Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Serce w chmurach - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
6 września 2023
Ebook
27,90 zł
Audiobook
29,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
27,90

Serce w chmurach - ebook

Ten dzień wyglądał na najgorszy w całym życiu siedemnastoletniej Hadley Sullivan. Utknęła na lotnisku w Nowym Jorku, spóźniona o cztery minuty na lot do Londynu i najprawdopodobniej również na drugi ślub ojca żeniącego się z kobietą, której nawet nie poznała, a więc i nie polubiła. Wtedy, w zatłoczonej poczekalni, spotkała chłopaka idealnego. Był Anglikiem, miał na imię Oliver i rezerwację na najbliższy nocny lot do Londynu. Tuż obok miejsca Hadley...

Zbiegi okoliczności i dziwne przypadki odgrywają wielką rolę w tej dowcipnej powieści o związkach rodzinnych, drugich szansach, jakie daje nam życie, a zwłaszcza o młodzieńczej pierwszej miłości. Rozgrywająca się w ciągu zaledwie 24 godzin historia Hadley i Olivera przekonuje, że prawdziwa miłość może nas spotkać w najmniej spodziewanym momencie i miejscu, że strzały Amora znajdują drogę do ludzkich serc nawet w nowoczesnym świecie, w którym tak łatwo spóźnić się na samolot i tak trudno zauważyć to, co najważniejsze. Serce w chmurach zauroczy nie tylko rówieśników powieściowych bohaterów, ale spodoba się czytelnikom w każdym wieku, wzruszając, rozśmieszając i przypominając, czym są motyle w brzuchu oraz gromy z jasnego nieba. Okazuje się bowiem, że statystyczne prawdopodobieństwo miłości od pierwszego wejrzenia nie jest wcale takie małe!

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8074-651-0
Rozmiar pliku: 1,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

PRO­LOG

Wszystko mogłoby poto­czyć się na wiele róż­nych spo­so­bów.

Wyobraź sobie, co by było, gdyby nie zapo­mniała książki. Nie musia­łaby pędzić z powro­tem do domu, pod­czas gdy mama cze­kała w samo­cho­dzie z włą­czo­nym sil­ni­kiem, wypusz­cza­ją­cym obłok spa­lin w skwa­rze póź­nego popo­łu­dnia.

Albo i jesz­cze wcze­śniej: wyobraź sobie, co by było, gdyby nie zwle­kała z przy­miarką sukienki, co pozwo­li­łoby jej zawczasu zauwa­żyć, że ramiączka są za dłu­gie, a mama nie musia­łaby wycią­gać sta­rego przy­bor­nika do szy­cia i zamie­niać kuchen­nego blatu w stół ope­ra­cyjny, by rato­wać na ostat­nią chwilę nie­szczę­sny i nijaki pas fio­le­to­wego jedwa­biu.

Albo póź­niej: co by było, gdyby nie zacięła się kartką papieru w trak­cie dru­ko­wa­nia biletu, gdyby nie zgu­biła łado­warki do komórki, gdyby na eks­pre­so­wej dro­dze na lot­ni­sko nie pano­wał tłok. Gdyby nie prze­oczyły z mamą zjazdu albo gdyby nie grze­bała w tor­bie w poszu­ki­wa­niu ćwierć­do­la­ró­wek na opłatę za prze­jazd, monety wtur­lały się bowiem pod sie­dze­nie, pod­czas gdy kie­rowcy za nimi wście­kle naci­skali klak­sony.

Gdyby kółko od walizki nie było zwi­chro­wane.

Gdyby odro­binę szyb­ciej bie­gła do wyj­ścia.

Choć może nie mia­łoby to zna­cze­nia.

Może zbiór pośli­zgów i opóź­nień owego dnia nie odgry­wał tu żad­nej roli i gdyby nie któ­raś z tych rze­czy, przy­czy­ni­łoby się do tego coś innego: pogoda nad Atlan­ty­kiem, deszcz w Lon­dy­nie, burzowe chmury, które wisiały na nie­bie aku­rat o godzinę za długo, zanim udały się w swoją stronę. Hadley nie bar­dzo wie­rzy w takie rze­czy jak prze­zna­cze­nie czy opatrz­ność, ale też ni­gdy spe­cjal­nie nie wie­rzyła w punk­tu­al­ność prze­wo­zów lot­ni­czych.

Kto w ogóle sły­szał o samo­lo­cie odla­tu­ją­cym o wła­ści­wej godzi­nie?

Ni­gdy w życiu nie spóź­niła się na samo­lot. Ani razu.

Kiedy tego wie­czoru dociera wresz­cie do bramki, zastaje obsługę lot­ni­ska zamy­ka­jącą wyj­ścia i wyłą­cza­jącą kom­pu­tery. Zegar nad nimi wska­zuje 18:48, a tuż za oknem stoi samo­lot niczym masywna for­teca z metalu. Z min ludzi dookoła jasno wynika, że nikt wię­cej już do niego nie wsią­dzie.

Spóź­niła się cztery minuty, co, jeśli się zasta­no­wić, wcale nie wydaje się dużo. To tyle, ile prze­rwa na reklamy, pauza mię­dzy szkol­nymi zaję­ciami, ugo­to­wa­nie posiłku w kuchence mikro­fa­lo­wej. Cztery minuty to tyle co nic. Codzien­nie na każ­dym lot­ni­sku ludzie zdą­żają na swój samo­lot w ostat­niej chwili, dysząc ciężko pod­czas upy­cha­nia bagaży w schowku, a następ­nie opa­da­jąc na fotele z wes­tchnie­niem ulgi, gdy samo­lot wzbija się w powie­trze.

Jed­nak nie Hadley Sul­li­van, która pozwala ple­ca­kowi zsu­nąć się z ramie­nia i stoi przy oknie, patrząc, jak maszyna odrywa się od har­mo­nij­ko­wego rękawa, jak obra­cają się skrzy­dła, gdy samo­lot kie­ruje się na pas star­towy bez niej na pokła­dzie. Za oce­anem ojciec wznosi ostatni toast, a obsługa hotelu w bia­łych ręka­wicz­kach pole­ruje sre­bra na jutrzej­szą wie­czorną uro­czy­stość. Za jej ple­cami chło­pak z bile­tem na miej­sce 18C na następny lot do Lon­dynu zajada obto­czo­nego w cukrze pudrze pączka, nie zwa­ża­jąc na biały pył sypiący się na nie­bie­ską koszulę.

Hadley przy­myka na chwilę oczy, a gdy otwiera je ponow­nie, samo­lotu już nie ma.

Kto by pomy­ślał, że cztery minuty mogą wszystko odmie­nić?ROZDZIAŁ 1

ROZ­DZIAŁ 1

18:56 czasu wschod­nio­ame­ry­kań­skiego

23:56 czasu Gre­en­wich

Lot­ni­ska to izby tor­tur, gdy cierpi się na klau­stro­fo­bię.

Nie cho­dzi tylko o maja­czącą groźbę rychłej podróży – upcha­nie w fotel na wzór sar­dy­nek w puszce, a następ­nie wystrze­le­nie w powie­trze w wąskiej meta­lo­wej tubie – lecz także o same ter­mi­nale, tłok, wir i roze­dr­ga­nie, plą­sa­jący, przy­pra­wia­jący o zawrót głowy szum, ruch i gwar, gorączkę i zgiełk, a na domiar złego odgro­dze­nie całego tego zamie­sza­nia szy­bami niczym jakie­goś mon­stru­al­nego mro­wi­ska.

To tylko jedna z wielu rze­czy, o któ­rych Hadley stara się nie myśleć, sto­jąc bez­rad­nie przed sta­no­wi­skiem sprze­daży bile­tów. Świa­tełko za oknem już znik­nęło i teraz jej samo­lot leci gdzieś nad Atlan­ty­kiem, a ona czuje, jak coś w niej pusz­cza niczym ucho­dzące z balonu powie­trze. Czę­ściowo za sprawą zbli­ża­ją­cego się nie­uchron­nie lotu, czę­ściowo z powodu samego faktu prze­by­wa­nia na lot­ni­sku, lecz przede wszyst­kim – przede wszyst­kim – wsku­tek uświa­do­mie­nia sobie, że spóźni się na ślub, na który z początku nie chciała nawet jechać. To nie­for­tunne zrzą­dze­nie losu spra­wia, że chce jej się pła­kać.

Obsługa bramki lot­ni­ska zebrała się po prze­ciw­nej stro­nie kon­tu­aru i spo­gląda na nią z mar­sem na czole oraz wiel­kim znie­cier­pli­wie­niem. Moni­tor za ple­cami pra­cow­ni­ków wyświe­tla już infor­ma­cje o następ­nym locie z lot­ni­ska JFK na Heath­row, do któ­rego pozo­stały jesz­cze ponad trzy godziny, i szybko staje się oczy­wi­ste, że jedyne, co prze­szka­dza pra­cow­ni­kom zakoń­czyć dyżur, to ster­cząca przed nimi Hadley.

– Prze­pra­szam – mówi kobieta z obsługi, w jej gło­sie wyraź­nie sły­chać tłu­mione wes­tchnie­nie. – Nie możemy zro­bić nic poza próbą umiesz­cze­nia cię w następ­nym samo­lo­cie.

Hadley ponuro kiwa głową. Przez ostat­nich kilka tygo­dni marzyła w duchu, by wła­śnie coś takiego się zda­rzyło, choć trzeba przy­znać, że kre­owane przez nią sce­na­riu­sze były nieco bar­dziej dra­ma­tyczne: masowy strajk linii lot­ni­czych, potężna burza gra­dowa, zwa­la­jący z nóg atak grypy albo nawet odry unie­moż­li­wia­jące jej podróż. Same dosko­nałe powody, które prze­szko­dzi­łyby jej w towa­rzy­sze­niu ojcu w dro­dze kościelną nawą do ołta­rza, gdzie miał poślu­bić kobietę, któ­rej wcze­śniej nawet nie widziała na oczy.

Czte­ro­mi­nu­towe spóź­nie­nie na samo­lot wydaje się jed­nak odro­binę zbyt dogodne, może nawet ciut podej­rzane, i Hadley wcale nie jest prze­ko­nana, czy jej rodzice – oby­dwoje – zro­zu­mieją, że to nie była jej wina. Przy­pusz­cza wręcz, że mogłoby zna­leźć się na nader krót­kiej liście rze­czy, co do któ­rych byliby zgodni.

Opusz­cze­nie próby przed wese­lem i wylot do Lon­dynu rano w dniu ślubu były jej wła­snymi pomy­słami. Hadley nie widziała ojca od ponad roku i nie miała pew­no­ści, czy zdoła wysie­dzieć w jed­nym pomiesz­cze­niu z wszyst­kimi waż­nymi w jego życiu ludźmi – przy­ja­ciółmi, zna­jo­mymi z pracy, odna­leźć się w tym małym światku, który zbu­do­wał wokół sie­bie za oce­anem – pod­czas gdy oni będą wzno­sić toa­sty za jego zdro­wie i szczę­ście, za począ­tek nowej drogi. Gdyby to od niej zale­żało, wcale nie poje­cha­łaby na ślub, to jed­nak oka­zało się nie pod­le­gać żad­nym dys­ku­sjom.

– On na­dal jest twoim tatą – przy­po­mi­nała jej nie­ustan­nie mama, tak jakby Hadley mogła o tym zapo­mnieć. – Jeśli nie poje­dziesz, będziesz póź­niej żało­wała. Wiem, że trudno to sobie wyobra­zić, gdy ma się sie­dem­na­ście lat, ale zaufaj mi. Pew­nego dnia zro­zu­miesz.

Hadley bar­dzo wątpi.

Ste­war­desa stuka teraz w kla­wia­turę kom­pu­tera z dziką zapal­czy­wo­ścią, wali w kla­wi­sze i strzela z gumy do żucia.

– Masz szczę­ście – mówi, pod­no­sząc ręce w nieco teatral­nym geście. – Mogę wpi­sać cię na 22:24. Miej­sce 18A. Przy oknie.

Hadley wręcz boi się zadać to pyta­nie, ale zbiera się na odwagę:

– O któ­rej przy­la­tuje na miej­sce?

– 9:54 – odpo­wiada ste­war­desa. – Jutro rano.

Hadley widzi oczami wyobraźni deli­katną kali­gra­fię na gru­bym papie­rze zapro­sze­nia w kolo­rze kości sło­nio­wej, które stało na jej toa­letce od kilku mie­sięcy. Cere­mo­nia roz­po­czyna się w połu­dnie, co ozna­cza, że jeśli wszystko pój­dzie zgod­nie z pla­nem – lot, a potem odprawa celna, tak­sówka i brak kor­ków na uli­cach, wszystko ide­al­nie zaaran­żo­wane w cza­sie – wciąż ma szansę zdą­żyć. Ale ledwo, ledwo.

– Odprawa roz­pocz­nie się przy tej bramce o 21:45 – infor­muje kobieta z obsługi, poda­jąc bilet sta­ran­nie opra­wiony w poręczną okładkę. – Życzę uda­nego lotu.

Hadley prze­suwa się w stronę okien i lustruje wzro­kiem rzędy posęp­nych sza­rych krze­seł, w więk­szo­ści zaję­tych, z pozo­sta­łych obić wyłazi na szwach żółte wypeł­nie­nie, jak z uko­cha­nych, czę­sto przy­tu­la­nych plu­szo­wych misiów. Sta­wia ple­cak na pod­ręcz­nej walizce i prze­ko­puje kie­sze­nie w poszu­ki­wa­niu tele­fonu, następ­nie prze­wija na ekra­nie listę kon­tak­tów i szuka numeru taty. Wpi­sała go po pro­stu jako „Pro­fe­sora”, a obda­rzyła go tym mia­nem mniej wię­cej pół­tora roku temu, wkrótce po ogło­sze­niu, że ojciec nie wraca do Con­nec­ti­cut i słowo „tato” stało się nie­przy­jem­nym wspo­mnie­niem przy każ­dym otwar­ciu tele­fonu.

Serce zaczyna jej bić szyb­ciej, gdy czeka na połą­cze­nie. Choć ojciec wciąż dzwoni do niej dość czę­sto, ona do tej pory wybie­rała jego numer zale­d­wie kilka razy. Tam jest pra­wie pół­noc i kiedy tato wresz­cie się zgła­sza, jego głos brzmi ochry­ple, spo­wol­niony sen­no­ścią albo alko­ho­lem, albo jed­nym i dru­gim.

– Hadley?

– Nie zdą­ży­łam na samo­lot – infor­muje, przy­bie­ra­jąc lako­niczny ton, który ostat­nio przy­cho­dzi jej w tak natu­ralny spo­sób pod­czas roz­mów z ojcem i jest skut­kiem ubocz­nym ogól­nej dez­apro­baty dla jego osoby.

– Co?

Wzdy­cha i powta­rza:

– Nie zdą­ży­łam na samo­lot.

W tle sły­szy szept Char­lotte i coś się w niej gotuje, nastę­puje wybuch gniewu. Pomimo prze­sło­dzo­nych e-maili, jakie ta kobieta wysyła jej od czasu oświad­czyn taty – zawie­ra­ją­cych opisy ich pla­nów wesel­nych oraz zdję­cia z podróży do Paryża i prośby o zaan­ga­żo­wa­nie Hadley w ich sprawy, pod­pi­sy­wa­nych nad­gor­li­wym „uści­ski i całusy” (jak gdyby nie wystar­czyły same uści­ski albo same całusy) – dokład­nie rok i dzie­więć­dzie­siąt sześć dni temu Hadley stwier­dziła, że jej nie­na­wi­dzi i żeby zre­du­ko­wać tę nie­chęć, potrzeba będzie cze­goś znacz­nie wię­cej niż prośba, by została druhną na ich ślu­bie.

– No a zała­pa­łaś się na następny? – pyta tato.

– Tak, ale przy­la­tuje dopiero przed dzie­siątą.

– Jutro?

– Nie, dzi­siaj. Lecę kometą.

Tato pomija tę zło­śli­wość.

– To za późno. Za krótko przed cere­mo­nią. Nie będę mógł cię ode­brać – mówi i sły­chać stłu­miony głos, gdy zakrywa słu­chawkę i szep­cze coś do Char­lotte. – Chyba wyślemy po cie­bie cio­cię Mari­lyn.

– Kto to jest cio­cia Mari­lyn?

– Ciotka Char­lotte.

– Mam sie­dem­na­ście lat – przy­po­mina Hadley. – Jestem abso­lut­nie pewna, że pora­dzę sobie ze zła­pa­niem tak­sówki i dotar­ciem do kościoła.

– No nie wiem – powąt­piewa tato. – To twoja pierw­sza wizyta w Lon­dy­nie… – Milk­nie, po czym chrząka. – Myślisz, że twoja mama nie będzie się dener­wo­wać?

– Mamy tu nie ma – odpo­wiada Hadley. – Przy­pusz­czam, że była obecna na pierw­szym ślu­bie.

Po dru­giej stro­nie słu­chawki zapada cisza.

– Wszystko w porządku, tato. Spo­tkamy się jutro w kościele. Miejmy nadzieję, że nie spóź­nię się za bar­dzo.

– Dobrze – mówi cicho. – Nie mogę się cie­bie docze­kać.

– Aha – odpo­wiada, nie potra­fiąc zdo­być się na odwdzię­cze­nie tym samym. – Do jutra.

Dopiero po roz­łą­cze­niu się zdaje sobie sprawę, że nawet nie zapy­tała, jak wypa­dła próba przed ślu­bem. Nie jest pewna, czy chce to wie­dzieć.

Przez dłuż­szą chwilę stoi jak słup soli, wciąż ści­ska­jąc w ręku tele­fon, sta­ra­jąc się nie myśleć o tym wszyst­kim, co czeka ją po dru­giej stro­nie oce­anu. Aro­mat masła z pobli­skiego sto­iska z prec­lami przy­pra­wia ją o lek­kie mdło­ści i Hadley ma prze­możną ochotę usiąść, lecz pocze­kal­nia pęka w szwach od pasa­że­rów, któ­rzy napły­nęli z innych czę­ści ter­mi­nalu. Jest świą­teczny week­end 4 lipca, mapy pogody na ekra­nach tele­wi­zo­rów poka­zują kłę­biące się układy chmur burzo­wych przy­sła­nia­jące więk­szą część Środ­ko­wego Zachodu. Ludzie zaj­mują pozy­cje, wysu­wa­jąc rosz­cze­nia tery­to­rialne, jak gdyby pla­no­wali zamiesz­kać tu na stałe. Na pustych krze­słach przy­cup­nęły walizki, rodziny koczują w kątach, zatłusz­czone torby z McDo­nalda ponie­wie­rają się na pod­ło­dze. Gdy Hadley prze­stę­puje nad śpią­cym na ple­caku męż­czy­zną, jasno zdaje sobie sprawę z bli­sko­ści sufitu oraz naporu ścian, obec­no­ści wez­bra­nego tłumu dookoła i musi sobie przy­po­mi­nać o koniecz­no­ści oddy­cha­nia.

Kiedy dostrzega puste krze­sło, śpie­szy w jego stronę, manew­ru­jąc walizką w morzu butów i sta­ra­jąc się nie myśleć, jak okrop­nie pognie­cie się ta idio­tyczna fio­le­towa sukienka, nim Hadley dotrze jutro rano na miej­sce. Plan zakła­dał kilka wol­nych godzin, by przy­szy­ko­wać się w hotelu przed uro­czy­sto­ścią, teraz jed­nak będzie musiała gnać na oślep pro­sto do kościoła. Spo­śród wszyst­kich stra­pień aku­rat to nie pla­so­wało się zbyt wysoko na liście Hadley, mimo wszystko dość zabaw­nie było wyobra­żać sobie prze­ra­że­nie przy­ja­ciół Char­lotte: w ich mnie­ma­niu brak czasu na uło­że­nie fry­zury bez wąt­pie­nia zali­cza się do strasz­li­wych kata­strof.

Hadley jest cał­ko­wi­cie prze­ko­nana, że „żal” to zbyt deli­katne słowo na opi­sa­nie uczuć zwią­za­nych ze zgodą na zosta­nie druhną, ale w prze­ciw­nym razie wykoń­czy­łyby ją nie­zli­czone e-maile Char­lotte i nie­ustanne bła­ga­nia taty, nie mówiąc już o zaska­ku­ją­cym popar­ciu dla tego pomy­słu ze strony mamy.

– Wiem, że obec­nie nie jest twoją ulu­bioną osobą na świe­cie – powie­działa mama – i z pew­no­ścią rów­nież nie moją. Ale czy naprawdę masz ochotę prze­glą­dać pew­nego dnia album ze ślub­nymi zdję­ciami, może już w towa­rzy­stwie wła­snych dzieci, i żało­wać, że w tym nie uczest­ni­czy­łaś?

Prawdę mówiąc, Hadley wcale nie uważa, by miało jej to kie­dy­kol­wiek prze­szka­dzać, ale rozu­mie, o co wszyst­kim cho­dzi, i uszczę­śli­wie­nie ich po pro­stu wyda­wało się łatwiej­sze. Nawet jeśli ozna­czało to koniecz­ność zdzier­że­nia lakieru do wło­sów, nie­wy­god­nych obca­sów oraz sesji zdję­cio­wej po cere­mo­nii. Gdy pozo­stała część gości wesel­nych – zbiór trzy­dzie­sto­kil­ku­let­nich przy­ja­ciół Char­lotte – dowie­działa się o dołą­cze­niu do nich ame­ry­kań­skiej nasto­latki, Hadley natych­miast została powi­tana lawiną wykrzyk­ni­ków w krą­żą­cym wśród zna­jo­mych łań­cuszku e-maili. I choć ni­gdy nie poznała Char­lotte oso­bi­ście, a przez ostat­nie pół­tora roku dokła­dała sta­rań, by tak pozo­stało, znała teraz pre­fe­ren­cje tej kobiety w spra­wie naj­drob­niej­szych szcze­gó­łów wesela – w kwe­stiach tak waż­kich jak wło­że­nie deli­kat­nych san­dał­ków czy może zakry­tych pan­to­fli na obca­sie, włą­cze­nie czy niewłą­cze­nie do bukie­tów gip­sówki oraz, co naj­gor­sze i naj­bar­dziej prze­ra­ża­jące, upodo­ba­nia bie­liź­niane na wie­czór panień­ski. Liczba e-maili, jaką mógł wywo­łać fakt zaślu­bin, była doprawdy osza­ła­mia­jąca. Hadley wie­działa, że nie­które z tych kobiet są współ­pra­cow­nicz­kami Char­lotte z uni­wer­sy­tec­kiej gale­rii sztuki w Oks­for­dzie, ale to cud, że któ­ra­kol­wiek z nich znaj­do­wała czas na pracę zawo­dową. Hadley miała spo­tkać się z nimi w hotelu naza­jutrz rano, teraz jed­nak zano­siło się na to, że będą musiały dopiąć sukienki, pod­kre­ślić oczy i uło­żyć włosy bez jej towa­rzy­stwa.

Okna lot­ni­ska zdą­żyły już cał­ko­wi­cie pociem­nieć i poza świetl­nymi punk­ci­kami obry­so­wu­ją­cymi kon­tury samo­lo­tów w szy­bach odbi­jał się jedy­nie zama­zany obraz pocze­kalni. Hadley widzi też wła­sne odbi­cie, jasne włosy i wiel­kie oczy, wygląda na wymę­czoną i pomiętą, jakby miała już podróż za sobą. Wci­ska się na sie­dze­nie mię­dzy star­szym męż­czy­zną wyma­chu­ją­cym gazetą tak ener­gicz­nie, że odnosi się wra­że­nie, iż papier zaraz wzbije się w powie­trze i odfru­nie, a kobietą w śred­nim wieku w gol­fie ozdo­bio­nym wyha­fto­wa­nym kotem, robiącą na dru­tach coś, co wciąż może przy­brać dowolną formę.

„Jesz­cze trzy godziny”, myśli Hadley, tuląc ple­cak, po czym uświa­da­mia sobie, że nie ma sensu odli­czać minut do cze­goś, czego czło­wiek się boi. Znacz­nie lepiej byłoby powie­dzieć sobie: jesz­cze dwa dni. Jesz­cze dwa dni i znów znaj­dzie się w domu. Jesz­cze dwa dni i będzie mogła uda­wać, że to ni­gdy się nie zda­rzyło. Jesz­cze dwa dni i będzie po week­en­dzie, któ­rego boi się od tak dawna, że wydaje się, jakby upły­nęły całe wieki.

Popra­wia ple­cak na kola­nach, o uła­mek sekundy za późno zda­jąc sobie sprawę, że przez cały czas był nie­za­pięty i teraz kilka rze­czy wysy­puje się na pod­łogę. Hadley pod­nosi naj­pierw błysz­czyk do ust, potem plot­kar­skie cza­so­pi­sma, gdy jed­nak schyla się po ciężką czarną książkę, którą dostała od ojca, chło­pak sie­dzący po dru­giej stro­nie sięga po nią pierw­szy.

Zerka w prze­lo­cie na okładkę, po czym podaje tom Hadley, która dostrzega w jego oczach błysk uzna­nia. Dziew­czyna potrze­buje chwili, by zro­zu­mieć, że chło­pak musiał zali­czyć ją do tych ludzi, któ­rzy czy­tują na lot­ni­sku Dic­kensa, i o mały włos nie pro­stuje tego błędu. Prawdę mówiąc, ma tę książkę od wie­ków i ni­gdy nawet do niej nie zaj­rzała. Zamiast tego uśmie­cha się z wdzięcz­no­ścią i odwraca z pre­me­dy­ta­cją w stronę okien, na wypa­dek gdyby przy­szło mu do głowy zagaić roz­mowę.

Hadley nie ma teraz naj­mniej­szej ochoty na kon­wer­sa­cję, nawet z kimś tak uro­czym jak ten chło­pak. W grun­cie rze­czy wcale nie ma ochoty tutaj być. Dzień, który ją czeka, jest jak coś, co żyje i oddy­cha, co pędzi w jej stronę z zastra­sza­jącą pręd­ko­ścią i wydaje się jedy­nie kwe­stią czasu, kiedy powali ją na zie­mię. Strach, jaki odczuwa na myśl o wej­ściu na pokład samo­lotu – nie wspo­mi­na­jąc o wylą­do­wa­niu w Lon­dy­nie – jest dozna­niem fizycz­nym. Spra­wia, że dziew­czyna wierci się na krze­śle, podry­guje nogą i trzęsą jej się ręce.

Męż­czy­zna obok gło­śno wyciera nos, po czym trza­ska gazetą i powraca do lek­tury, a Hadley ma nadzieję, że nie będzie sie­działa obok niego w samo­lo­cie. Sie­dem godzin to szmat czasu, zbyt długi, by pozo­sta­wiać go przy­pad­kowi. Prze­cież nie ocze­kuje się od nikogo, że wybie­rze się w podróż samo­cho­dem z nie­zna­jo­mym, a tym­cza­sem ile razy ona sama leciała do Chi­cago albo Denver czy na Flo­rydę obok kom­plet­nie obcej osoby, łokieć przy łok­ciu, bok przy boku, prze­mie­rza­jąc w jej towa­rzy­stwie cały kraj? Tak to już jest z lata­niem: można roz­ma­wiać z kimś kilka godzin i ni­gdy nie poznać imie­nia roz­mówcy, zwie­rzyć się z naj­głęb­szych tajem­nic i nie zoba­czyć tej osoby już ni­gdy w życiu.

Kiedy męż­czy­zna wyciąga szyję, by prze­czy­tać jakiś arty­kuł, jego ramię ociera się o rękę Hadley, a wtedy ona zrywa się gwał­tow­nie z miej­sca i zarzuca ple­cak na jedno ramię. Wokół niej wciąż kłę­bią się ludzie. Dziew­czyna spo­gląda tęsk­nie w stronę okna, marząc o zna­le­zie­niu się na zewnątrz. Nie jest pewna, czy wysie­dzi tu kolejne trzy godziny, lecz myśl o wle­cze­niu walizki przez tłum cał­kiem ją znie­chęca. Powoli przy­suwa bagaż bli­żej pustego miej­sca, by wyglą­dało na zajęte, a następ­nie zwraca się do kobiety w gol­fie z wyha­fto­wa­nym kotem.

– Czy zechcia­łaby pani popil­no­wać przez minutkę mojej torby? – pyta, a kobieta zastyga z dru­tami w rękach i marsz­czy czoło.

– Nie wolno tego robić – mówi zna­cząco.

– Na chwilkę – wyja­śnia Hadley, ale kobieta tylko lekko kręci głową, jakby za żadne skarby nie potra­fiła znieść wplą­ta­nia w sce­na­riusz, jaki mógłby się z tego roz­wi­nąć.

– Ja popil­nuję – dekla­ruje chło­pak z prze­ciwka i Hadley patrzy na niego – patrzy na serio – po raz pierw­szy. Ma odro­binę za dłu­gie ciemne włosy, okruszki na koszuli, ale jest w nim zara­zem coś intry­gu­ją­cego. Może akcent, z pew­no­ścią bry­tyj­ski, albo drże­nie warg, gdy pró­buje powstrzy­mać uśmiech. Nie­ocze­ki­wa­nie zamiera jej serce, kiedy chło­pak na nią spo­gląda, a jego wzrok prze­ska­kuje z Hadley na kobietę, któ­rej usta zaci­snęły się w wąską linię dez­apro­baty.

– To wbrew prze­pi­som – bur­czy kobieta pod nosem, prze­no­sząc spoj­rze­nie na dwóch zwa­li­stych straż­ni­ków sto­ją­cych przed barem prze­ką­sko­wym.

Hadley zerka ponow­nie na chło­paka, który uśmie­cha się do niej współ­czu­jąco.

– Mniej­sza o to – mówi dziew­czyna. – Wezmę ją ze sobą. W każ­dym razie dzię­kuję.

Zaczyna zbie­rać rze­czy, wci­ska książkę pod pachę i prze­rzuca ple­cak na dru­gie ramię. Kobieta tylko nie­znacz­nie odsuwa nogi, gdy Hadley manew­ruje obok walizką. Na końcu pocze­kalni sza­ro­bura wykła­dzina na pod­ło­dze ustę­puje miej­sca lino­leum, walizka traci rów­no­wagę na gumo­wej listwie oddzie­la­ją­cej te dwie powierzch­nie. Kole­bie się na jed­nym kółku, potem na dru­gim, a gdy Hadley usi­łuje ją usta­bi­li­zo­wać, spod pachy wysuwa się jej książka. Pochyla się, by znów ją pod­nieść, a wtedy na pod­ło­dze ląduje jesz­cze bluza.

„To chyba jakieś żarty”, myśli Hadley, zdmu­chu­jąc z twa­rzy kosmyk wło­sów. Ale zanim udaje się jej pozbie­rać wszyst­kie rze­czy i znów wyciąga rękę po walizkę, bagaż dziw­nym tra­fem znika. Odwraca się bły­ska­wicz­nie i zdu­miona widzi sto­ją­cego obok chło­paka z torbą prze­wie­szoną przez ramię. Jej wzrok wędruje ku rączce walizki, którą on ści­ska w dłoni.

– Co robisz? – pyta Hadley, mru­ga­jąc powie­kami.

– Wyglą­da­łaś tak, jak­byś potrze­bo­wała pomocy.

Hadley gapi się na niego w mil­cze­niu.

– A w ten spo­sób wszystko jest abso­lut­nie zgodne z pra­wem – dodaje, szcze­rząc w uśmie­chu zęby.

Dziew­czyna unosi brwi, on lekko się pro­stuje i spra­wia wra­że­nie nieco mniej pew­nego sie­bie. Przez głowę Hadley prze­myka myśl, że może chło­pak zamie­rza zwę­dzić jej walizkę, ale jeśli tak, nie jest to dobrze zapla­no­wany napad: w środku znaj­dują się tylko buty i sukienka. W dodatku byłaby naprawdę szczę­śliwa, gdyby je ukra­dziono.

Stoi tak przez dłuż­szą chwilę, zasta­na­wia­jąc się, jak tu zdo­być baga­żo­wego. Wokół prze­wa­lają się tłumy, ple­cak ciąży na ramio­nach, a w oczach chło­paka dostrzega chyba samot­ność, jak gdyby ostat­nią rze­czą, któ­rej by sobie w tej chwili życzył, było odpra­wie­nie go z kwit­kiem. To zaś Hadley potrafi zro­zu­mieć, więc po chwili kiwa głową na znak zgody, chło­pak sta­wia walizkę na kół­kach i ruszają kory­ta­rzem.ROZDZIAŁ 2

ROZ­DZIAŁ 2

19:12 czasu wschod­nio­ame­ry­kań­skiego

00:12 czasu Gre­en­wich

Przez gło­śnik ogła­szają, że w samo­lo­cie bra­kuje pasa­żera, a Hadley nie może opę­dzić się od pomy­słu, który cicha­czem zaczął kieł­ko­wać w jej gło­wie: a gdyby tak ona czmych­nęła stąd tuż przed swoim lotem? Jed­nak idący przed nią chło­pak jakby czy­tał w jej myślach – ogląda się, by spraw­dzić, czy ona na­dal tam jest. Hadley uzmy­sła­wia sobie, że aku­rat dziś cie­szy się z towa­rzy­stwa, choć jest ono zupeł­nie nie­spo­dzie­wane.

Mijają rząd okien z wido­kiem na asfal­tową płytę, na któ­rej samo­loty stoją w sze­regu niczym ruchome plat­formy na para­dzie, i Hadley czuje, jak serce zaczyna bić jej szyb­ciej na myśl o rychłej koniecz­no­ści wej­ścia na pokład jed­nego z nich. Spo­śród wszyst­kich cia­snych miejsc na świe­cie, nie­skoń­czo­nych zaka­mar­ków i kątów, żadne nie przy­pra­wia jej o więk­sze drże­nie niż wnę­trze samo­lotu.

Po raz pierw­szy zda­rzyło się to w zeszłym roku: ten otę­pia­jący nie­po­kój, ta obez­wład­nia­jąca panika, kiedy żołą­dek pod­jeż­dża do gar­dła, a serce tłu­cze się jak osza­lałe. To było w Aspen, za oknem gęsto sypał śnieg, a w sąsied­nim pokoju tato roz­ma­wiał przez tele­fon. W hote­lo­wej łazience ogar­nęło ją nagle wra­że­nie, że ściany znaj­dują się zbyt bli­sko i cały czas się do sie­bie przy­bli­żają, pomału suną w jej stronę z nie­wzru­szoną sta­now­czo­ścią lodowca. Stała tam, pró­bu­jąc oddy­chać mia­rowo, serce wybi­jało w uszach rytm tak gło­śno, że nie­mal zagłu­szało przy­tłu­miony głos taty za ścianą.

– Tak – mówił – i do wie­czora ma spaść kolej­nych pięt­na­ście cen­ty­me­trów, więc jutro warunki powinny być ide­alne.

Byli w Aspen całe dwa dni, sta­ra­jąc się ze wszyst­kich sił uda­wać, że te ferie wio­senne nie róż­nią się od poprzed­nich. Co rano wsta­wali wcze­śnie, by wje­chać na górę, zanim na sto­kach zrobi się zbyt tłoczno, potem, wró­ciw­szy do domku, sia­dali w mil­cze­niu z kub­kami gorą­cej cze­ko­lady, a wie­czo­rami grali w gry plan­szowe przed komin­kiem. Prawda była jed­nak taka, że tak długo nie poru­szali tematu nie­obec­no­ści mamy, iż stał się jedyną rze­czą, o któ­rej każde z nich potra­fiło myśleć.

Poza tym Hadley nie była głu­pia. Czło­wiek nie pakuje się ot tak, nie wyjeż­dża na semestr do Oks­fordu i nie naucza całymi dniami poezji, a potem ni z tego, ni z owego nie stwier­dza, że chce roz­wodu bez żad­nej istot­nej przy­czyny. I choć mama nie pisnęła o tym ani słowa – prawdę mówiąc, nie­mal cał­ko­wi­cie prze­stała mówić o tacie – Hadley wie­działa, że powo­dem musi być inna kobieta.

Pla­no­wała zapy­tać go o to wprost na wyjeź­dzie nar­ciar­skim, wysiąść z samo­lotu, wymie­rzyć w niego oskar­ży­ciel­ski palec i zażą­dać wyja­śnień, dla­czego nie wraca do domu. Kiedy jed­nak udała się do sta­no­wi­ska odbioru bagażu i zastała go cze­ka­ją­cego, wyglą­dał zupeł­nie ina­czej, miał ryżawą brodę, która nie paso­wała do ciem­nych wło­sów, i uśmiech tak sze­roki, że widać było korony na zębach. Minęło zale­d­wie sześć mie­sięcy, lecz w tym cza­sie stał się pra­wie zupeł­nie obcy i dopiero kiedy pochy­lił się, by ją uści­skać, pach­nący papie­ro­sami i wodą koloń­ską, szep­cząc jej do ucha chro­pa­wym gło­sem, jak bar­dzo się za nią stę­sk­nił, na powrót był sobą. I z jakie­goś powodu wyda­wało się to jesz­cze gor­sze. W końcu to nie zmiany łamią czło­wie­kowi serce, tylko to, co dobrze znane.

Jed­nak stchó­rzyła i spę­dziła dwa dni na obser­wa­cji i wycze­ki­wa­niu, usi­łu­jąc czy­tać z jego twa­rzy jak z mapy, szu­ka­jąc wska­zó­wek wyja­śnia­ją­cych, dla­czego ich rodzina tak znie­nacka się roz­pa­dła. Kiedy zeszłej jesieni wyjeż­dżał do Anglii, wszyst­kich ogar­nęła eks­cy­ta­cja. Wcze­śniej był pro­fe­so­rem nie­wiel­kiej prze­cięt­nej uczelni w Con­nec­ti­cut, zatem pro­po­zy­cja pracy w Oks­for­dzie – szczy­cą­cym się jed­nym z naj­lep­szych wydzia­łów lite­ra­tury na świe­cie – była nie do odrzu­ce­nia. Ale Hadley miała wła­śnie zaczy­nać ostat­nią klasę, mama nie mogła porzu­cić skle­piku z tape­tami na bite cztery mie­siące, posta­no­wiono więc, że one zostaną w domu do Bożego Naro­dze­nia, a na święta przy­jadą do Anglii na kil­ku­ty­go­dniowe zwie­dza­nie, po czym wszy­scy razem wrócą do Sta­nów.

Do tego oczy­wi­ście ni­gdy nie doszło.

Mama oznaj­miła zwy­czaj­nie, że nastą­piła zmiana pla­nów i spę­dzą święta w domu dziad­ków w Maine. Hadley na wpół wie­rzyła, że kiedy dotrą na miej­sce, tato zrobi jej nie­spo­dziankę i jed­nak się zjawi, ale w Wigi­lię Bożego Naro­dze­nia zastała tam tylko bab­cię i dziadka oraz furę pre­zen­tów tak wielką, że utwier­dziła ją w prze­ko­na­niu, iż wszy­scy sta­rali się zre­kom­pen­so­wać w ten spo­sób brak cze­goś innego.

Przez wiele dni poprze­dza­ją­cych święta pod­słu­chi­wała pełne napię­cia roz­mowy tele­fo­niczne rodzi­ców i przez prze­wody wen­ty­la­cyjne ich sta­rego domu sły­szała płacz mamy, lecz dopiero kiedy wra­cały samo­cho­dem z Maine, mama oświad­czyła wresz­cie, że roz­stają się z tatą i że on zostaje w Oks­for­dzie na kolejny semestr.

– Na początku będzie to tylko sepa­ra­cja – powie­działa, prze­no­sząc wzrok z drogi na miej­sce, gdzie sie­działa otę­piała Hadley, przy­swa­ja­jąc nowiny jedna po dru­giej – naj­pierw „Mama i tato się roz­wo­dzą”, a potem „Tato nie wraca do domu”.

– Dzieli was ocean – powie­działa cicho. – Czy można odse­pa­ro­wać się jesz­cze bar­dziej?

– Prawna – odparła mama z wes­tchnie­niem. – Zamie­rzamy prze­pro­wa­dzić sepa­ra­cję prawną.

– Nie powin­ni­ście się naj­pierw spo­tkać, zanim zde­cy­du­je­cie się na coś takiego?

– Och, kocha­nie – rze­kła mama, odry­wa­jąc rękę od kie­row­nicy i deli­kat­nie kle­piąc ją w kolano. – Myślę, że to już posta­no­wione.

Tak więc led­wie dwa mie­siące póź­niej Hadley stała w hote­lo­wej łazience w Aspen ze szczo­teczką do zębów w ręku, a głos taty niósł się z sąsied­niego pokoju. Chwilę wcze­śniej była pewna, że to mama dzwoni kon­tro­l­nie, i ta myśl dodała jej otu­chy. Potem jed­nak usły­szała, jak tato wyma­wia inne imię – Char­lotte – po czym znów zniża głos.

– Nie, w porządku – powie­dział. – Jest teraz w klo­pie.

Hadley nagle zmro­ziło, zasta­na­wiała się, kiedy to jej tato zamie­nił się w męż­czy­znę, który nazywa łazienkę klo­pem, szep­cze przez tele­fon do kobiet z zagra­nicy, zabiera córkę na narty, jakby miało to coś ozna­czać, było jakąś obiet­nicą, a potem wraca do swego nowego życia, jak gdyby ni­gdy nic.

Przy­su­nęła się o krok do drzwi, pod­łoga zię­biła ją w bose stopy.

– Wiem – mówił teraz łagod­nym gło­sem. – Ja też za tobą tęsk­nię, kocha­nie.

„Oczy­wi­ście”, pomy­ślała Hadley, zamy­ka­jąc oczy. „Oczy­wi­ście”.

To, że miała rację, nie poma­gało. Czy ten fakt kie­dy­kol­wiek zmie­nił coś na lep­sze? Czuła, jak kieł­kuje w niej maleń­kie zia­renko urazy. Było jak pestka wiśni, małe, twarde i paskudne, zawie­rało gorycz, która, była tego pewna, ni­gdy nie znik­nie.

Cof­nęła się, czu­jąc, że gar­dło się ści­ska, a pierś faluje. Obser­wo­wała w lustrze, jak rumie­niec oblewa jej policzki, wzrok zamglił się od duchoty panu­ją­cej w cia­snym pomiesz­cze­niu. Zaci­snęła palce na kra­wę­dzi umy­walki, patrząc, jak bie­leją jej kostki, i zmu­sza­jąc się do odcze­ka­nia, aż ojciec skoń­czy roz­mowę.

– Co się stało? – zapy­tał, gdy wyło­niła się wresz­cie z łazienki, minęła go bez słowa, a następ­nie runęła na łóżko. – Dobrze się czu­jesz?

– Dobrze – rzu­ciła szorstko.

Jed­nak następ­nego dnia sytu­acja się powtó­rzyła.

Gdy rano zjeż­dżali windą do hote­lo­wego holu, zgrzani już pod war­stwami stro­jów nar­ciar­skich, kabiną mocno szarp­nęło, a po chwili gwał­tow­nie sta­nęła. Byli w niej tylko we dwoje, wymie­nili skon­ster­no­wane spoj­rze­nia, po czym tato wzru­szył ramio­nami i wci­snął przy­cisk alar­mowy.

– Cho­lerny głupi dźwig.

Hadley popa­trzyła na niego z roz­draż­nie­niem.

– Nie cho­dzi ci przy­pad­kiem o cho­lerną głu­pią windę?

– Co?

– Nic – mruk­nęła i zaczęła dźgać na chy­bił tra­fił w guziki, zapa­la­jąc jeden po dru­gim, czuła w środku wzbie­ra­jącą panikę.

– Nie sądzę, by to coś pomo­gło… – zaczął tato, gdy wtem naj­wy­raź­niej zauwa­żył, że coś jest nie w porządku. – Dobrze się czu­jesz?

Hadley szarp­nęła koł­nierz kurtki nar­ciar­skiej i roz­pięła zamek.

– Nie – odparła przy wtó­rze sza­lo­nego łomo­ta­nia serca. – Tak. Nie wiem. Chcę stąd wyjść.

– Wkrótce tu będą – rzekł tato. – Nic nie wskó­ramy, póki…

– Nie, tato, teraz – powie­działa, wpa­da­jąc w lekki popłoch. Po raz pierw­szy od przy­jazdu do Aspen nazwała go tatą. Aż do tego momentu sta­ran­nie uni­kała zwra­ca­nia się do niego w jaki­kol­wiek oso­bowy spo­sób.

Omiótł wzro­kiem cia­sną windę.

– Masz napad paniki? – zapy­tał, sam spra­wia­jąc wra­że­nie lekko spa­ni­ko­wa­nego. – Zda­rzyło się to już kie­dyś? Czy twoja mama…

Hadley pokrę­ciła głową. Nie wie­działa, co się dzieje. Jedyne, czego była pewna, to to, że musi się stam­tąd natych­miast wydo­stać.

– Hej – rzekł tato, chwy­ta­jąc ją za ramiona i zmu­sza­jąc do kon­taktu wzro­ko­wego. – Będą tu za chwilę, okej? Popatrz na mnie. Nie myśl o tym, gdzie się znaj­du­jemy.

– Okej – wymam­ro­tała, zaci­ska­jąc zęby.

– Dobrze. Pomyśl o jakimś innym miej­scu. O otwar­tej prze­strzeni.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: