dzwonić uporczywie telefon. Piers w końcu odebrał.

— To z Jalny. Alina pyta, czy jesteś tutaj i dlaczego jej nie zawiadomiłeś. Chyba jest trochę rozdrażniona.

— Do licha, zapomniałem.

Na chwilę Renny przygasł, ale szybko odzyskał swoją wrodzoną werwę. Lubił przebywać w towarzystwie Piersa i Fezant. Z tym bratem łączyło go wiele wspólnych zainteresowań: żywy inwentarz, farma, sady. Odkąd Renny’emu przyniósł niebywałe pieniądze Wschodni Wiatr, koń wyścigowy, Piers coraz mniej zaprzątał sobie głowę spłacaniem mu dzierżawy ziemi. Renny był hojnym starszym bratem. Gdy miał pod ręką pieniądze na swoje potrzeby, nie zastanawiał się, kto ile mu jest winien. Z drugiej strony gdy był pod wozem, bez żadnych skrupułów czerpał środki z osobistych zasobów żony albo swego brata, Fincha, który odziedziczył majątek po babce.

Mary siedząc przy stole obok swej brązowookiej, brązowowłosej matki grzebała w gorącym daniu na talerzu. Tak długo była głodna, że straciła apetyt. Rozgrzała się i już nie musiała z wysiłkiem dotrzymać kroku stryjowi na błotnistych ścieżkach w podmuchach wiatru, mogła więc wspominać swój obchód z dumą i nawet z przyjemnością.

— Trzeba wam było słyszeć — mówił Renny — jak śpiewaliśmy na szosie. Pamiętasz, Piers, tę piosenkę?

Przywozi on do domu plon

Przed domem stoi koń

To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: