Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Sieroty wojny - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
2 czerwca 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
34,90

Sieroty wojny - ebook

CZY ZNALAZŁBYŚ NADZIEJĘ NAWET W NAJCZARNIEJSZEJ GODZINIE?

Na rozległym obszarze przemysłowym wojennego Monachium grupa dwudziestu siedmiu głodnych i przerażonych dzieci ukrywa się przed Gestapo. Ich rodzice zostali wysłani do obozów koncentracyjnych, a one same nie mają dokąd pójść.
Przyjmując pod swój dach dwójkę bezdomnych uciekinierek, nauczycielka Claudia Kellner odkrywa istnienie dzieci i zapewnia im schronienie, ryzykując własnym bezpieczeństwem. W międzyczasie komandos Peter Chesham, szpieg pracujący dla Brytyjczyków, z powodzeniem przedostaje się na terytorium Trzeciej Rzeszy. Jego ściśle tajna misja staje pod znakiem zapytania, gdy odkrywa miejsce, w którym ukrywają się sieroty.
Jeśli będzie ją kontynuował, może się to okazać tragiczne w skutkach. Jeśli tego nie zrobi, naziści mogą wygrać wojnę. Peter staje przed poważnym dylematem – wykonać rozkazy czy uratować dzieci.
JEGO WYBÓR MOŻE ZADECYDOWAĆ O LOSACH ŚWIATA.

POWIEŚĆ OPARTA NA PRAWDZIWYCH WYDARZENIACH DLA FANÓW HEATHER MORRIS, AUTORKI TATUAŻYSTY Z AUSCHWITZ

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8195-578-2
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ 1

BAZA LOTNICZA NORTH WEALD AIRFIELD, ANGLIA,

15 PAŹDZIERNIKA 1940 ROKU

Oczami wyobraźni widział kamienny wyraz twarzy i oskarżycielskie spojrzenie. Prawie czuł dotyk dłoni na swoim ramieniu. Miał wrażenie, że ojciec leci razem z nim. Peter Chesham nerwowo przełknął ślinę i zapiął pasy, ale metaliczny szczęk klamry ani trochę nie zabrzmiał jak sygnał bezpieczeństwa. Prędzej jak zgrzyt zatrzaskujących się drzwi celi.

Spojrzał na siedzenie obok, wąską aluminiową ławkę, która za chwilę zacznie wibrować, wydając z siebie nieznośne buczenie. Było puste, ale w wyobraźni Petera zajmował je jego ojciec, siedzący w typowej dla siebie pozie. Patrzący krytycznie, z wyraźną dezaprobatą, wiecznie oceniający. Ojciec był nieustannie obecny w jego życiu. Kierował nim i wytyczał jego ścieżkę. Peter wziął głęboki wdech. Raz kozie śmierć. Obawiał się, że może już nie wrócić z podróży, która mogła okazać się dla niego fatalna w skutkach i zaprowadzić prosto na szubienicę.

Musiał znaleźć sobie jakieś zajęcie. Zszedł ponownie pod pokład, by sprawdzić znajdujący się tam sprzęt. Słyszał, jak załoga dokonuje wstępnej kontroli samolotu: główny zapłon włączony, dźwignia wysuwania podwozia opuszczona, zbiorniki z paliwem pełne, instrumenty pokładowe w pełni sprawne. Nad tym wszystkim unosił się szum silników.

Drugim pasażerem był Williams, szczupły mężczyzna w kombinezonie lotniczym. Trząsł się, okazując tym pierwsze oznaki strachu. Co prawda nie wkroczył jeszcze w stadium paniki, ale Peter zignorował go, bo użerał się z własnymi demonami. Lot nie podobał mu się od samego początku, ale sam do końca nie potrafił wytłumaczyć dlaczego. I tak by mu nie uwierzyli. Szalony porucznik Chesham, spadochroniarz, który lądował na wysokich zboczach gór i zjeżdżał na sam dół dla zabawy? Czym taki człowiek mógł się martwić?

Nie powiedział im jednak o wpadce, którą zaliczył podczas ostatniego zrzutu. Fakt, że nie zważał na wysokości ani perspektywę wylądowania na nieprzystępnej, odległej górze, nie czynił z niego bezmyślnego głupca. Co więcej, nie tylko lot wywoływał u niego przypływ niepewności. Obrazy, których nie potrafił wyprzeć z umysłu, stale go atakowały. Więzienna cela, oślepiające światło, wrzynające się kajdanki, wrzaskliwe głosy i uderzenia pięści ludzi ubranych w czerń.

Lotnik na zewnątrz sprawdzał stan techniczny wind. Sąsiednie siedzenie skrzypnęło. Williams w końcu odzyskał głos.

– Ile lat ma ten gruchot?

Peter wzruszył ramionami. Silniki ożyły jeden po drugim, a ich buczenie przeszło w jednostajny, ogłuszający ryk. Mężczyzna drżał jak one.

Williams wskazał na leżący pod stopami spadochron.

– A to co? Mówiłeś, że nie będziemy skakać.

– Przecież obiecałem – odkrzyknął Peter.

Wiedział, że powinien wykazać się przed Williamsem autorytetem i opanowaniem. Ich stosunki nie należały do najłatwiejszych. W niczym nie przypominały gładko przebiegającej współpracy, której oczekiwał. Williams nie był tak swobodny i towarzyski jak jego przyjaciele. Peter nie potrafił się zrelaksować w jego obecności.

Samolot przetoczył się po drodze kołowania, a na końcu pasa zaryczał i zatrząsł się tak mocno, jakby wszystkie nity miały zaraz wystrzelić z podwozia. Po upływie paru minut hamulce zostały zwolnione, a maszyna zaczęła nabierać prędkości. Wstrząsy przybrały na sile, aż w końcu samolot się poderwał.

Gdy już znaleźli się w powietrzu, sytuacja wcale nie uległa poprawie. Hałas i drgania dwóch silników gwiazdowych nie zmniejszyły się ani na jotę. Peter, który zwykł lubić loty samolotem, teraz zaciskał zesztywniałe dłonie na wsporniku jak jakiś żółtodziób.

Jeden z członków załogi, który jeszcze przed chwilą pochylał się nad mikroskopijnym stolikiem zarzuconym mapami i cyrklami, odwrócił się i przeszedł niezdarnie przez pokład. Sądząc po naszywkach, był sierżantem lotu. Jego nazwisko, Jenkins, widniało na wąskim białym pasku przytwierdzonym do kombinezonu.

– Musimy trzymać dość niski pułap! – krzyknął Peterowi do ucha, gdy samolot zaczął obniżać lot. – Unikniemy wykrycia przez radar. Zrobimy parę kółek, żeby zmylić Fritza. Przed nami dość długi lot.

Peter miał tego świadomość, bo zdążył już przejrzeć mapy.

Ta krótka rozmowa pomogła. Peter zmusił się do tego, aby uspokoić się i zachowywać tak jak powinien w trakcie wykonywania misji, której się podjął.

– Wyjrzyj przez okno! – krzyknął do siedzącego sztywno jak kołek Williamsa. – Powinniśmy teraz przelatywać nad morzem. W ciemności będzie doskonale widoczne.

Williams ani drgnął. Wymamrotał pod nosem coś o „cholernej wodzie”.

Peter odwrócił wzrok. Przez myśl przemknęły mu kolejne nieproszone wspomnienia: poirytowany wyraz twarzy ojca, ledwie wykonalny charakter misji oraz dziwne i nagłe zmiany zachowania Danseya. Czy faktycznie mógł zaufać temu osobliwemu i przerażającemu pokurczowi? Jakie właściwie miał szanse na powodzenie? Biorąc pod uwagę dość ogólnikowe instrukcje i brak dalszych informacji, ciężko było zachować pewność siebie. Do tego dochodził fakt, że robota była niemalże niewykonalna. Zbyt ważna, zbyt niejasna, nie do pojęcia. Powiedział im o tym, ale go nie posłuchali.

Kolejne zmartwienie skłoniło go do zmiany pozycji. Przykucnął na schodku obok sierżanta.

– Skąd wiecie, że to miejsce nadaje się do lądowania? – spytał.

– Nie wiemy. – Sierżant uśmiechnął się sardonicznie. – Polegamy na informacjach od Francuzów. Ponoć ich eksperci wszystko wyliczyli.

Peter potarł brodę.

– Dwie noce temu musieliśmy przerwać misję w ostatniej chwili! – krzyknął sierżant. – Okazało się, że na pasie do lądowania rosły jakieś cholerne krzaki. Wariacki pomysł. Uratowało nas światło księżyca.

Peter zmusił się, by się skupić i zadać pytania, na które musiał poznać odpowiedzi.

– Jak dokładna jest wasza nawigacja? – spytał, wracając myślami do tamtego nieudanego zrzutu sprzed lat, gdy utknął na niewłaściwej górze.

Sierżant zacisnął usta.

– Albo okaże się dokładna, albo przerwiemy misję.

– Jak bardzo dokładna? – dociekał Peter, wskazując na mapy, ołówki i krzyżujące się linie, przypominając sobie plotki, od których aż huczało w baraku, o bombardierach, którzy chybili celu o całe dziesięć mil.

– Charakterystyczne punkty orientacyjne, niezbaczanie z wyznaczonego kursu i światło księżyca. To pewniaki. – Sierżant uśmiechnął się blado. – Mamy jeszcze parę asów w rękawie.

Peter skrzyżował ręce na piesi, a lekki samolot bombowy Lockheed Hudson kontynuował lot nad Kanałem i dalej w głąb wrogiego terytorium. Jego domeną były góry i skoki ze spadochronem. Nawet broń nie stanowiła problemu. Ale tortury to już zupełnie inna bajka. Wyjrzał przez luk, by oderwać się od tych rozmyślań, ale zakazany obraz drzwi celi znów pojawił się w jego głowie. Czy złamałby się podczas przesłuchania? Odtwarzali tę scenę z Williamsem w Fulbrough Manor wielokrotnie. Wywleczeni nocą z łóżek, przywiązani do krzeseł, pod ostrzałem oślepiających świateł i zastraszających pytań. To było zwykłe szkolenie, a teraz musieli zmierzyć się z rzeczywistością. Każdy boi się przesłuchania, jak to mówili w obozie. Człowiek nigdy nie wie, jak je zniesie, dopóki nie będzie postawiony przed faktem.

Monotonny szum nie ustawał. Peter zamknął oczy, żałując, że nie jest teraz gdzieś indziej – na przykład na zalanym słońcem ośnieżonym polu, choć teraz było mu już wszystko jedno. Równie dobrze mógł przerzucać żużel na wyrobisku. Gdyby Gabrielle, jego dawna dziewczyna, zobaczyła go teraz w tym niemodnym stroju, ciekawe, o jaki zjadliwy komentarz by się pokusiła. Pogrążony w samotnych rozważaniach w samolocie lecącym nad Francją, poczuł, jak coś wdziera się w jego stan zawieszenia. Głosy. Podniesione, zaniepokojone głosy. Sierżant stał obok pilota. Trójka załogantów wpatrywała się w jakiś punkt na sterburcie. Peter usiadł i wyjrzał przez okno. Jego uwagę przykuły płomienie. Pomarańczowe płomienie wystrzeliwujące z silnika. Śmigło nadal się obracało. Kolejne głosy. Pilot przechylił się na bok, otworzył pudełko i przekręcił włącznik, po czym jeszcze raz spojrzał z niepokojem na skrzydło.

Peter patrzył, jak płomienie migoczą i gasną. Przesunął się do przodu.

– Wszystko w porządku?

Jenkins odwrócił się, wyraźnie uspokojony.

– Ogień zgasł. Gaśnica zadziałała, ale będziemy musieli wyłączyć silnik.

– Wyłączyć silnik?

– Tak. Polecimy na jednym. Ten jest uszkodzony. Chyba będziemy musieli zawracać.

Peter jęknął przeciągle.

– I co, robić to wszystko od nowa? – Pokręcił głową. – Jak daleko do lądowiska?

– Około dziesięciu minut.

– Dotrzemy tam? Miejmy to już za sobą. Są tam ludzie, którzy na nas czekają.

Zza jego pleców rozległ się ochrypły głos należący do Williamsa:

– Zawracaj. Na litość boską, ta wyprawa od samego początku była pechowa.

Ale Peter wiedział lepiej. Znał swojego człowieka. Wzgardziłby każdym powodem, który podali Danseyowi jako przyczynę przerwania misji. Jego ojciec postąpiłby tak samo.

Załoga stłoczyła się blisko siebie, wszyscy mówili przyciszonymi głosami. Nagle Jenkins oznajmił:

– Spróbujemy.

Drżąc i zaciskając dłonie w pięści, Peter usiadł z powrotem na ławce i powiedział do Williamsa:

– Już prawie jesteśmy na miejscu.

Nieustający szum, samolot lecący przed siebie, rosnąca nadzieja Petera, kolejne zamieszanie w kokpicie, drugi pilot za sterami, pusty fotel obok niego.

Peter przyjrzał się uważniej. Z dołu dobiegł go odgłos kaszlu. Pilot leżał plackiem na twardej metalowej podłodze, wstrząsany torsjami.

– Zrobiło mu się niedobrze – powiedział Jenkins – więc drugi pilot przejął ster.

– To chyba jakiś żart – odezwał się drugi pilot. – Jedyne, co do tej pory robiłem, to lot na wprost zgodnie z instrukcją w bezpiecznej przestrzeni lotniczej.

Pilot leżący na podłodze podniósł głowę.

– Tak trzymaj, Larkin – rzucił zdyszanym głosem. – Leć na wprost i nie obniżaj. Zaraz mi przejdzie. Chyba coś mi zaszkodziło… – urwał.

Larkin i Jenkins stali bardzo blisko siebie. Sierżant trzymał mapę. Samolot zaczął zataczać łagodne kręgi. Spojrzeli w dół, wypatrując świateł, które miały potwierdzić dokładność ich nawigacji. Jenkins odhaczył główne punkty orientacyjne: połyskującą w ciemności powierzchnię rzeki, wieżę stojącego na wzgórzu kościoła oraz ostry zakręt na głównej drodze.

– Tam!

Sześć mikroskopijnych punkcików po prawej stronie. Światła pochodni trzymane przez grupę osób, która miała ich odebrać.

Na przedzie znów dało się słyszeć przyciszone głosy. Samolot obniżył lot. Przelecieli nad koronami drzew, szukając polany i wypatrując ewentualnych przeszkód.

– Co teraz? – spytał drugi pilot.

Jenkins zaczął czytać podręcznik z instrukcją.

– Zredukuj prędkość do stu dwudziestu pięciu węzłów, wysuń podwozie…

– No dobra, a zatem lądujemy – oznajmił Larkin.

Odważna i zarazem ryzykowna decyzja, pomyślał Peter, przysłuchując się, jak Jenkins odczytuje z podręcznika kolejne polecenia.

– Mieszanka paliwa bogata, klapy w dół, koło ogonowe tylne wysunięte, stery na wprost.

Jenkins odwrócił się do Petera i Williamsa.

– Przygotujcie się. Zapnijcie pasy. Głowa między kolana.

Williams oddychał ciężko.

– Wiedziałem, że tak będzie!

To, że na tak wczesnym etapie misji spadło na nich tak wielkie niebezpieczeństwo, wydało się Peterowi niesprawiedliwe. Jego wyobraźnia szalała, zapewniając emocjonalny przedsmak nadciągającej katastrofy. Śmierć na miejscu, rozczłonkowanie, obrażenia. Czy będzie ich świadomy? Był na to zbyt młody. Miał przed sobą całe życie, gdzie na pewno czekała na niego miłość, której nie zdążył jeszcze odkryć.

Samolot zatoczył kolejne kółko, skręcając ostro w celu wykonania ostatniego podejścia. Pęd skrzydła po sterburcie rozwiewał gałęzie drzew. Hamulec pneumatyczny został zwolniony. Peter pochylił głowę, czując, jak maszyna gwałtownie pikuje. Czekał w napięciu na moment lądowania, obawiając się najgorszego.

W końcu samolot dotknął ziemi. Nawet on nie miał pojęcia, jak potężny będzie mu towarzyszył wstrząs. Twarde jak skała podłoże uderzyło w spodnią część maszyny jak gigantyczna zaciśnięta w pięść dłoń. Hałas był ogłuszający. Wibrował w całym kadłubie. Przytrzymujące go pasy szarpnęły nim gwałtownie, a jego ciało zdrętwiało pod wpływem szoku.

Dzięki temu, że odbił się od podłoża, samolot znów wzbił się w powietrze, po czym ponownie opadł. Doszło do kolejnej kolizji i tym razem kabinę wypełniła chmura latających odłamków. Cała masa przedmiotów i sprzęt wysunięty z zabezpieczeń przewalały się wokół niego, aż w końcu Peter poczuł, jak w ramię wbija mu się coś twardego i ostrego. Mimo szoku, do jego świadomości dotarły rozdzierające odgłosy pękania, świadczące o uszkodzeniu cienkiego aluminiowego kadłuba. Hudson zaczął przechylać się na bok, tak jakby pilot całkowicie stracił nad nim kontrolę, a następne zderzenie sprawiło, że maszyna gwałtownie wyhamowała. Poczuli ostre szarpnięcie i naparli z całej siły na pasy bezpieczeństwa, czując, jak powietrze ucieka im z płuc.

W ciszy, która nastała po zatrzymaniu się samolotu, Peter słyszał wyraźnie własny oddech.

– Następnym razem będę skakał – powiedział Williams głosem o oktawę wyższym niż poprzednio.

MONACHIUM, NIEMCY, 15 PAŹDZIERNIKA 1940 ROKU

Dzieci stojące w rzędzie na szkolnym podwórku przesuwały się powoli w stronę bramy, za którą czekały na nie mamy. Maluchy z malutkimi tornistrami na plecach tłoczyły się przy sobie, chroniąc się przed zimnem. Na głowach miały różnobarwne wełniane czapki.

– Do widzenia, Fraulein Kellner.

– Do widzenia, Heini.

– Do zobaczenia, Fraulein Kellner.

– Do zobaczenia, Anno.

Claudia Kellner miała dyżur na placu zabaw. Jak zwykle zresztą. Większość nauczycieli starała się tego unikać, ale ona lubiła przebywać na zewnątrz, opatulona czarnym płaszczem z obszytym futrem kołnierzem, z dala od sali gimnastycznej, gdzie Karl Drexler, ubrany w wojskowy brązowy mundur, objaśniał nauczycielom zasady narodowosocjalistycznej edukacji. Wszyscy wiedzieli, że to właśnie on był najbardziej zajadłym zwolennikiem zwalniania żydowskich pedagogów i wydalania ze szkoły żydowskich uczniów.

Ktoś pociągnął ją za skraj płaszcza. Gdy spojrzała w dół, dostrzegła wpatrującego się w nią Dietera Schmidta.

– Czy moja mama może z panią porozmawiać? – zapytał wysokim dziecięcym głosikiem.

Claudia skinęła głową. Rodzice wiedzieli, że mogą się do niej zwrócić. Od reszty nauczycieli usłyszeliby jedynie zwięzłe, wypowiedziane beznamiętnym tonem: „Proszę zaczekać do wywiadówki”. Jednak Claudia ominęła kałużę błota i z szerokim uśmiechem podeszła do szkolnej bramy.

– Wiem, że powinnam z tym poczekać – przyznała Frau Schmidt – ale zwyczajnie nie mogę. Jak on sobie radzi? Jest taki nieśmiały i martwię się, że jest w tyle za resztą.

Claudia schyliła się tak, by móc spojrzeć chłopcu prosto w oczy.

– Postarasz się mocno dla swojej mamusi i dla mnie, prawda, Dieter?

Chłopczyk ledwie zauważalnie kiwnął głową. Claudia posłała mu pełen otuchy uśmiech i się wyprostowała. Zapewniła matkę, że Dieter wcale nie odstaje od reszty uczniów i obiecała mieć oko na nieśmiałego malca, który lubił chować się na tyłach klasy.

Do wyjścia zostało już tylko dziesięć minut. Claudia rozejrzała się po placu zabaw, którego skraj był ścięty porannym mrozem. W powietrzu czuć było śnieg. Sto sześćdziesiąt kilometrów stąd, znad Alp, wiał zimny wiatr. Zmarszczyła brwi, przypomniawszy sobie o czymś, po czym ponownie zwróciła się do Frau Schmidt. Czuła, że z matką Dietera łączy ją pewna więź.

– Erika – powiedziała kobieta. – Proszę mi mówić Erika.

Claudia wskazała na drugą stronę ulicy.

– Proszę nie pozwolić mu tamtędy chodzić – odparła, patrząc na teren znany jako Labirynt. Dziką plątaninę zarośli porastających zrujnowane budynki. Rankiem ostrzegła przed tym całą klasę. – Przechodziłam tamtędy w drodze powrotnej z Brienner Strasse. Wydarzyło się coś bardzo dziwnego.

– Tak?

Claudia wróciła myślami do tego, co zobaczyła. Jakiś ruch w paprociach. Twarz dziecka. Zaskoczona, stanęła jak wryta. Czy to możliwe, że w tej dżungli ukrywały się małe dzieci, narażone na wszelkiego rodzaju niebezpieczeństwa? Był to dawny obszar przemysłowy, pełen zardzewiałego żelastwa i mnóstwa ostrych przedmiotów. Wtedy dostrzegła drugą twarz. Uśmiechnęła się i zawołała „Witaj!”, ale twarz zniknęła i już się nie pojawiła.

– Proszę się nie martwić – odparła Erika tonem dodającym otuchy. Wiedziała, o co chodzi. – One tylko się bawią. Dzieciaki, którym udało się znaleźć dziurę w ogrodzeniu. Realizują swoje marzenia o przygodzie w dziczy.

Claudia pożegnała się z resztą klasy. Wiele dzieci było dobrze ubranych, jak Wanda ze swoimi blond warkoczykami i modnym płaszczykiem. Dzieci pochodziły z mieszanych środowisk, począwszy od szerokich alei z wielkimi bramami i imponującymi drzwiami wejściowymi, przez domki położone przy torach kolejowych, a skończywszy na domach robotniczych znajdujących się w sąsiedztwie wielkiego magazynu. Dzieci nigdy nie stanowiły dla niej problemu. Zawsze była przy nich radosna, energiczna i troskliwa. Frustrowali ją koledzy po fachu. Spojrzała na budynek szkoły, solidny i stateczny, zbudowany w stylu wilhelmińskim, z kamienia i szkła. Starała się nie zerkać w okno na pierwszym piętrze, w nadziei, że nie zobaczy postaci przywołującej ją do siebie ruchem zgiętego palca do tego okropnego gabinetu, bastionu męskości, pełnego czubatych popielniczek, butów do piłki nożnej i sprzętu sportowego. Odwróciła wzrok i oblizała usta. Jej uwagę przykuł stukot końskich kopyt na bruku sąsiedniej uliczki i turkot kół. Nareszcie koniec. Grupa matek tłoczących się pod szkołą stopniowo malała, aż w końcu znikła zupełnie.

Gdy ostatnie dziecko zostało odebrane, Claudia udała się w drogę do domu. Wymknęła się z nadzieją, że nikt nie zauważy jej nieobecności. Nie mogła się już doczekać powrotu, ponieważ miała ku temu istotny powód. Przyłożyła dłoń do zmęczonych oczu. To był długi dzień. Lekcje zaczynały się wcześnie rano, a droga powrotna oznaczała długi i nużący spacer wzdłuż Dresdner Strasse do miejsca, w którym znajdował się skład kolejowy i pokój, który nieopodal wynajmowała. Prosty odcinek drogi, liczący sobie prawie dwa kilometry, upstrzony cieniami między wielkimi krzewami rosnącymi wzdłuż pobocza.

Zadrżała, niezupełnie pod wpływem chłodu. Spojrzała na chwilę w niebo, po którym niósł się jednostajny szum przelatującego samolotu, i uznała, że nie podoba jej się ta ulica. Ruch był praktycznie znikomy. Niewielu ludzi miało dostęp do paliwa. Po jednej stronie stały wielkie wille, a po drugiej rosły jesiony, platany i kasztany. Nie pochodziła z Monachium. Czuła się tu obco. Miała garstkę znajomych, czuła się zagubiona i pozostawiona samej sobie, jakby jej obecność tutaj była formą kary. W dodatku niedojadała. Bywała głodna, ale chęć na jedzenie mijała z chwilą, gdy tylko wyłożyła je na talerz. Zatopiona w myślach, doznała niemałego zaskoczenia, gdy nagle spośród mrocznych cieni dobiegł ją czyjś cichy głos. Nie było w nim ani zdziwienia, ani groźby. Był uprzejmy i należał do kryjącej się za krzakami kobiety.

– Jest pani nauczycielką?

Claudia podeszła bliżej. Szczupła kobieta stała nieruchomo.

– Pomoże mi pani? – odezwała się ponownie.

Claudię ogarnęło chwilowe wahanie i niepewność.

– Czemu pani pyta?

– Córeczka i ja…

Claudia wytężyła wzrok. Malutka postać stała obok, przyklejona do matki.

– Musiałyśmy uciekać z domu. Nie mamy gdzie się podziać.

Claudię przebiegł dreszcz. Odniosła wrażenie, że już tu kiedyś była.

– Może zna pani kogoś, kto nas przyjmie? – spytała błagalnym tonem kobieta. – Wie pani, gdzie mogłybyśmy się zatrzymać? Może u pani?

Claudia zwlekała z odpowiedzią, po czym odparła:

– Dlaczego u mnie?

– Kocha pani dzieci. Widziałam panią na placu zabaw. Gołym okiem widać, że jest pani prawdziwie życzliwą i pełną współczucia osobą.

Claudia zbliżyła się o krok, by móc lepiej przyjrzeć się nieznajomej. Miała matowe, zaniedbane włosy, była ubrana w bezkształtny płaszcz, a z jej ustami było coś nie tak. Dziecko również miało skaleczoną wargę.

– Co wam się stało?

– Chyba domyśla się pani, co dzieje się z ludźmi, których państwo nie toleruje.

To stwierdzenie idealnie podsumowywało rozterki moralne, przed którymi Claudia tak bardzo starała się uciec. Zaczęła masować kark. Był to gest, przed którym przestrzegała ją matka. Robiła to za każdym razem, gdy znalazła się w stresującej sytuacji. Miała nadzieję, że już nigdy nie będzie jej dane znaleźć się w równie kłopotliwym położeniu. Wyjechała z Pragi po to, by uciec od tragedii i problemów przerażonych rodziców i niechcianych dzieci: Żydów, socjalistów, działaczy związkowych i pozostałych grup, których zniszczenie reżim obrał sobie za cel. Nawet w tej chwili jej niespecjalnie lubiany kolega z pracy, Karl Drexler, był zajęty głoszeniem swojej mowy nienawiści na szkolnej sali gimnastycznej.

– Zdaje sobie pani sprawę z tego, co dzieje się z ludźmi, którzy udzielają schronienia?

– Rozpaczliwie potrzebujemy pomocy.

Stojąca w cieniu krzewów Claudia westchnęła głęboko i podjęła decyzję. Dość marny kompromis, ale w tej chwili było to najlepsze rozwiązanie, na jakie mogła się zdobyć.

– Dobrze, ale tylko na jedną noc. Jeśli ktoś nas zobaczy, obie będziemy miały kłopoty. Tam, gdzie mieszkam, pokoje są wynajmowane tylko dla jednej osoby… zwyczajnej osoby.

No, w końcu to powiedziała, choć eufemizm, którym się posłużyła, był wyjątkowo straszny i nietrafiony. „Zwyczajna osoba”. Obie wiedziały, jak się sprawy mają. Ta kobieta i jej dziecko nie należały do zwyczajnych osób. Należały do potępionego przez Niemcy społeczeństwa, legionu zagubionych dusz, który żebrał, ukrywał się i potrafił jakoś przetrwać tuż pod nosem władz, chowając się po stodołach, piwnicach i zakurzonych strychach. Do nieoficjalnej grupy, czającej się tuż pod powierzchnią tego, co oficjalne.

Mówiąc potocznie, Claudia miała teraz na głowie swoje własne dwa „okręty podwodne”.ROZDZIAŁ 2

GDZIEŚ NA TERYTORIUM FRANCJI

Peter siedział na skalnym progu w oczekiwaniu na werdykt dotyczący uszkodzonego samolotu. Lotnicy siedzieli w kucki, oglądając to, co zostało z podwozia, podczas gdy pilot nazwiskiem Mahoney, leżał na ziemi, zajęty rozmasowywaniem skręconej nogi i trzymaniem się za obolały brzuch.

Lądowanie awaryjne wywołało niemały szok. Patrząc na poturbowany samolot, Peter nie mógł się nadziwić, że udało im się ujść z życiem – a tak właśnie się stało. Było mu głupio z powodu retorycznego pytania, które zaraz miał zadać, ale czuł wewnętrzny przymus, by to zrobić.

– Da radę polecieć?

W odpowiedzi otrzymał jedynie chrząknięcia i wzruszenia ramion. Nie wyglądało to dobrze.

Zdążył już wyjąć z kadłuba swój sprzęt – radioodbiornik, mapy, narzędzia, aparat fotograficzny i ochraniacze na kolana, które i tak na nic się zdały. Rozważył swoje możliwości. Pierwszą rzeczą, która przyszła mu do głowy, było to, że utknął. Przypomniał sobie maksymę jednego z instruktorów w ośrodku szkoleniowym w Ringway: „Nawet najlepiej skonstruowany plan może nie przetrwać zderzenia z rzeczywistością”.

Peter prychnął pod nosem. Sytuacja już zdążyła wymknąć się spod kontroli. Znów zaczął zadawać sobie pytania, które nie dawały mu spokoju przez cały okres szkolenia. Pytania, na które nie potrafił znaleźć zadowalających odpowiedzi.

Jakim cudem się w to wpakowałem?

Co ja tu, do cholery, robię?

Wziął głęboki wdech. Wszystko zaczęło się w domu jego rodziców w Bury St Edmunds w hrabstwie Suffolk zaledwie kilka tygodni temu. To był wieczór poświęcony muzyce. Peter nie miał wtedy pojęcia, jak bardzo zmieni się jego życie…

Melodia urwała się gwałtownie. Pełen rozmachu kwartet fortepianowy Schumanna rozbrzmiewał wdzięcznie – liryczne skrzypce i dźwięczne klawisze w entuzjastycznym wykonaniu Petera, jego matki, ciotki i uchodźczyni imieniem Helga. Nagle, jakby ktoś zerwał strunę w harfie, wszystko zamarło.

Cała czwórka muzykujących spojrzała w stronę drzwi od salonu, które otwarły się ze zgrzytem starych, mosiężnych zawiasów. W progu stanęła jakaś postać ze zmierzwionymi włosami, w średnim wieku, z gęstymi, czarnymi wąsami i świdrującym spojrzeniem.

Z ust Charlesa Cheshama padły tylko dwa słowa:

– Mamy gościa.

Nikt nie protestował, nie dopraszał się o pozwolenie na dokończenie utworu. Wyrazili swoje rozczarowanie głębokimi westchnieniami. W końcu matka Petera postanowiła przerwać nagłą ciszę.

– Kto to taki? – spytała męża.

– Andrew.

– Za ile?

– Będzie za dziesięć minut.

Słysząc to, wszyscy się rozeszli. Matka Petera zmarszczyła brwi, zerkając w stronę kuchni, po czym posłała siostrze słaby uśmiech. Klarissa była zajęta pakowaniem wiolonczeli do pokrowca. Helga z niezwykłą starannością odłożyła skrzypce do wyściełanego błękitnym aksamitem futerału. Peter też był zawiedziony. Właśnie zaczęli grać w przyjemnej atmosferze, siedząc na krzesłach z drewna różanego i śmiejąc się ze swoich błędów, szczególnie gdy Klarissa zaczepiła stopką instrumentu o róg perskiego dywanu. Peter śmiał się razem z nimi, ale zirytował go fakt, że jeden z klawiszy w starym pianinie jest głuchy. Dlaczego nadal go używali? Przez skąpstwo ojca? Mimo to wspięli się na wyżyny swoich muzycznych umiejętności. Następny w kolejności miał być Haydn, potem angielska muzyka ludowa, „The Flowers of Ashgill” oraz „Surprise Waltz” Telemanna.

Ale zabawa właśnie została przerwana. Wszyscy opuścili salon. Uściskał ciotkę i dziewczynę, które szykowały się do wyjścia do domu znajdującego się po drugiej stronie miasta. Klarissa miała wesołe usposobienie. Zawsze świetnie bawił się w jej towarzystwie, czego nie można było powiedzieć o jego nad wyraz poważnej matce. A Helga, smukła piętnastoletnia dziewczyna, była równie oddana muzyce, jak podczas ich pierwszego spotkania w pociągu Kindertransportu, który wiele miesięcy temu wjechał na peron Liverpool Station.

Gdy drzwi frontowe zostały zamknięte, Peter skierował kroki do kuchni, wiedząc, że ów gość był kimś, kogo jego matka nie darzyła sympatią. Zazwyczaj była mistrzynią w ukrywaniu urazy, ale tym razem doszło do najścia. Rodzinne sesje muzyczne stanowiły jej ukochaną rozrywkę. Teraz kładła z trzaskiem najlepsze filiżanki do herbaty na blat stołu, dając upust swojej irytacji.

– Czego on chce? – spytała, gdy Peter zjawił się w kuchni.

Miała na myśli sir Andrew Truscotta, wysoko postawionego znajomego ojca.

– Dlaczego zadzwonił akurat o tej porze? – zadała pytanie. – Zepsuł nam wieczór. Czy to naprawdę nie mogło zaczekać?

Peter przestał myśleć o gościu, poirytowany faktem, że jego matce zakłócono mile spędzany czas. To właśnie muzyka podnosiła ją na duchu, ale przez kilka ostatnich tygodni chodziła wiecznie zmartwiona. Przedmiotem jej trosk była rodzina jej brata, mieszkająca w Szwajcarii, niedaleko granicy z nazistowskimi Niemcami.

Poza tym stale martwiła się o Petera.

– Naprawdę wolałabym, żebyś dalej pracował z panem Wintonem. Niesienie pomocy uciekinierom to o wiele lepsze zajęcie od tego – powiedziała, gładząc palcami wełniany mundur Petera. – Miałeś świetną rękę do tych wszystkich dzieci.

– Ja również – odparł – ale to już należy do przeszłości. – Wzruszył ramionami. – Nie ma już uciekinierów. Wszystko przez wojnę.

– Głupia wojna – westchnęła. – Jaki z niej pożytek? Samo cierpienie i śmierć. Nie chcę, żebyś został odesłany do jakiegoś błotnistego okopu i dał się zastrzelić, wysadzić w powietrze, zadźgać albo zagazować. Wiem, jak było ostatnim razem. Czy ci ludzie nigdy się nie nauczą?

– W Cairngorms nie ma zbyt wielu okopów – powiedział, uśmiechając się krzywo.

Spojrzała na niego czule – był jej jedynym dzieckiem. Miał dwadzieścia trzy lata, metr osiemdziesiąt wzrostu i przystojną twarz o nieregularnych rysach.

– Nienawidzę ich – dodała. – Bombardowań. Są straszne i całkowicie pozbawione sensu.

Peter westchnął. Znowu przerabiali ten sam temat. Zgadzał się z nią. Mimo munduru wcale nie uważał się za wojownika. Jednak wypowiedzenie tego na głos sprowadziłoby na niego falę krytyki. Pacyfizm? Wykluczone. Peter pilnował się, żeby nie mówić tego przy ojcu. Ku jego wielkiemu oburzeniu Peter odmówił wstąpienia do sił powietrznych i był zadowolony ze swojej posady instruktora w wojskowej szkółce narciarskiej.

– Bez przerwy namawia mnie na spadochroniarstwo – powiedział. – O tym, że moje doświadczenie byłoby nieocenione.

Matka Petera uszykowała serwis do herbaty i zrobiła minę.

– Nie ufam temu człowiekowi – odparła, wskazując palcem na bawialnię, do której miał zostać wprowadzony gość. – Mają za dużo tajemnic, on i twój ojciec. Ojciec nigdy mi o niczym nie mówi. Co może być na tyle pilne, że musiał tu przyjść akurat dzisiaj wieczorem?

Peter wzruszył ramionami.

– Kto wie? Może chce porozmawiać o mojej karierze, gdy wojna dobiegnie już końca.

Matka Petera pokiwała przecząco palcem.

– Nie zgadzaj się na nic, czego nie chcesz robić.

Dzwonek do drzwi położył kres ich rozmowie. Oczywiście, Peter wiedział, że miał szczęście znaleźć się na krótkiej liście powojennych kandydatów kwalifikujących się na staż w przedsiębiorstwie kolejowym London and North Eastern Railway Company, którego sir Andrew Truscott był najbardziej znanym członkiem. Mimo to wydało mu się co najmniej dziwne, że spotkanie, które było równoznaczne z rozmową o pracę, miało odbyć się w jego rodzinnej bawialni.

Sir Andrew miał aparycję osoby, która zawsze przebywała na świeczniku: idealnie ułożone białe włosy, starannie przycięte siwe wąsy. Był ubrany w błękitny garnitur, kamizelkę i pasujący do niego krawat. Z górnej kieszonki marynarki wystawała nieskazitelnie biała chusteczka. W oczy rzucały się jego złote sygnety i spinki do mankietów. W zamian za zasługi dla kraju nadano mu tytuł szlachecki. Był twórcą kultowych lokomotyw, dzięki którym przedsiębiorstwo stało się synonimem szybkości i nowoczesności, czołową firmą napędzającą gospodarkę.

Jednak nie zawsze był znaną i wielbioną osobistością z tytułem szlacheckim. Swego czasu razem z ojcem Petera byli młodymi czeladnikami pracującymi w warsztacie. Peter skrzywił się w duchu, nie mając pewności, czy podziela ich entuzjazm wobec firmy.

Wszedł do bawialni i patrzył, jak dwójka przyjaciół – czy faktycznie nimi byli? A może tylko kolegami? Albo spiskowcami? – rozmawia przyciszonymi głosami przy haftowanym parawanie kominkowym.

Nagle wydarzyło się coś niespodziewanego. Jego rodzice wyszli z pokoju, a Truscott usiadł w fotelu ojca – tym z tapicerowanym podnóżkiem – i zdjął z półki jakiś opasły tom. Machnięciem ręki przywołał do siebie Petera.

– Czytałeś?

Peter spojrzał na okładkę książki Isambarda Kingdoma Brunela z ilustracją przedstawiającą szeroki na siedem stóp rozstaw torów kolejowych prowadzących ze stacji Paddington do Bristolu.

– Od małego – odparł. – Wychowałem się na niej.

Truscott stuknął palcem w kartkę.

– Właśnie o tym chcę z tobą porozmawiać. O olbrzymim potencjale kolei.

Czy to był sprawdzian? Część jakiejś subtelnej techniki przeprowadzania rozmów kwalifikacyjnych? Uznawszy to za wskazówkę, Peter zaczął rozwodzić się nad tematem, który był mu doskonale znany. Brunel był wizjonerem. Zbudował piękne mosty, drogi i parowiec, który popłynął do Ameryki, ale jedyną rzeczą, jaka mu się nie udała, były szeroko rozstawione tory kolejowe. Brunel był zmuszony zrezygnować z nich na rzecz kolejki z wąskimi drewnianymi torami, wymyślonej przez inżyniera George’a Stephensona, którą wszyscy doskonale znają. Był to wielki przełom w podróżowaniu, który nigdy nie miał okazji zostać zrealizowany. Peter zaczął snuć domysły. Co by było, gdyby Brunelowi się udało? Jak dziś wyglądałaby rzeczywistość?

Truscott ograniczył się do kiwnięcia głową, po czym zapalił cygaretkę. Pachniała intensywnie korą i starym papierem. Peter poczuł ukłucie złości z powodu arogancji tego człowieka. Robił, co chciał, przechadzał się po pokoju, grzebał na półce z książkami i robił, co mu się żywnie podobało. Być może właśnie to skłoniło go do okazania nagłej szczerości. Niby jak miał się przyznać przed Truscottem, że był jedynym nonkonformistą w tej inżynierskiej rodzinie? Że lubił teatr, balet, koncerty, wszystko to, gdzie miał styczność z innymi ludźmi, ponieważ to oni interesowali go bardziej niż maszyny.

– Sęk w tym, że mam pewne wątpliwości co do mojej kariery w kolei – oznajmił. – Czy aby na pewno ta ścieżka jest dla mnie właściwa?

Starszy mężczyzna zacisnął usta, jakby Peter właśnie wykrzyczał coś wulgarnego w kościele.

– Byłbyś skończonym głupcem, gdybyś zrezygnował – odparł.

– Muszę mieć pewność…

– Niewielu młodych ludzi staje przed taką szansą jak ty – przerwał mu Truscott. – Jasno wytyczoną ścieżkę kariery do kadry kierowniczej wyższego szczebla. Tylko głupiec odrzuciłby rodzinną tradycję, którą jest praca w przedsiębiorstwie i służba dla kraju.

Truscott zamilkł. Jego policzki poczerwieniały pod wpływem gniewu. Odwrócił się, skupiając wzrok na biblioteczce, tak jakby nie mógł patrzeć na stojącego przed nim niewdzięcznego młodego człowieka. Sprawiał wrażenie, jakby mówił przez zaciśnięte zęby.

– Puszczę twoje ostatnie uwagi mimo uszu… – urwał i wziął głęboki wdech. Peter odniósł wrażenie, że zmusił się do wypowiedzenia następnych słów. Raczej nie należał do osób, które aprobują sprzeciw. – Niemniej jednak musimy kontynuować tę rozmowę.

– Czyżby?

– To leży w interesie narodu – powiedział Truscott.

Peter poczuł, że jest jeszcze bardziej zdezorientowany niż poprzednio. Truscott miał bzika na punkcie dyskrecji. Przeszli do gabinetu jego ojca. Sprawdzili okna, zaciemniające zasłony i mówili przyciszonymi głosami.

– Chodzi o to, że gdyby Brunel wygrał pojedynek na szerokość torów ze Stephensonem, mielibyśmy dziś o wiele sprawniejszą i szybszą kolej, zdolną do przewożenia znacznie większych i cięższych ładunków. To największy krok naprzód, którego ten kraj nigdy nie miał szansy wykonać.

Peter był zaintrygowany. Czy właśnie to było nawiązanie do interesu narodu?

– Czy dobrze rozumiem, że proponuje pan odwrócenie biegu historii? – Niedowierzanie wzięło górę nad ostrożnością. – Z pewnością nie. Przecież to niewykonalne. Podzielenie całego kraju w celu położenia szerszych torów? Naród nigdy się na to nie zgodzi.

Truscott zesztywniał, po czym niechętnie skinął głową.

– Nie tutaj, nie w Wielkiej Brytanii… ale przypuśćmy, że w innym kraju planują stworzenie nowej, rozległej sieci szerokich torów kolejowych, które opasałyby cały kontynent. Jako student inżynierii z pewnością uznałbyś to za wyjątkowo ekscytujące, nieprawdaż?

Peter westchnął dyskretnie. W tej rozmowie kwalifikacyjnej chodziło o coś zupełnie innego.

– Skoro już jesteśmy przy szerokości, to o jaką szerokość chodzi… w tym innym kraju? – spytał, grając na zwłokę.

W oczach Truscotta pojawił się błysk.

– Trzy metry. Pomyśl tylko. Prawie dziesięć stóp szerokości. Absolutnie gigantyczna. To ogromna zmiana i wyzwanie dla każdego inżyniera.

– Czy ten inny kraj ma jakąś nazwę?

Truscott przyglądał mu się bacznie przez krótką chwilę, po czym odparł:

– Hitlerowskie Niemcy.

Zapadła długa cisza. Peter doszedł do wniosku, że to jednak nie jest test. Rozmawiali o Niemczech, i to pod nieobecność jego ojca. Truscott postanowił wtajemniczyć go w temat, choć formalnie Peter nie rozpoczął jeszcze pracy w przedsiębiorstwie. Nic z tego nie miało sensu.

– Sir, dlaczego pan mi o tym wszystkim mówi?

Truscott nie odpowiedział. Zamiast tego wskazał na wielki atlas świata wiszący na tylnej ścianie gabinetu i przywołał do siebie Petera, rozkładając ramiona i obejmując nimi całą Europę, od Francji na zachodzie do Rosji na wschodzie, z centrum w Berlinie.

– Hitler rozpoczął budowę nowej trakcji kolejowej – wyjaśnił. – Nazywa ją Breitspurbahn. Szeroki rozstaw szyn. Część linii została już uruchomiona.

– Czyli w końcu zrobił coś dobrego, zgadza się?

– Dokonał czegoś niespotykanego i fascynującego dla każdego inżyniera. Jednak w kontekście Wielkiej Brytanii udało mu się stworzyć coś bardzo, ale to bardzo niebezpiecznego.

– Nowy rodzaj kolei? Dlaczego miałaby być dla nas niebezpieczna?

– Nie pojmujesz? Zwiększona prędkość i ładowność. To oznacza, że może zabrać swoją armię, gdzie tylko chce, w o wiele szybszym tempie, niż my jesteśmy w stanie zrobić to drogą morską. Może przetransportować całą dywizję pancerną jednym pociągiem na dogodną odległość do ataku na szyby naftowe na Bliskim Wschodzie, i to jeszcze zanim nasze statki opuściłyby port.

Peter zmarszczył brwi.

– Zgadza się, ale przecież Hitler nie kontroluje aż tak rozległego terytorium… przynajmniej na razie!

– Ale wkrótce będzie! Czy to za pośrednictwem negocjacji, gróźb czy wojskowej inwazji. To najświeższe informacje, jakie otrzymaliśmy od wywiadu. Oficjalnie nie wolno mi ich udostępniać.

– Więc dlaczego pan to robi? – spytał Peter.

– Ponieważ pewni ludzie przyszli do mnie z prośbą o poradę o charakterze technicznym. Muszę cię ostrzec, że twoje nazwisko padło w trakcie naszych rozmów.

– Moje nazwisko? – Peter nie dowierzał.

Truscott skinął głową.

– Opowiedziałem im o twoim szwajcarskim pochodzeniu, umiejętności posługiwania się niemieckim, znajomości kolei, spadochroniarstwie, chodzeniu na skrzydłach samolotu, narciarstwie… i są tobą bardzo zainteresowani.

Peter rozłożył ręce w geście bezradności.

– Ale dlaczego?

– Dowiesz się tego od nich. Wkrótce się z tobą skontaktują, więc przyszedłem tu, aby opowiedzieć ci o tym, zanim do tego dojdzie. Zrobiłem to, żeby cię przestrzec… i żebyś zdążył się przygotować.

Ciąg dalszy w wersji pełnej
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: