Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja

Serca twego chłód - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
10 marca 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Serca twego chłód - ebook

Jedno miasto. Miłość. Mrok. Ktoś musi zginąć, aby żyć mógł ktoś.

Jaką zapłacilibyście cenę, żeby udawać szczęśliwą rodzinę z Instagrama?

Kuba jest bezwzględnym seryjnym mordercą. Tym razem jednak to nie on grasuje w Warszawie. To ktoś inny zabija, rzucając mu okrutne wyzwanie, zagrażając całej jego rodzinie.

Jak daleko Kuba będzie musiał się posunąć, żeby ratować swoją ciężarną żonę i fasadę szczęśliwego życia? Czy tak naprawdę w ogóle mu na tym zależy? I co ważniejsze, czy pomoc uzależnionego od narkotyków i alkoholu szwagra z policji, który od lat próbuje go zdemaskować, nie będzie dla niego jeszcze bardziej niebezpieczna niż porywający i katujący młode kobiety „Pan Żartowniś”?

Konfrontacja jest nieunikniona, a jedynym ratunkiem może się okazać nie dobro... tylko pożerający wszystko na swojej drodze mrok.

Kategoria: Horror i thriller
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8188-822-6
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PRO­LOG

BŁYSK! BŁYSK! BŁYSK!

Pierw­sze zda­nie wpro­wa­dza odpo­wiedni nastrój i nadaje ton. Pra­wie każdy o tym wie, bo prze­cież pierw­sze wra­że­nie można zro­bić tylko raz, prawda? To wie­dza powszechna.

Dla­tego tak ważne jest te pierw­sze kilka słów.

Tak ważne jest to, jak brzmi twój głos i gdzie sta­wiasz pauzy.

To, jak wyglą­dasz, czy jesteś zmę­czony… i czy się uśmie­chasz.

JA SIĘ UŚMIE­CHA­ŁEM.

Oso­bi­ście nie prze­pa­dam za począt­kami. Są takie nie­po­rządne. Daj­cie mi uczciwe zakoń­cze­nie! Zakoń­cze­nia poka­zują, na czym się stoi. O tak!

Kiedy obser­wo­wa­łem go, na­dal OTU­LONY MRO­KIEM, w swoim bez­piecz­nym miej­scu, zasta­na­wia­łem się, jak będą sma­ko­wać moje wła­sne pierw­sze słowa i jak będę wspo­mi­nał ten począ­tek. Naszą pierw­szą wspólną chwilę, kiedy w końcu zazna­czę swoją obec­ność, a on będzie już wie­dział, że go widzę. Że tam byłem. Że go obser­wo­wa­łem.

Co wtedy powiem? I czy kiedy w końcu otwo­rzę usta, ON od razu wyczuje zagro­że­nie?

Czy się wystra­szy?

Czy od razu się domy­śli, co go czeka?

Czy będzie wie­dział, że to koniec?

W tej jed­nej ulot­nej chwili było tyle eks­cy­tu­ją­cych nie­wia­do­mych, że po raz kolejny w życiu wie­dzia­łem, że postę­puję słusz­nie i że to wła­ściwa droga. No bo spójrzmy praw­dzie w oczy, czy kto­kol­wiek mógłby wie­dzieć albo się domy­ślać, jakie będzie zakoń­cze­nie tej kon­kret­nej histo­rii, już teraz? Po tych kilku chwi­lach spę­dzo­nych razem?

Nie. Nawet ja!

Choć wszystko mia­łem zapla­no­wane od bar­dzo dawna — w każ­dym, nawet naj­mniej­szym detalu — i czu­łem w sobie siłę i tę chłodną pew­ność, to oba­wia­łem się tylko braku uczci­wego zakoń­cze­nia.

Cała reszta na razie nic nie zna­czyła.

Wdech.

W końcu do tego doszło, to się działo i był to pro­ces nie do zatrzy­ma­nia.

Wydech.

Począ­tek, choć nie­upo­rząd­ko­wany, miał wszyst­kie potrzebne ele­menty, które pozwolą zbu­do­wać piękną, acz krótką histo­rię.

Prze­strze­nie biu­rowe na czter­dzie­stym siód­mym pię­trze spo­wi­jały nie­prze­nik­nione ciem­no­ści, a prze­szklone wiel­kie okna zasło­nięte były otwie­ra­nymi auto­ma­tycz­nie role­tami. Ekipa sprzą­ta­jąca opu­ściła pię­tro dobre kilka godzin temu, zosta­wia­jąc po sobie tylko pod­pi­saną listę prze­pra­co­wa­nych godzin, zapach odświe­ża­czy do powie­trza i nowe czarne worki na śmieci w każ­dym z koszy przy biur­kach, które od zawsze koja­rzyły mi się z wor­kami na zwłoki.

MROK, obej­mu­jący mnie cia­sno swo­imi wiel­kimi mac­kami JAK CZARNA OŚMIOR­NICA, cały czas szep­tał mi do ucha przy­jemne i bar­dzo spro­śne rze­czy.

Ze swo­jego miej­sca mia­łem dosko­nały widok na gabi­net, w któ­rym sie­dział. Ekran służ­bo­wego kom­pu­tera oświe­tlał mu twarz. Widzia­łem, że od kilku dni pra­co­wał z całych sił, cały czas ner­wowo przy­gry­za­jąc spę­kane usta.

Bar­dzo nie­grzeczny chło­piec!

Pew­nie zakła­dał, że noc go ura­tuje i że dzięki niej może bez­piecz­nie robić to, co robi. A prze­cież od kilku mie­sięcy okra­dał naszą firmę, wie­rząc, że nikt nie domy­śli się prawdy o tym, że pod drogą mary­narką i nie­zdrową cerą jest po pro­stu chci­wym, głu­pim gnoj­kiem.

Ale ja się domy­śli­łem.

Wie­dzia­łem od początku.

A teraz w końcu mia­łem go na widelcu.

Z mojej per­spek­tywy wyglą­dał jak uno­szące się mar­mu­rowe popier­sie. Jak blada twarz o bar­wie wyschnię­tego wapna, dry­fu­jąca pośrodku nie­prze­nik­nio­nej toni czar­nego oce­anu. Jak ktoś, kto już dawno umarł, ale jesz­cze tego nie zauwa­żył.

Zaci­sną­łem kilka razy pięść, a kiedy pod­ją­łem już decy­zję, jakie będą moje pierw­sze słowa, ruszy­łem przed sie­bie. Mroczne macki speł­zły ze mnie i scho­wały się za moimi ple­cami, ukryły się w moich ręka­wach, nogaw­kach, także za koł­nie­rzem, a ja z uśmie­chem na ustach nio­słem dalej ten mrok w sobie.

Nie cze­ka­jąc, aż mnie sam zauważy, dosłow­nie wtar­gną­łem do jego gabi­netu.

— Jezu, kurwa! — wrza­snął, kiedy pojął, że nie jest sam.

Lekko zaże­no­wany zmru­ży­łem jedno oko i poma­so­wa­łem prawą skroń, zupeł­nie jak­bym dostał migreny.

Ten mie­rzący metr sie­dem­dzie­siąt męż­czy­zna, lat trzy­dzie­ści kilka, spek­ta­ku­lar­nie spier­do­lił moje pierw­sze słowa. Te, nad któ­rymi zasta­na­wia­łem się od dłuż­szej chwili.

MOJE WIEL­KIE WEJ­ŚCIE!

Wycze­ki­wa­łem ide­al­nego momentu, a teraz musia­łem pogo­dzić się z tym, że ide­alne momenty tak naprawdę nie ist­nieją i mimo usil­nych sta­rań po pro­stu nie da się ich zapla­no­wać. Dosko­na­łość zawsze była ulotna.

— Żyjesz? — zapy­ta­łem. — Wyglą­dasz, jak­byś zoba­czył ducha.

Widzia­łem, jak ner­wowo szuka włącz­nika desi­gner­skiej lampki na biurku. Mie­li­śmy takich lam­pek na dwóch pię­trach łącz­nie dwie­ście. Sam je wybie­ra­łem. Kiedy w końcu roz­bły­sło jasne mleczne świa­tło, zoba­czy­łem, że jest zlany potem.

— A…a…ale ty mnie wystra­szy­łeś! — wydu­kał w końcu. — Niech to szlag! Serce zaraz wysko­czy mi z piersi! Chry­ste! To zna­czy pan… pan mnie wystra­szył.

Czu­łem przy­jemny zapach jego stra­chu. Uno­sił się w powie­trzu i wypeł­niał całe pomiesz­cze­nie.

Mla­sną­łem.

— Spo­koj­nie — odpar­łem, postę­pu­jąc krok w kie­runku świa­tła, a mrok postę­po­wał w ślad za mną, wychy­la­jąc się nie­śmiało znad mojego ramie­nia. — Jezusa tu z nami nie ma, ale czu­jemy jego obec­ność każ­dego dnia…

Kiep­ski żart, ale przy­naj­mniej pró­bo­wa­łem.

Otarł pot z czoła, wziął głę­boki oddech, a póź­niej, kiedy dotarło do niego, że go przy­ła­pa­łem na robie­niu cze­goś, czego nie powi­nien robić — ni­gdy, ale to ni­gdy — kilka razy odru­chowo zer­k­nął na ekran kom­pu­tera.

Nie musia­łem nawet pod­cho­dzić bli­żej, żeby wie­dzieć, że pró­buje wła­śnie skleić jakieś sen­sowne alibi.

— Wojtku, co robisz w pracy o tej porze? — zapy­ta­łem, uda­jąc lek­kie roz­ba­wie­nie, jak­bym nie wie­dział, co robi, i jak­bym nie zapla­no­wał tej kon­fron­ta­cji już wiele mie­sięcy temu.

W kom­ple­cie do gar­ni­turu mia­łem na twa­rzy mój spe­cjalny, służ­bowy uśmiech prze­ło­żo­nego, ale z lek­kim dodat­kiem „rów­nego gościa”.

Ludzie kupo­wali ten non­sens, bo chcieli w to wie­rzyć. W uśmie­chach było coś bez­pre­ten­sjo­nal­nego. Na widok uśmie­chu każdy od razu czuł się bar­dziej kom­for­towo.

Uśmiech, przy­ja­zne spoj­rze­nie. Pozwa­la­łem im wie­rzyć w bajki, dopóki sam je opo­wia­da­łem.

— Pocze­kaj, muszę zła­pać oddech — poin­for­mo­wał mnie, pró­bu­jąc mimo­cho­dem się­gnąć do kla­wia­tury kom­pu­tera, ale powstrzy­ma­łem go zna­czą­cym chrząk­nię­ciem.

— Co robisz?

— Ja? — Spoj­rzał na mnie wystra­szony. — Ale w jakim sen­sie? Mam kilka dodat­ko­wych kej­sów, ale jestem z nimi w dupie. Potrze­bo­wa­łem wię­cej czasu. Robię nad­go­dziny. Po pro­stu…

Kła­mał, ale był w tym bar­dzo dobry.

Naprawdę dobry.

Dla­tego utrzy­mał się tak długo, prak­tycz­nie nic nie robiąc i żeru­jąc na pracy innych. W pew­nym sen­sie było to impo­nu­jące, ale i tak byłem sobą tro­chę roz­cza­ro­wany, skoro nie zauwa­ży­łem tego wcze­śniej. Na przy­kład kiedy prze­cho­dził rekru­ta­cję.

— Oglą­dasz por­nosy? — zapy­ta­łem, cał­ko­wi­cie go tym roz­bra­ja­jąc.

Lekko się odprę­żył. Zaśmiał ner­wowo.

— Stary, no co ty! — powie­dział. — To zna­czy pro­szę pana! Nie, nie, nie… Nic z tych rze­czy…

Do jego małego móżdżka dotarło wła­śnie, w jakich oko­licz­no­ściach się spo­tka­li­śmy. W pracy. W środku nocy. Dotarło do niego, że mogłem go obser­wo­wać od dłuż­szej chwili.

— A co pan tu robi? — zapy­tał, pró­bu­jąc prze­jąć kon­trolę nad roz­mową. Jego syl­wetka bar­dziej się wypro­sto­wała.

Ta jego kogu­cia walka o domi­na­cję bar­dzo mnie roz­ba­wiła.

Ludzie nie zdają sobie sprawy, jak gesty i postawa wpły­wają na postrze­ga­nie nas przez innych.

Unio­słem ręce w geście kapi­tu­la­cji.

— No dobra, masz mnie — przy­zna­łem. — Zacho­waj dla sie­bie, że ja też sie­dzę w robo­cie po nocach… a ja nikomu nie powiem, że haru­jesz jak wół, nawcią­gany koka­iną…

— Nie, ja nie… — Urwał i popa­trzył na leżące na biurku tabletki. — To nie dragi. To zna­czy… dragi, ale w sen­sie, że leki. Na receptę. To moje lekar­stwo.

— Jasne — odpar­łem, popra­wi­łem non­sza­lancko kra­wat i puści­łem do niego oczko. — Wszystko jest dobrze.

— Nie, naprawdę. Nie ściem­niam. To leki. — Pierw­szy raz pod­czas całej kon­fron­ta­cji powie­dział prawdę. — No wiesz — dodał i kaszl­nął. — Leki na wzrost. Na to, żebym tro­chę urósł.

Uśmiech­ną­łem się, obna­ża­jąc kły.

Ludzie żar­to­wali z samych sie­bie, żeby zyskać sym­pa­tię. Robili to, żeby kon­tro­lo­wać roz­mowę i spo­sób, w jaki są postrze­gani przez innych.

„Patrz­cie, jestem niski, więc o tym mówię. Nie prze­szka­dza mi to. Jestem swój chłop. Może­cie się ze mnie śmiać”.

Robił to instynk­tow­nie.

Przy­glą­da­łem mu się przez dłuż­szą chwilę. Zasta­na­wia­łem się, ile jesz­cze cią­gnąć tę roz­mowę, zanim przejdę do rze­czy. Kilka sekund? Kilka minut? Poba­wić się z nim jesz­cze tro­chę czy po pro­stu powie­dzieć mu, że to koniec?

— Wiesz, że mógł­bym cię teraz zabić i nikt by się nie zorien­to­wał, że to ja? — zapy­ta­łem reto­rycz­nie.

Zapa­dła nie­zręczna cisza, a po chwili znowu par­sk­nął ner­wo­wym śmie­chem. Nie­zła gra. On zażar­to­wał z samego sie­bie, ja odpo­wie­dzia­łem kolej­nym żar­tem. Two­rzy się mała dźwi­gnia w roz­mo­wie.

Obaj zaczę­li­śmy grać w tę samą grę, a przy­naj­mniej jemu się tak wyda­wało.

— Zabić? Myślę, że goście na moni­to­ringu mogliby sporo zaro­bić, gdyby wrzu­cili póź­niej nagra­nie na YouTube’a — odparł i potarł spę­kane usta.

Uśmie­chał się, ale był prze­ra­żony. To zabawne, jak ludz­kie emo­cje cza­sami mie­szały się ze sobą, two­rząc prze­czący sobie nawza­jem prze­kaz.

Czu­łem, że zaraz będzie chciał wyko­nać kolejny krok i spró­buje podejść, a póź­niej mnie dotknąć. Będzie chciał cał­ko­wi­cie prze­jąć kon­trolę nad roz­mową. Pro­sty psy­cho­lo­giczny trik.

Mój uśmiech prze­ło­żo­nego ustą­pił miej­sca suro­wej dra­pież­nej wer­sji, tej prze­zna­czo­nej tylko dla wyjąt­ko­wych osób.

Czu­łem, że zbliża się wła­ściwy moment.

— Wojtku — zaczą­łem. — Odstawmy żarty na bok. Ja wiem, co tu robisz, i bar­dzo mi się to nie podoba.

Spoj­rzał na mnie, jakby się zasta­na­wiał, czy naprawdę coś wiem, czy po pro­stu ble­fuję.

— Taaak? A co niby robię?

Czu­łem, że usil­nie powstrzy­muje się od zer­k­nię­cia na ekran kom­pu­tera, żeby mnie nie napro­wa­dzać. Tylko że ja już wszystko wie­dzia­łem.

— To cał­kiem pro­ste i nawet sprytne. Wyłą­czasz moni­to­ring pod­czas swo­ich noc­nych wizyt — wyja­śni­łem spo­koj­nie. — Co cie­kawe, robisz to sku­tecz­nie od pra­wie dwóch lat. Masz to wszystko dobrze zapla­no­wane. Robisz tak za każ­dym razem, kiedy chcesz defrau­do­wać mikro­kwoty. Wszystko zaczęło się od próby zatu­szo­wa­nia błędu, a kiedy się oka­zało, że nikt z działu finan­so­wego się nie zorien­to­wał, zaczą­łeś eks­pe­ry­men­to­wać. Tylko że póź­niej sta­łeś się chciwy. Być może ma to coś wspól­nego z twoim roz­rzut­nym sty­lem życia, ale wiesz… nie oce­niam cię. Sam mam… powiedzmy… pewne zain­te­re­so­wa­nia…

Ale przy­naj­mniej nie jestem zło­dzie­jem, doda­łem w myślach.

Wyba­łu­szył oczy. Chyba zaczął poważ­nie się zasta­na­wiać, czy nie rzu­cić się do kom­pu­tera, żeby wyłą­czyć wszyst­kie okienka, a ze mną ewen­tu­al­nie zała­twić sprawy siłą.

Myślał nad tym. Czu­łem to.

MROK skry­wa­jący się za moimi ple­cami szep­tał do mnie, zwra­ca­jąc uwagę na rze­czy, które nor­mal­nie bym prze­ga­pił.

— Co ty pier­do­lisz? — wybuch­nął nagle, burząc mię­dzy nami pozory fir­mo­wej hie­rar­chii.

Unio­słem palec w górę, jak­bym chciał wska­zać sufit, ale zakrę­ci­łem nim dookoła.

— Kamery — odpar­łem, a póź­niej powtó­rzy­łem jak do dziecka: — Na całym pię­trze. Wyłą­czasz je. Nie zro­zu­mia­łeś, co powie­dzia­łem za pierw­szym razem, czy po pro­stu rżniesz głupa?

— Posłu­chaj… — Tu użył mojego imie­nia, ale w jego ustach zabrzmiało ono obrzy­dli­wie.

Skrzy­wi­łem się nie­znacz­nie, pró­bu­jąc ukryć swoje nie­za­do­wo­le­nie. Nie chcia­łem być małost­kowy.

— Nawet się dobrze nie znamy! — rzu­cił agre­syw­nie. — „Dzień dobry” w win­dzie albo „Dzień dobry” w socjalu to żadna zna­jo­mość! Gówno o mnie wiesz! Nawet nie pro­wa­dzi­łeś ze mną rekru­ta­cji! Jestem dla cie­bie tylko słup­kiem w jeba­nym Excelu, więc prze­stań sobie robić jaja! Nic o mnie nie wiesz! Robię nad­go­dziny, a ty przy­cho­dzisz tu, zasa­dzasz się na mnie i pró­bu­jesz kar­mić mnie swoim gów­nem!

— Czyżby?

— Tak! Ale ja za to wiem co nieco o tobie! Wiem, jak trak­tu­jesz ludzi! Wielki jebany dyrek­tor HR. Prze­rzu­casz ludzi z działu do działu, jakby byli niczym! Jebany spe­cja­li­sta od hur­to­wych zwol­nień! Chcesz mnie wywa­lić? O to cho­dzi? Chcesz, żebym stra­cił odprawę? Chcesz mnie wro­bić?

— Spo­koj­nie — prze­rwa­łem mu i unio­słem dło­nie w geście pojed­na­nia, który był tak samo nie­praw­dziwy jak cały ten jego sło­wo­tok.

Jak cały on i jak cały ja.

Zmie­rzył mnie wzro­kiem i dopiero kiedy wycią­gną­łem z kie­szeni jego zwol­nie­nie i poka­za­łem mu je wyraź­nie w wycią­gnię­tej dłoni, stru­chlał.

— Po…posłu­chaj… — zająk­nął się, od razu spusz­cza­jąc z tonu. Widzia­łem, że kręci mu się w gło­wie. Czuł się osła­biony. — Nie pod­pi­szę tego! Nie ma szans!

— Woj­tek, chcia­łem tylko poga­dać i zro­biło się nie­zręcz­nie — powie­dzia­łem, rzu­ca­jąc papier na blat jego biurka, a następ­nie scho­wa­łem dło­nie za ple­cami. — Kole­dzy z działu IT na moją prośbę uważ­nie śle­dzili twoją aktyw­ność w sieci. Mam tak dużo dowo­dów, które cię obcią­żają, że w zasa­dzie możesz wyświad­czyć sobie przy­sługę już teraz i po pro­stu pod­pi­sać papier. Albo jeśli wolisz, po pro­stu zadzwo­nię na poli­cję i to oni się tobą zajmą. Tylko że wtedy wszy­scy się dowie­dzą, że zosta­łeś wypro­wa­dzony w kaj­dan­kach. Wybór należy do cie­bie…

— Ku…kurwa — jęk­nął.

— Jak się czu­jesz? — zapy­ta­łem z uda­waną tro­ską. — Wojtku, wyglą­dasz na spię­tego. Nawet ja to widzę, choć prze­cież nic o tobie nie wiem. Jestem tylko „jeba­nym dyrek­to­rem HR”. Tak powie­dzia­łeś, prawda? Oj, prze­pra­szam… „Wiel­kim jeba­nym dyrek­to­rem…”

Patrzył na mnie w mil­cze­niu, pró­bu­jąc zapla­no­wać kolejny ruch.

— Nawet się nie znamy — powie­dział w końcu łamią­cym, bła­gal­nym gło­sem. — Ja… ja… nie dam się w nic wro­bić! Pro­szę cię! Nie wiem, w co grasz, ale nie ze mną te numery!

— Numery?

— Nic na mnie nie masz. Jeżeli chcesz skoń­czyć na dywa­niku u sta­rego z pozwem o mob­bing albo mole­sto­wa­nie, pro­szę bar­dzo! Będę wal­czył!

— O! — mruk­ną­łem i kiw­ną­łem z uzna­niem głową.

Podo­bało mi się to, że się sta­wia.

— Bar­dzo szybko stąd wyle­cisz, pedale — zagro­ził mi.

To było fascy­nu­jące, jak od stra­chu prze­szedł do prób pojed­na­nia, a póź­niej w jed­nej chwili znowu stał się agre­sywny.

Jak wystra­szony pies.

Zupeł­nie jakby nie mógł się zde­cy­do­wać, co lepiej zadziała w tej sytu­acji.

No, ale przy­naj­mniej w końcu poka­zał swoją praw­dziwą twarz. Byłem pra­wie pewien, że mógłby zro­bić mi laskę, gdyby wie­dział, że to ura­tuje jego posadę. Nie dla­tego, że miał ochotę, ale dla­tego, że mógłby póź­niej mnie szan­ta­żo­wać. Ba! Teraz też mógł. Był kłamcą i zło­dzie­jem. Praw­do­po­dob­nie pozba­wio­nym uczuć wyż­szych, jak kilku podob­nych do niego japi­szo­nów.

Samotny, ale z boga­tym życiem towa­rzy­skim.

Zadłu­żony po uszy.

Dobrze ubrany, ale paskudny w środku.

W pew­nym sen­sie sam zało­żył sobie pętlę na szyję.

— W nic cię nie wra­biam — powie­dzia­łem spo­koj­nie. — Obser­wuję cię od mie­sięcy. Wiem, że jesteś pod­łym, małym gnoj­kiem pod­kra­da­ją­cym innym kanapki.

— Ka…kanapki?

— Taaa… szcze­rze mówiąc, to mnie poiry­to­wało bar­dziej niż te mikro­kwoty, które tak sku­tecz­nie cho­wasz w roz­li­cze­niach.

— Jakie kanapki?

Zro­bi­łem zasko­czoną minę.

— Jakie? Kilka mie­sięcy temu pod­kra­da­łeś kanapki z bufetu. Nie pamię­tasz?

— O czym ty mówisz?

Wes­tchną­łem, a MROCZNA macka wpeł­zła mi na ramię.

— Mówię o tym, że współ­pra­cow­nicy cię nie lubią. A prze­cież w fir­mie powin­ni­śmy dzia­łać jak jeden orga­nizm, rozu­miesz? Tylko że ty nie sza­nu­jesz innych, Wojtku. Nie sza­nu­jesz ich prze­strzeni, żresz ich jedze­nie, a teraz jesz­cze wycho­dzi na to, że przez cie­bie będą mieli nie­przy­jemny audyt.

Wga­piał się we mnie z abso­lut­nym bra­kiem zro­zu­mie­nia na twa­rzy.

— Posłu­chaj…

— Nie jeste­śmy na ty.

— Niech pan posłu­cha…

— Nie, to ty mnie posłu­chaj — prze­rwa­łem mu. — Czymś innym jest defrau­da­cja, a czymś innym kra­dzież kanapki. Jakim trzeba być czło­wie­kiem, żeby kraść bułki? I to kole­żan­kom i kole­gom z pracy? Powiedz mi! I ty mówisz, że to ja trak­tuję ludzi jak słupki w Excelu? To jak ty ich trak­tu­jesz?

— Prze…pra­szam.

W jed­nej chwili zro­bi­łem z niego zawsty­dzo­nego, zasmar­ka­nego sied­mio­latka.

Co za idiota.

Mach­ną­łem ręką.

— Chcę, żebyś wie­dział, że zaczą­łem ci się przy­glą­dać nie dla­tego, że zauwa­ży­łem nie­pra­wi­dło­wość. Tylko dla­tego, że nie masz sza­cunku dla innych. A reszta poszła sama. Tak, Wojtku… jedy­nym błę­dem, który tak naprawdę popeł­ni­łeś, jest bycie dup­kiem.

To go naprawdę zdez­o­rien­to­wało.

— Nic na mnie nie masz — wydu­kał.

Cie­szył mnie jego strach. Napa­wa­łem się nim.

Znowu użył mojego imie­nia, a ja od tego aż się skrzy­wi­łem.

— Nic na mnie nie masz! — powtó­rzył gło­śniej. — Robię nad­go­dziny, haruję jak wół!

— Nie inte­re­suje mnie, co masz do powie­dze­nia. Masz pięć sekund, żeby pod­pi­sać swoje zwol­nie­nie, a póź­niej masz zjeż­dżać… albo wzy­wam poli­cję.

Widzia­łem, że wal­czy ze swo­imi myślami. Mia­łem wra­że­nie, że gdy­bym wytę­żył słuch, usły­szał­bym jego wyry­wa­jące się z klatki pier­sio­wej serce.

Trwało to o wiele za długo, a póź­niej zła­pał za dłu­go­pis i pod­pi­sał papier.

— Znasz zespół Fle­etwood Mac? — zapy­ta­łem.

— Że co?

— Fle­etwood Mac. Czy znasz?

Zamiast odpo­wie­dzieć, pod­niósł wypo­wie­dze­nie i zro­bił w moim kie­runku jeden nie­pewny krok. Ja odru­chowo się cof­ną­łem o dwa, zanu­rza­jąc się w MROKU, tam gdzie świa­tło lampki na biurku pra­wie nie mogło mnie dosię­gnąć.

— Posłu­chaj… nie znamy się — zaczął łamią­cym się gło­sem, uno­sząc kartkę na wyso­kość oczu i ner­wowo nią wyma­chu­jąc. — Czło­wieku, ja roz­ma­wia­łem z tobą trzy razy w życiu! Nie rób mi tego! Nie wiem, co ty sobie wyobra­żasz ani za kogo się uwa­żasz… ale jeżeli masz jaki­kol­wiek pro­blem… mogę ci to wyja­śnić! Naprawdę! Poroz­ma­wiajmy! Jestem niczym bez tej pracy! Nie rób mi tego!

Już się nie odgra­żał.

Chciał nego­cjo­wać.

Mil­cza­łem, co musiało dopro­wa­dzać go do szału.

Moje oczy roz­ja­rzyły się w mroku niczym dwa jasne punkty.

— Po pro­stu cię nie lubię — wyzna­łem w końcu. — Pra­wie nikt cię nie lubi. Ludzie uwa­żają, że jesteś śmie­ciem, a fakt, że krad­niesz… cóż… po pierw­sze, nie bar­dzo mnie zasko­czył, a po dru­gie, prze­ko­nał mnie, żeby się w końcu cie­bie pozbyć. I to wła­śnie teraz robię. Pozby­wam się cie­bie. Możesz zjeż­dżać!

To go zde­ner­wo­wało.

— Bo mnie nie lubisz? — spy­tał roz­wście­czony. — Podam cię do sądu! Nie ujdzie ci to pła­zem, sukin­synu! Zabie­ram te doku­menty ze sobą! Koniec z tobą!

— Chyba obaj wiemy, co teraz robisz.

— C…co?

— Pró­bu­jesz wal­czyć z zawro­tami głowy. Nie wyglą­dasz dobrze, Wojtku.

— Co?

— Po pro­stu stąd zjeż­dżaj. Jesteś zwol­niony — powtó­rzy­łem naj­spo­koj­niej jak to tylko moż­liwe. — Zjeż­dżaj stąd, zanim zmie­nię zda­nie i cię po pro­stu zabiję.

Przy­glą­dał mi się wyraź­nie wystra­szony. Cie­kawe, czy zaczęło już do niego docie­rać, kim naprawdę jestem. Czy jego miliony neu­ro­nów w prze­ra­że­niu zaczęły wysy­łać do jego ciała jeden sygnał?

— Poje­bało cię! — stwier­dził z nie­sma­kiem. — Jesteś chory…

Zmru­ży­łem jedno z oko z zado­wo­le­niem. Nagle przy­po­mniało mi się moje pierw­sze zda­nie. Tak chcia­łem zacząć. Chcia­łem, żeby to usły­szał.

— Zauwa­ży­łeś, że od kilku tygo­dni twoje leki na padaczkę dzia­łają coraz gorzej? Że ty sam… czu­jesz… się… coraz gorzej?

To go prze­ra­ziło.

— Wojtku, kiedy ostatni raz mia­łeś atak padaczki? — zapy­ta­łem reto­rycz­nie.

Nie odpo­wie­dział. Nie musiał. Jego suche usta i czoło zlane potem, jego chwiejna postawa, to wszystko wystar­czyło mi za odpo­wiedź.

Dyszał, a jego cera wyglą­dała nie­zdrowo.

Ludzki śmieć.

Takim chcia­łem go zapa­mię­tać.

— Wojtku, spójrz w górę, o tam, dobrze? — popro­si­łem, a on odru­chowo to zro­bił.

Za pomocą małego pilota włą­czy­łem pod­wie­szoną pod sufi­tem stro­bo­sko­pową żarówkę, którą tam zamon­to­wa­łem kilka godzin wcze­śniej.

BŁYSK, BŁYSK, BŁYSK.

Para­li­żu­jące tysiąc bły­sków na minutę.

BŁYSK, BŁYSK, BŁYSK.

Twarz Wojtka się wydłu­żyła. Choć w pierw­szej chwili miał taką minę, jakby nie do końca rozu­miał, co się dzieje, jego mózg zdą­żył się już zre­se­to­wać. Kiedy nastą­piło odcię­cie, zwa­lił się z hukiem na wyło­żoną drogą wykła­dziną pod­łogę, jed­no­cze­śnie ude­rza­jąc głową o kra­wędź biurka.

Gdy­bym miał szczę­ście, skrę­ciłby sobie kark, ale nie­stety życie nie było takie pro­ste.

Wyłą­czy­łem świa­tło i sam przez chwilę pró­bo­wa­łem dojść do sie­bie, pocie­ra­jąc powieki.

BŁYSK, BŁYSK, BŁYSK.

Cho­lera!

Czu­łem zbli­ża­jącą się migrenę. Jeżeli ja się tak poczu­łem, to jak musiał się poczuć on, dosta­jąc pro­sto po oczach? Cóż, nie naj­le­piej!

Wierz­gał po pod­ło­dze, nie­na­tu­ral­nie spięty i wykrę­cony. Tylko pozor­nie przy­po­mi­nało to rybę wyrzu­coną z wody. Po dłuż­szym zasta­no­wie­niu dosze­dłem do wnio­sku, że wygląda tak, jakby ktoś pod­piął go pod wyso­kie napię­cie. Bra­ko­wało tylko skwier­cze­nia.

Kiedy zaczą­łem odzy­ski­wać wzrok, wsu­ną­łem małego pilota do kie­szeni, a na dło­nie nasu­ną­łem latek­sowe ręka­wiczki.

Woj­tek w spa­zmach zaczął wymio­to­wać i się krztu­sić.

Na­dal z bia­łymi pla­mami przed oczami pod­sze­dłem do niego, pochy­li­łem się i pod­nio­słem wygnie­cione zwol­nie­nie dys­cy­pli­narne, które upu­ścił pod­czas ataku.

Bo miał atak, bar­dzo silny, ale to nie­stety jesz­cze samo w sobie nie gwa­ran­to­wało, że umrze, cho­ciaż ude­rze­nie ­głową w blat było obie­cu­jące.

Tu potrzebna była mała pomoc.

Czas zaka­sać rękawy i ubru­dzić sobie ręce, stwier­dzi­łem w myślach.

Jego wijące się ciało było oświe­tlone tylko przez samotną biu­rową lampkę i ekran moni­tora, na któ­rym widzia­łem słupki pełne liczb.

Naprawdę mia­łem to wszystko w dupie.

Nie obcho­dziło mnie, że krad­nie. Po pro­stu mi prze­szka­dzał. Wystar­czył jeden impuls. Jedno krzywe spoj­rze­nie w win­dzie, które mi posłał. Gło­śne chrząk­nię­cie. Ślad po kawie, który zosta­wił na bla­cie. Fakt, że ukradł komuś kanapkę.

To wła­śnie dla­tego stał się moim nowym pro­jek­tem.

— Wiesz, co jest w tym naj­wspa­nial­sze? — zapy­ta­łem, nie ocze­ku­jąc żad­nej odpo­wie­dzi.

Przy­trzy­ma­łem mu głowę w taki spo­sób, żeby się udła­wił wła­snymi wymio­ci­nami i żeby jed­no­cze­śnie mnie nie opluł. — No to co… wiesz czy nie wiesz? — doda­łem.

Trzy­ma­łem go mocno, a jego oczy dosłow­nie wycho­dziły z orbit.

— No dobra, to ci powiem. Naj­wspa­nial­sze jest to, że nic nas nie łączy. Cie­bie i mnie. Nie mam motywu. Jesteś tylko kolej­nym kawał­kiem mięsa.

Dła­wił się. Tonął we wła­snych rzy­gach.

— Bez cie­bie wszyst­kim nam będzie się tu pra­co­wało znacz­nie lepiej — szep­ną­łem, kiedy mia­łem pew­ność, że w końcu umarł. — Masz i tak wię­cej szczę­ścia niż twoi poprzed­nicy.

Wzią­łem kilka głęb­szych odde­chów, a następ­nie wsze­dłem na blat jego biurka i odro­binę po omacku wykrę­ci­łem stam­tąd swoją spe­cjalną żarówkę. Mój mały pro­jekt.

Jedyny praw­dziwy dowód, który wska­zy­wał, że mia­łem z tym cokol­wiek wspól­nego.

Narzę­dzie zbrodni w zbrodni, która sama w sobie zasłu­gi­wała na miano małego dzieła sztuki.

Jak _Hey Jude_ Beatle­sów!

Tak, zde­cy­do­wa­nie byłem w for­mie.

Pamię­ta­łem dzień, w któ­rym się dowie­dzia­łem, że cho­ruje, i usły­sza­łem o jego pierw­szym ataku. Przy kawie. Mimo­cho­dem. Pamię­ta­łem, jak zaczą­łem go obser­wo­wać.

To była oka­zja i coś cał­ko­wi­cie nowego, a ja byłem na gło­dzie już zde­cy­do­wa­nie za długo.

ZDE­CY­DO­WA­NIE ZA DŁUGO.

Wycią­gną­łem z kie­szeni bez­prze­wo­dowe słu­chawki i uru­cho­mi­łem odpo­wied­nią apli­ka­cję w tele­fo­nie. MROK pełzł po mar­twym ciele mojej nowej ofiary, opla­tał je ze wszyst­kich stron i cie­szył się nim jak dziecko radu­jące się z gwiazd­ko­wego pre­zentu.

Mia­łem odpo­wiedni nastrój na muzykę, ale wie­dzia­łem, że muszę jesz­cze chwilę pocze­kać.

Naj­pierw wybra­łem numer na moni­to­ring i powia­do­mi­łem ich o sytu­acji. Następ­nie zadzwo­ni­łem na poli­cję, po­dałem swoje dane, a kiedy infor­ma­cja o jego tra­gicz­nej, smut­nej śmierci zaczęła się roz­prze­strze­niać jak wirus, a ja mia­łem pew­ność, że cała ta machina już się roz­pę­dziła, w końcu pozwo­li­łem sobie na odro­binę muzyki.

Zabra­łem z jego biurka fiolkę z tablet­kami na padaczkę i wysy­pa­łem kilka na otwartą dłoń. Przez ostat­nie tygo­dnie musiał być coraz bar­dziej zanie­po­ko­jony tym, że jego pro­chy, zamiast mu poma­gać, coraz bar­dziej potę­gują objawy jego cho­roby.

Kiedy w moich uszach roz­brzmiały pierw­sze takty pio­senki Fle­etwood Mac, wsy­pa­łem je z powro­tem do fiolki i scho­wa­łem ją do kie­szeni.

MROK pro­wa­dził mnie, peł­zał po całym pomiesz­cze­niu, świę­tu­jąc razem ze mną kolejne udane polo­wa­nie.

Teraz wystar­czyło tylko zacze­kać, aż przy­jadą.

Wystar­czyło ich powi­tać.

Wysze­dłem z gabi­netu i uda­łem się do czę­ści wspól­nych naszego małego KORPO. Fiolkę z tablet­kami wrzu­ci­łem do przy­pad­ko­wego kubła na śmieci, tam gdzie nikt nie będzie szu­kał.

_Can you hear me cal­ling_

_Out your name?_

_You know that I’m fal­ling_

_And I don’t know what to say_

O tak. Przez kilka chwil czu­łem się, jak­bym był na haju.

MROK buzo­wał mi w żyłach. Tak rzadko czu­łem cokol­wiek, że chcia­łem to chwy­cić i zatrzy­mać w sobie jak naj­dłu­żej. Tak, tak, tak. Po mie­sią­cach obser­wo­wa­nia, pla­no­wa­nia i wycze­ki­wa­nia w końcu otrzy­ma­łem swoją nagrodę.

I jesz­cze w dodatku zro­bi­łem dobry uczy­nek.

Wie­dzia­łem, że nikt mi tego nie przy­zna, ale w fir­mie będą wdzięczni. Ludzie. Pra­cow­nicy. Pró­bo­wa­łem wyobra­zić sobie ich pełne nie­po­koju spoj­rze­nia i tlące się gdzieś w głębi radość i wdzięcz­ność, wymie­szane z poczu­ciem wstydu spo­wo­do­wa­nego tym, że tego pod­kra­da­ją­cego kanapki kur­du­pla już nie ma.

Może to myśl na wyrost, ale czu­łem się z nią dobrze.

Potwor­nie dobrze…

…i nic…

…wię­cej…

…się nie liczyło.

Kiedy przy­szła ochrona, po mojej twa­rzy lał się pot. Emo­cje, któ­rych ni­gdy nie potra­fi­łem do końca ziden­ty­fi­ko­wać ani nazwać, spra­wiały, że wyglą­da­łem na wyczer­pa­nego. Wyglą­da­łem tak, jak powi­nien wyglą­dać ktoś, kto poja­wił się w nie­wła­ści­wym miej­scu o nie­wła­ści­wym cza­sie i stał się świad­kiem cze­goś strasz­nego.

Z latek­so­wymi ręka­wicz­kami i pod­pi­sa­nym zwol­nie­niem dys­cy­pli­nar­nym w kie­szeni sie­dzia­łem na kra­wę­dzi jed­nego z biu­rek. Na­dal ści­ska­łem w dłoni stro­bo­sko­pową żarówkę. Nikt nie zwra­cał na nią uwagi.

Wszy­scy wokół zacho­wy­wali się jak ślepcy. Obno­si­łem się z dowo­dem w spra­wie, ale nikt nie zwra­cał na niego uwagi. Rów­nie dobrze mógł­bym trzy­mać w ręce zakrwa­wiony nóż.

JA I MÓJ MROK syci­li­śmy się tym.

Tym, że inni patrzą, ale nie widzą.

W mojej gło­wie na­dal roz­brzmie­wała wesoła muzyka.

Kiedy przy­je­chała poli­cja, scho­wa­łem żarówkę do skó­rza­nej teczki i wyłą­czy­łem play­li­stę.

To był koniec.

Zaczęli zada­wać pyta­nia, a ja po pro­stu odpo­wia­da­łem.

Na tym pole­gał cały sekret. Mówi­łem wszystko, co chcieli usły­szeć.

— Prze­pra­szam panów bar­dzo — prze­rwa­łem im w pew­nym momen­cie. — Muszę zadzwo­nić do żony. Boję się, że będzie się o mnie nie­po­trzeb­nie mar­twić. Jest w ciąży, a mnie już dawno nie powinno tu być.

— Spo­koj­nie.

— Tak?

— Jest pan wolny. Przy­kro nam, że musiało to pana spo­tkać.

— Tak. Mnie też… cho­ler­nie nie­przy­jemny widok.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: