Skazany na trening. Zaprawa więzienna - ebook
Skazany na trening. Zaprawa więzienna - ebook
Paul Wade w książce pt. "Skazany na trening" udowadnia, że można dojść do wymarzonej formy i sylwetki bez specjalistycznego sprzętu. Progresywny trening tzw. "wielkiej szóstki" jest pilnie strzeżony przez ludzi siedzących za kratkami i bardzo rzadko te informacje wydostają sie poza więzienne mury. Do tej pory nie wydano na ten temat ani jednej publikacji. "Skazany na trening" to pierwsza publiczna prezentacja ćwiczeń, które były tak skrzętnie trzymane w tajemnicy. Są to krótkie sesje treningowe, mające nieskomplikowany system, z którymi każdy powinien sobie poradzić. Dzięki treningowi progresywnemu odkryjesz w sobie siłę, a także poprawisz swoją zwinność, koordynację ruchową i kondycję. "Skazany na trening" to książka napisana przez byłego więźnia, zmuszonego do wyrobienia sobie odpowiedniej siły i kondycji, by przetrwać w brutalnym środowisku więziennym. Człowiek ten postanowił się rozwijać wbrew wszelkim przeciwnościom i stworzyć sobie swoją przestrzeń wolności - silne ciało i umysł. Od wydawcy: "Książka napisana przez byłego więźnia, zmuszonego do wyrobienia w sobie siły przez brutalne wymogi fizycznego przetrwania, przez człowieka, pozbawionego wszystkiego oprócz ciała i umysłu, który postanowił rozwijać się wbrew wszelkim przeciwnościom i stworzyć sobie osobistą przestrzeń wolności, której nikt nie byłby w stanie mu wydrzeć: wolności silnego ciała i silnego umysłu. Lektura ta sprawi, że z całych sił będziesz sobie życzył nigdy, przenigdy nie znaleźć się tam, gdzie trafił Paul. Ale jednocześnie zainspiruje cię do osiągnięcia wyżyn sprawności fizycznej, które teraz, być może, wydają ci się niebotyczne".
Kategoria: | Sport i zabawa |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7229-574-3 |
Rozmiar pliku: | 5,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Książka ta ma charakter poglądowy; nie jest to dokument biograficzny. Imiona, nazwiska, historie i okoliczności życia pojawiających się tu postaci zostały częściowo lub całkowicie pozmieniane. Autor ręczy natomiast za wszystkie zasady ćwiczeń podane w tym tomie - za techniki, metody i stojącą za nimi teorię. Korzystaj z nich i zostań mistrzem.PRZEDMOWA
Pewnego dnia w 1969 zadziorny student pierwszego roku w Cambridge siedział skulony, słuchając w nabożnej ciszy dwóch odzianych w pomarańczowe szaty tybetańskich mnichów. Prowadzili prelekcję na temat tajników medytacji i oświecenia. Emanowały od nich kojący spokój i naturalna swoboda. Oczy skrzyły im dobrym humorem, jakby opowiadali niekończący się żart. „Wszystko jest piękne, nic nie ma znaczenia” – zdawało się, że nam mówią. Gdy ich słowa wpływały do głowy młodzieńca (w większości wypuszczane drugim uchem), jego umysł wrzał od natłoku myśli.
Jeden z mnichów zaczął mówić o wolności wewnętrznej, która jest owocem głębokiej medytacji. Skorzystał z analogii: „Człowieka można zamknąć w więziennej celi, pozornie zniewolić, a jednak może on pozostać wewnętrznie wolny. Nikt nie jest w stanie odebrać mu tej wewnętrznej wolności”.
Student zerwał się ze swojego miejsca w gwałtownym proteście. „ Jak możecie mówić coś takiego? Więzienie to więzienie. Niewola to niewola. Nie może być prawdziwej wolności, kiedy ktoś przetrzymuje cię wbrew twojej woli!” Tknięty został jakiś czuły punkt, wywołując reakcję nieproporcjonalną do skromnej figury retorycznej użytej przez prelegenta.
Drugi mnich przyjacielsko uśmiechnął się do gniewnego młodego człowieka. „Dobrze jest kwestionować słowa swoich nauczycieli” – powiedział z ujmującą szczerością i bez krzty ironii. Mnisi kontynuowali prelekcję, pomijając ten incydent, tak jak rzeka opływa skalny ostaniec w swoim korycie.
Czterdzieści lat później pewnego dnia w 2009 roku. Dawny rozemocjonowany student jest teraz troszkę mądrzejszy i dalece bardziej wyciszony. Prowadzi dynamiczną i prężnie rozwijającą się firmę wydawniczą Dragon Door Publications – forum dla ludzi obdarzonych pasją kultywowania fizycznej doskonałości ciała.
Będąc tym wydawcą, stoję właśnie na progu zaprezentowania światu jednej z najbardziej ekscytujących książek, jakie kiedykolwiek czytałem. Jest to książka o więzieniu. Jest to książka o wolności. Jest to książka o przetrwaniu. Jest to książka o człowieczeństwie. Jest to książka o sile i mocy. Jest to książka, która winna trafić do rąk wojskowych, policjantów, ratowników i wszystkich, którzy stoją na straży bezpieczeństwa kraju. Jest to książka, która winna zaistnieć w szkołach i na uczelniach. Jest to książka dla profesjonalnego sportowca i dla sflaczałego urzędnika. Książka dla matek samotnie wychowujących dzieci. Książka dla włóczęgów, którzy chcą odwrócić bieg ziaren piasku. Książka dla każdego, kto dąży do poznania tajemnic siły przetrwania.
Jest to książka napisana przez byłego więźnia – człowieka pozbawionego wolności na okres ponad dwudziestu lat; człowieka osadzonego w jednych z najostrzejszych zakładów karnych w USA. Zmuszonego do wyrobienia siły przez brutalne wymogi fizycznego przetrwania. Człowieka pozbawionego wszystkiego oprócz ciała i umysłu, który postanowił rozwijać się wbrew wszelkim przeciwnościom i stworzyć sobie osobistą przestrzeń wolności; przestrzeń, której nikt nie byłby w stanie mu wydrzeć: wolność silnego ciała i silnego umysłu.
Jest to książka pod tytułem Skazany na trening. Zaprawa więzienna. Jak to? Więzienna zaprawa? Dlaczego renomowana firma wydaje książkę z takim tytułem? Przecież sugeruje on obleśne fetowanie kryminalnego półświatka, nieprzystające do rangi elitarnego wydawnictwa sportowego.
Wielu czołowych amerykańskich ekspertów sportu czytało przedpremierowe egzemplarze recenzyjne tej książki – i zachwycali się jej treścią. Niejeden wręcz nie mógł wyjść z podziwu nad nią. Ale wielu raził i mierził tytuł. „ John, treść jest znakomita. Zasługuje na lepszy tytuł. Ta książka powinna trafić do rąk każdego żołnierza, każdego funkcjonariusza sił porządku. Rodzice powinni dawać ją swoim dzieciom… Ale ilu z nich ją przeczyta z takim tytułem?”
Przyznaję, że miałem momenty wahania. Nie co do książki, ale co do tytułu. Czy wystawię czytelników – a także autora, Paula Wade’a – do wiatru, pozwalając na taki tytuł? Czy słowa te zniechęcą setki tysięcy ludzi, którzy mogliby skorzystać ze strategii treningu, zaprezentowanych na tych stronach? Czy tytuł sprawi, że ta nadzwyczajna sekretna wiedza trafi zaledwie do garstki entuzjastów, którzy dostrzegą perfekcyjność systemu „wielkiej szóstki” Paula, a nie dadzą się zrazić tytułowi?
Jednak im więcej o tym myślałem, tym bardziej byłem pewny, że tytuł musi pozostać. Ponieważ książka jest właśnie o więziennej zaprawie – o systemie treningu siły i zdolności przetrwania, zrodzonym z realiów jednego z najbardziej niebezpiecznych środowisk, w jakich można umieścić człowieka. Książka ta mówi, jak podnieść swoją siłę i sprawność do takiego poziomu, by w zestawieniu z nimi żadnemu drapieżnikowi nie przeszło nawet przez myśl, aby cię tknąć. Mówi o tym, jak stworzyć wokół siebie aurę siły i mocy, która posyła dobitny i jednoznaczny sygnał do układów limbicznych innych ludzi: „Nawet o tym nie myśl!”
Zatytułowanie tej skarbnicy wiedzy w jakikolwiek inny sposób wyrządziłoby jej wielką krzywdę. Sorry, nie mogę tego zrobić. Trzeba, by biło po oczach jej główne przesłanie: istnieje taka WOLNOŚĆ, której człowiekowi nie daje się odebrać bez względu na to, w jak ciasnym karcerze zostanie odizolowany. Jest to wolność kultywowania cudu własnego ciała i umysłu niezależnie od uwarunkowań otoczenia. Paul Wade przedstawia zarówno zdumiewające świadectwo tej prawdy, jak i praktyczny plan, w jaki sposób i ty możesz dojść do takiego poziomu mistrzostwa fizycznego i mentalnego.
Zagłęb się w treść tej książki, a szybko przekonasz się, że absolutnie nie jest to próba nobilitacji bandziorskiego świata, nie jest to książkowy odpowiednik ulicznego rapu. W rzeczywistości lektura ta sprawi, że z całych sił będziesz sobie życzył nigdy, przenigdy nie znaleźć się tam, gdzie trafił Paul. Ale jednocześnie zainspiruje cię do osiągnięcia wyżyn sprawności fizycznej, które teraz, być może, wydają ci się niebotyczne.
Przychodzi też druga refleksja: ponieważ wiedza ta trafia do nas od byłego więźnia, czy jest w jakiś sposób skażona? Jeśli na przykład funkcjonariusz policji czy nauczyciel wychowania fizycznego w liceum skorzystają z systemu Paula i wzniosą się na bezprecedensowy poziom siły i sprawności, czy w pewnym sensie nie zbrukają się, nie zdradzą etosu swojego zawodu, czerpiąc wiedzę od byłego skazańca? Moim zdaniem, nie. Inaczej bowiem negowalibyśmy jedną z wielkich duchowych prawd zawartych w tej książce: „nie sądźcie, a nie będziecie sądzeni”. A także negowalibyśmy fundamentalny przekaz nadziei, płynący z kart książki: że każdy człowiek ma szansę na odkupienie, bez względu na to jak czarna była jego przeszłość.
Niedawno próbowałem przekonać swojego osiemnastoletniego syna Petera do wielkiej postaci rocka, którą uwielbiałem, będąc w jego wieku – Lou Reeda. Jego reakcja po wysłuchaniu kilku taktów śpiewanych przez Lou Reeda i The Velvet Underground była jednoznaczna: „Tato, może być tylko jeden Bob Dylan”. Choć nie zgodziłem się z Peterem na temat Lou, w istocie wyraził celną uwagę. Dylan był idolem Lou Reeda i ponieważ rzeczywiście „jest tylko jeden Bob Dylan”, piosenkarz robił, co mógł, by wykreować swoją odrębność. Według mnie, ta wyjątkowa sztuka się mu udała. „ Jest tylko jeden Lou Reed” – że tak powiem.
W ciągu swojej kariery wydawniczej miałem to wielkie szczęście, by przedstawić światu trzech wybitnych autorów: Pavla Tsatsouline’a, Ori Hofmeklera i Marty’ego Gallaghera. Każdy z nich jest postacią wyjątkowego formatu, co można podsumować w słowach: „jest tylko jeden…”. Może być tylko jeden Pavel. Może być tylko jeden Ori. Może być tylko jeden Marty. Dzisiaj mam zaszczyt dodać do tej listy czwartego autora. Może być tylko jeden Paul Wade.
John Du Cane
dyrektor generalny
Dragon Door PublicationsWSTĘP
Droga siły
Wejdź do jakiejkolwiek siłowni niemal w dowolnym miejscu na świecie, a znajdziesz tam tabuny napompowanych zjadaczy steroidów¹, którzy uważają się za „silnych facetów”, bo mają po 45 cm w obwodzie ramion, wyciskają ciężką sztangę na ławeczce i dobrze wyglądają w koszulce bez rękawów.
Ilu z nich ma naprawdę siłę?
- Ilu z nich dysponuje faktyczną siłą sportową, którą mogą praktycznie wykorzystać?
- Ilu z nich byłoby w stanie zrobić dwadzieścia idealnych pompek na jednej ręce?
- Ilu z nich ma kręgosłup wystarczająco silny, gibki i sprawny, by wykonać skłon do tyłu i dotknąć dłońmi podłogi?
- Ilu z nich ma moc w kolanach i biodrach, by zejść w przysiadzie do samego dołu, a potem podnieść się - na jednej nodze?
- Ilu z nich potrafiłoby chwycić drążek nad głową i wykonać nienaganne podciągnięcie jedną ręką?
Odpowiedź brzmi: prawie nikt. W siłowni nie znajdzie się dziś prawie żaden kulturysta, który byłby w stanie wykonać te proste ćwiczenia z masą własnego ciała. Niemniej ów napakowany pozer, kroczący dumnie jak paw po posadzce typowej siłowni, traktowany jest przez media i opinię publiczną jako ucieleśnienie siły i sprawności.
Typ kulturysty stał się powszechnie przyjętą miarą najwyższego poziomu kondycji. Dla mnie zakrawa to na szaleństwo. Co to za różnica, ile kilogramów, jak twierdzisz, jesteś w stanie dźwignąć w siłowni czy na specjalnej maszynie? Jak można uważać kogoś za silnego, jeśli nie jest w stanie poruszać nawet własnym ciałem, tak jak przystosowała je do tego natura?
Nabieranie siły
Przeciętny bywalec siłowni nastawia się wyłącznie na wygląd, nie na umiejętność. Masa, nie funkcja. Mężczyźni ci mogą mieć wielkie, sztucznie rozdęte ręce i nogi, ale wszystko to ogranicza się do tkanki mięśniowej - tymczasem ścięgna i stawy są słabe. Każ przeciętnemu mięśniakowi zrobić głęboki przysiad na jednej nodze (tyłkiem do ziemi), a więzadła w kolanach prawdopodobnie pękną mu na dwoje. Bez względu na to, jak wielką siłą dysponuje kulturysta, nie jest on w stanie spożytkować jej w skoordynowany sposób - jeśli poprosi się go o przejście kilku metrów na rękach, wywali się jak długi na ziemię.
Nie wiem, czy śmiać się, czy płakać, gdy widzę całe nowe pokolenie mężczyzn wmanewrowanych w płacenie fortuny za drogie karty klubowe do siłowni oraz za ciężarki i różne gadżety treningowe - wszystko w nadziei, że nabiorą siły. Chce mi się śmiać, bo podziwiam kuglerski trik sam w sobie; to maestria naciągania. Przemysł kulturystyczny zbajerował świat, który jest teraz przekonany, że nie poradzi sobie bez tego całego sprzętu - sprzedawanego bezpośrednio końcowym klientom lub użyczanego za bajońskie opłaty w formie karnetów siłowni. A z drugiej strony chce mi się płakać, bo to tragedia. Przeciętny trenujący człowiek - jeśli nie jedzie na steroidach - notuje z roku na rok tylko niewielkie przyrosty masy mięśniowej, a jeszcze mniejszy postęp w realnej sprawności fizycznej.
By wyrobić sobie wielką siłę, nie potrzebujesz ciężarków, linek, fantazyjnych maszyn ani żadnego innego badziewia, które wytwórcy i marketingowcy wciskają jako nieodzowne. Można zyskać herkulesową siłę - prawdziwą krzepę i witalność - bez żadnego szczególnego sprzętu. Jednak, by wydobyć z siebie tę moc - moc własnego ciała - musisz wiedzieć, jak to się robi. Potrzebujesz właściwej metody, sztuki.
Metoda taka istnieje. Opiera się na tradycyjnych, pradawnych formach treningu, technikach tak starych jak kultura fizyczna. Metoda ta ewoluowała przez wieki na zasadzie prób i błędów i raz po raz dowodziła niezawodności w przekuwaniu chuderlawych chłopaczków w stalowych wojowników. Jest to metoda kalisteniki progresywnej, sztuka korzystania z ludzkiego ciała do maksymalizacji jego własnego rozwoju. Obecnie kalistenikę traktuje się jako rodzaj aerobiku, treningu obwodowego i wyrabiania wytrzymałości mięśni. Nie jest brana poważnie. Jednak w przeszłości - aż do drugiej połowy XX wieku - wszyscy najsilniejsi sportowcy na świecie nabierali zrębów swej mocy dzięki kalistenice progresywnej, stając się silniejsi z dnia na dzień, z tygodnia na tydzień, z roku na rok.
Zapomniana sztuka treningu z masą własnego ciała
Niestety nie poznasz zasad tej sztuki w większości siłowni. W nowoczesnym świecie, całkiem niedawno, została ona zaprzepaszczona dla znakomitej większości sportowców. Bezlitośnie zepchnęła ją poza margines dziecięca fascynacja plejadą nowych technologii treningowych, które wyrastały jak grzyby po deszczu w ostatnich kilku dziesięcioleciach - od chromowanych sztang i hantli przez wyciągi linowe i setki innych nowinek. Wiedza o tym, jak prawidłowo wykonywać ćwiczenia kalisteniczne, została wyciszona, niemalże całkiem zduszona przez propagandę producentów sprzętu sportowego, którzy chcą ci sprzedać twoje własne prawo do trenowania swojego ciała i umysłu.
Ze względu na ten zmasowany atak tradycyjna sztuka kalisteniki została zdegradowana i zaklasyfikowana wśród metod nauki gimnastyki dla dzieci w szkołach. Obecnie pod pojęciem „kalisteniki” rozumie się najczęściej pompki, podciąganie na drążku i przysiady. Wszystko są to znakomite ćwiczenia, ale wykonuje się je z reguły z wysoką liczbą powtórzeń, co daje wytrzymałość, natomiast niewiele pod względem siły. Tymczasem prawdziwy mistrz dawnej kalisteniki progresywnej potrafi także budować żywą siłę maksymalną. Znacznie większą, niż przeciętny człowiek może spodziewać się wyrobić dzięki sztandze czy maszynie oporowej. Widziałem, jak faceci wytrenowani według zasad starej szkoły kalisteniki umieli łamać stalowe kajdanki, rozrywać płot z metalowej siatki czy walnąć pięścią w ścianę z taką mocą, że wyrywali jej kawałek, krusząc przy tym cegły.
Jak podobałoby ci się dysponowanie taką niesamowitą siłą? Na stronach tej książki mogę pokazać ci, jak się ją rozwija, ale nie zyskasz jej przez chodzenie do siłowni czy wyciskanie setek pompek. Taka pierwotna, zwierzęca zdolność do uruchomienia mocy własnego ciała płynie tylko z umiejętności praktykowania dawnej kalisteniki.
Jak się tego nauczyłem w więzieniu?
Na szczęście stara szkoła kalisteniki przetrwała. Ale zdołała przetrwać tylko w tych mrocznych miejscach, gdzie maksymalna siła i moc są konieczne do tego, by utrzymać się przy życiu; w miejscach, gdzie przez długi okres sztangi, hantle i inny sprzęt treningowy bywają raczej niedostępne, jeśli pojawiają się tam kiedykolwiek. Miejsca te to więzienia, zakłady karne, instytucje penitencjarne - najróżniejsze nazwy, jakimi cywilizowani ludzie obdarzają klatki, w których bezpiecznie izolują mniej cywilizowanych.
Nazywam się Paul Wade i z przykrością muszę stwierdzić, że wiem wszystko na temat życia za kratkami. Dostałem się do więzienia stanowego San Quentin za pierwsze przestępstwo w 1979 roku i aż dziewiętnaście z następnych dwudziestu trzech lat spędziłem w jednych z najcięższych więzień Ameryki, w tym w Angola Penitentiary (znanym jako „Farma”) oraz Marion — piekielnej norze, która zastąpiła Alcatraz.
Znam też starą szkołę kalisteniki; być może lepiej niż ktokolwiek ze współcześnie żyjących. W trakcie odsiadki zyskałem sobie ksywkę Entrenador, co znaczy po hiszpańsku „trener”, bo wszystkie żółtodzioby i nowy narybek przychodzili do mnie dowiedzieć się, jak zyskać niewiarygodną moc w superszybkim tempie. Zgarnąłem w ten sposób mnóstwo przywilejów — i rzeczywiście na nie zasłużyłem, bo moje techniki działają. Sam doszedłem do poziomu, na którym mogę zrobić ponad tuzin pompek w staniu na jednej ręce bez podparcia. Nie widziałem, by ktokolwiek powtórzył ten wyczyn, nawet gimnastycy olimpijscy. Sześć razy z rzędu wygrywałem organizowane dorocznie przez osadzonych mistrzostwa więzienia Angola w pompkach i podciąganiu się, mimo że pracowałem przez cały dzień fizycznie na czynnej farmie (był to sposób na zredukowanie potencjalnych problemów w więzieniu — osadzeni poddani pracy na farmie byli generalnie zbyt wyczerpani pod koniec dnia, by zaczepiać strażników). W 1987 roku zdobyłem nawet trzecie miejsce w mistrzostwach trójboju siłowego zakładów penitencjarnych Kalifornii — mimo że nigdy nie trenowałem ze sztangą! (Wystartowałem ze względu na zakład.) Przez więcej lat, niż chce mi się liczyć, dzięki swojemu systemowi treningu byłem twardszy fizycznie i o głowę z ramionami silniejszy od przeważającej większości psycholi, recydywy i innych pokręconych gości, wśród których musiałem się obracać przez dwie dekady. A większość z tych kolesi trenowała — i to ostro. Nie poczytasz o ich metodach ani osiągnięciach w pismach kulturystycznych, ale wśród skazanych są jedni z najbardziej zdumiewających zawodników.
Przez cały okres, który spędziłem w pudle, byłem prawdziwym fachmanem, jeśli chodzi o wyrabianie i utrzymywanie siły i maksymalnej ogólnej odporności. Ale nie znaczy to, że nauczyłem się tego fachu w lśniącej od chromowanego sprzętu siłowni, otoczony przez opalonych pozerów i kociaki w obcisłych kostiumikach. Nie nabrałem swoich kwalifikacji w ciągu trzytygodniowego kursu korespondencyjnego, jak większość dzisiejszych „trenerów osobistych”. A już na pewno nie jestem jakimś zafajdanym autorem, który nigdy w życiu sam się nie spocił, jak wielu ludzi, którzy zmyślają obecnie książki o „fitnessie” i „bodybuildingu”.
Nie jestem też urodzonym atletą. Kiedy pierwszy raz znalazłem się za kratkami - zaledwie w trzy tygodnie po dwudziestych pierwszych urodzinach - ważyłem 65 kilogramów, ociekający wodą. Przy wzroście 185 cm moje długie dyndające ręce były cienkie jak patyczki i mniej więcej dwa razy od nich słabsze. Po kilku odrażających wydarzeniach zaraz na początku nauczyłem się, że wyzyskiwanie każdej słabości przychodzi innym więźniom równie naturalnie jak oddychanie. Zastraszenie jest chlebem powszednim w norach, w których się znalazłem. A ponieważ nie uśmiechało mi się bycie czyjąś dmuchaną lalką, uświadomiłem sobie, że najpewniejszym sposobem zejścia z linii strzału jest rozrośnięcie się, i to szybko.
Miałem szczęście, bo po kilku tygodniach w San Quentin umieszczono mnie w jednej celi z byłym komandosem Navy SEAL. Miał znakomitą kondycję po służbie wojskowej i nauczył mnie podstawowych ćwiczeń kalistenicznych: pompek, podciągnięć i głębokich przysiadów. Wcześnie nauczyłem się, jak wykonywać te ćwiczenia w dobrym stylu technicznym, a trening z komandosem przez kilka miesięcy wrzucił mi trochę mięsa na kości. Codzienne ćwiczenie w celi zapewniło mi wielką wytrzymałość i wkrótce byłem w stanie wykonywać po sto powtórzeń niektórych ćwiczeń. Jednak nadal chciałem się rozrastać i nabierać siły, toteż wszędzie gdzie mogłem zbierałem informacje o tym, jak tego dokonać. Uczyłem się od każdego, kogo znajdowałem - a zdziwilibyście się, jaki przekrój ludzi można spotkać na odsiadce: gimnastyków, żołnierzy, ciężarowców olimpijskich, zawodników sztuk walki, gości od jogi, zapaśników, nawet kilku lekarzy.
W tamtym okresie nie miałem dostępu do siłowni. Trenowałem sam w celi bez żadnego sprzętu. Musiałem więc wymyśleć, w jaki sposób zrobić sobie siłownię z własnego ciała. Trening stał się moją terapią, moją obsesją. W sześć miesięcy przybyła mi tona ciała i siły, a po roku byłem jednym z najsprawniejszych fizycznie facetów z mamrze. Wszystko to zawdzięczam wyłącznie dawnej tradycyjnej kalistenice. Po drugiej stronie murów te formy ćwiczeń praktycznie wymarły, ale w więzieniach wiedza o nich była przekazywana z pokolenia na pokolenie. Przetrwała ona tylko w środowisku więziennym, ponieważ z reguły brakuje tu innych opcji treningowych, które mogłyby odciągać od tych ćwiczeń. Nie ma zajęć pilates, nie ma aerobiku. W mediach dużo mówi się teraz o urządzaniu sal gimnastycznych w więzieniach, ale wierzcie mi, jest to naprawdę nowinka i jeśli już taka sala istnieje, to jest słabo wyposażona.
Jednym z moich mentorów był skazany na dożywocie Joe Hertigen. Kiedy go poznałem, miał siedemdziesiąt jeden lat i odsiadywał czwartą dekadę. Mimo wieku i licznych urazów trenował w celi każdego ranka. Był silny, cholernie. Widziałem, jak robił podciągnięcia z obciążeniem, zaczepiając się tylko na palcach wskazujących obu rąk. A jego popisowym numerem były pompki na jednej ręce, do robienia których opierał się na samym kciuku - w jego wykonaniu wyglądały jak bułka z masłem. Joe wiedział więcej o prawdziwym treningu, niż większość „specjalistów” będzie wiedzieć kiedykolwiek. Rozrósł się w starych siłowniach, pamiętających pierwszą połowę XX wieku, kiedy większość ludzi nie słyszała jeszcze o sztangach ze zmiennym obciążeniem. Tamci faceci korzystali głównie z ćwiczeń z ciężarem własnego ciała - technik, które dziś uznawalibyśmy za element gimnastyki, nie bodybuildingu czy treningu siłowego. Kiedy podnosili zaś „ciężary”, nie robili tego rozparci na wygodnych, regulowanych maszynach; chwytali wielkie, nieporęczne obiekty, takie jak napełnione beczki, kowadła, wory z piaskiem albo ludzi. Takie podnoszenie ciężarów wymaga odwołania się do umiejętności, które umykają dzisiejszym siłowniom - mocarnego uchwytu, siły ścięgien, refleksu, równowagi, koordynacji oraz nadludzkiego samozaparcia i samodyscypliny.
Tego typu trening - wykonywany prawidłowo, z odpowiednim know-how - sprawiał, że dawni siłacze naprawdę mieli się czym poszczycić. W latach 30. Joe ćwiczył w St. Louis z jednym z najsłynniejszych siłaczy wszechczasów Josephem Greensteinem², zwanym The Mighty Atom (Mocarny Atom). Mierzący zaledwie 162 cm wzrostu i ważący 63 kg Atom był fenomenem. Na co dzień wykonywał wyczyny, które rozłożyłyby na łopatki dzisiejszych kulturystów. Wyrywał się z żelaznych łańcuchów, gołymi rękoma wbijał gwoździe w sosnowe deski oraz przegryzał monety na pół. Podczas pewnego pokazu w 1928 roku uniemożliwił start samolotu, trzymając go na linie; nie chciało mu się nawet używać rąk - lina była przywiązana do jego włosów! W odróżnieniu od obecnych narkoli siłownianych Atom był silny pod każdym względem i mógł dowieść tego w każdych okolicznościach. Słynął z tego, iż potrafił zmienić koło w samochodzie, nie korzystając z żadnych narzędzi. Gołymi rękoma odkręcał śruby, po czym unosił samochód i wsuwał koło zapasowe. W połowie lat 30. zaczepiło go sześciu gburowatych kowboi, których poturbował tak mocno, że cała szóstka powędrowała do szpitala. Na szczęście nie trafił do więzienia, ale znany był z wyginania stalowych prętów krat, jakby były to szpilki do włosów.
Takie fenomenalne wyczyny były w zasięgu możliwości ludzi w czasach przed steroidami. Podobnie jak Joe, Atom nie potrzebował szpanerskich środków pobudzających przyrost masy mięśniowej, a w konsekwencji zachował zdumiewającą siłę aż do starości. Występy w roli siłacza dawał jeszcze w wieku osiemdziesięciu lat.
W trakcie spotkań na spacerniaku Joe raczył mnie opowieściami o takich dokonaniach przedwojennych siłaczy, których poznał osobiście i z którymi trenował - światowej klasy atletów, których nazwiska spowija dziś mrok historii. Miałem też szczęście dowiedzieć się sporo o filozofii ich treningu. Joe podkreślał na przykład, że wielu z nich koncentrowało się na ćwiczeniach z masą ciała. Popisywali się siłą, wywierając ją na zewnętrzne przedmioty, takie jak gwoździe czy beczki, ale w wielu wypadkach budowali ją przez kontrolę swego ciała. Joe nie znosił sztang i hantli. „Chłopaki są dzisiaj takimi frajerami, próbując urosnąć na sztangach i hantlach - mówił mi często podczas posiłku w jadalni. - Najpiękniejszą sylwetkę wyrabia się, używając własnego ciała. Tak ćwiczyli starożytni atleci greccy i rzymscy, a spójrz na mięśnie na klasycznych posągach z ich czasów. Faceci na tych rzeźbach są więksi i lepiej rozwinięci niż wszyscy dzisiejsi naszpikowani chemią frajerzy.”
To prawda. Spójrz tylko na takie posągi jak Herkules farnezyjski czy kopia Grupy Laokona, dziś w Muzeum Watykańskim. Atleci, którzy pozowali do tych rzeźb, byli bajecznie muskularni i bez problemu wygraliby współczesne zawody kulturystyczne. Tymczasem sztanga z regulowanym odciążeniem została wynaleziona dopiero w XIX wieku. Jeśli wciąż jesteś nieprzekonany, przyjrzyj się współczesnemu gimnastykowi. W trakcie treningu mężczyźni ci korzystają niemal wyłącznie z masy swego ciała, a są zbudowani tak, że zawstydziliby niejednego kulturystę.
Joego nie ma już wśród nas. Jednak przyrzekłem mu, że to, co najlepsze z jego wiedzy o treningu, nie zginie. Wielka część tej skarbnicy znajduje się w niniejszej książce. Spoczywaj w pokoju, Joe.
Od ucznia do nauczyciela
Można bezpiecznie stwierdzić, że w ciągu wszystkich lat odsiadki miałem okazję widzieć dosłownie tysiące więźniów, którzy trenowali w dołku do ćwiczeń z ciężarkami na placu (jeśli był taki w więzieniu) albo bez żadnego sprzętu wcale. Rozmawiałem z wielką liczbą prawdziwych weteranów - nieraz elitarnych zawodników - dla których trening był religią, sposobem na życie. Przez te wszystkie lata poznałem ogrom szczegółowych wskazówek i zaawansowanych ćwiczeń, które powoli włączałem do własnego systemu. Można bez przesady powiedzieć, że dzięki więzieniu uzyskałem takie wykształcenie treningowe jak mało kto. Niemniej życie w więzieniu nie jest kolorowe ani bezpieczne. Nie dawałem sobie ani jednego dnia odpoczynku; zawsze przekładałem zdobywaną wiedzę w ból i wylany pot, eksperymentując na sobie. W rezultacie wszyscy wiedzieli, że jestem w doskonałej formie i mam hopla na punkcie ćwiczeń. Każdy incydent, w który byłem zamieszany, kończył się bardzo szybko, bo byłem tak eksplozywny, w tak świetnej kondycji.
Z czasem wszystko to otoczyło mnie pewnym nimbem, który sprawiał, że cieszyłem się znacznie większym szacunkiem, niż byłoby to bez treningu. Za tryb swojego życia i osiągnięcia zdobyłem nawet pewien podziw ze strony strażników. W latach 90. przebywałem w Zakładzie Karnym Marion, który był całkowicie zamknięty po zabójstwie dwu strażników (przez „całkowicie zamknięty” mam na myśli, że wszyscy osadzeni pozostawali w pojedynczych celach przez dwadzieścia trzy godziny na dobę każdego dnia). By zdławić w zarodku wszelkie potencjalne kłopoty, strażnicy co czterdzieści minut robili obchód. Krążył wtedy po więzieniu żart, że gdy strażnicy zobaczą, że robię pompki, i przyjdą za czterdzieści minut, nadal będę robił tę samą serię.
W ostatnich latach w pudle ta reputacja sportowca powodowała, że codziennie dostawałem kolejne prośby o trenowanie kogoś, zwłaszcza nowych. Wszyscy oni słyszeli, że potrafię szybko i niedrogo zrobić z każdego twardziela. Chcieli poznać tajniki zapomnianej (zapomnianej po drugiej stronie kratek!) sztuki budowania potężnych mięśni i wytrzymałości w połączeniu z realną, nagą, zwierzęcą siłą - a wszystko bez sprzętu, bo większość z tych gości stała zbyt nisko w więziennej hierarchii, by dopchać się do ciężarków na placu.
W trakcie odsiadki trenowałem setki skazanych. Dało mi to wielkie doświadczenie, którego nie mógłbym zdobyć, ćwicząc tylko sam. Pozwalało mi to obserwować zastosowanie moich technik u ludzi o rozmaitej budowie ciała i przemianie materii. Wiele nauczyłem się o mentalnych aspektach treningu, o motywacji oraz indywidualnym nastawieniu, które odróżnia jednego ucznia od innego. Obmyśliłem zasady, które pozwalały mi szybko dopasowywać moje metody do potrzeb poszczególnych osób. Dzięki temu miałem możliwość doprecyzowania swojego systemu oraz posegregowania wiedzy w taki sposób, by dawała się łatwo przyswoić przez każdego niezależnie od jego poziomu.
Książka, którą trzymasz teraz w rękach - a na której trzon składa się mój tajny „podręcznik treningu”, ułożony jeszcze za kratami - jest owocem tych niezliczonych godzin nauczania. To moje dziecko. I system ten działa. Zresztą mój system musiał działać! Gdyby nie udało mi się wytrenować kogoś na stuprocentowego twardziela, konsekwencją nie byłoby spalenie przez niego podejścia na turnieju czy zajęcie zaledwie drugiego miejsca w zawodach kulturystycznych. Więzienie to nie bajka. Tam siła i szczytowa forma są konieczne po to, żeby po prostu przeżyć. Bycie słabym (lub postrzeganym jako słaby) może w więzieniu oznaczać dosłownie śmierć. A wszyscy moi podopieczni są wciąż żywi i w formie - dziękuję wam!
Światła gasną
Mógłbym napisać całą książkę o tym, jak ważna może być w więzieniu siła i aura mocy, roztaczana przez samca w pierwotnym środowisku. Kiedyś może o tym napiszę. Ale ta książka nie jest na temat życia w więzieniu. To książka o treningu fizycznym. Wspomniałem o pewnych doświadczeniach więziennych tylko po to, by spróbować pokazać brutalne, wyizolowane i przeniknięte swoistymi tradycjami otoczenie, w którym przetrwały dawne techniki treningu. Nie musisz dać się zamknąć, żeby skorzystać z systemu opisanego w tej książce. Absolutnie nie. Jednak można się spokojnie założyć, że skoro moja metoda wyrabiania kondycji sprawdza się w wypadku zawodników w najdrastyczniejszym, najbardziej złowrogim środowisku znanym człowiekowi - w więzieniu - sprawdzi się też u ciebie.
Na pewno będzie działać i u ciebie!
1. Popularnie utarło się u nas mówić o „sterydach”, jednak poprawna nazwa tych substancji chemicznych to „steroidy” i w tej formie będą występować w książce (przyp. red. pol.).
2. Dodajmy, że Josef Grinsztajn urodził się w 1893 roku w Suwałkach (przyp. red. pol.).