Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Skarb Atamana - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
26 maja 2021
Ebook
14,99 zł
Audiobook
24,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Skarb Atamana - ebook

Powieść opisująca wyczyny Kozaków, przy których bledną akcje szeryfów z Dzikiego Zachodu. Wydarzenia powieściowe obejmują wyprawę po skarb, oblężenie i obronę Siczy oraz - a jakże! - romantyczną miłość. Brawurowe potyczki zbrojne, barwne życiorysy, a pośród tego wszystkiego legendarny Dymitr Bajda Wiśniowiecki.

Zbigniew Kozłowski - pisarz, bibliotekarz w Miejskiej Bibliotece Publicznej w Żarach, gdzie prowadzi kluby czytelnicze i dyskusyjne kluby książki. Należy do Związku Literatów Polskich, uhonorowany Odznaką "Zasłużony dla Kultury Polskiej". Fan przygód Winnetou Karola Maya oraz "Chłopców z Placu Broni". Pasjonat tradycji i kultury regionu lubuskiego. W powieści graficznej „Hokka hey: taniec z kołtunerią” opisuje przekręty na różnych szczeblach tutejszej władzy.

Kategoria: Romans
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-87-26-83432-1
Rozmiar pliku: 633 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

OD AUTORA

Do napisania tej książki skłoniło mnie wyczytane stwierdzenie, iż to, co wyprawiali Kozacy na swych wyprawach było tak fantastyczne i robione z taką brawurą, że bledną przy ich wyczynach wszelkie akcje szeryfów z Dzikiego Zachodu opiewane w książkach i filmach. Skonstatowałem, że i my mamy w swojej historii Dzikie Pola, zamiast Indian są Tatarzy, jest wielki, bezkresny step i obustronna walka. Wprost wymarzony temat dla człowieka z wyobraźnią i marzeniami.

W ten więc oto sposób ze zwykłego miłośnika historii, za pomocą wszelkich dostępnych dla mnie źródeł, z których korzystałem, stałem się znawcąKozaczyzny.

Na temat zaś swojej książki wybrałem okres najmniej dla ogółu znany w historii Kozaków, ale związany z początkiem ich organizacji i pierwszą w ich dziejach legendą - Dymitrem „Bajdą”. Bo urzekają mnie legendy-pieśni.

I tak w autentyczne dzieje, które z czasem znalazły się gdzieś w kącie przedpokoju naszej głównej historii, wplotłem wątki przygodowo-sensacyjne z przeżyć moich bohaterów. Powstała ta książka. Absolutnie nie roszczę sobie żadnych praw do jakiegokolwiek posądzenia o pracę historyczną. Historia jest tylko tłem i okazją do umieszczenia moich bohaterów w tym miejscu i w tym czasie.

Bo „Skarb Atamana” traktuje o bohaterstwie, przyjaźni i miłości, barwachżycia i śmierci. Jest to książka przygodowa.

Chciałbym też serdecznie podziękować wszystkim osobom, które pomogły mi w wydaniu książki. Krzysztof Klisz, Magda Łazar-Mąssier, Zdzisław Czarczyński, te osoby mają swój udział w edycji. Jestem im za to wdzięczny.

Nie mogę też zostawić tej książki bez dalszego ciągu. Kolejne perypetie i przygody jej bohaterów dopiszę już wkrótce.Był ranek. Słońce właśnie wschodziło nad stepem na Dzikich Polach. Wokół unosiły się opary wilgoci po porannej rosie. Na jednym ze stepowych pagórków stał jeździec. Spoglądał w przestrzeń. Oczy miał przymrużone - patrzył w słońce. Przed nim roztaczał się widok bezkresnych traw. Czego mógł wypatrywać ów człowiek?

Koń pod nim krępy, podolski. Widać, że chyży i wytrwały. Sam jeździec ubrany był w żupan, pod którym miał czerwoną koszulę. Szarawary nosił szerokie, niebieskie, na nogach zaś założone buty z safianu. Był bez czapki. Z ogolonej głowy wisiał zapleciony osełedec, niby ogon owczy, do pół metra długości. Wąsy takoż długie, oba założone końcami za uszy. Przez plecy miał jeździec przewieszony łuk, u siodła w olstrach pistolety. Druga ich para oraz kindżał były zatknięte za pasem z szerokiego szala. Szabla przy boku zwyczajna, prawie prosta. U boku siodła wisiał sajdak ze strzałami.

Zbrojny stał tak barwny, zamyślony, patrzący.

Kozak.

Kozak to z tureckiego człek wolny, luźny, wręcz rozbójnik, swobodny władca stepów. Był nim przede wszystkim mieszkaniec ziem ukrainnych, nawykły do walk z Tatarami, ale nie tylko. Był nim też bojarzyn ruski i szlachcic koronny, obaj goniący za przygodą i łupem. Często też kozakami zostawali chłopi zbiegli od swych panów, szukający ulg i wolności. Uzupełniali ich podobni zwyczajami Mołdawianie, Węgrzy, a nawet Turcy, Niemcy i Włosi. Całość stanowiła zbiorowisko wojowników, bytujących wśród dzikiej przyrody i stepów. Z konieczności przeżycia wojowali z poganami, ale również nająć mógł ich każdy, kto zapłacił lub łupy obiecał. I żyli tak wolni wśród niebezpieczeństw walki, na łonie matki natury. Tacy byli pierwsi Kozacy.Bezwiezdna i ciemna noc wisząca nad podolskim stepem zbliżała się ku końcowi. Od wschodu niebo powoli stawało się jaśniejsze, przechodząc z koloru sadzy w granat, potem ciemny błękit. Kiedy już lekka poświata pozwalała co nieco ujrzeć, z ciemności począł wyłaniać się pagórek otoczony burzanem. Na nim wśród trawy leżało dwóch zbrojnych, którzy pilnie nasłuchiwali od strony południowej. Trwali tak już od kilku godzin, toteż co chwilę któryś się przesuwał i układał na nowo, usiłując pobudzić krew, aby nie zdrętwieć od chłodu.

- Już pan starostą powinien wrócić - mruknął jeden - przecie zaczyna świtać a on nie może dać się rozpoznać Tatarom.

- Będziesz cicho! - warknął drugi. - Wróg o trzy mile a ty gadasz. Niesie po całym stepie!

Pierwszy od razu zamilkł, zwracając uwagę w dal przed siebie. Leżeli więc, czekając dalej.

*

W drugą stronę, a więc na północ od zwiadowców, dwie mile dalej trawy przechodziły w krzaki, potem w las. W jego głębi, na małej polanie, siedziało przy niewielkim ognisku kilkunastu ludzi. Kilku innych stało na obrzeżach lasu, pilnie wypatrując ewentualnego niebezpieczeństwa. Całość stanowiła patrol „obrony potocznej”, czyli wojsk królewskich, zaciągniętych ustawą sejmową do ochrony pogranicza przed najazdami tatarskimi i mołdawskimi. Ci z patrolu stacjonowali w Barze. W tej chwili wyprawili się daleko na południe, chcąc przepatrzeć okolice Dniestru. Chodziły bowiem słuchy, że część ordy budziackiej gnana głodem i nieurodzajem, zwróciła się po raz drugi w tym roku w ziemie Rzeczypospolitej. Od wschodu, w ziemiach Wielkiego Księstwa bronił granic kniaź Ostrogski, tutaj, od południa, starosta barski Bernard Pretwicz. Starosta barski ponownie, gdyż na kilka lat król Zygmunt przeniósł go do Trembowli, nie chcąc przesadnie drażnić Turków. Teraz pan Pretwicz przywrócony na pogranicze, od razu wiosną pogromił Tatarów. Na wieść od szpiegów, o głodzie w ułusach, wyprawił się z patrolem nad Dniestr, gdzie mógł zabłąkać się jakiś czambuł. Jakoż i patrol natknął się na wydeptaną świeżo końskimi kopytami ścieżkę. Tropów było wiele, choć na wąskiej przestrzeni, a tak właśnie chodziły zagony tatarskie. Żołnierze ruszyli ich śladami.

Wieczorem starosta pojechał z dwoma zwiadowcami pod sam czambuł, następnie przebrawszy się w strój ordyńca wszedł między nich. Reszta żołnierzy czekała, jakie wieści starosta przyniesie, a zwłaszcza, w którą stronę orda się zwróci. Siedzieli tedy czujni, gotowi do działania w każdej chwili. Co raz też któryś podchodził do ognia chcąc ogrzać ręce lub poprawić osłonę ogniska przed widokiem. Najbliżej zaś niego, na kamieniu przykrytym derką, siedział stary wachmistrz Lachowicz. Był to od dawna towarzysz wypraw pana Pretwicza. Razem odbyli wiele walk, wielekroć ścierali się z Tatarami i Bóg wie kim jeszcze. Bili wiele watach zbójeckich, sami też łupili obcych. Zwłaszcza sławny stał się ich napad na poselstwo mołdawskie wracające z Moskwy. Zaczaili się na nich u przeprawy na Dnieprze. Co się im dostało skarbów i darów cara Moskwy dla hospodara Mołdawii! Ale też i poszedł huczek z tego powodu. Interweniował i car, i hospodar. W efekcie, choć po paru latach, pan Pretwicz został przeniesiony z Baru do Trembowli. Teraz wrócił i utrwalał swoją sławę obrońcy pogranicza i bicza bożego dla ordy. A wachmistrz Lachowicz, jako towarzysz starościńskich wypraw, budził podziw i szacunek młodszych żołnierzy. Słuchali go bez mrugnięcia okiem, uczyli od niego forteli stepowych. Nade wszystko zaś uwielbiali słuchać jego opowieści przy wieczornych ogniskach. Bo prawdziwy bajarz był z Lachowicza, lubił opowiadać, a i mówił o rzeczach ciekawych. Także i teraz, podczas oczekiwania młody Jaśko, dla którego była to dopiero druga wyprawa, kręcił się koło wachmistrza, usiłując zagaić. Okazja się nadarzyła. Lachowicz wyjął fajkę, nabił ją, a kiedy chciał sięgnąć po żarzący się patyk, już Jaśko stał przy nim. Podając ognia od razu zagadał:

- Panie wachmistrzu, czy aby panu staroście się uda? Toć jeżeli któryś pohaniec go rozpozna, będzie po nim!

Wachmistrz uśmiechnął się:

- Toć już będzie trzeci raz, odkąd pod nim służę, jak wchodzi do obozu ordy. Język tatarski zna doskonale. Nie bój się, za stary to lis, by dał się ordyńcom złapać. Zresztą, nie rzuca się w oczy, unika światła ognisk i tylko chodzi i słucha. Znam go, dowie się wszystkiego, co trzeba.

- Ja tam bym się bał - wtrącił Jaśko. - Toć przy najmniejszym błędzie pojmają i wbiją na pal!

- Juści, ciebie może, ale nie pana starostę. On im się nie da rozpoznać, a jeżeli nawet go odkryją, to zdąży uciec. Jeszcze kilku ordyńców po drodze usiecze!

- Tak iż to dobry szermierz? - Jaśko udał, że nie wie.

- To mistrz! - pokiwał głową wachmistrz. - Chociaż widziałem jednego Kozaka - dodał - któremu nikt nie dorówna. Sławny on na całą Ukrainę, a nosi zabawne przezwisko „Siostrzyczka”. Widno nie chce używać prawdziwego nazwiska, jak wielu innych w tych stronach. A szermierz to niezrównany! Walczyliśmy razem przeciwko Mołdawianom, a i potem o nim słyszałem.

- Mołdawianom? - zdziwił się Jaśko. - Toć mamy teraz z nimi pokój!

- To było dobre parę lat temu - odparł Lachowicz. Podczas naszego ataku na ich poselstwo.

- Jakże to tak? - zapytał Jaśko. - Na posłów się nie napada!

- Nie wiedzieliśmy, że to posłowie - tłumaczył Lachowicz.

I już zaczął opowiadać:

- Szukaliśmy Tatarów, którzy wracali z jasyrem, a trafiliśmy posłów. Był z nami wtedy kniaź Ostrogski, Wiśniowiecki i ataman Andruszowski, w którego oddziale znajdował się Siostrzyczka. Ha, spadliśmy na nich jak jastrząb na zająca! Cośmy łupów nabrali - uśmiechnął się stary.

Poczciwy wachmistrz nie zauważył nawet, że w międzyczasie skupili się wokół niego wszyscy żołnierze oprócz straży, ciekawi opowieści.

- A co z tych zdobytych skarbów było najlepsze? - zapytał któryś ze słuchaczy.

- Najlepszy, chociaż wcale nie skarb, był wielbłąd, bo z nim wynikła straszna heca! - Lachowicz zaśmiał się cicho.

- Wśród jucznych zwierząt był właśnie wielbłąd, na którym przewożono podarki od cara dla hospodara. Po walce jeden z naszych, pan Brzostowski, przypadł do kniazia Wiśniowieckiego z prośbą o darowanie mu wielbłąda właśnie, którego chciał zawieźć swemu ojcu, by przed sąsiadami się pochwalił. Dostał tego wielbłąda, prowadził sto mil do swej zagrody. Przed wjazdem chciał się popisać, dosiadł zwierzaka i wjeżdża na nim w obejście. Mało tego, sam się jeszcze przebrał w zdobyczną szatę wschodnią, na głowę turban nawet założył. Kiedy ojciec ujrzał go z domu przez okno, zawrzasnął: - Jezusie, Turcy! - i w nogi. Przez płot, potem przez sady, aż po godzinie oparł w lesie. Rozesłana za nim służba dopiero po dwóch dniach tam go znalazła. Przez cztery niedziele potem chorzał biedak, ledwie ducha nie wyzionął.

Żołnierze parsknęli głośnym śmiechem, jednak na podniesioną rękę wachmistrza zaraz ucichli, chichocząc tylko bezgłośnie, co który na drugiego spojrzał. Wtem rozległ się gwizd od strony brzegu lasu. Lachowicz się zerwał, wydając krótkie rozkazy. Szybko zgaszono ognisko, wojacy zaś sprawnie się uszykowali, gotowi i w ordynku. Po niedługiej chwili na polankę wpadł jeden ze strażników.

- Jadą, panie wachmistrzu, cali i zdrowi! Udało się panu staroście!

Jakoż i on sam pojawił się wśród żołnierzy.

- Gotowi? - zapytał Lachowicza. - To dobrze! - zakręcił koniem.

- Tatarzy ruszą w kierunku Bracławia i będą zagarniać wsie po drodze. Musimy jak najszybciej cofnąć się do Baru po posiłki, Czasu mamy mało,

Pan Pretwicz zawrócił znowu konia.

- Ruszamy! Za mną! - i cały patrol z miejsca zerwał się do galopu.

*

Skidan powstał z trawy. Była wysoka, sięgała mu powyżej pasa. Stepowa, pachnąca, bujna. I właśnie teraz jej bujność była zagrożona. Chłopiec poczuł dym, dym płonącego stepu, którego swąd wyrwał go z drzemki. Wyciągnął szyję.

- Obym się mylił - pomyślał - przecież step palą tylko Tatarzy, a oni odeszli na początku lata. Jak w czerwcu przeszli na Tatarski brzeg Dniepru, tak zbił ich starosta barski. Wtedy właśnie wrócił z wyprawy Wojan. Ukochany brat, wzór dla Skidana. Wojana nigdy nie ciągnęło do prac w polu i w domu, ciągle włóczył się z innymi Kozakami w stepach. Raz nawet brał udział w wyprawie czajkami pod Oczaków, ale ich wypatrzono z grodu i ostrzelano armatami. Dużo wtedy czajek rozbito i zginęło wtedy wielu Kozaków. Wojan wrócił wówczas chmurny i zły, ranny w rękę. Obiecywał potem pomstę, wyprawę choćby na Krym, albo i sam Stambuł. Och, dzielny był Wojan i dziki. Ich ojciec, stary Szymon często Wojanowi wymawiał te wyprawy i tę czupurność.

- Wziąłbyś się do roboty - mawiał - płot naprawił, przy gospodarstwie pomógł.

Ale to nie było dla Wojana. Lecz taki właśnie brat imponował Skidanowi. Kiedy szedł przez sioło z szablą u boku i podniesionym czołem, wszyscy go podziwiali. Wysoki, szeroki w barach, z osełedcem założonym za ucho, uśmiechał się zawadiacko. Najbardziej zaś się uśmiechał, kiedy widział Ksenię, córkę sąsiadów Przyborów. Bo też i nadobna była ta Ksenia. Ogniste, czarne oczy i takież włosy, cienka w talii. Kiedy się uśmiechała, ukazywała rząd zębów jak perły. Skidanowi Ksenia też się podobała. Ale chłopak kończył dopiero szesnasty rok, Ksenia miała zaś ich osiemnaście. Starszy od Skidana o lat siedem Wojan był dla niej w sam raz. I Wojan o tym wiedział. Nie było we wsi lepszego niż on, chyba syn dzierżawcy, pana Uszackiego. Ale to był szlachcic, a nie Kozak. A cała wieś była kozacka. Kiedy ją zakładali, starosta wiedział, że są zbieraniną wagabundów i zbiegłych chłopów z całej Rzeczypospolitej i nie tylko. Ojciec Skidana, Szymon przybył aż z Pomorza, skąd uciekł od prześladowań pana, który jego narzeczoną chciał zrobić dziewką we dworze. Uciekli oboje tutaj, blisko Dzikich Pól. Starosta zwolnił ich z czynszu aż na 20 lat. I tutaj już urodzili się Wojan, potem Skidan. Matka umarła, kiedy Skidan był malutki. Chował więc ich ojciec, stary Szymon. Wojan szybko wyłamał się spod ojcowej ręki. Już jako wyrostek najął się do pana Chłapowskiego za Kozaka, przeciwko panu Jaremskiemu. Najechali wówczas dworek pana Jaremskiego, spalili, jego samego ubili. Wojan sam ciął go w rękę z pistoletem, dzięki czemu zyskał sławę między Kozakami. W taki sposób dorastał, co rusz wdając się w jakieś burdy, potem uchodząc w step, gdy się naraził. Przy ojcu pozostawał więc młodszy Skidan, pomagając w gospodarstwie. Teraz też Wojana nie było. Niedawno udał się na kolejną wyprawę, aż gdzieś pod Azow. A do wsi Roztoki, gdzie mieszkali, dochodziły dziwne słuchy. A to, że część Kozaków gdzieś nad Dnieprem się zebrała, a to, że wyruszą na wojnę z Tatarami albo z kimś innym. Nie wiadomo było dokładnie, coś wisiało jednak na niebie.

Skidan patrzył. Daleko, na horyzoncie nad stepem, unosiła się lekka mgiełka. Lecz on wiedział co to oznacza. Stamtąd wiał wiatr, przynosząc woń dymu, która go zbudziła. Ta mgiełka, to właśnie dym - dym palącego się stepu. I nagle Skidan sobie uświadomił - przecież tam jest Przysiółka, wieś sąsiednia, odległa o kilka zaledwie wiorst.

To nie tylko step płonął. Skidan wytężył wzrok. Nic więcej jednak nie ujrzał, oprócz owej mgiełki. Zwrócił głowę w bok... i zmartwiał. Od lewej, daleko jeszcze, ale już rozpoznał - jeźdźcy! Nie szli jak chorągwie w szyku, grupą. Szli luźno, szerokim półkolem. Tatarzy! Tylko oni tak poruszają się ławą, szeroko, jakby chcieli kogoś otoczyć.

- Jezus, Maria! Tatarzy!

Chłopak puścił się pędem do wsi. Szczęściem wypoczywał na lekkim wzgórku, skąd powstając mógł wcześnie dostrzec niebezpieczeństwo. I oczy miał bystre. O Boże, szybciej!

*

Wieś Roztoki leżała w bracławskiem, na Podolu. Jak wiele innych w tych stronach, została założona jeszcze przez ojca pana starosty, który zwolnił pierwszych osadników od powinności dla dworu. Różne to były okresy zwolnienia. Jedni otrzymywali tzw. wolniznę na lat siedem, inni dziesięć, a na przykład kowal i stary Szymon na dwadzieścia. Mieszkańcy też byli różni. Ot, Przyborowie, co mieli córkę Ksenię, pochodzili z Zadnieprza. Stary Maciej Kornak przybył z Wielkopolski. Z najbardziej odległej, bo aż Saksonii w Niemczech, dotarł tu Kurt Wendel, od lat ze swojska Kurtoniem zwany. Reszta też przybyła ze świata. Przemieszali się z miejscowymi, pożenili, mieli dzieci. Gospodarowali tu już od dobrych lat. Niedawno pan starosta sprowadził dzierżawcę, pana Uszackiego, bo i wolnizna niektórym się kończyła. Pan Uszacki pobudował sobie dworek, rodzinę sprowadził i służbę najął. Miał też kawałek swojego pola, większy zresztą od innych, który zwolnieni od czynszu obrabiali. Pomagali w tym też trzej niewolni Tatarowie, których pan Uszacki wykupił jako pacholęta od ormiańskiej karawany kupieckiej. A cała wieś Roztoki liczyła dwadzieścia trzy chałupy. Teraz, w południe, zostały w nich tylko kobiety i dzieci oraz kilku chłopów pracujących w obejściach. Nikt nie spodziewał się o tej porze nieszczęścia. Jeśli orda atakowała, to w porze świtu, kiedy wszyscy jeszcze spali snem najtwardszym i czujność była najmniejsza.

- Tatarowie! Napad! Tatarowie, uciekajcie! - Skidan krzycząc biegł przez wieś, alarmując kogo się dało.

Białki i dzieci wyglądały z domów i na okrzyki „Tatarzy” natychmiast brali, co było pod ręką z dobytku i broni. Zabrawszy naprędce, co się dało biegli do dworu. Było to jedyne miejsce, gdzie mogli jakoś się schronić. Dwór, jako jedyny w Roztokach był podmurowany, obszerny i ogrodzony. Z jednej strony osłaniał go sad, z dwóch pozostałych otoczony zakolem stawu. Przednia jego część z bramą stała frontem do przebiegającej wieś drogi. I tędy zaczęli przybywać wszyscy. Ze dworu wybiegł pan Uszacki, by pokierować sprawą. Zaczęto zagarniać starszych i dzieci do dworu, resztę szykować do obrony. Nawet kobiety, zwyczajne do pracy, pobrały widły i zbiły się w gromadkę, gotowe do walki. Reszta - wyrostkowie, chłopi oraz czeladź utworzyli zasadniczy oddział. Jakże jednak mały w stosunku do zagrożenia. Ledwie niecałe dwadzieścia osób. A wiadomo wszak było, że Tatarzy napadają wsie siłą co najmniej kilkudziesięciu wprawionych do boju, żądnych krwi i łupu wojowników. Ale nikt nie zakłada przegranej z góry, więc mieszkańcy zawarli wrota bramy i szykowali się do obrony. Kobiety ustawiono przy zawartych wrotach, natomiast mężczyzn wzdłuż płotu oraz wewnątrz domu przy oknach do sadu. Nadzieję mieli niewielką na odparcie wroga, bardziej już liczyli na odsiecz jakiejś chorągwi królewskiej, po przetrzymaniu pierwszego szturmu.

- Ba, ale nawet jeżeli tam gdzieś dowiedzieli się o zagonie, to czy zdążą z odsieczą? A może muszą wesprzeć innych, bardziej potrzebujących?

Stąd pan Uszacki szczegółowo i dokładnie dokonywał przeglądu stanowisk bojowych. Miał sześć samopałów, z czego trzy przydzielił do okien dworu, pozostałych trzech strzelców dał do wrót, by mierzyli do tych ordyńców, którzy arkanami ściągali by bramę. Reszta, uzbrojona w co popadło, a więc łuki, spisy, siekiery i drągi czekała z niepokojem napadu. Nie uśmiechała się im niewola tatarska, pohańbienie żon i córek, dla nich samych zaś tureckie galery.

Jako lud do walki zwyczajny, bez paniki czekali na wroga, choć z wielkim niepokojem i obawą.

Skidan szukał gorączkowo wśród obrońców ojca i Kseni. Ujrzał starego Szymona stojącego przy wrotach. Dziewczyny nie zobaczył. Rozglądał się wśród biegających i gotujących do obrony ludzi, lecz nie widział Kseni między nimi.

- Czyżby uciekła do kryjówki? - pomyślał.

Mieli coś takiego. Całą gromadą młodych zrobili ją za wsią, przy pagórku. Ziemiankę, z wejściem ukrytym w krzaku. Był to głęboki dół, przykrywany z wierzchu zbitymi belami i pokryty darnią. Ktoś o schowku nie wiedzący, nawet chodząc po balach nie mógł poznać, że pod spodem mogą ukryć się nawet cztery osoby. Czy Ksenia mogła tam uciec? Z jej obejścia było bliziutko. Skidan nie miał czasu ani możliwości, aby to sprawdzić. Właśnie w tej chwili na końcu wsi buchnął płomień i dym z podpalonego domu.

- Ałła! - rozległo się ze wszystkich stron i pojawili się jeźdźcy. Ubrani w kożuszki włosiem na wierzch z powodu gorąca, w spiczastych czapach, wyglądali, jak zwierzęta na koniach. Przebiegali cwałem wokół dworu. Na obrońców spadł grad strzał. Kilku z nich zraniono, a sam Pan Uszacki został trafiony w ramię. Ciągle strzelając z łuków, rzucili się Tatarzy w wyciem na garstkę obrońców ze wszystkich stron. Z dworu odpowiedziały im pojedyncze strzały samopałów. Od razu widać było, że ordyńcy chcą od jednego szturmu wziąć dwór, bo część z nich rzuciła się na wrota, część na drewniany parkan. Trzecia grupa napastników zaatakowała od strony sadu. Tatarzy w jednej chwili piersiami końskimi obalili płot, wdzierając się na podwórze i doszło do walki wręcz. Świsnęły arkany. Stojący przy upadłym płocie Skidan został poderwany w powietrze, wypuszczając trzymany drąg. Arkan zacisnął się na ramionach młodzieńca, który po upadku na ziemię został powleczony za tatarskim koniem. Uderzył głowąo kamień i stracił przytomność.

*

Kiedy się ocknął, był w grupie powiązanych jeńców. Brakowało ludzi starszych, tak, że Skidan nie dopatrzył się Szymona. Pobranymi w niewolę byli sami młodzi, w tym dużo kobiet. Osobno trzymano dzieci. Jasyr! Skidan wiedział, co to oznacza. Mężczyźni pójdą do prac niewolnych na polach dalekiej Azji lub Afryki, albo co gorsza na galery. Kobiety na służbę, młodsze może do któregoś haremu u jakiegoś mirzy. A dzieci? Tym gotowano w większości los najgorszy, zwłaszcza chłopcom. Oderwane od rodziców, rozsprzedane zostaną po ułusach tatarskich i w Turcji. A niektórzy z nich wyzuci z wiary trafią do szkoły janczarów i kiedyś, za kilkanaście lat staną być może przeciw swoim bliskim, nawet o tym nie wiedząc. Taki był jasyr - niewola tatarska. Dlatego też zewsząd rozlegał się płacz kobiet i dzieci, jęki poranionych. Ci nawet nie wiedzieli czy zdołają przeżyć. Tatarzy bezlitośnie zabijali jeńców, opóźniających pochód przez stepy. Jakoż szybko powiązano ich jednego z drugim. Horda jak najszybciej opuszczała miejsce napadu, gdyż dymy z palonych chat mogły ściągnąć odsiecz dla napadniętych. Ruszyli biedni jeńcy poganiani świstem batów z bykowca, z płaczem i jękiem, pozbawieni nadziei. Wokół nich zaś uwijali się przymuszając do pośpiechu, dzicy jeźdźcy.

*

Skidan wśród kobiet nie dojrzał Kseni. Chyba jednak zdołała się ocalić - pomyślał. Mała to pociecha, ale Skidanowi zrobiło się lżej na duszy. Uwielbiał Ksenię i chociaż nie widział żadnej możliwości bycia przy niej, zwłaszcza teraz w niewoli, to jednak ulgę sprawiała świadomość, że ona jest wolna. Chociaż tyle.

Na noc zatrzymali się w stepie niedaleko Bohu. Tatarzy napoili w rzece konie, potem nawet zezwolili jeńcom napić się i przemyć rany pod nadzorem. Po chwili wytchnienia zagnano ich z powrotem w środek obozowiska. Dopiero teraz niewolni mogli półszeptem rozmawiać. Opatrywali jeden drugiego, sprawdzali, kogo brakuje. O starszych nawet nie pytali. Opowiedział im kowal - chłop potężny, ranny w głowę, opatrzonąteraz brudną, mokrą szmatą.

- Wzięli wszystkich razem do kupy - mówił kowal - potem kolejno wieszali za ręce na drzewie. Tatarowie strzelali do nich jak do tarczy. Zabili Wójtową, Szymona, Kurtonia z żoną i innych, razem prawie dwie dziesiątki. Jeńcy zwiesili głowy.

Skidanowi zaszkliły się oczy. Został sierotą. Och, gdybyż udało mu się uwolnić, pomścić ojca i drugich. Spojrzał na współtowarzyszy - wszyscy byli zrozpaczeni. Nie do snu im było, choć daleka i straszna czekała ich droga. Tak w smutku przetrwali noc. O pierwszym brzasku wszczął się ruch od strony koni. Czabanowie tatarscy jeszcze wieczorem odprowadzili je na wypas za obóz. Teraz widno wracali. Jednak, co dziwne, im bliżej obozu, tym konie biegły szybciej, aż wpadły w pełnym galopie między śpiących. Naraz rozległ się okrzyk:

- Bij! Zabij!

Ukazali się konni w jednolitej, czerwonej barwie, paląc do Tatarów z pistoletów i siekąc ich szablami. Odsiecz! Ratunek! Ci z Tatarów, którzy porwali się ze snu, zanim zdążyli sformować szyki, już byli rozbijani i mordowani bez litości. W kwadrans było po bitwie. Uciekło tylko kilkunastu ordyńców, obozujących po drugiej stronie jeńców. Ci zaś uwolnieni, z płaczem radości obejmowali rycerzy polskich. A była to chorągiew starosty barskiego. Wśród żołnierzy Skidan ujrzał Ksenię. Dalibóg, skąd ona się tu wzięła? Zaraz wyjaśniło się wszystko. Dowodzący chorągwią starosta Pretwicz obejrzał uwolnionych i poznał pana Uszackiego. Radośnie podszedł.

- Witaj, panie Tomaszu! Cieszę się, że w sukurs ci przyszedłem.

- Mater Misericordiae, panie starosto! Póki życia nie zapomnę ci tego! - rozczulił się Uszacki.

- Myślałem, że już po nas - dodał, ocierając spływającą łzę.

- Ha, tej oto dziewce zawdzięczacie, żem się o was dowiedział - rzekł starosta, wskazując Ksenię. - Ona to, znalazłszy konia, powiadomiła nas o napadzie. Chwała Bogu, zdążyliśmy was szybko dopędzić. Ludzi miałem gotowych, bo wiedzieliśmy o zagonie. Nie znaliśmy tylko dokładnie miejsca, gdzie uderzą - dokończył pan Pretwicz.

Tak więc wszyscy zaczęli się ściskać, dziękując losowi i chorągwi polskiej. Skidan wpatrywał się zauroczony w starostę. Przecież pan Pretwicz znany był na całym Podolu, jako pogromca Tatarów. A był to mąż już pod sześćdziesiątkę, słusznej postawy. Brody nie nosił, tylko wąs sumiasty, na końcach opadły. Z jego oczu biła energia, cała postać wskazywała na człowieka czynu. Szła za nim sława znamienitego przeciwnika ordy, której nie tylko bronił dostępu i jasyr odbijał, lecz także i sam czynił wyprawy aż za Dniestr, jeńców i łupy zdobywając. Teraz też kazał zegnać konie ordyńców w stado, przepatrzył jeńców, szukając wśród nich takiego, za którego okup mógłby otrzymać. Wszyscy wyglądali jednak na zwykłych wojowników, może z wyjątkiem jednego młodego Tatara, ubranego bardziej bogato. Pan Pretwicz zapytał go, kim jest i z której ordy. Tatar nazywał się Malik i był właściwie Bułgarem, wziętym na wychowanie przez mirzę ułusu budziackiego. Niezbyt ważna to persona, więc pan starosta machnąwszy ręką, polecił sposobić się do pochodu.

- Dokąd waszmość teraz się udasz? - spytał pana Uszackiego.

- Cóż, Roztoki całkiem spalone, zbiory takoż. Wyruszę chyba z waszą miłością do Baru - rzekł Uszacki. - Syna mam też rannego - spojrzał na swego Zbyszka - jasyru chyba by nie przeżył, przeto przy okazji podleczy się trochę. Potem zobaczymy.

- Zgoda - rzekł starosta. Zabierzecie się z nami.

I wszyscy uwolnieni od ordy udali się szczęśliwi z powodu ocalenia wraz z chorągwią i jeńcami tatarskimi do warowni barskiej.Bar w tamtych czasach był twierdzą potężną, okolonąmurami i dobrze zabezpieczoną przez pana Pretwicza. Jeszcze przez królową Bonę wykupiony z zastawionych królewszczyzn i nazwany tak od jej księstwa we Włoszech, stanowił warownię zdolną bez problemu oprzeć się nie tylko pojedynczym zagonom tatarskim, lecz i całej ordzie. Położony był nad rzeką Rów, wpadającą do Bohu. Z dwóch stron otoczony rzeką, pozostałe dwie zabezpieczała fosa. Mury były wysokie na dziesięciu chłopa, z blankami, na których ustawiono dwadzieścia cztery armaty i hakownice. Na rogach wystawały dwie baszty, gdzie ciągle stali ludzie na straży, wypatrujący oznak niebezpieczeństwa.

Samo miasto liczyło około dwóch tysięcy mieszkańców, do tego dochodziło wojsko starosty barskiego - pana Pretwicza właśnie. Była więc najpierw chorągiew królewska, złożona z trzystu jeźdźców, opłacanych z państwowej szkatuły. Żołnierze uzbrojeni byli modą stepową i dla lekkości poruszania się w spisy, łuki, krócice i szable. Nie nosili zbroi, a tylko półpancerzyki dla ochrony piersi. Dalej stu dwudziestu muszkietników, częściowo zaciężnych, w dużej mierze uzupełnionych miejscowymi ochotnikami spośród chłopów. Ci też otrzymywali stały żołd z kasy sejmowej, lecz z rzadka opuszczali mury miasta, stanowiąc bardziej stałą załogę twierdzy. Do tego samo miasto opłacało straż czuwającą na murach i pilnującą porządku wewnątrz grodu. Natomiast pan starosta oprócz rotmistrzowania chorągwi, posiadał własną drużynę. Był to zastęp kozacki, w którego skład wchodzili najemnicy stepowi, zabijaki, wszyscy żądni przygód i łupu, których pod innym dowództwem by nie zaznali. Drużyna stale liczyła do pięciu dziesiątków ludzi, ale gdy tylko pan starosta ogłaszał jakąkolwiek wyprawę, zwiększała się i do kilku tysięcy. Z nimi to pan Pretwicz czynił wyprawy na ordę budziacką, jedysańską, przy okazji bijąc i łupiąc Moskali i Turków. Zwłaszcza celował pan starosta w zasadzkach u przepraw na Dnieprze i Dniestrze. Teraz oddział jego nie był tak liczny. Ludzie szykowali się do żniw i każda para rąk była zajęta pracą w polu, od której zależało przeżycie zimy bez niedostatku.

*

Skidan zamieszkał w rynku u kupca barskiego Gawryły, wraz z młodym Zbyszkiem Uszackim i przydzielonym im Bułgarem Malikiem. Ten ostatni tak się polubił ze Skidanem, że nie odstępował go na krok. Malik, zabrany z ordą niemal pod przymusem, wcale nie czuł przywiązania do swej przybranej tatarskiej braci. Bardziej pociągała go chęć poznania świata i zaznania przygód, co bliższe było w bardziej cywilizowanej Rzeczpospolitej. Tu mógł poznać miasta, dworskie życie, obyczaje inne od stepowych. Tutaj też mógł poznać język i usłyszeć najświeższe nowiny z całej Europy. Dlatego pilnie uczył się polskiego od Zbyszka, którego szczególnie doglądał. Ten zaś frant uczył Bułgara trochę po swojemu, celowo czasem odmieniając znaczenie słów, co czyniło wiele określeń zabawnymi.

Izbę obok nich zajmował kowal roztocki, dla swego wzrostu i siły Giewontem nazwany, od góry - legendy w Tatrach. Rzeczywiście był to chłop potężny, w sile wieku, bo jeszcze nie przekroczył pięćdziesiątki, o cerze śniadej i prostym, greckim nosie. W swoich łapach giął żelazo, choćby najlepiej kute. A dziwny to był człowiek. Pod jego chmurnym, poważnym wejrzeniem kryło się serce, jak na dłoni. Podobno przybył na Podole aż z dalekiej Grecji, gdzie za młodu służył jako marynarz we flocie kreteńskiej. Zwał się naprawdę Basilikos. Kiedyś, popiwszy sobie, wygadał się staremu Szymonowi, że przeniósł się w te strony, aby być bliżej swego syna, który zawitał do Polski. Po śmierci żony Basilikos, pływając po morzach greckich nie miał czasu zająć się wychowaniem syna. Oddał go tedy na służbę na dwór władcy wyspy Samos, któremu pacholę się spodobało. Władca zwał się Jan Heraklides Despot i pochodził ze starego, książęcego rodu, od pokoleń rządzącego wyspą. A dziecię tak przypadło księciu Despotowi do serca, że je adoptował. Chłopcu pod taką opieką niczego nie brakowało. Stało się jednak nieszczęście. Heraklides Despot został przez Turków wypędzony z wyspy Samos. Na tułaczkę udał się do cesarza Karola. Tam więc młody Heraklides poznał dworskie życie, nabrał poloru i ogłady, występując jako syn księcia. Pamiętał jednak o swoim prawdziwym ojcu - Basilikosie. Kiedy Heraklides Despot, bo tak młodzieńca nazywano, przybył do Kieżmarku, do wojewody Olbrachta Łaskiego, Basilikos przeniósł się na Podole. Rzucił flotę kreteńską, aby być bliżej syna. Raz w roku wyjeżdżał do Kieżmarku, by się z nim zobaczyć. Robił to jednak skrycie, aby nie podważać książęcego pochodzenia Heraklidesa. W międzyczasie z Basilikosa ojciec stał się Giewontem. Hasał po Mołdawii i Dzikich Polach, od dwóch lat osiadłszy na stałe w Roztokach, za namową pana Uszackiego. Teraz, po ich spaleniu, bezdomny jak inni, przemyśliwał nad zaciągnięciem się na jakąś wyprawę. Dlatego codziennie odwiedzał kwatery żołnierzy i gospodę, gdzie najszybciej wiedziano o szykującej się ekspedycji.

*

Skidan stanął nieśmiało w bramie zamkowej. Bał się wejść na dziedziniec. Oszołomił go trochę wielki ruch i gwar. Co rusz ktoś przechodził, ktoś inny pędził z jakąś ważną sprawą. Młodzieniec, potrącany przez mijających go z tej i z tamtej strony, coraz bardziej tracił rezon. Chciał tylko zobaczyć się z Ksenią, zapytać, co u niej, jak sobie radzi we dworze. A tu same obce twarze, nikogo znajomego. Nawet żołnierze pełniący służbę nie ci, których widział. Kogo zagadnąć, jak zapytać, nie wiedział. I nagle ujrzał ją - Ksenię. Szła z jakąś inną dwórką, śmiejąc się i rozmawiając. Skidan posunął się ku nim.

- Kseniu! - zawołał.

Na szczęście usłyszała. Zwróciła się ku niemu.

- Skidan! Ty Tutaj? - zakrzyknęła radośnie.

Już biegła ku niemu. Chwyciła w ramiona, obracając dookoła.

- Co u ciebie? Jak młody Uszacki? Azaliż ma się lepiej? - zasypała go pytaniami. Rozejrzała się szybko dookoła i zanim Skidan zdążył cokolwiek odpowiedzieć, sama trajkotała dalej.

- Chodź pójdziemy w jakieś spokojniejsze miejsce. Tam wszystko mi opowiesz - i pociągnęła młodzieńca za sobą.

Podeszli do końca dziedzińca.

- To jest Skidan - przedstawiła go Ksenia towarzyszce. Młodzian zaczerwienił się i niezręcznie ukłonił, wywołując uśmiech na twarzach dziewcząt.

- A to jest Jagna, rękodajna pani starościny - dokończyła prezentacji Ksenia.

Jagna, rozbawiona niezręcznością Skidana, zrobiła poważną minę, ściągnęła buzię w ciup i dworsko dygnęła, co jeszcze bardziej chłopca skonfundowało. Raptem obie panny wybuchnęły śmiechem, wzięły Skidana pod ręce i poprowadziły ku wielkim, okutym drzwiom wdziedzińcu.

- Tu mieszkamy - rzekła Ksenia.

Zauważyła boczenie się młodzieńca.

- Nie przejmuj się, to tylko nasze krotochwile - powiedziała serdecznie. - Po prostu tutaj jest inne życie, pełno ludzi, wesoło i tłumnie. Przyzwyczaiłam się już do tego, a i ty nawykniesz szybko.

- Wolę step - mruknął Skidan zły, że nie dorówna pannom.

Dopiero teraz przyjrzał się im z bliska. Ksenia, ze swoją śniadą cerą i kruczoczarnymi włosami, była jak iskra. Zaszła w niej jednak jakaś przemiana, coś nieuchwytnego na pierwszy rzut oka, co jednak Skidan wyczuwał. Tak, to była jakąś obcość, jakby żyła w innym świecie. Niby ta sama, ale widać było po bliższym przyjrzeniu tę chęć i radość z dworskiego świata. Już Ksenia nie była taka swoja, młodzieniec czuł przy niej onieśmielenie, czuł się jak pachołek przy pani. Ksenia widocznie wyczuła, co Skidan myśli. Spojrzała na niego wesoło:

- To ja, ta sama dziewczyna - rzekła miękko, dodając: - Faktycznie jest tutaj wszystko inaczej, niż w Roztokach, to jest miejski i dworski świat. Całą różnica w mnogości ludzi i obyczajach. Ale ja - podkreśliła - choć mi się to podoba, jestem taka sama. Chcę tu żyć, ale kocham też nasze pola i step. A że się nie zmieniłam, myślę że niedługo się przekonasz - tu spojrzała mu w oczy.

Skidan znów się zarumienił, szybko więc przeniósł wzrok na Jagnę. Ta z kolei wyglądem swym stanowiła dla Kseni przeciwieństwo. Wysoka, z długimi, jasnymi włosami, wielkimi, niebieskimi oczami, rysy miała poważne, niczym słowiańska bogini. Jednak dołki na policzkach świadczyły, iż nie była to sensatka, a wesoła, pełna życia dziewczyna, skora do żartów i uśmiechu. W sumie obie panny, stanowiąc przeciwne rodzaje urody, tworzyły jednocześnie parę prezentującą dwa typy, tak popularne w tej krainie. Z jednej strony typ bogdanki słowiańskiej w całej swojej krasie, a z drugiej kwiat stepowy, czarnuszka z odcieniem chochlika. Obie panny wprowadziły Skidana przez drzwi do długiej sieni.

- Tutaj – Ksenia wskazała ręką na drzwiczki z piękną rozetką pośrodku - jest nasz pokoik. - Zapamiętaj! - dodała znacząco.

Skidan się zdziwił. Czemu ma zapamiętać? Czyżby? Ach nie to niemożliwe. Ksenia nie mogła wiedzieć, że marzył o niej swąjeszcze chłopięcą nieco miłością. Wszak to Wojan był prawie oficjalnym adoratorem dziewczyny, choć sam nie za bardzo o to dbał. A Skidan tylko skrycie i po cichu wodził za nią wzrokiem, kiedy przechodziła i marzył. Czyżby Ksenia domyślała się tego afektu? Już drugi raz w ciągu paru chwil wyraża się dwuznacznie, jakby chciała coś mu dać do zrozumienia. Chłopak otrząsnął się, dopiero teraz zauważył, że Jagna coś do niego mówi.

- ...Za dnia zajmujemy się strojami, ich naprawą i uszykowaniem, wieczorami za to w gronie kawalerów żartujemy sobie. Zbiera się wtedy wszystkie plotki z całego Podola, a nawet całej Rzeczpospolitej. Czasami ktoś wróci z Krakowa i wtedy opowiada o samym dworze królewskim - kontynuowała Jagna.

Skidan słuchał w roztargnieniu, ciągle wracając myślami do słów Kseni. Z czasem dopiero opanował się całkowicie. Zaczął sam zadawać pytania, ciekaw życia dworek. Spędzili tak razem prawie godzinę.

- Ojej! - zreflektowała się Jagna. - Musimy iść do pani starościny. Ale na pewno się jeszcze obaczym! - uśmiechnęła się do Skidana. - Miły z ciebie chłopak - dodała. Młodzieniec znów poczuł, jak wbrew chęciom się czerwieni.

- Do usług! - odparł i zaraz skonstatował, że mógł wyrazić się lepiej.

Ale pociągnęła go za rękaw Ksenia.

- Przyjdź pojutrze, kwadrans przed zamknięciem bramy zamkowej - szepnęła. - Jagna ma służbę w nocy i będziemy sami. Liczę na ciebie! - dodała filuternie. Zaraz jednak spojrzała poważniej. - Zawsze mi się widziałeś, proszę przyjdź! - i ścisnąwszy go za ramię pobiegła za Jagną. Młodzieniec stał zdumiony, ale i zarazem coraz bardziej dziwnie szczęśliwy.

*
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: