Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Sezon na cuda - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
2 stycznia 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
27,99

Sezon na cuda - ebook

Gdzieś u podnóża Sudetów, w Malowniczem, jest pensjonat Uroczysko. Jego nowa właścicielka Majka na dobre zadomowiła się w miasteczku. To miejsce ma dla niej magiczny, niepowtarzalny klimat, tu można rozwinąć skrzydła i na dobre zapomnieć o przeszłości.

Majka szybko dostrzega jednak, że jej sąsiedzi i przyjaciele mają problemy, o których czasem boją się mówić. Czuje, że powinna wziąć sprawy w swoje ręce i ruszyć z pomocą. Lecz aby pomagać, potrzeba czasem nie lada sprytu i umiejętności. Majka nie spodziewa się nawet, jakie przeszkody przyjdzie jej pokonać.

Może wesprze ją pewien anioł, który ponoć czuwa nad Malowniczem, a może znajdą się też ziemscy ochotnicy?

Czy w Uroczysku naprawdę mogą zdarzyć się cuda?

Sięgnijcie po tę niezwykłą, mądrą i przezabawną opowieść, a ona z pewnością rozgrzeje Wasze serca nawet w bardzo mroźny dzień.

Magdalena Kordel jest autorką bestsellerowych serii „Uroczysko” i „Malownicze”, które sprzedały się już w ponad 100 000 egzemplarzy. Pisać zaczęła, by poradzić sobie z trudną przeszłością, ale szybko okazało się, że jej książki stały się balsamem dla duszy tysięcy czytelników.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-240-4588-4
Rozmiar pliku: 1,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PARĘ SŁÓW O _UROCZYSKU_,
MAJCE I _SEZONIE NA CUDA_

Moi Kochani,

oddaję w Wasze ręce _Sezon na cuda_, drugą po _Uroczysku_ opowieść o Majce.

_Uroczysko_ było dla mnie taką książką-zaklęciem. Praca nad nią była odtrutką. Od kłopotów, których wtedy mieliśmy mnóstwo, i od rzeczywistości, która nas nieubłaganie dopadła, i od tego, że rosół zamarzał w przedpokoju… Ci, którzy czytali pierwszą książkę o Majce, na pewno pamiętają ten fragment, ale nie wiedzą, że to akurat rosołowo-mroźny wątek autobiograficzny. Pisałam _Uroczysko_ wyłącznie dla siebie. By ugruntować… Stop. Właściwie nie ugruntować, tylko zmusić się do wiary w to, że na pewno za tym ostrym zakrętem, który właśnie nam się przydarzył, czeka na mnie kawałek pięknej równej drogi. A zakręt należał do tych mało fajnych. Ten, kto napisał, że pieniądze szczęścia nie dają, z całą pewnością nigdy nie przeżył ich całkowitego braku. Szczęścia może i nie dają, ale poczucie stabilizacji na pewno. Poza tym, gdy człowiek w pewnym momencie musi zmierzyć się z kompletnym brakiem kasy i kombinować, za co kupić bochenek chleba (to nie przenośnia, naprawdę to był moment, kiedy chleb dzieliliśmy na kromki i był hmm... jak to określić… z przydziału, żeby wystarczyło na jak najdłużej), to taki człowiek ma dwa, a właściwie trzy wyjścia:

1. Popaść w totalne rozmemłanie, zapłakać się na śmierć i zgorzknieć albo…
2. Uratować się poczuciem humoru, zaciśniętymi zębami i powtarzanym niczym mantra: jutro, najdalej pojutrze będzie lepiej.
3. Napisać książkę.

Zastosowałam punkty drugi i trzeci, choć nie ukrywam, że punkt pierwszy też czasami dochodził swych praw. Pisząc _Uroczysko_, usiłowałam zaczarować rzeczywistość. Majka ma tę samą co ja wtedy wiarę w lepsze jutro, a może nawet dziś, tylko że jeszcze nie teraz, ale może wieczorem?

I tak _Uroczysko_ trafiło na półki księgarń. I wtedy stało się coś, o czym zupełnie nie pomyślałam: książka pisana wyłącznie dla mnie, mająca mi pomóc uwierzyć w dobrą przyszłość, w moc zaklęcia: „I żyli długo i szczęśliwie”, nieoczekiwanie stała się tym samym dla wielu Czytelników. Posypały się maile, telefony. Majka wprawiała w dobry humor, dawała poczucie ciepła, odganiała samotność. Cóż, takie miała zadanie od samego początku. I mam nadzieję, że mu sprosta również w _Sezonie na cuda_.

_Sezon…_ jest dla mnie ważny z jeszcze jednego powodu. Właśnie w tej powieści po raz pierwszy pojawiła się Leontyna. Wtedy jeszcze w ogóle nic o niej nie wiedziałam. Nie miałam wobec niej szerszych planów. Za to ona miała plany co do mnie. Jakie? Ten, kto jeszcze nie wie, może po lekturze _Sezonu…_ zechce sięgnąć po inne moje książki. W każdej z nich spotka właśnie Leontynę, starszą, trochę magiczną panią, o której życiu napisałam w _Tajemnicy bzów_. Ale to zupełnie inna opowieść. Teraz zapraszam Was do pensjonatu Majki. Ogrzejcie się w cieple domowego ogniska, pospacerujcie po zaśnieżonych szczytach i zajrzyjcie do Malowniczego. Czekamy tam na Was z niecierpliwością: ja i Majka. Uroczysko już gościnnie uchyliło drzwi

Pozdrawiam Was bardzo serdecznie

_Magdalena Kordel_Nie ma niczego smutniejszego niż grudzień, który wygląda jak listopad. Może dlatego, że sam listopad wystarcza, by człowieka przygnębić na amen. Dawniej grudnie bywały bardziej przyzwoite. Zaczynały się przymrozkami, szronem i niewielkimi opadami śniegu, który przykrywał przemielone z błotem liście i otulał świat wyciszającą warstwą. Leontyna przepadała za pierwszym śniegiem i ciszą, którą ze sobą przynosił. Dawniej, bo w ostatnich latach świat zwariował, a wraz z nim i pogoda straciła na przyzwoitości. Nie można było polegać na miesiącach ani na porach roku. Wszystko się mieszało i Leontynę, lubiącą porządek, wyprowadzało to z równowagi. Dzięki Bogu, że miała pracę, która nie była uzależniona od zwariowanej huśtawki pogodowej. Tak, tak, za nic nie zamieniłaby sklepu z antykami, starociami i rękodziełem na sad czy na pensjonat, chociaż kiedyś marzyło jej się i jedno, i drugie. Lecz w marzeniach sad wzbogacał się co roku o nowe odmiany czereśni i jabłek i przynosił wspaniałe plony, natomiast w rzeczywistości coraz trudniej było nie tylko uzyskać przyzwoitą cenę za owoce, ale też doprowadzić do zbiorów. Podobno zmieniał się klimat – przynajmniej tak twierdził jakiś mądrala w telewizji, który zdawał się zupełnie tym nie przejmować. Ba, wyglądał na wręcz zadowolonego. Widać nie musiał utrzymywać się z tego, co udałoby mu się mimo ocieplenia klimatu zebrać z własnej uprawy. Co do pensjonatu, to właśnie spotkała właścicielkę jednego, świeżo założonego, która stwierdziła, że jak tak dalej pójdzie, kapryśna grudniowa pogoda ją wykończy.

– Co też, pani Maju, pani opowiada, wprawdzie taka zgnilizna nie jest zdrowa, ale w końcu jest pani młodą, silną kobietą, byle deszcz i chlapa pani nie złamie! – powiedziała, otulając się szczelniej szalikiem. – Chyba że nadal będzie pani biegać bez nakrycia głowy, wtedy to i młodość nie pomoże. Właśnie, może pani mi przy okazji powie, o co chodzi z tymi czapkami i szalikami? Dlaczego młodzi ludzie bronią się przed nimi jak przed zarazą? Wprawdzie ja też podobno byłam kiedyś młoda i niby powinnam pamiętać takie szczegóły, ale to było tak dawno temu, że zastanawiam się, czy sobie tej młodości zwyczajnie nie wymyśliłam. – Ledwo widoczny figlarny uśmiech przemknął po jej twarzy.

– Niestety, w tym pani nie pomogę – odparła ze śmiechem właścicielka pensjonatu. – Trzeba by było zapytać moją córkę Marysię. Ona jest w tej właściwej fazie młodości.

– Właściwej fazie młodości? – Pani Leontyna zdziwiona uniosła siwe brwi. – A jest jakaś niewłaściwa?

– No, jest jeszcze ta faza, którą Magda Umer nazwała młodością stabilną. I my, pani Leontyno, się do niej właśnie zaliczamy. – Majka prychnęła śmiechem.

– Straszna z pani trzpiotka! Niby pani i ja razem? Przecież pani ledwo od ziemi odrosła! Ale o czym to mówiłyśmy? A, o czapkach! Niech się pani cieplej ubiera, pani Maju, wtedy nie trzeba się martwić pogodą!

– To nie takie proste. Gdyby tylko chodziło o strój – westchnęła właścicielka pensjonatu i z zatroskaniem pokręciła głową. – Myślałam, że w grudniu w Uroczysku będę miała komplet gości. Na święta i na narty. A tu nic a nic. Przeglądałam prognozę długoterminową w internecie i nie zanosi się ani na śnieżną, ani na mroźną zimę. To jakaś złośliwość losu, przez którą pójdę z torbami!

– Może nie będzie aż tak źle – wyraziła nieśmiałe przypuszczenie pani Leontyna. – A prognozie pogody nie ma co ufać! Tak samo jak horoskopom, moim zdaniem to czysta loteria. Co tam komu przyjdzie do głowy, to napisze. Miałam kiedyś znajomą, która redagowała rubrykę z horoskopami. Często wpadała do mnie tuż przed zamknięciem numeru i pytała: „Masz jakiegoś znajomego Raka? Bo ja nie i zupełnie nie wiem, czy w tym miesiącu ma się mu poszczęścić, czy wręcz przeciwnie”. I w zależności od naszej sympatii lub antypatii dostawał zapowiedź sukcesów albo widmo upadków i nieszczęść. Sama pani widzi, że nie ma sensu zawracać sobie głowy wróżbami i prognozami. Będzie dobrze, na pewno!

– Oby miała pani rację. A teraz lecę, bo zaraz zaczynam zajęcia w szkole. Chwała i za to, bo z samego pensjonatu bym nie wyżyła. – Maja pomachała Leontynie na pożegnanie, po czym zniknęła za zakrętem krętej, pnącej się pod górę uliczki.

A za chwilę dopędziła staruszkę z powrotem.

– Pani Leontyno, jeżeli chodzi o czapki, szaliki i młodość, to chyba jest taki zimowy konflikt pokoleń, który był, jest i będzie – wysapała, odgarniając z twarzy kosmyki włosów.

– Ha, ma pani niewątpliwie rację, sezonowy konflikt pokoleń, bardzo trafna diagnoza. – Pani Leontyna pokiwała głową. – Niech pani po pracy wpadnie do mnie do sklepu. Mam tam taki jeden mały konflikcik, który będzie pasował jak ulał.

– Przyjdę na pewno – obiecała sympatyczna właścicielka pensjonatu i już jej nie było.

Ot i młodość… – zadumała się pani Leontyna. I pomyśleć, w jej wieku byłam przekonana, że właśnie się starzeję. Ciekawe, skąd człowiekowi przychodzą do głowy takie głupie myśli. Westchnęła, poprawiając zsuwającą się brązową rękawiczkę. Rozmowa z Majką utwierdziła ją w przekonaniu, że powinna uważać się za szczęściarę, bo jej sklep nie był uzależniony od warunków pogodowych. Sprzedawać wiekowe przedmioty mogła bez względu na to, czy klimat właśnie postanowił się oziębić, czy ocieplić. Mogła mieć pretensje tylko o reumatyzm, który przy takiej zgniłej pogodzie jej dokuczał, ale ostatecznie to, w porównaniu z zagrożeniem pójścia z torbami, było zaledwie niewartą wspominania niedogodnością. Tak czy inaczej, po południu zamierzała udać się na cmentarz i powiedzieć ojcu, że doprawdy wiedział, co czyni, gdy zamiast uprawiania sadu czy prowadzenia pensjonatu otworzył całkowicie klimatoodporny mały sklepik z antykami.Po powrocie z cmentarza poczuła, że coś jej doskwiera. Zirytowana wyjrzała przez okno i zabębniła palcami o parapet.

– To wszystko przez ten grudzień – powiedziała do rudego kocura, który rozsiadł się przed nią na parapecie. – Mówię ci, Barnabo, odkąd zostaliśmy sami, grudzień mnie przygnębia! Ja wiem, ty masz to w nosie, jesteś zdrowym kocim egoistą i zupełnie się nie przejmujesz faktem, że spędzisz kolejne święta tylko i wyłącznie ze mną. Najważniejsze, że będzie ci towarzyszyła pełna miska. Tak, tak, Barnabo, nie masz co udawać i robić obrażonej miny. Ja i tak wiem, że dopiero brak jedzenia mógłby nieco zepsuć ci humor.

Westchnęła i zapatrzyła się w zapadający zmrok. Kto by pomyślał, że nadejdzie czas, że jej jedynym towarzystwem będzie rudy kocur. Oczywiście miała świadomość, że bycie samotną starszą panią ma sporo plusów. Chociażby to, że mogła sobie pozwolić na przyzwyczajenia i dziwactwa. Mogła być po prostu sobą, co, jak zauważyła, jest luksusem dostępnym nielicznym. Ale to było takie oczywiste, dopóki żyła jej siostra. Pewnego wiosennego poranka po długiej chorobie powiedziała po prostu, że na nią już czas, i na drugi dzień umarła, zostawiając Leontynę w zupełnej samotności i w smutku. Starsza pani długo nie mogła wybaczyć jej tego spokojnego: „Czas na mnie”. Była przekonana, że gdyby tylko Anna nie wypowiedziała tego głośno, żyłaby do dziś. A tak nie miała już z kim usiąść do śniadania i nikt nie irytował jej wiecznie dobrym humorem.

– Skoro zdecydowałaś się zabrać pierwsza, powinnaś założyć rodzinę – mruknęła Leontyna w kierunku stojącej na kredensie fotografii siostry. – Przynajmniej zostałyby mi jakieś siostrzenice i siostrzeńcy, a tak jestem w kropce. Samotne święta mnie wykończą!

Przypomniała sobie właścicielkę Uroczyska, która użyła tego samego sformułowania, tyle że co do pogody. I w głowie zaświtał jej pewien pomysł. Im dłużej o nim myślała, tym bardziej jej się podobał.Następnego dnia czekała na Majkę przed szkołą. Porządnie zmarzła, bo nie wiedziała, o której właścicielka pensjonatu i nauczycielka w jednym zaczyna pracę, i postanowiła być na miejscu przed ósmą, a Majka pojawiła się dopiero po dziewiątej.

– Nareszcie pani jest! – ucieszyła się Leontyna na jej widok. Już miała zgrabiałe ręce i stopy. – Bałam się, że w ogóle pani dziś nie przyjdzie.

– Pani Leontyna? A co pani tu robi? Miałam dzisiaj zajrzeć do pani sklepu. Wczoraj przedłużyły mi się zajęcia i nie zdążyłam. Stało się coś?

– Nie, nic takiego. Po prostu wpadłam na pewien pomysł i muszę o tym z panią porozmawiać.

– Teraz? O, za chwilę zaczynają się lekcje, a ja jak zwykle jestem na ostatni moment. Nie wiem, jak to robię, ale z niczym nie mogę zdążyć. Spóźniam się, zasypiam, po prostu koszmar. Miewa tak pani?

– Owszem – skłamała gładko Leontyna, która zawsze wszędzie docierała przed czasem. – Nie będę pani teraz zawracała głowy, tym bardziej że nie jest to sprawa na pięć minut. Proszę przyjść do mnie do sklepu. O której pani kończy pracę?

– O piętnastej, ale niech chociaż krótko pani powie, o co chodzi, bo zjada mnie ciekawość. – Majka ze zniecierpliwieniem zatupała w miejscu.

– O pogodę, święta i pójście z torbami – wyjaśniła Leontyna, uśmiechając się zagadkowo.

Ruszyła do pracy. Dziś miała w planach nową aranżację wystawy. Będzie zimowa, ale przywodząca na myśl ciepło, jak ogień tlący się w kominku w mroźne wieczory. I trochę świąteczna, ale nie za bardzo. Tak żeby samotni, patrząc na nią, nie smutnieli. Taka w sam raz, akurat. Ale zanim się do tego zabiorę, muszę jeszcze raz spróbować dodzwonić się do Ewy, postanowiła Leontyna, chowając twarz w szeroki brązowy szalik. Swoją drogą nie wiedziała, co ją opętało. Ta lawina pomysłów i postanowień, które wczoraj poczyniła, wprawiała ją w przerażenie, ale czuła, że teraz już nie może się wycofać.

Przynajmniej nie jestem bierna, myślała, pociągając nosem. I chyba złapałam katar. To dziwne, ale wcale się tym nie martwię. Wprost przeciwnie, czuję się jakby ciut młodsza. Zdziwiona pokręciła głową i z brązowej torby wyjęła duży mosiężny klucz, bo właśnie dotarła do swojego sklepu. Od razu po wejściu zadzwoniła do Ewy, ale podobnie jak wczoraj telefon pozostał głuchy. Cóż, może Ewa zmieniła numer. Nie byłoby w tym nic dziwnego, w końcu minęło tyle lat… Leontyna zdjęła płaszcz i przewiesiła go przez oparcie starego fotela uszaka. W takim razie będzie trzeba przejść do planu B, pomyślała. Ale do tego potrzebna jej była Majka, o ile oczywiście zgodzi się pomóc. A o tym mogła się przekonać dopiero po piętnastej, więc rozsądnie zajęła się aranżacją ciepłej zimowej wystawy z minimalnymi akcentami świątecznymi.

Gdy skończyła, do głowy przyszedł jej jeszcze jeden pomysł. Przykleiła do szyby kartkę, która natychmiast wzbudziła duże zainteresowanie przechodniów. Widniał na niej napis: „Duży wybór zimowych konfliktów pokoleń, w dobrej cenie. Zapraszamy!”. Nareszcie znalazła powód, by wystawić pracowicie dziergane przez cały rok komplety czapek i szalików. Jakoś do tej pory nie miała serca się z nimi rozstać, a poza tym obawiała się, że w sklepiku z meblami, serwetkami i starą porcelaną nie wzbudzą zainteresowania. Ku swojemu zdziwieniu do przyjścia Majki sprzedała siedem kompletów szalików i czapek, a ósmy postanowiła sprezentować właścicielce Uroczyska. Po pierwsze, należał jej się za poddanie tak dobrego pomysłu, po drugie, istniała szansa, że Leontyna przestanie ją widywać z przeraźliwie gołą szyją, na której widok zawsze dostawała dreszczy i czuła ku swojemu zdziwieniu, że chętnie wdałaby się czynnie w każdy konflikt, niekoniecznie pokoleniowy, byleby tylko oszczędzono jej takich widoków. I miała szczerą nadzieję, że podstępnym prezentem rozwiąże ten problem raz na zawsze.

* * *

Gdy po zajęciach dotarłam do sklepu pani Leontyny, na dworze było już zupełnie ciemno i zerwał się silny wiatr pachnący przymrozkiem. Jego lodowate podmuchy bez trudu wnikały pod płaszcz i smagały mnie po twarzy. W pewnym momencie, gdy po raz kolejny zimny wiatr posmyrał mnie po plecach, zaczęłam się poważnie zastanawiać, czy przypadkiem nie transformuję się w sopel lodu. Czułam się fatalnie, i to nie tylko z powodu pogody. Cały dzisiejszy dzień był z tych, które można śmiało podciągnąć pod kategorię szkolnego koszmaru. Tuż po wejściu do szkoły dopadła mnie pani dyrektor, domagając się natychmiastowego dostarczenia pracy mojej klasy na doroczny konkurs szopek, co aktualnie było awykonalne, bo szopka pozostawała w fazie produkcji. Oczywiście nie trzeba być geniuszem, by się domyślić, że dyrektorka nie tylko nie była tym zachwycona, ale wręcz zagotowała się ze złości.

– Pani Maju, nie wiem, może pani umknęło, że dziś jest trzeci grudnia, a szóstego otwieramy wystawę, będzie lokalna prasa, goście, nawet burmistrz się zapowiedział. Nie może być tak, że zabraknie jednej pracy! Wszyscy poza panią dotrzymali terminu. To pani pierwsza zima w tej szkole i rozumiem, że nie wszystko jest dla pani jasne, ale to jest nasza doroczna tradycja! Jeżeli szopka nie będzie gotowa, ta pierwsza zima może być dla pani ostatnią! – zagroziła, czerwieniejąc na twarzy.

– Rozumiem, że istnieje jakaś szopkowa klątwa dotykająca spóźnialskich? – zapytałam ze śmiertelną powagą.

– Pani zbyt lekceważąco traktuje ważne sprawy, w tym sprawę czasu – warknęła pani dyrektor, znacząco patrząc na zegarek. – Nie tylko z szopką się pani spóźnia. Jeśli dobrze widzę, pani klasa koczuje pod drzwiami sali, bo nie ma ich kto wpuścić!

– Trudno mi otwierać klasę i jednocześnie rozmawiać z panią – nie wytrzymałam, bo co mi będzie jędza jedna zarzucać spóźnienie, skoro osobiście zajęła mi czas po dzwonku.

– W przyszłości proszę przychodzić trochę wcześniej. Praca nauczyciela wymaga elastyczności – bez namysłu odparowała dyrektorka i z niesmakiem popatrzyła na Filipa Krawca, który owinięty w różowo-biały szal przesyłał w naszym kierunku całusy. – I niech pani zrobi coś z tym przebierańcem! Co ma znaczyć takie spoufalanie?

– Nic szczególnego, po prostu w tym miesiącu postanowiliśmy z okazji nadchodzących świąt przekazywać sobie gesty przyjaźni i braterskiej miłości. Dziś przypada dzień buziaków – zełgałam gładko, obiecując sobie w duchu, że uduszę Filipka jego własnym szalem od razu po wejściu do klasy. – A szopka będzie dostarczona na czas, niech się pani nie martwi – dodałam, chcąc odwrócić jej uwagę od poczynań klasy, która oczywiście z miejsca podłapała pomysł Filipa i rechocząc, rozsyłała całusy na wszystkie strony, ze szczególnym uwzględnieniem osoby dyrektorki.

– Trzymam panią za słowo. A pamięta pani o jasełkach? Próby w toku? – zapytała z błyskiem w oczach jasno mówiącym, że mamy dziś dzień pod hasłem „Dobij swego pracownika”.

– Wszystko pod kontrolą, a teraz, jeżeli pani pozwoli, wpuszczę w końcu dzieciaki do klasy – stwierdziłam, widząc, że z sąsiedniej sali wyjrzała zaniepokojona hałasem Helenka, nauczycielka geografii, i widząc mnie w szponach dyrektorki, ze współczującą miną na powrót zniknęła w sali.

– „W końcu” to bardzo trafne określenie. – Dyrektorka jeszcze raz omiotła niechętnym wzrokiem rozbawioną młodzież i drobnym kroczkiem ruszyła w kierunku gabinetu. Z ulgą otworzyłam drzwi do klasy i w tym momencie rozdzwoniła się moja komórka. Dzieciaki dopiero zajmowały miejsca, więc odebrałam. Na nieszczęście. Gdybym tego nie zrobiła, jeszcze przez jakiś czas mogłabym cieszyć się względnym spokojem, a tak dowiedziałam się od uszczęśliwionej Marysi, że ukochany tatuś zabiera ją na całe święta na Słowację. Oczywiście ja o wyjazdowo-świątecznych planach Igora nie miałam bladego pojęcia i gdy o nich usłyszałam od Mańki, trafił mnie nagły szlag. Bo jak to tak, za moimi plecami decydować o świętach naszego dziecka?! Oczywiście moja córka była cała w skowronkach i świadomość, że będę musiała jej oznajmić, że taki wyjazd nie wchodzi w grę, wcale nie poprawiała mi humoru. Ja mu dam Słowację, niech no tylko zadzwoni dzwonek na przerwę! – obiecałam sobie w duchu i popatrzyłam na chichoczące dzieciaki. Początkowo miałam zamiar wygłosić im umoralniającą pogawędkę o niestosowności denerwowania bezpośrednich przełożonych swojej wychowawczyni, ale patrząc na ich rozbawione twarze, zrezygnowałam z tego pomysłu. Szkoda było psuć im humor, niech przynajmniej oni mają dobry dzień, a w dodatku uczciwie przyznałam przed samą sobą, że w obecnym stanie ducha umoralnianie kogokolwiek przekracza moje możliwości. Jedyne, na co miałam ochotę, to mord ze szczególnym okrucieństwem na moim byłym mężu. W związku z tym pominęłam milczeniem całuśny incydent i po pobieżnym sprawdzeniu listy zleciłam rozwiązywanie ćwiczeń, a sama w myślach zajęłam się układaniem mowy, którą miałam zamiar uraczyć Igora. Dopiero rozbawione spojrzenia moich uczniów i stłumione chichoty uświadomiły mi, że mamroczę pod nosem. Zadziwiające, że były facet, niby nieobecny w życiu, nadal może powodować, że człowiek czasami zachowuje się jak kretyn. Albo jak zdziecinniały staruszek mruczący do siebie niezrozumiałe inwektywy.

Oczywiście, gdy zadzwoniłam, Igor stwierdził, że zupełnie nie rozumie, o co mi chodzi. Zwykle tracił na inteligencji, gdy zachowywał się nie fair. Swoją drogą bardzo przydatna umiejętność, godna zapamiętania i wykorzystania w praktyce. Powiedział, że mnie nigdy nie można dogodzić i rzucił słuchawką. Tak więc przygotowana mowa wzięła w łeb, a ja poczułam się jeszcze bardziej sfrustrowana. I biorąc to wszystko pod uwagę, trudno się dziwić, że ostatnią rzeczą, na jaką miałam ochotę, było odwiedzanie starszych pań w ich sklepach. Ale nie miałam serca wystawić pani Leontyny do wiatru. I naprawdę byłam ciekawa, co też wymyśliła. A gdy zobaczyłam wystawę jej sklepu, moja ciekawość gwałtownie wzrosła. Ktoś, kto na wielkiej kartce zachęca przechodniów do kupowania konfliktów pokoleń, po prostu musi mieć intrygujące pomysły. I łeb do interesów. Może powinnam ją zatrudnić do wypromowania Uroczyska? Znając życie, wyszłoby jej to z pewnością lepiej niż mnie, pomyślałam, naciskając klamkę i wchodząc do środka.

– Pani Leontyno, widzę, że sprzedaje pani konflikty pokoleń. Świetny pomysł, powinna pani pracować w reklamie – pochwaliłam ją na wstępie.

– To przecież pani wymyśliła. Jak się temu dobrze przyjrzeć, to można dojść do wniosku, że wręcz popełniłam plagiat. A swoją drogą, sprzedają się jak świeże bułeczki. No i właśnie mam tu dla pani jeden w ramach podziękowań. – Leontyna wyciągnęła z szuflady biurka kolorową paczuszkę, w której ani chybi spoczywał jakiś przedpotopowy kapelusz.

– Czy pani wie, do czego mnie namawia? – mruknęłam, obracając w rękach szeleszczący pakunek. – Normalna matka nastolatki nigdy w życiu z własnej woli nie przyjęłaby czegoś, co ma taką nazwę. Miała pani kiedyś dorastającą córkę? – zapytałam, czując, jak tłumiona do tej pory irytacja powraca z narastającą siłą.

– Niestety nie – przyznała z zakłopotaniem pani Leontyna.

– O, słowo „niestety” jest tu zupełnie nie na miejscu. Żeby nie drążyć tego tematu, podsumuję krótko: ludzie ludziom zgotowali ten los. I nie ma w tym ani odrobiny przesady. – Aż zatrzęsłam się ze złości na myśl, że przez tego kretyna, eksmęża, będę musiała stoczyć bój z Marysią. A i bez tego moja córka postanowiła przeżyć okres dorastania jak najbardziej intensywnie, doprowadzając mnie do szaleństwa i przedwczesnych siwych włosów, których wysypu spodziewałam się w każdej chwili.

– Ale pani przecież cały czas pracuje z młodzieżą… I nie lubi ich pani? – Starsza pani ze zgrozą uniosła brwi.

– Młodzież to ja lubię całym sercem. Gdyby było inaczej, musiałabym wybić pół szkoły, a potem skończyć ze sobą. Albo zwariować, zakładając optymistycznie, że to ostatnie już się nie stało. Ale wracając do tematu, być nauczycielem to zupełnie co innego, niż mieć własne dzieci. Nigdy nie przypuszczałam, że macierzyństwo jest takie upiorne. Człowiek, chciał nie chciał, w pewnych momentach musi być bezwzględnym tyranem. A nieszczęśnik po rozwodzie dostaje przy tym podwójnie po tyłku. – Sama nie wiedząc kiedy, wywaliłam, co leżało mi na wątrobie i widząc speszoną minę pani Leontyny, poczułam się trochę głupio.

– Nic z tego nie rozumiem. Konkretnie jaki człowiek dostaje po tyłku? – Staruszka, jak widać, nie lubiła być niedoinformowana.

– Konkretnie? Kobieta, bo zwykle ona zostaje z dzieckiem na dobre i na złe. Konkretnie ja! Czy pani wie, co wymyślił mój były mąż? – Spojrzałam na nią ponuro.

– Domyślam się, że potężnie panią wkurzył – mruknęła Leontyna, popatrując na mnie spod oka i uśmiechając się szelmowsko.

– Tak przypuszczałam, że mam to wypisane na twarzy! Ale jak można zachować spokój, kiedy nagle dowiaduję się od córki, że jej wspaniały – a jakże – tatuś zabiera ją na święta na Słowację! Wyobraża to sobie pani?! A potem gdy dzwonię, by wyjaśnić sprawę, on wyjeżdża mi z tekstem, że jak zwykle myślę tylko o sobie i że nijak nie można się ze mną dogadać! Widzi pani, okazało się, że jestem potworną egoistką, bo nie zamierzam zrezygnować ze świąt z córką na korzyść jej tatusia i jego kochanki! Gdyby wynaleziono jakiś sposób zabicia człowieka przez telefon, Igor już leżałby martwy! Pani nawet sobie nie wyobraża, jak ten człowiek mnie denerwuje! – zakończyłam podniesionym głosem i kilka razy głęboko odetchnęłam, zastanawiając się, co, u licha, mnie podkusiło, żeby opowiadać o swoich kłopotach obcej osobie.

– I co zamierza pani z tym zrobić? – Pani Leontyna wpatrywała się we mnie z iście naukową ciekawością.

Dopiero teraz przypomniałam sobie, że Leontyna jest starą panną. Nic dziwnego, że patrzyła na mnie jak na ufoludka. Moje problemy musiały wydawać się nie z tego świata osobie, która nigdy nie musiała borykać się z głupotą mężczyzn i piekłem dojrzewania dziecka płci żeńskiej. Dojrzewająca płeć męska na mój gust była mniej straszna. Głównie koncentrowała się na jedzeniu oraz rozrzucaniu brudnych i przepoconych fragmentów garderoby po domu. W porównaniu z kąsającą nastolatką taki męski troll niebezpiecznie zbliżał się do ideału.

– Oczywiście wcielę się w rolę nic nierozumiejącego potwora i w żadnym razie się na to nie zgodzę! Nie ma mowy, żebym puściła Mańkę na całe święta. Zresztą jak można mówić jej o takich planach, zanim się ustali to ze mną!

– No jak to jak? Przecież to iście po męsku, nie uważa pani? – Pani Leontyna puściła do mnie oko, wprawiając mnie w osłupienie. – A ponadto może wykombinował, że jeżeli powie najpierw córce, to pani szybciej się ugnie – dodała, kiwając siwą głową.

– No to się pomylił! – stwierdziłam ponuro, jednocześnie dochodząc do wniosku, że chyba zbyt pochopnie ją oceniłam. Ostatecznie staropanieństwo niekoniecznie musi oznaczać ignorancję. – Ale mniejsza o mojego byłego i kłopoty z wychowaniem. Już się wygadałam i zrobiło mi się lepiej. Teraz pani kolej, proszę mówić, o co chodzi.

– Ogólnie o święta. Nadal nie ma pani gości?

– Mam, ale to jeszcze gorzej, niżbym nie miała. – Westchnęłam. – Zgłosiły się trzy pojedyncze osoby i jedno małżeństwo. Gdyby nie było nikogo, mogłabym zrezygnować z całej imprezy, a teraz nie mam wyboru, muszę przygotować kolację wigilijną i śniadanie w pierwszy dzień świąt. Z całą pewnością na tym nie zarobię, pocieszam się jedynie tym, że Uroczysko im się spodoba i zechcą tu wrócić w ferie albo w wakacje, zresztą sama już nie wiem. Może po prostu się nie nadaję do prowadzenia własnego interesu – wypowiedziałam na głos dręczące mnie od dawna wątpliwości.

– Ach, to po prostu świetnie! – Pani Leontyna z zadowoleniem zatarła ręce, a ja zaniemówiłam. – Idealnie pasuje do mojego planu!

– To, że jestem pensjonatowym nieudacznikiem? – upewniłam się, z niedowierzaniem patrząc na staruszkę sadystycznie cieszącą się z mojego nieszczęścia.

– Ależ nie! Pani Maju, chodziło mi o to, że wiem, co zrobić, żeby pani do tego interesu nie dołożyła! Ale zanim cokolwiek powiem, musi mi pani obiecać, że będzie ze mną szczera. Żadnych niedomówień i kurtuazji, dobrze?

– Dobra, wchodzę w to! Żadnej kurtuazji i półprawd – zgodziłam się zaintrygowana. – Ale niech mi pani mówi po imieniu. Będę czuła się mniej oficjalnie.

– No to Maju, zacznę od tego, że wczoraj dotarło do mnie, że to będą kolejne święta, które spędzę sama z kotem, i muszę przyznać, że to mnie potwornie przygnębiło. Święta nawet na takie zatwardziałe stare panny jak ja ściągają tęsknotę za towarzystwem. Oczywiście proboszcz wspominał coś o możliwości urządzenia wigilii dla biednych i samotnych, ale samo założenie ma w sobie coś z jałmużny, nie sądzisz? – W odpowiedzi tylko kiwnęłam głową. – I pomyślałam, że nie tylko ja jestem w takiej sytuacji – ciągnęła pani Leontyna. – W Malowniczem mieszka sporo samotników. Większość starszych, ale jest i kilkoro młodych. Co byś powiedziała na to, żeby urządzić w twoim pensjonacie składkową wigilię? Można by było zebrać chętnych, zaproponować im zrobienie listy ulubionych świątecznych dań i wspólnie ustalić menu, a potem byśmy wszystko przygotowali wspólnymi siłami. Tak więc tym byś się nie musiała kłopotać, a przy okazji odpadłoby ci myślenie o przyjezdnych, którzy oczywiście spędziliby wigilię z nami. Co o tym myślisz?

Nie miałam pojęcia, co odpowiedzieć. Z jednej strony pomysł był świetny, z drugiej…

– Plan jest bardzo dobry, ale mogą być kłopoty z realizacją – powiedziałam ostrożnie. – Skąd pewność, że ktokolwiek będzie chciał przyjść? Może odbiorą to tak jak propozycję proboszcza…

– Kochana, nie znasz ludzi! – przerwała mi bezceremonialnie. – Jak będą mieli świadomość, że do czegoś dokładają pieniądze i są współorganizatorami, poczują się zupełnie inaczej, niż gdyby mieli pójść na coś, co w nazwie ma „dla samotnych i ubogich”. Nikt nie chce wystawiać na widok publiczny prywatnych smutków i porażek, ale tutaj sprawa będzie wyglądała inaczej. Gwarantuję, że jeszcze się zaczną szarogęsić i kłócić – dodała, a mnie przed oczami stanęła banda staruszków okładających się laskami i rzucających sztucznymi szczękami. – Ale oczywiście ja bym nad tym wszystkim czuwała – dokończyła, jakby czytając mi w myślach.

Zebrałam się na odwagę i odchrząknęłam.

– No dobrze, prosiła pani o szczerość. Nawet jeżeli jest pani w stanie trzymać rękę na pulsie, zapobiec awanturom i zorganizować pracę, to jest jeszcze jedna ważna sprawa. Czas. Zostało go niewiele, mamy trzeci grudnia. Ja ze swojej strony muszę porozmawiać z domownikami, ale nie sądzę, żeby mieli coś przeciwko temu. – Starałam się, żeby mój głos brzmiał pewnie. W głębi serca wcale nie byłam przekonana, czy stado hałaśliwych i kłótliwych staruszków wprawi w zachwyt moich bliskich. – Dzisiaj siądę i przeliczę, ile miejsc mogę zaoferować i ile kasy trzeba zebrać od osoby, ale żeby to wszystko miało sens, ktoś musi zająć się resztą. Jest pani pewna, że się z tym wszystkim upora?

– Nie, w żadnym razie nie jestem pewna. – Pani Leontyna oparła policzek na pomarszczonej dłoni. – Ale jeżeli nie spróbuję, nigdy się nie dowiem. Poza tym mam do ciebie jeszcze jedną sprawę, lecz o niej może porozmawiamy przy herbacie?

Nie czekając na odpowiedź, wcisnęła przycisk elektrycznego czajnika, a ja pomyślałam, że kiedyś, jeżeli oczywiście szczęśliwie zostanę taką staruszką, to bardzo pragnęłabym mieć tyle werwy co ona. Ale za nic nie chciałabym być taka samotna, ani teraz, ani gdy będę stara i siwa. Z dwojga złego wolałam już męczyć się z upiornie dojrzewającą córką. Bez względu na to, czy ta wspólna wigilia wypali, czy nie, panią Leontynę muszę zaprosić, postanowiłam i poczułam się dziwnie uspokojona. Bo przecież w ten dzień nikt nie powinien być sam – zaszumiały mi w głowie często w tym okresie powtarzane słowa, które w tym momencie nabrały zupełnie innego znaczenia. Z dziwnym uczuciem ciepła w okolicy serca zerknęłam na panią Leontynę patrzącą na mnie z porozumiewawczym błyskiem w oczach, w których czaił się ciepły uśmiech.Gdy w końcu wyszłam ze sklepu, na dworze panowała już czarna noc. Oczywiście tak jak przypuszczałam, na odchodnym zostałam przyozdobiona dwuczęściowym konfliktem pokoleń, składającym się z długiego czekoladowego szala i kapelusza w tym samym odcieniu. Szczerze mówiąc, zamierzałam ściągnąć kapelusz, gdy tylko zniknę z pola widzenia szalonej staruszki opętanej kapeluszową manią, ale gdy wychodząc, zerknęłam w lustro, zdumiona stwierdziłam, że wyglądam w nim nadspodziewanie dobrze. W ręku nadal ściskałam kartkę, na której Leontyna napisała adres dawnej znajomej.

– Tam mieszkała, gdy ostatni raz się widziałyśmy – wyjaśniła, podając mi świstek papieru. – Strasznie się wtedy pokłóciłyśmy. To było bardzo dawno, nie wiem, czy jeszcze ją tam można zastać… – Zawiesiła głos i wbiła we mnie znaczące spojrzenie. I bez tego przygważdżającego wzroku rozumiałam, że Leontyna zastanawia się, czy jej przyjaciółka jeszcze żyje. – Gdybyś mogła to dla mnie sprawdzić i poprosić ją w moim imieniu o spotkanie albo telefon… Byłabym wdzięczna. Usiłowałam się do niej dodzwonić, ale bez skutku. A iść osobiście nie mam odwagi. Ewa… hmmm, jak to powiedzieć… jest dosyć porywcza… Tutaj napiszę swój numer telefonu i adres, mimo że ona go dobrze zna. Mogłabyś to jej przekazać ode mnie?

– Ja? – zapytałam, grając na zwłokę i obróciłam kartkę w palcach. – A nie lepiej będzie, jak pani sama się z nią spotka? Chyba tak z miejsca się na panią nie rzuci z kłami i pazurami. – Zastanawiałam się, czy rzeczona Ewa nie jest przypadkiem niezrównoważona psychicznie. Coś mi w tym wszystkim nie pasowało, bo niby czemu staruszka prosi kogoś obcego, zamiast zwyczajnie do niej pójść i załatwić sprawę?

– Rzucić się nie rzuci, ale wcale niekoniecznie będzie chciała ze mną rozmawiać. A jak raz mi zatrzaśnie drzwi przed nosem, to nawet jeżeli później będzie żałowała, już się do mnie nie odezwie. Ewa zawsze miała duży, wybuchowy temperament. Nie sądzę, żeby z wiekiem jej się zmienił. Dlatego chciałabym dać jej czas na podjęcie decyzji – wyjaśniła spokojnie Leontyna.

– Skoro tak, to mogę jej przekazać wiadomość od pani – mruknęłam z wahaniem, zastanawiając się, w co też tym razem się pakuję. – Załatwię to jutro rano, bo dziś jest już za późno. Wolałabym, żeby było widno. – W końcu zdobyłam się na odrobinę asertywności. Ostatecznie skoro miałam iść do porywczej staruszki, lepiej zrobić to za dnia. Choroba wie, co też może jej przyjść do głowy, pomyślałam, oczami wyobraźni widząc siebie uciekającą przed babą uzbrojoną w tasak.

– Naprawdę nie wiem, jak ci dziękować. – Leontyna głęboko westchnęła i odruchowo poprawiła zsuwający się z małego stolika kremowy obrus.

Uznałam, że najwyższy czas się pożegnać, zanim staruszce przypomną się inni znajomi, z którymi straciła kontakt. Przerażona taką perspektywą, w rekordowym tempie pozbierałam swoje rzeczy i obiecałam Leontynie, że jak tylko uda mi się coś załatwić, natychmiast dam jej znać.

Boże, a co będzie, gdy się okaże, że staruszka Ewa kopnęła w kalendarz, a ja kogoś, kto otworzy mi drzwi, bezceremonialnie zapytam o dawno zmarłą mamę czy babcię? – przemknęła mi przez głowę koszmarna myśl.

– Majka, jesteś idiotką – mruknęłam sama do siebie. – Po pierwsze, nie uśmiercaj z miejsca nieznajomej staruszki, a po drugie, słowo się rzekło, kobyłka u płota.

I natychmiast przyspieszyłam kroku, bo kobyłka z powiedzenia skojarzyła mi się z krową Kasandrą, która prawdopodobnie niewydojona i głodna czekała na mój powrót z pracy. Poza tym musiałam jeszcze zakomunikować Marysi, że wyjazd na Słowację nie wchodzi w grę, porozmawiać z Jagodą o pomyśle pani Leontyny i w międzyczasie sprawdzić plik klasówek. Cóż, jedynym niewątpliwym plusem tak licznych zajęć było to, że na martwienie się potencjalnie martwą staruszką z całą pewnością zabraknie mi czasu.Tak jak przypuszczałam, Marysia była wściekła i wcale tego nie ukrywała. Ciekawe, czy wszystkie nastolatki, broniąc swojego stanowiska, najpierw strasznie wrzeszczą, a potem wybiegają z domu, trzaskając drzwiami, czy też tylko mnie się trafił taki przeraźliwy egzemplarz? – zastanawiałam się, leżąc na kanapie i patrząc w sufit.

– No i jak, już po burzy? – Do pokoju zajrzała zaniepokojona przedłużającą się ciszą Jagoda.

– To była zaledwie rozgrzewka, właściwe tornado dopiero nadejdzie – jęknęłam. – Ale z tobą też mam do pogadania. – Ostatecznie rozmowa o wigilijnym planie Leontyny i tak mnie czekała. Nie było sensu jej odwlekać.

– Ze mną? Od razu mówię, że ja nigdzie nie zamierzam wyjeżdżać, grzecznie zostaję na całe święta w domu. I zupełnie z własnej woli upiekę pierniki i makowce dla nas i nieszczęśników, którzy chcą tu przyjechać. Powiadomiłaś ich już, że wigilia będzie bardzo kameralna? Bo mam wrażenie, że mogą spodziewać się czegoś innego.

– Widzisz, właśnie o tym chciałam pogadać. Kojarzysz staruszkę, właścicielkę sklepu ze starociami? No tę, która ma kolekcję dziwacznych kapeluszy… Pamiętasz, latem chodziła w takim z woalką – dodałam, widząc, że Jagoda nie bardzo wie, o kim mówię.

– A tak, i z przeciwsłoneczną koronkową parasolką – przypomniała sobie Jagoda. – To chyba już ostatni taki egzemplarz w Malowniczem.

– Masz na myśli parasolkę czy staruszkę?

– Komplet. Moim zdaniem niepowtarzalny. Ale o czymś zaczęłaś mówić?

– No właśnie, często ją widuję w drodze do szkoły. Czasami trochę rozmawiamy, ostatnio wspomniałam jej o braku świątecznych gości i pani Leontyna wpadła na pewien pomysł, który nawet mi się spodobał. – Zwięźle opowiedziałam o propozycji staruszki.

– A nie sądzisz, że na to jest za mało czasu? No i te tłumy obcych, które będą się przewalać przez Uroczysko, szykując, piekąc i wścibiając wszędzie nosy. Na pewno tego chcesz? – Jagoda zrobiła zniechęconą minę, która miała mi uświadomić, że z całą pewnością postradałam zmysły.

– Wiesz, zawsze jest to jakiś pomysł na minimalny zarobek, a poza tym… – Odchrząknęłam i znacząco popatrzyłam jej w oczy.

– No tak, mogłam się z miejsca domyślić. Popraw mnie, jeżeli się mylę. Nawet jak miałabyś dołożyć do tej imprezy, to za wszelką cenę będziesz chciała ją doprowadzić do skutku. Mam rację?

– Zrozum, ona powiedziała, że będzie spędzać kolejne święta jedynie w towarzystwie kota. Chciałabyś tak? – mimowolnie zniżyłam głos.

– W żadnym razie. Kot nie wyglądałby wiarygodnie w stroju Świętego Mikołaja – sarknęła Jagoda. – Majka, my nie jesteśmy tu po to, żeby zbawiać świat! Uroczysko to nie instytucja charytatywna!

– Jasne, przecież co miesiąc się gimnastykuję, żeby starczyło na rachunki – mruknęłam. – Ale nie zrobimy tego za darmo. Stawka od osoby musi być taka, żeby nie tylko pokryła koszty, ma jeszcze coś zostać dla nas. Żeby wilk był syty…

– Ty mi tutaj nie rzucaj powiedzeniami, tylko mów konkretnie. Rozumiem, że bierzesz stawkę jak od każdego innego turysty?

– Jeżeli o to chodzi… Myślałam, żeby jednak trochę opuścić. Ostatecznie raczej nie zostaną na noc…

– No właśnie, raczej to, raczej tamto, na tym twoim „raczej” to my daleko nie zajedziemy – wytknęła mi Jagoda.

– Dobra, w takim razie ty ustalisz kwotę – stwierdziłam pojednawczo.

– Ja? Dlaczego ja? – Naburmuszyła się moja przyjaciółka, wydymając usta.

– Żeby mieć pewność, że na tym nie stracimy, zresztą ty masz lepszą głowę do cyfr i nie jesteś ciągle podenerwowana z powodu córki i pani dyrektor, które wyraźnie cię nie lubią.

– A tak precyzując z tym nielubieniem, to o którą ci bardziej chodzi?

– Aktualnie o obie. Przecież u Marysi przechlapałam sobie definitywnie tymi świętami. I dlatego, moja droga, kłopotliwą sprawę finansów zostawiam tobie.

– Czyli perfidnie zrzucasz na mnie odpowiedzialność za ubogich, złaknionych towarzystwa staruszków, tak? O nie, moja droga, nie ma tak łatwo! Razem to ustalimy i razem będziemy się głowić, jak potem wyjść z długów, bo jestem absolutnie pewna, że zysk z tej imprezy to ułuda i mrzonka. Jak wyjdziemy na zero, będziemy się mogły uważać za szczęściary! Ale przecież nie mogę cię z tym zostawić samej. Zagryzłyby mnie wyrzuty sumienia! – stwierdziła, wywracając oczami.

– Wiesz, że jesteś kochana? Jutro powiem pani Leontynie, żeby brała się do dzieła. Uprzedziłam ją, że najpierw muszę porozmawiać z domownikami. Ale jest tak, jak myślałam, dałaś się przekonać… – Uśmiechnęłam się z ulgą, bo tak naprawdę wcale nie byłam tego pewna.

– Przecież nie jestem zupełnie bez serca. Chociaż lojalnie uprzedzam, że ja się trochę znam na ludziach, w końcu jestem lekarzem, mam z nimi do czynienia na co dzień i na własnej skórze się przekonałam, że staruszkowie to gatunek niezwykle męczący, wredny i przewrażliwiony na swoim punkcie. I zwykle cierpiący na hipochondrię. A jakby tego było mało, są gderliwi jak mało kto – zakończyła ponuro.

– A, to przynajmniej w tym ostatnim będziecie do siebie pasować – rzuciłam i błyskawicznie uchyliłam się przed lecącą poduszką. – Ponadto źle mnie zrozumiałaś, to nie będą sami starsi ludzie. Podobno w Malowniczem jest dużo samotnych osób, może przy okazji poznamy trochę więcej sąsiadów?

– Od kiedy cierpisz na brak towarzystwa? Jeżeli tak ci to doskwiera, przyjdź do mnie do gabinetu, wtedy pogadamy o chęci bliższego poznania sąsiadów!

– Ale to są ekstremalne warunki, oni przychodzą do ciebie z kaszlami, katarami i chorymi migdałkami. A tu przyjdą na święta. Zobaczysz, będzie zupełnie inaczej. Zresztą w ostateczności zawsze pozostaje nam nasze towarzystwo. Wiesz, że do weterynarza przyjeżdża mamusia? Tak się zastanawiałam, czyby ich nie zaprosić… Trochę się przyjaźnimy…

– Szczególnie z mamusią – przytaknęła Jagoda ze śmiertelną powagą. – No ale cóż, na twoim miejscu też bym chciała poznać przyszłą teściową – dodała, robiąc niewinną minę.

– Jaką teściową? Wyobraźnia cię ponosi! – sapnęłam zirytowana. – Chyba to logiczne, że nie mogę zaprosić Czarka bez mamy, tak?

– Nie, no oczywiście. W końcu przyjaźń zobowiązuje – przytaknęła Jagoda, siląc się na powagę. – Tak czy inaczej, szykuje nam się wielka wigilia. Swoją drogą to powinnam już przywyknąć, że z tobą nie można się nudzić. Kto jeszcze będzie, oczywiście nie licząc stada bliżej nieznanych znajomych staruszki Leontyny?

– Ja, ty, Marysia, weterynarz Czaruś z mamusią, o ile będą chcieli przyjść, Łucja z Norbertem i absztyfikantem…

– A od kiedy Norbert ma absztyfikanta? – Jagoda nie wiedzieć czemu była w wyśmienitym humorze.

– Tu się nie ma co śmiać. Absztyfikant jest wprawdzie Łucji, ale to chyba coś poważnego, a jeżeli chodzi o Norberta, wciąż biega za Marysią. Zresztą odkąd moja córka ostentacyjnie nie zwraca na niego uwagi, biega dwa razy bardziej. Wnioskuję z tego, że preferencje ma standardowe i reakcje też. Typowy syndrom pogoni za króliczkiem – mruknęłam i wróciłam do wyliczania gości: – Moi rodzice, Waleria, twój pszczelarz…

– Pszczelarz raczej twój, w końcu zajmuje się twoją pasieką – uściśliła Jagoda, z nagłym zainteresowaniem przyglądając się szydełkowej poduszce.

– Aaa, tak to się teraz nazywa. – Pokiwałam głową, ostatkiem siły woli powstrzymując śmiech. – No cóż, mówiąc obrazowo, to nie wiem, czyją pasieką zajmuje się z większym oddaniem. – Udałam, że ciężko wzdycham. – A ma rękę do tych wszystkich pszczółek i motylków, oj ma!

– Jesteś okropna, wiesz? I masz świńskie skojarzenia – wytknęła mi moja przyjaciółka, ściągając usta, by ukryć rozbawienie.

– O, wypraszam sobie! Nawet jeżeli, to nie świńskie, tylko owadzie! – W końcu nie wytrzymałam i rozchichotałam się na całego.

– No dobra, wariatko, reasumując: teraz pójdę po kartkę i pracowicie niczym pszczółki zrobimy listę gości, bo w życiu nie zliczymy tego wszystkiego w pamięci, co ty na to? – Jak widać, Jagoda postanowiła być przede wszystkim obowiązkowa.

– A co myślisz o wspomagaczu w postaci butelki wina? – zaproponowałam i nie czekając na odpowiedź, sięgnęłam na półkę, gdzie za książkami miałam ukryte kieliszki, czekające tam na tego typu okazje.

– Myślę, że jest niezbędny jako środek znieczulający. Złagodzi trochę świadomość tego, co będzie się tu działo przez najbliższe tygodnie. A tak à propos, Marysia wie o twoich planach?

– Nie, najpierw chciałam pogadać z tobą. Poza tym trudno rozmawiać z kimś, kogo nie ma. Gdy jej powiedziałam, że żadna Słowacja nie wchodzi w grę, moja córka niczym wcielenie zbuntowanego demona wybiegła z domu i jeszcze nie wróciła.

– I co, nie szalejesz z niepokoju, że coś głupiego przyjdzie jej do głowy? Czy ty przypadkiem nie jesteś chora? – Jagoda utkwiła we mnie zdziwione spojrzenie.

– Nie szaleję, od momentu gdy zadzwonił do mnie tata Filipa Krawca i powiedział, że moja córka jest u nich i wypłakuje żal do niesprawiedliwej matki, czyli do mnie, w oparcie ich sofy w salonie – wyjaśniłam, krzywiąc się na myśl o tym, co przeżywa Bogu ducha winny facet i sofa.

– Wiesz co, nie rozumiem dzisiejszej młodzieży. Ja na jej miejscu wolałabym wypłakiwać się w mankiet Filipkowi. Ostatecznie skoro już gnała taki kawał, powinna coś z tej rozpaczy mieć. Oparcie sofy oraz salon ma i bez wychodzenia z domu. – Jagoda wzruszyła ramionami.

– Ona też pewnie by wolała jakiś męski mankiet, ale Filipka nie zastała, a jego ojciec nie spełnia kryteriów, więc padło na sofę. Mam tylko nadzieję, że Maryśka nie pomalowała dzisiaj oczu którymś ze swoich mazideł, bo w innym wypadku będę musiała płacić za czyszczenie kanapy. Dobrze, że Filip już wraca, bo strasznie żal mi jego biednego ojca. Biedak stwierdził, że zupełnie nie wie, co się robi z płaczącymi nastolatkami.

– Oświeciłaś go? – Jagoda spojrzała na mnie z zainteresowaniem.

– A gdzie tam. W tej dziedzinie nie doznałam jeszcze objawienia, natomiast jesteś pierwszą osobą, której się do tego tak otwarcie przyznaję. W każdym razie pan Krawiec obiecał, że odwiezie Marysię do domu, jak tylko uda mu się ją trochę uspokoić. Naiwny facet, widać sądzi, że to jest możliwe. Nie powiedziałam mu, że histeria ma szanse przejść po świętach, gdy Mańka będzie widziała czarno na białym, że nigdzie nie jedzie – mruknęłam z rezygnacją. – Po co mam człowieka dodatkowo dołować.

– Czy to oznacza, że z całą pewnością zdążymy wypić wino i rozplanować świąteczny wieczór, zanim Marysia przemówi ludzkim głosem?

– Obawiam się, że w tym wypadku z istotą ludzką będziemy mieć do czynienia dopiero za parę lat. Nawet wigilijna noc cudów nie pomoże i prędzej uwierzę w bydlątka gadające ludzkim głosem niż w uczłowieczenie mojego dziecka. Jak to ktoś powiedział o nastolatce? Jest szansa, że za trzy, cztery lata, gdy wejdę do pokoju córki, zastanę w nim człowieka. To niestety bardzo adekwatne do mojej sytuacji. Na razie jednak skupiłabym się na tym, że prawdopodobnie Marysia wykończy nerwowo biednego faceta i do końca zbezcześci jego kanapę. Dlatego zadzwoniłam do taty i poprosiłam, żeby ją stamtąd zabrał. Może przy okazji przemówi jej do rozumu. W końcu to dziadek, powinien mieć u niej jakiś autorytet.

– Na to bym zbytnio nie liczyła. – Jagoda sceptycznie pokręciła głową. – Ale przynajmniej się pokłócą, a to im zwykle dobrze robi. Zauważyłam, że na twojego tatę awanturki z wnuczką działają niezwykle ożywczo, a Mania jest później tak zmęczona, że odpuszcza pozostałym. Tak więc, summa summarum, pomysł był dobry. No, skoro już rzuciłaś swojego ojca na żer, to my możemy brać się do roboty.

– Boże, co się z tobą porobiło? Pan Florian ma na ciebie fatalny wpływ. Po prostu istna pszczółka, od dziś w ważnych momentach będę ci znacząco bzykała – stwierdziłam, po czym skojarzyłam osobę pszczelarza z bzykaniem i dostałam ataku śmiechu.

– No tak, co niektórym wino dziś już nie będzie potrzebne. A wracając do bzykania, to głodnemu chleb na myśli. Chyba porozmawiam o tym z Czarkiem. – Jagoda westchnęła teatralnie.

– Ani mi się waż! – zaśmiałam się, wycierając mokre od łez oczy. – Zresztą Czaruś nie ma nic wspólnego z pszczelarstwem, tak więc zapewne takie „bzzzzz” nic mu nie powie. Próżny trud, moja droga!

– Ty masz rację – przyznała Jagoda z diabelskim błyskiem w oku. – Ja w odpowiednich momentach będę do ciebie chrumkać. Bardziej adekwatnie do wiejskiego weterynarza, nie sądzisz? – zapytała, chichocząc.

_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: