Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

SeeIT - ebook

Seria:
Data wydania:
13 lutego 2019
Ebook
27,90 zł
Audiobook
42,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

SeeIT - ebook

Rok 2117. Ziemia to tykająca bomba, która niedługo ulegnie zniszczeniu. Ludzkość musi opuścić planetę i uciec na bezpieczne Arki. Rząd światowy, w imię bezpieczeństwa, wprowadza coraz surowsze prawa, a społeczeństwo, coraz bardziej tłamszone, nie zdaje sobie sprawy z wielkiego oszustwa, w jakim bierze udział. Czy Arki istnieją naprawdę? Czy ucieczka z Ziemi w ogóle jest możliwa? Co, jeśli rzeczywistość jest tylko złudzeniem? Grupa buntowników staje do nierównej walki z Rządem Światowym, a ich jedyną bronią jest wirus SeeIT.

"Motyw arki jest często spotykany, więc wydawać by się mogło, że nic nowego lub przynajmniej ciekawego stworzyć nie sposób. Błąd! Udowadnia to w swojej powieści Jagna Rolska. Okazuje się, że pozornie ograną melodię można podać tak, żeby przykuć uwagę czytelnika, dać mu godziwą rozrywkę i materiał do przemyśleń. Świetny język i nieszablonowe rozwiązania fabularne gwarantują, że nie powieje tu nudą."

Rafał Dębski

"Barwne uniwersum i wyraziste postaci sprawiają, że SeeIT czyta się z ogromną przyjemnością."

Milena Wójtowicz

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-245-8375-1
Rozmiar pliku: 835 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Z DZIENNIKA KAPITANA MAXA WHITE’A

Ludzie machający na pożegnanie pasażerom odlatującym wahadłowcami to chyba najczęściej pokazywany obraz w holowizji. Tłum w zamkniętej hali wiwatuje, z entuzjazmem obserwując na ogromnych holobimach odlot statków. Napęd odrzutowy wyrzuca snopy iskier, a uwolnione ze stacji dokujących olbrzymy zaczynają majestatycznie wspinać się w niebo. Gdyby ci biedni ludzie wiedzieli, że coniedzielny spektakl jest tylko teatrem wymyślonym na potrzeby propagandy rządowej holowizji, z pewnością nie okazywaliby tak dalece posuniętego entuzjazmu. W zamkniętej strefie Stacji Kosmicznej „Freedom” w rzeczywistości nie odbywają się żadne starty wahadłowców. Panuje cisza, przerywana szumem urządzeń i pikaniem diod pulpitu korygującego naprężenia. Ogromne platformy z promami, przyczepione do nanolin poduszkami magnetycznymi, wspinają się po urządzeniu zwanym po prostu Windą. Za dwie godziny i dwadzieścia trzy minuty platformy osiągną stację orbitalną położoną dziewięćdziesiąt kilometrów ponad powierzchnią Ziemi. Wahadłowce zostaną uwolnione z pasów zabezpieczających i bez wysiłku odlecą wraz ze swoimi pasażerami w stronę nowego życia. Zapytacie pewnie, po co ta cała tajemnica? Dlaczego ludziom wmawia się, że wahadłowce startują z powierzchni Błękitnej Planety bez żadnego wspomagania? Nam, pilotom, wyjaśniono, że to rodzaj zabezpieczenia antyterrorystycznego. Ale w rzeczywistości chodzi o coś zupełnie innego. Każdy element tej osadniczej układanki ma przekonywać, że wylot na Arkę jest rzeczą nieodwracalną. Świadomość pępowiny łączącej Ziemię ze stacjami orbitalnymi jest zdaniem rządzących społecznie niepożądana.1
SOBOTA

Allie Mc Anderson serdecznie nie znosiła swojego przedszkola. Nie dość, że musiała spać tuż obok łóżka tego kretyna Jessiego, to jeszcze ich opiekunka, pani Hallaway, była najbardziej niemiłą dorosłą osobą, jaką Allie kiedykolwiek poznała. Nigdy się nie uśmiechała i ciągle krzyczała. Allie była przekonana, że pani Hallaway nie znosi dzieci.

Jessie, gruby blondyn z paskudnie odstającymi uszami, pierdnął donośnie i zaczął złośliwie rechotać.

– Patterson, ty świnio – powiedział półgłosem Mike, którego prycza znajdowała się nad głową Jessiego.

– Fuuuu – dodała po cichu Nancy, śpiąca nad Allie.

Piętrowe łóżka ciągnęły się trzema rzędami przez całą długość sali. Prawie wszystkie zajmowali wychowankowie zakładowego przedszkola znajdującego się przy fabryce Space.corp. Dzieci przebywały tutaj przez siedem dni w tygodniu, tylko w niedziele pozwalano im spędzać kilka godzin ze swoimi pierwszymi opiekunami. Allie należała do szczęśliwców, na których w ten dzień ktoś czekał. Większość pierwszych opiekunów, zwanych zwyczajowo p-o, zapominała o swoich podopiecznych, gdy tylko państwo ich odbierało i umieszczało w zakładowym przedszkolu, co zwykle działo się, gdy dziecko skończyło trzy lata i doskonale obywało się już bez pomocy dorosłych. Monica, pierwsza opiekunka Allie, opowiedziała jej, że dawno temu dzieci mieszkały ze swoimi opiekunami aż do czasu, gdy całkowicie dorosły. Dziewczynce wydawało się, że takie coś byłoby zwyczajnie niemożliwe, a pani Hallaway w życiu by się na to nie zgodziła. Co nie zmieniało faktu, że Allie marzyła o takim życiu. Choć miała już pięć lat, mogłaby wciąż przytulać się do opiekunki i słuchać jej niesamowitych opowieści o małej dziewczynce i jej starszej przyjaciółce o imieniu Mama. Kiedyś Allie zapytała, czy mogłaby tak nazywać Monicę, ale kobieta chyba się przestraszyła, bo wyraźnie zbladła.

– Allie, nigdy, ale to nigdy nie mów tak do mnie, słyszysz? – powiedziała bardzo poważnym tonem. – Gdyby ktoś to usłyszał, pewnie już nigdy nie pozwolono by się nam spotkać.

Dziewczynka bardzo się zdziwiła, ale wiedziała, że zakaz spotkań z Monicą groził jej nawet za błahe przewinienie. Całe przedszkole doskonale pamiętało historię tego małego, śmiesznego Jonathana, który uparcie twierdził, że na Arkę leci się za karę i że jak dorośnie, to poleci tam i uwolni swojego p-o. Pani Hallaway bardzo się wtedy na niego zdenerwowała i powiedziała, żeby nie opowiadał bzdur. Ale ten głupi Jonathan, zamiast siedzieć cicho, dalej rozpowiadał te swoje historie. I nie minęło dużo czasu, gdy przyszła po niego jakaś pani w szarym mundurze obyczajówki. I nikt więcej Jonathana nie widział. Głupek Jessie zapytał panią Hallaway, co się z nim stało, a opiekunka, chyba pierwszy raz w życiu, spojrzała na nich z uwagą i wyjaśniła, że Jonathan jest tam, skąd dzieci już do przedszkola nie wracają. Mike powiedział potem, że pewnie faktycznie poleciał za swoim opiekunem na Arkę, ale pani Hallaway, mówiąc o Jonathanie, miała tak poważną minę, że na pewno musiało mu się przytrafić coś złego.

Gdy w końcu zapadła cisza, a dzieci zaczynały zasypiać, Allie zsunęła bose stopy na podłogę, włożyła klapki i ostrożnie przekradła się między rzędami łóżek w stronę łazienek znajdujących się na końcu korytarza. Przyłożyła rączkę do czytnika i drzwi toalety bezszelestnie się rozsunęły. Nad rzędem odkażaczy rąk wisiało szerokie lustro, w którym odbijała się teraz jej ciemnobrązowa twarz obramowana kilkoma sterczącymi na wszystkie strony warkoczykami. Allie świetnie wiedziała, że z drugiej strony obserwuje łazienkę robostrażnik, ale nie robiła przecież nic złego. Tak jej się przynajmniej wydawało. Lampy nad lustrami zapaliły się ostrym światłem.

– Allie Mc Anderson, dlaczego nie śpisz? Jest dwudziesta druga szesnaście. O tej godzinie nie masz prawa przebywać poza łóżkiem bez autoryzacji – rozległ się głos z ukrytych głośników.

– Muszę do toalety – odparła dziewczynka, choć zdawała sobie sprawę, że tłumaczenie czegokolwiek bezdusznej maszynie kompletnie mija się z celem.

– Za pięć minut i pięćdziesiąt sześć sekund powiadomię wychowawcę w trybie alarmowym. Zaczynam odliczanie. Pięć minut pięćdziesiąt cztery sekundy... Pięć minut...

– Dobrze, już dobrze – zniecierpliwiła się Allie i zniknęła za drzwiami ubikacji.

Zanim robot dokończył swoje głupie odliczanie, dziewczynka wyszła z kabiny, zneutralizowała skórę rąk i pobiegła do swojego łóżka. Chociaż poczuła ulgę, nadal nie mogła usnąć. Tęskniła za Monicą i jej przyjacielem Thomasem. Thomas często przychodził w niedzielę, gdy Allie wolno było przebywać ze swoją opiekunką. Razem bawili się, jedli lunch, a potem Monica brała Allie za rękę, by odprowadzić dziewczynkę do przedszkola. Thomas był czarnoskóry jak ona, bardzo wysoki. Gdy się żegnali, kucał przed Allie i z uśmiechem się w nią wpatrywał.

– Mamy takie same oczy, wiesz? – powiedział pewnego razu.

– Dlaczego? – zapytała Allie.

– Nie wiem – zaśmiał się Thomas. – Pewnie mamy podobny genotyp.

Allie doskonale wiedziała, co to jest genotyp. Razem z innymi dziećmi miała zajęcia naukowe, na które przychodzili panowie i panie w mundurach albo białych fartuchach, aby opowiadać o różnych rzeczach. Siwy naukowiec tłumaczył im kiedyś, że genotyp decyduje o wszystkim: o kolorze włosów, długości stóp, charakterze, a nawet talentach człowieka. To genotyp określa, czy dziecko jest mądre, czy głupie. „I dzięki temu – mówił ten naukowiec – wiemy, które dzieci są dobre, a które złe. Nauka wyjaśnia nam, czy z dziecka wyrośnie dobry, czy zły obywatel. Dzięki nauce możemy złe dzieci odizolować od dobrych i więcej się nie martwić, że będą niegrzeczne”. Nie wszystko w opowieści siwego naukowca było dla Allie zrozumiałe, ale skoro miała taki genotyp jak Thomas, który jest dorosły, pracuje i jest dobrym obywatelem, to i jej nic nie powinno grozić.

Bardziej niż genotypem Allie martwiła się tym, że już od trzech tygodni nie pozwolono jej zobaczyć się z Monicą i Thomasem. Pani Hallaway zbywała pytania, mówiąc, że pewnie dorośli nie mają czasu, ale Allie wiedziała, że to nieprawda. Monica jeszcze nigdy nie opuściła ich niedzielnego spotkania. Mike twierdził, że dorośli muszą za nie płacić specjalnymi punktami zdobywanymi za pracę w fabryce i pewnie Monica jest zbyt leniwa, żeby je zarobić, ale gadał tak złośliwie dlatego, że jego opiekunka nie pojawiła się w przedszkolu ani razu i chyba w ogóle nie interesowała się losem chłopca. Allie była pewna, że Monica zrobiłaby wszystko, żeby móc się z nią spotkać, więc jeśli nie przychodziła, to ktoś jej na to nie pozwalał albo stało się coś złego. Cokolwiek to było, dotknęło też p-o innych dzieciaków. Na przykład takiej Nancy. Jej opiekun również nie przychodził, chociaż przedtem zabierał ją w każdą niedzielę. Zawiedzionych było co najmniej kilkanaścioro i nikt nie potrafił im wyjaśnić, dlaczego tak się dzieje.

Allie przewróciła się na lewy bok, podciągnęła kołdrę pod samą brodę i zacisnęła powieki w nadziei, że w końcu uda jej się usnąć. Monica nauczyła ją kiedyś takiej sztuczki, że kiedy sen nie przychodzi, to trzeba sobie w myślach wyobrazić okno i liczyć przelatujące za nim autoloty. Dziewczynka kończyła właśnie drugą setkę, gdy usłyszała cichy szmer i stłumione głosy koło drzwi wejściowych do sali sypialnej. Ostrożnie otworzyła oczy i zobaczyła panią Hallaway w towarzystwie dwóch nieznajomych panów. W świetle wpadającym z korytarza wyraźnie było widać ich zielone mundury ze złotymi guzikami. Z pewnością nie przyszli z obyczajówki, której funkcjonariusze nosili szare bluzy i czarne spodnie. Allie już gdzieś widziała takie mundury, ale nie mogła sobie przypomnieć gdzie. Leżała bez ruchu i obserwowała intruzów. Może nie zauważą, że jest niegrzeczna i nie śpi o tej porze. Panowie w zielonych mundurach włączyli latarki i chodzili między łóżkami, oświetlając twarze śpiących dzieci i sczytując małymi nadgarstkowymi skanerami numery wytłoczone pod skórą czoła. Gdy jeden z nich podszedł do Allie, dziewczynka wstrzymała oddech i starała się nie poruszać oczami. Mężczyzna nie zatrzymał się jednak przy niej na tyle długo, by zauważyć, że dziecko nie śpi. Skaner zapiszczał cichutko i funkcjonariusz poszedł dalej. Jego kroki były coraz cichsze, gdy szedł w głąb długiej sali, ale po chwili zaczęły się ponownie zbliżać. Allie przestraszyła się, że teraz już na pewno odkryli, że nie śpi, i idą po nią. Mężczyźni jednak minęli jej łóżko i podeszli do stojącej w progu pani Hallaway. Wkrótce Allie dobiegł szmer ich głosów.

– Na kiedy mają być gotowe? – zapytała pani Hallaway.

– Nie wiemy dokładnie – odparł jeden z mężczyzn.

Drugi przyłożył nadgarstek do nadgarstka pani Hallaway i nastąpił transfer danych, któremu towarzyszyło ciche piknięcie.

– To jest kompletna lista – wyjaśnił.

– Oczywiście – odparła pani Hallaway.

Po chwili drzwi się zamknęły i Allie z ulgą otworzyła oczy. Była przekonana, że teraz już z pewnością nie uśnie, ale po chwili poczuła, że odpływa. Oczy zamknęły się same i dziewczynka w końcu zapadła w sen.

2

John Harold Howard ponad wszystko na świecie nie znosił holowizji. Nie mógł się pogodzić z przymusem całodobowego utrzymywania aktywności sygnału. Przez ostatnie kilkadziesiąt lat zdołał przyzwyczaić się do przymusowej pobudki o siódmej, do śniadań serwowanych przez lodówkę według ścisłych zaleceń Ministerstwa Zdrowia i do pajaca, który wyświetlał się co rano na drzwiach szafy, sugerując zestaw modnych ubrań na rozpoczynający się dzień. To wszystko profesor mógł jakoś ścierpieć, choć pamiętał, że w czasach jego wczesnego dzieciństwa przekaźnik holowizyjny słuchał się grzecznie właściciela i wyświetlał to, co użytkownik chciał oglądać, a lodówka w matczynym domu zajmowała się chłodzeniem potraw, liczeniem kaloryczności produktów i niczym innym. Dom był domem, dzieci wychowywali rodzice, a nie żadni p-o i przyzakładowe ośrodki opiekuńcze.

Nic nie było jednak równie irytujące, jak konieczność wałkowania programu rządowego od samego rana. Gdyby profesor był człowiekiem aktywnym zawodowo i mógł opuszczać mieszkanie tuż po drugim serwisie newsów, być może nie reagowałby na holowizję aż tak alergicznie. Niestety, tego luksusu John Harold Howard nie miał od piętnastu lat, podczas których ukrywał się pod zmienionym nazwiskiem w kolejnych wynajętych na fikcyjne dane lokalach. Można uciec od własnej przeszłości, od nazwiska i działalności wywrotowej, ale nie można uciec od holowizji.

Od samego świtu widz przymusowo oglądał wywiady z zadowolonymi z życia mieszkańcami Ark. Szeroko uśmiechnięci, ubrani w nieskazitelnie białe uniformy, pozowali na tle schludnych, bogato urządzonych pomieszczeń. Do znudzenia opowiadali, jak wspaniale jest na Arce, jak cudownie im się mieszka w tej płynącej mlekiem i miodem rajskiej krainie. Oczywiście namawiali innych, wciąż tkwiących na Ziemi obywateli, żeby ci wyprzedali wszystko, co mają, i natychmiast kupowali bilety na wahadłowiec. Potem kamera robiła zbliżenie, a w kadrze widać było usta szczęśliwca rozciągnięte w radosnym uśmiechu. Później pojawiały się sielskie widoki poszczególnych, ponumerowanych Ark, różniących się między sobą. Niektóre były stylizowane na nowoczesne miasta, inne na tropikalne wyspy czy lasy stref umiarkowanych. Każdy z przyszłych pasażerów mógł wybrać, w które z tych miejsc poleci. To dodawało całej sprawie dodatkowego smaczku, więc ponumerowane obrazki promowano nachalnie po kilkadziesiąt razy dziennie.

Profesor z ciężkim westchnieniem wyszedł z aneksu kuchennego, przeciął mały salon i skierował się do łazienki. Starał się ignorować hologram, który wędrował wraz z nim po ścianach, by ostatecznie rozgościć się tuż obok drzwi kabiny prysznicowej i dalej bombardować sikającego mężczyznę reklamami produktów żywnościowych i bonów pro-life.

– Witaj, Tashi Amoto – zaszemrała łagodnie muszla klozetowa. – Próbka moczu została przebadana, a wyniki przesłane do twojego lekarza prowadzącego.

Profesor zaklął szpetnie i podciągnął spodnie piżamy.

– Nie zapomnij o zneutralizowaniu rąk – przypomniała uprzejmie umywalka, rozbłyskując naprowadzającą zieloną strzałką.

John Harold Howard alias Tashi Amoto z rezygnacją poddał się procedurze neutralizacji rąk, a potem całego ciała w tubie higienicznej. Pobrał z podajnika zestaw ubrań zasugerowany przez doradcę trybu życia, który niewątpliwie skonsultował temat z doradcą do spraw mniejszości rasowych. Miękki kombinezon jak zwykle pasował świetnie. Profesor opuścił łazienkę w towarzystwie natrętnej holowizji i nagle przystanął na środku salonu. Hałaśliwe reklamy właśnie się skończyły, a na pierwszy plan wysunął się przewodniczący Rządu Światowego Eugene Wordsworth. Odchrząknął profesjonalnie i uśmiechnął się promiennie. Profesor znał dobrze ten uśmiech, niewróżący niczego dobrego.

– Drodzy obywatele! – rozpoczął przywódca. – Nasz świat nieuchronnie się kończy, ale wiecie o tym doskonale. Dzięki wam i waszej wytężonej pracy możemy ewakuować to, co na naszej planecie najcenniejsze, czyli was. Kolejne wahadłowce w stronę Ark odlecą ponownie w najbliższą niedzielę. Powtarzam! Tylko dzięki waszej pracy to wspólne dzieło może uratować ludzkość. Dziękuję wam za to i obiecuję, że zostanę na Ziemi do czasu, gdy nie odleci stąd ostatni wahadłowiec. Teraz musicie jednak wzmóc czujność. Rząd otrzymał niepokojące informacje, że terroryści chcą zagrozić naszemu planowi ewakuacji ludności. Miejcie oczy otwarte, a wszystkich podejrzanych obywateli zgłaszajcie za pomocą prywatnych lub służbowych interfejsów najbliższym oficerom Służby Obyczajowej. I nie bójcie się! Za obywatelską postawę nie grożą wam żadne sankcje, nawet jeśli wykorzystacie prywatne portale w godzinach pracy. Dziękuję w imieniu Republiki!

John Harold Howard westchnął teatralnie i osunął się na swoją dekadencką kanapę obitą prawdziwą dzianiną bawełnianą. Przekaz był jasny. Rząd postanowił zdusić w zarodku opozycję, która nie miała nawet ustalonych struktur. Nie miała też przywódcy, tak gwoli ścisłości, a większość jej tak zwanych członków nie znała definicji słowa wolność. Banda dzieciaków, które narodziły się w świecie pełnym zniewolenia i buntują się, nie do końca wiedząc, o co im właściwie chodzi. Nie podoba im się rzeczywistość, ale to nie znaczy, że potrafią wskazać jakąkolwiek alternatywę. Są tak doskonale uzależnione od interfejsów, które mówią, co robić, co jeść, kiedy się wypróżniać i jak myśleć, że możliwość samostanowienia nie mieści im się w głowach. I te dzieciaki próbują tworzyć ruch oporu. Profesor nie był w stanie wytłumaczyć im rzeczywistej natury wolności.

A do tego doskonale znał szczwanego lisa Wordswortha. Miał wątpliwą przyjemność współpracować z nim ściśle przez długi czas. I nie miało znaczenia, że nie widzieli się od wielu lat. Tacy ludzie jak przewodniczący nie zmieniali się nigdy.

– Tashi Amoto, masz gościa! – zaanonsował robot.

– Autoryzacja – warknął profesor.

– Zgodność pierwszego stopnia.

Drzwi mieszkania otworzyły się i do środka weszła Sara. Profesor otaksował spojrzeniem młodą kobietę i po raz kolejny w swoim życiu pożałował, że nie poddał się operacjom rewitalizującym. Dziewczyna była świeża i urocza jak pąk róży. Miała długie brązowe włosy i ogromne orzechowe oczy. Ubrana według najnowszych wytycznych w luźny, jasny kombinezon, przedefilowała przez maleńki salon i usiadła na fotelu. Profesor zauważył, że powierzchnia wyświetlania reklam na jej ubraniu wyraźnie się zwiększyła od czasu ostatniej wizyty. Nie był zdziwiony. W ten sposób młodzi ludzie kupowali ubrania z nieco niższą akcyzą. Nie mogli wpływać na to, co reklamowano na ich ciałach i z jaką częstotliwością, ale, zwłaszcza ci niezamożni, innego wyjścia nie mieli, stąd wyświetlane na ramieniu, plecach i pod linią piersi migoczące reklamy.

– Panie profesorze, mamy problem – oznajmiła i potrząsnęła główką.

– Proszę referować – polecił profesor.

– Black prosi o pomoc w pozyskaniu nowych danych. Problem polega na tym, że...

– Gdy próbujecie złamać pliki, włącza się nieautoryzowany program przywołujący...

– No tak. Namierzają nas przy każdej próbie wejścia do systemu – potwierdziła.

– Ile razy wam mówiłem, że wszystkie programy rządowe mają zabezpieczenia?

– Myśleliśmy, że...

– Że wasze programy są w stanie skołować pluskwy?

– Może pan pomóc? – Dziewczyna uniosła dumnie brodę i założyła nogę na nogę.

– O ciężki losie – westchnął profesor. – Kto was uczy tych technik szpiegowskich?

– Black – odparła sztywno panienka, kładąc na stoliku kostkę danych. – I Jordan.

Profesor pewnie nie bawiłby się w to całe śmieszne podziemie, ale to była ostatnia rzecz, która jeszcze dawała mu kopa w życiu. A wizyty tej gibkiej Sary tłoczyły mu do żył chęć do działania. Co z tego, że był stary? Wyniki badań wskazywały na doskonałą kondycję, co było o tyle bardziej satysfakcjonujące, że komputer otrzymywał do badań profil zmarłego wiele lat temu Tashiego. Wyniki badań osiemdziesięciolatka analizowane jako dane czterdziestolatka dawały niezwykle optymistyczne prognozy. Mężczyzna został w zeszłym tygodniu wytypowany jako potencjalny dawca nasienia. Geneo przeanalizowało jego materiał i stwierdziło, że Tashi doskonale nadaje się na dawcę dla grupy w Obszarze Azja 9. Profesor oczywiście uprzejmie odmówił i zapłacił z tego tytułu podatek. Wszelkie zaniechanie Urząd Bankowy interpretował jako potencjalny dochód i z tym obywatel nie mógł się kłócić. Jeśli wegetarianin nie spożywał mięsa, to musiał w deklaracji ująć podatek od zysku spowodowanego faktem nienabywania produktów mięsnych. Jeśli obywatel nie ubiegał się o bilet na Arkę, to rząd opodatkowywał zaniechanie, interpretując postawę obywatela jako bierną. Każda postawa generuje podatki. Podatki są nieuchronne jak zbliżający się armagedon. Tak przynajmniej twierdził rząd.

– Przyjrzę się tym danym – obiecał profesor, uśmiechając się pojednawczo do Sary.

– Dziękuję – powiedziała, a na jej twarzy odmalowała się ulga. – To bardzo ważne. Jeśli nasz informator nie zawiódł, to plik zawiera listę z nazwiskami ludzi, którzy w najbliższych tygodniach dostaną bilety na Arkę.

– Co ty mówisz, dziecko? – zdziwił się Howard. – Znam procedury. Co więcej, sam je tworzyłem dziesiątki lat temu. Lista jest układana nie wcześniej niż na dobę przed kolejnym odlotem.

– Powiedzmy, że procedury mogły się ostatnio zmienić, prawda? – zasugerowała Sara, a profesorowi nie umknął nacisk, jaki położyła na słowo „ostatnio”.

– Może – zgodził się z powątpiewaniem.

Oficjalnie John Harold Howard był jednym z ojców założycieli programu „Ewakuacja”, choć zdecydowanie to nie z polityką wiązał swoje życiowe ambicje. Rzecz w tym, że szczyty władzy same wyciągnęły po niego ręce, kiedy okazało się, że z dość dużą dokładnością przewidział katastrofy, które wstrząsnęły światem. Jako młody naukowiec, wówczas jeszcze ze stopniem doktorskim, odkrył i opisał zjawisko ponadnormatywnej aktywności wulkanicznej na powierzchni całej kuli ziemskiej i jego powiązań z naturą jądra planety. Według jego teorii niebezpiecznie rosło ryzyko erupcji i towarzyszących im trzęsień ziemi oraz tsunami. Howard wytypował, że jako pierwszy obudzi się kanaryjski wulkan La Cumbre Vieja, a to może zapoczątkować późniejsze erupcje w różnych miejscach świata. Praca kończyła się dość ponurą wizją wybuchu superwulkanu, który mógłby się wypiętrzyć w wyjątkowo aktywnej sejsmicznie kalderze Yellowstone. Gdy jego macierzysty Uniwersytet Gatesa zamieścił w okólniku wyniki badań, opinia publiczna po prostu oszalała. Media przekopywały wszystkie zakamarki Worldwebu w poszukiwaniu jakichkolwiek informacji. W dniach, które nastąpiły bezpośrednio po publikacji, najczęściej wyszukiwanymi na całym globie słowami były: „katastrofa”, „Yellowstone”, „wulkan”, „kaldera”, „pacyficzny pierścień ognia”, „Antarktyda”, „jądro Ziemi” i „Howard”. Dla profesora to ostatnie wiązało się ze sporą niedogodnością. Z dnia na dzień stał się medialnie rozpoznawalny, a jego zdjęcie, które diabli wiedzą skąd wygrzebali ci poszukiwacze sensacji, migotało przy każdym serwisie wiadomości i na wszystkich ekranach informacyjnych. Człowiek nie mógł wziąć do ręki kartonu z mlekiem, by nie napotkać pulsującego na czerwono paska informacyjnego, rzecz jasna, ozdobionego zdjęciem Howarda.

Sam uczony kompletnie nie rozumiał tej nagłej histerii. Oczywiście, wyniki jego badań mogły być nieco niepokojące, ale nie wyjaśniały skali, na jaką sępy z mediów podchwyciły temat. Podobnych prac publikowano przecież wiele, a środowisko naukowe doskonale zdawało sobie sprawę, że większość rzekomych odkryć to w rzeczywistości hipotezy. Świat, pomimo tylu tysięcy lat cywilizacji, wciąż się naukowcom wymykał. Gdy jakaś zasada działania została odkryta, usystematyzowana i uznana za obowiązującą, pojawiała się kolejna, która bardziej lub mniej kłóciła się z dotychczasową. To sprawiało, że naukowiec, jeśli tylko nie był kompletnym idiotą, nabierał badawczej pokory i dystansu do własnych twierdzeń. I Howard tak właśnie lubił o sobie myśleć, a wyniki swoich badań zawsze przedstawiał w sposób powściągliwy, każdą tezę opatrując zachowawczym „załóżmy, że”. Niestety, w ciągu niespełna miesiąca światem wstrząsnęło kilka potężnych eksplozji, i to w miejscach, które Howard wymienił w swojej pracy. Jako pierwszy rzeczywiście wybuchł wulkan La Cumbre Vieja, wywołując gigantyczną falę tsunami. Uderzyła z impetem w Maroko i zmiotła absolutnie wszystko, co napotkała na drodze. Bezpowrotnie przepadła prowincja Essaouira, a na Saharze Zachodniej woda wdarła się ponad sto kilometrów w głąb lądu, mimo słabego zaludnienia i tak wyrządzając wiele szkód. Kolejną ofiarą tsunami była Casablanca, a następnie Gibraltar oraz wybrzeże Portugalii, gdzie pod wodą znalazła się Lizbona. Fala przelała się ogromną masą przez cieśninę, poszerzając ją o kilkadziesiąt kilometrów. Zgodnie z przypuszczeniami Howarda nie straciła impetu i zatopiła większość portowych miast zachodniej części basenu Morza Śródziemnego. Nie do końca sprawdziły się prognozy, że żywioł wedrze się również na wschodnie wybrzeże Ameryki Północnej, powodując zniszczenia na szeroką skalę. Obszary, w tym stołeczny Ameryka 5, nie ucierpiały zanadto. Poza kilkunastoma lokalnymi podtopieniami nie było właściwie dużych strat. Zresztą wkrótce oczy wszystkich skierowały się na Zachodnie Wybrzeże, gdzie po serii trzęsień ziemi w uskoku San Andreas Kalifornia właściwie przestała istnieć. Był to kolejny punkt programu, który przewidział Howard. Wszyscy odchodzili od zmysłów, czekając na erupcję w Yellowstone. Domagano się głośno, by Rząd Światowy coś zrobił. Program „Ewakuacja” był więc odpowiedzią na żądania przerażonych obywateli. I nie miało znaczenia, że po serii eksplozji żywioł ucichł i że nigdy później nie odnotowano ponadnormatywnej aktywności wulkanicznej.

Zgodnie z podejrzeniami Howarda władzom nie zajęło zbyt dużo czasu skupienie uwagi na jego skromnej osobie. Władza przybyła do jego zagraconego laboratorium pod postacią asystenta generała Jacka O’Briana. Jasnowłosy młodzieniec zapukał kurtuazyjnie w otwarte drzwi. Nie czekając na reakcję, wszedł do środka i obdarzył Howarda promiennym uśmiechem człowieka sukcesu.

– Doktorze Howard, nazywam się Lee Twister i chciałbym zadać kilka pytań.

mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: