Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Słodkich snów, Anno - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
19 kwietnia 2023
Ebook
39,90 zł
Audiobook
39,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Słodkich snów, Anno - ebook

Anna Rogozińska jest trzydziestoparoletnią, atrakcyjną i bardzo ambitną dziennikarką TV. Kiedy wpada na trop afery lekarskiej, robi wszystko, aby odkryć prawdę. Nawet kosztem prywatnego życia. Annie pomaga Łukasz, dawny kolega ze studiów z tajemniczym tatuażem na przedramieniu. To nie jedyny mężczyzna w jej życiu. Dziennikarka dostaje pierwszy list od mordercy, nie ma czasu na pomyłki. Zabójca czai się w pobliżu, obserwuje nieświadomą dziewczynę i zadaje zagadki.

Kim jest Bezdenny Kapelusznik?

Jaki związek z zabójstwami ma największa katastrofa kolejowa PRL? W końcu Anna musi podjąć decyzję, być może najważniejszą w życiu.

Czy wybór dziewczyny okaże się słuszny?

Czy spowiedź mordercy stanie się przepustką do kariery, czy też przeciwnie, położy się długim cieniem na losach Anny?

„Słodkich snów, Anno” to dynamiczna opowieść o kobiecie, która dąży do celu za wszelką cenę. Opowieść o szukaniu sensu w życiu i o tym, że czasem trzeba coś stracić, aby ten sens wreszcie odnaleźć. Pierwszy tom obyczajowo-kryminalnej serii z dziennikarką śledczą Anną Rogozińską.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-272-7407-6
Rozmiar pliku: 1,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ I

ROZ­DZIAŁ I

Gdy weszła do pomiesz­cze­nia, czarne skó­rzane łóżko wydało jej się odro­binę per­wer­syjne. Miłe sko­ja­rze­nie jed­nak odpły­nęło z chwilą, gdy się poło­żyła i ośle­piło ją rażąco białe świa­tło lampy.

Póź­niej było już coraz gorzej. Jej świa­do­mość wędro­wała w stronę prze­ra­ża­ją­cego mroku. Obser­wo­wała cienki drut nie­uchron­nie zbli­ża­jący się do skóry. Meta­lowa pętla zaci­skała się na jej ciele. Kości­stymi dłońmi ści­snęła odru­chowo kra­wędź łóżka. W tej chwili skó­rzany mebel był jedy­nym przy­ja­cie­lem goto­wym bez sprze­ciwu przy­jąć na sie­bie małą część jej cier­pie­nia.

– Sssss – syk­nęła.

Impuls elek­tryczny prze­sko­czył z pętli na wysta­jący frag­ment ciała. Jej zmy­sły zwa­rio­wały. Poczuła coś, co uznała za ukłu­cie. Dopiero sekundę póź­niej swąd palo­nej skóry przy­po­mniał, że ukłu­cie mogło być jedy­nie wąt­pli­wie przy­jemną ułudą, fan­to­mo­wym złu­dze­niem, spo­so­bem poj­mo­wa­nia świata przez pry­zmat wła­snych doświad­czeń. Nikt ni­gdy wcze­śniej nie pró­bo­wał jej przy­pa­lać, za to igły nie­raz wbi­jano w prze­różne czę­ści jej ciała.

Nagle ciszę sta­no­wiącą tło śmier­dzą­cego tête-à-tête z prą­dem prze­rwał dzwo­nek tele­fonu komór­ko­wego.

– Halo? – Zimny dam­ski głos obił się o bla­do­nie­bie­skie ściany obskur­nego pomiesz­cze­nia.

– Jest kolejna robota!

– Tak?

– Niech będzie, pomogę pani.

– Słu­cham? – spy­tała auto­ma­tycz­nie, nie koja­rząc niskiego męskiego głosu.

– Biel. Pro­siła mnie pani o pomoc – odpo­wie­dział zde­cy­do­wa­nie.

– Aaa, witam. Cie­szę się, że pan dzwoni. – Kiedy dwa dni wcze­śniej zosta­wiała leka­rzowi swoją wizy­tówkę, nie liczyła, że z niej sko­rzy­sta. Kate­go­rycz­nie dał jej do zro­zu­mie­nia, że nie ma ochoty wypo­wia­dać się na temat kole­gów po fachu. – Skąd zmiana zda­nia?

– Nie, to nie. Nie muszę z panią roz­ma­wiać!

– Prze­pra­szam, prze­pra­szam. Niech się pan nie dener­wuje. Nie zamie­rzam ata­ko­wać. Pytam z cie­ka­wo­ści – odpo­wie­działa naj­ła­god­niej, jak potra­fiła.

Mimo że słowa, które usły­szała, mogły spra­wiać wra­że­nie, jakby dok­tor Biel dzwo­nił do niej od nie­chce­nia, nie­mal przy­pad­kiem, głos leka­rza zdra­dzał napię­cie. Chwi­lami zani­kał, by sekundę póź­niej przejść w nie­na­tu­ral­nie wysoki, wręcz histe­ryczny ton.

– Mam dość tego śro­do­wi­ska… – Biel zamilkł, by po chwili niczym kara­bin maszy­nowy wyrzu­cić z sie­bie serię palą­cych słów. – Jego zakła­ma­nia. Etyki, pożal się Boże, lekar­skiej. Tego obse­syj­nego mycia rąk. Ręka rękę myje. Ste­ryl­ność odmie­nia się przez wszyst­kie przy­padki. Przy­padki zanie­cha­nia, zapo­mnie­nia, lek­ko­myśl­no­ści, zachłan­no­ści…

– A Magiel i Kono­piel­ski? – zde­cy­do­wała się prze­rwać. Nie wąt­piła, że lekarz z takim sta­żem jak Adam Biel dobrze wie, w któ­rych szpi­tal­nych zaka­mar­kach kryje się kurz. Ją w tej chwili inte­re­so­wała tylko jedna afera lekar­ska. – Pamięta ich pan?

– Tak, tak. Jeden kochał pie­nią­dze. Drugi wie­dział, jak je zara­biać. Ide­alny duet.

– A dokład­niej?

– Nie! Nie ma mowy. To nie jest roz­mowa na tele­fon.

– Dobrze, przy­jadę do pana, poroz­ma­wiamy na spo­koj­nie.

– Cze­kam na panią we wto­rek, z samego rana. – Wład­czy ton dał dzien­ni­karce wyraź­nie do zro­zu­mie­nia, na czy­ich warun­kach doj­dzie do spo­tka­nia. – Ale tym razem nie w kli­nice, tylko u mnie w domu.

– Będę – potwier­dziła. Zaraz też dodała rze­czowo: – O ósmej. A w domu, czyli gdzie?

– Tam, gdzie psy dupami szcze­kają. Turzno, dwa­dzie­ścia sie­dem…

– To może jesz­cze jedną kawu­się?

– Czy ja wiem?

Robert Zie­liń­ski spoj­rzał kon­tro­l­nie na fili­żankę sto­jącą przed nim na szkla­nym stole. Jej dno przy­kry­wała war­stwa ciem­no­brą­zo­wego napoju. Życio­daj­nego w jego mnie­ma­niu. Bez niego nie miałby siły zno­sić tych wszyst­kich fał­szy­wych uśmie­chów, śli­skich uści­sków dłoni i zazdro­snych spoj­rzeń. To on każ­dego dnia pobu­dzał go do dzia­ła­nia, orzeź­wiał i zwięk­szał spraw­ność myśle­nia.

Robert wiele wyma­gał od sie­bie, od życia i od kawy. Kawa według niego musi być ide­al­nie zapa­rzona i podana w ele­ganc­kiej por­ce­la­nie. Powinna mieć odpo­wiedni wygląd (bez dodatku mleka czy śmie­tanki!) oraz kuszący zapach. Na jej powierzchni ma się uno­sić deli­katna crema wytwo­rzona przez eks­pres ciśnie­niowy. I co naj­waż­niej­sze: kawa musi być odpo­wiednio gorąca, by wysoka tem­pe­ra­tura przy­jem­nie draż­niła jego prze­łyk, a jed­no­cze­śnie na tyle wystu­dzona, by nie parzyć języka. Resztka napoju, która została w fili­żance, była już zimna. Brzy­dził się taką kawą.

Dyrek­tor poznań­skiego oddziału tele­wi­zji Primo TV – Kamil Gra­bow­ski – nie cze­ka­jąc na odpo­wiedź gościa, wezwał do sie­bie sekre­tarkę.

– Pani Gra­żynko, niech pani nam jesz­cze zrobi po kawie. Może tym razem espresso? – Gra­bow­ski zwró­cił się do sie­dzą­cego przy stole czter­dzie­sto­ośmio­let­niego blon­dyna w ide­al­nie skro­jo­nym gar­ni­tu­rze. – Pamię­tam, że pod­czas ostat­niej wizyty bar­dzo panu sma­ko­wało, panie pre­ze­sie.

– Co za pamięć. – Męż­czy­zna zdzi­wił się od nie­chce­nia.

– Espresso dwa razy, migiem – zarzą­dził Gra­bow­ski tonem nie­zno­szą­cym sprze­ciwu, a młoda sekre­tarka w jed­nej sekun­dzie znik­nęła za drzwiami, by po chwili wró­cić i obda­ro­wać prze­ło­żo­nych kawą i szcze­rym uśmie­chem.

Aro­mat espresso wpra­wił Zie­liń­skiego w zadumę. Lubił bywać w Pozna­niu. Obser­wo­wał wła­śnie tęt­niące życiem cen­trum Pozna­nia zza szyby kli­ma­ty­zo­wa­nego i nowo­cze­snego biura, w któ­rym przez wszyst­kich trak­to­wany był jak król.

Wizyty w Pozna­niu koja­rzyły mu się z poznań­skim Sta­rym Bro­wa­rem – Cen­trum Sztuki i Biz­nesu. On w sto­licy Wiel­ko­pol­ski stwo­rzył dla sie­bie nową jakość. Miej­sce łączące przy­jem­no­ści z biz­ne­sem, oczy­wi­ście przy kuflu dobrego piwa. Jego pry­watne Cen­trum Seksu i Biz­nesu. Po spo­tka­niach zawo­do­wych odwie­dzał bowiem Stary Bro­war, by kupić żonie mały upo­mi­nek, po czym uda­wał się do niej.

Sta­łym punk­tem wizy­ta­cji poznań­skiego oddziału tele­wi­zji były wie­czory spę­dzane z mło­dym cia­łem, skry­wa­ją­cym intry­gu­jący umysł. Z nią – kobietą ide­alną: inte­li­gentną, atrak­cyjną, emo­cjo­nalną, ale nie robiącą scen. Spo­tka­nia bez zobo­wią­zań i bez uczuć. Biz­nes wie­czo­rową porą. Gra w otwarte karty.

– Mia­łeś nie dzwo­nić!

– Mia­łem. Ale…

– O co cho­dzi?!

– Co z doku­men­tami po jego śmierci? Musisz się o nie zatrosz­czyć!

– Nie tym tonem! Nie do mnie! Dobrze wiem, co muszę, a czego nie!

– Musisz…

– Kurwa! Pró­bo­wa­łem. Za późno! Byłem w jego domu. Sejf stał pusty. Ktoś mnie ubiegł.

Męż­czy­zna nie chciał tego słu­chać. Bez poże­gna­nia roz­łą­czył się i rzu­cił tele­fo­nem komór­ko­wym. Apa­rat sta­rego typu upadł na zie­mię, a męż­czy­zna chwilę póź­niej z podob­nym hukiem opadł na fotel. Jed­nym ruchem ręki skie­ro­wał pilota w kie­runku wieży CD.

Gabi­net wypeł­niły dźwięki sonaty for­te­pia­no­wej numer czter­na­ście.

– Spo­koj­nie, spo­koj­nie – tłu­ma­czył sam sobie, chcąc ure­gu­lo­wać przy­spie­szony oddech. – Pam, pa, pam.

Zamknął oczy i sta­rał się dosto­so­wać ciało do muzyki, która przez nie prze­pły­wała. Powolny wdech nosem. Prze­rwa. Wydech ustami. Powta­rza­jący się trój­kowy rytm dzia­łał na niego uspo­ka­ja­jąco. Uwiel­biał Beetho­vena za ten utwór – _Sonatę Księ­ży­cową_ – melan­cho­lijną opo­wieść o miło­ści, w któ­rej zabu­rzona została kolej­ność typo­wej sonaty. Kom­po­zy­tor zła­mał panu­jące zasady, zapla­no­wał nie­ład i jed­no­cze­śnie nie­by­wale upo­rząd­ko­wał dźwięki. Uwiel­biał _Ada­gio soste­nuto._ Każda nuta wyda­wała się nie­zbędna, by całość opo­wie­ści mogła ist­nieć.

– Pew­nie wcale nie było ich w tym sej­fie. Nie ma się czym mar­twić. – Jego oddech uspo­koił się.

Mógł z roz­ko­szą odda­wać się przy­jem­no­ści. Melo­dia przy­spie­szyła i przy­jęła postać bez­tro­skiego mło­dzieńca pod­ska­ku­ją­cego z rado­ści na łące. Roz­pa­lone policzki mło­dzieńca kon­tra­sto­wały z zimną i mokrą zie­mią.

Pomarsz­czone dło­nie męż­czy­zny unio­sły się bez­wied­nie i roz­po­częły w powie­trzu taniec, malu­jąc abs­trak­cyjne obrazy. Reszta ciała nie­ru­chomo spo­czy­wała w fotelu.

– A co jeśli doku­menty wpa­dły w nie­po­wo­łane ręce? – zapy­tał, a wzbu­rze­nie nara­stało wraz z kolej­nymi tak­tami muzyki.

Galo­pu­jące _Pre­sto agi­tato_ znisz­czyło nikły spo­kój, który udało mu się osią­gnąć. Kolejne frag­menty par­ty­tury nio­sły odważne kolaże i mocno akcen­to­wane nuty. Wyso­kie dźwięki, nara­sta­jące i nie­okieł­znane emo­cje, przed któ­rymi nie mógł uciec. Widział swoją przy­szłość. Doku­menty w rękach wroga. Ucieczkę ostat­kiem sił. Był już zbyt stary, by biec tak długo. Prze­wra­cał się.

Ner­wowo powta­rzane akordy odda­wały cha­rak­ter kłótni. Bar­dzo ostrej wymiany zdań.

Po kil­ku­na­stu sekun­dach sonata jesz­cze przy­spie­szyła. Zbli­żała się do końca, ale on nawet nie był w sta­nie tak szybko prze­bie­rać pal­cami! Pauza. Sekun­dowa prze­rwa. Po chwili muzyka wró­ciła… i te emo­cje.

– Nie, nie, nie! – zaczął krzy­czeć, odga­nia­jąc myśli.

Gdyby muzyka opo­wia­dała jego histo­rię, w tej chwili musiałby pchnięty paść na zie­mię. Na kolana. I bła­gać… bła­gać o prze­ba­cze­nie.

Gdy tylko wybrzmiał ostatni, nad­spo­dzie­wa­nie mocny akcent koń­czący dzieło, męż­czy­zna odsłu­chał trze­cią część sonaty jesz­cze raz. Te ostat­nie pra­wie sie­dem minut było dla niego naj­istot­niej­szym ele­men­tem opo­wie­ści. Nie tylko dla niego. Dla Beetho­vena rów­nież.ROZDZIAŁ II

ROZ­DZIAŁ II

Pociąg szar­pie, a tłu­ste ciało koły­sze się i ude­rza w niego z taką siłą, że sam aż odchyla się do tyłu, sztur­cha­jąc sto­jącą za nim kobietę.

Kurwa, a myśla­łem, że stoję wystar­cza­jąco daleko od tego śmier­dzą­cego typa.

Ludzie usta­wia­jący się w wąskim kory­ta­rzu wagonu kole­jo­wego nie mogą docze­kać się momentu zatrzy­ma­nia pociągu i dopchnię­cia się do drzwi. Stają bli­sko sie­bie i gdy maszy­ni­sta hamuje, pociąg wytraca swoją pręd­kość, a dozna­nia dźwię­kowe nie­przy­jem­nie wibrują w uszach – prze­chy­lają się jak kostki domina. Po kolei. Jeden na dru­giego. Do przodu.

– Tu… cja… do… – ogła­sza znie­kształ­cony męski głos pły­nący z pero­no­wych gło­śni­ków.

Że co? Jaka sta­cja? Czy naprawdę nie można zatrud­niać na dwor­cach osób, które mówią wyraź­nie? Po pro­stu zwy­czaj­nie zro­zu­miale?!

Kon­tro­l­nie spoj­rzał na białą tablicę na budynku dworca. Tak, to Gnie­zno. Sta­cja koń­cowa jego ojca.

Kto by pomy­ślał, że wyzio­nie ducha wła­śnie tu. W miej­scu, w któ­rym wszystko się zaczęło, w kolebce pań­stwa pol­skiego, pierw­szej sto­licy Pol­ski. Też sobie wybrał miej­sce na śmierć. Patriota pie­przony. Mógł umie­rać w War­sza­wie, Kra­ko­wie czy Wro­cła­wiu. Wtedy on wsiadłby do pierw­szego lep­szego samo­lotu i może zdą­żyłby się poże­gnać. Powie­działby, że wyba­cza…

Tym­cza­sem tłukł się znie­na­wi­dzo­nym pocią­giem z poczu­ciem moral­nej zgagi, by ode­brać z domu star­ców oso­bi­ste rze­czy zmar­łego. Po co mu te szpar­gały? Szkoda fatygi. Gdyby mu nie wyba­czył, pew­nie by ich nie ode­brał, ale teraz… Nie, nie mogą wyrzu­cić ich na śmiet­nik. Oso­bi­ste rze­czy Jana Nowaka nie będą leżeć wśród resz­tek zepsu­tego jedze­nia i obsra­nych pam­per­sów w roz­mia­rze XXL.

– Pociąg oso­bowy do Byd­gosz­czy przez Ino­wro­cław gotowy do odjazdu z toru dru­giego przy pero­nie pierw­szym. Pla­nowy odjazd pociągu godzina trzy­na­sta pięć­dzie­siąt sie­dem. Życzymy przy­jem­nej podróży.

Przy­jem­nie to mu będzie, jak opu­ści to cho­lerne miej­sce. Nie może zna­leźć scho­dów. Kurwa, czy te dworce nie mogą być czy­tel­nie ozna­czone? Maka­bra. A podobno jeste­śmy w Euro­pie! Świet­nie, żad­nej ławki na pero­nie, za to śmieci obok kosza i obsi­kany murek do kom­pletu. Jaka piękna Europa… I ten pociąg, z któ­rego wysia­dłem; śmier­dzący, obdra­pany. Skrzy­wił się z obrzy­dze­niem na samo jego wspo­mnie­nie.

– O kurwa!

– O Boże, dzwoń­cie po pogo­to­wie! – pierw­sza krzy­czy star­sza kobieta, opie­ra­jąca się o beto­nowy filar pod­trzy­mu­jący zada­sze­nie peronu. – Jezus Maria!

– Skąd ten hałas? – Męż­czy­zna wycho­dzący z tunelu roz­gląda się zdez­o­rien­to­wany.

– Coś wje­chało w pociąg… – ktoś odpo­wiada.

– Jak to? Co?

Wzbu­rzeni ludzie mijają go, trą­ca­jąc to z jed­nej, to z dru­giej strony. Krzy­czą, pła­czą, modlą się. A on stoi i patrzy na pociąg, a wła­ści­wie na to, co z niego zostało: roz­bite szyby i pogięta stal. Siła ude­rze­nia musiała być duża. Ostatni wagon pociągu oso­bo­wego zło­żył się w har­mo­nijkę, środ­kowe dwa leżą na torach.

– Pomóż­cie, ludzie, pomóż­cie, moja żona! – W jed­nym z roz­bi­tych okien wagonu uka­zuje się zakrwa­wiony męż­czy­zna.

Odwraca głowę i zamyka oczy. Ludzie krzy­czą histe­rycz­nie, doma­ga­jąc się pomocy, a on wal­czy z postę­pu­ją­cym para­li­żem.

Muszę ucie­kać. Muszę ucie­kać! – Tylko jedna myśl koła­cze mu w gło­wie.

Jeśli szybko stąd nie znik­nie, prze­sta­nie oddy­chać. Straci siły i umrze. Musi ucie­kać. Musi stąd zabrać swoje ciało. Musi stąd zabrać swoje myśli.ROZDZIAŁ III

ROZ­DZIAŁ III

Renata Rogo­ziń­ska sie­działa pod­eks­cy­to­wana przed tele­wi­zo­rem. Na szkla­nej ławie stały: koszyk z chle­bem, talerz ze zwi­nię­tymi w rulony pla­strami bale­ronu, szynki i pokro­jo­nymi kawał­kami pomi­dora oraz dwa kubki z gorącą her­batą.

– Sta­siu, wszystko już jest przy­go­to­wane! Kola­cja na stole – krzyk­nęła w stronę kuchni, z któ­rej docho­dziły trza­ski. Jej mąż nie potra­fił cicho zamy­kać sza­fek. Popy­chał otwarte drzwiczki, cze­ka­jąc, aż ude­rzą o drew­niany kor­pus. – Chodź już, zaraz się zacznie.

– Idę.

– Aaa, Sta­siu? – Renata spoj­rzała na talerz z wędliną i pomi­do­rem.

– Tak?

– Mógł­byś przy­nieść szczy­pio­rek? Zosta­wi­łam go na kuchen­nym bla­cie. Przy czaj­niku.

– Nie.

– Nie? Nie widzisz?

– Widzę, ale skoro mówisz, że wszystko przy­go­to­wa­łaś, to szczy­pio­rek możesz przy­nieść sobie sama. – Sta­ni­sław sta­nął w drzwiach wej­ścio­wych do salonu z obra­żoną miną.

Kobieta spoj­rzała na męża. Od ponad dwu­na­stu tysięcy dni budziła się przy nim i zasy­piała, słu­cha­jąc jego chra­pa­nia. Nawet nie zauwa­żyła, kiedy jego włosy stały się siwe, a twarz zaczęła przy­po­mi­nać powierzch­nię wysu­szo­nych rodzy­nek. Nie lubiła smaku rodzy­nek, nie lubiła ich koloru. Uwiel­biała za to wino­grona; nabrzmiałe, jędrne i soczy­ste.

„Sta­siek kie­dyś był zupeł­nie inny” – pomy­ślała z nostal­gią. „Odważny, pełen ener­gii i przy­tu­lał mnie… Ale nie­stety czas robi swoje. Zasu­szamy się. Natu­ralna kolej rze­czy. Rodzyn­ko­wa­tość dopada nie tylko ludzi, ale też emo­cje i uczu­cia. Po trzy­dzie­stu latach mał­żeń­stwa ogromna i soczy­sta miłość pomarsz­czyła się, zmniej­sza­jąc swoją obję­tość kil­ku­krot­nie. Pozo­stała tylko skórka. Pomarsz­czone wspo­mnie­nie tam­tego smaku…”

– Sia­daj. – Mach­nęła ręką i zamiast wda­wać się w zupeł­nie nie­po­trzebne mał­żeń­skie dys­ku­sje, sama pobie­gła do kuchni. – Już się skoń­czyły reklamy? – zapy­tała, gdy wró­ciła z aro­ma­tycz­nym szczy­pior­kiem.

– Aha – mruk­nął Sta­ni­sław Rogo­ziń­ski, nie podzie­la­jąc eks­cy­ta­cji żony tym, co ma nastą­pić.

Na ekra­nie kolo­rowa ani­ma­cja oraz iry­tu­jąca muzyka zwia­sto­wały roz­po­czę­cie wie­czor­nego pro­gramu infor­ma­cyj­nego. Męż­czy­zna usiadł na sofie i się­gnął po kromkę ulu­bio­nego pie­czywa oraz pla­ste­rek chu­dej szynki. Z odrazą spoj­rzał na ocie­ka­jący tłusz­czem bale­ron.

– Jak ty możesz to jeść? – Wpa­try­wał się w znie­na­wi­dzoną wędlinę, czu­jąc, jak treść żołądka pod­cho­dzi mu do gar­dła. – Ohydny ten tłuszcz, wej­dzie ci w nie­małe już bio­dra, osa­dzi się na tęt­ni­cach. Kobieto…

– Ciii. – Renata chwi­lami cie­szyła się z rodzyn­ko­wej miło­ści. Nie musiała brać do serca uwag męża. Wie­działa, że nie chce spra­wić jej przy­kro­ści, a jedy­nie mar­twi się. Umar­twiał się, bo lubił. – Zobacz, zobacz! Jest! Ania, nasza Ania.

Nie cze­ka­jąc na reak­cję męża, zro­biła gło­śniej.

– Dziś o godzi­nie trzy­na­stej pięć­dzie­siąt pięć na gnieź­nień­skim dworcu pociąg towa­rowy naje­chał na tył pociągu oso­bo­wego. Dotych­czas nie usta­lono, z jakiego powodu oby­dwa pociągi zostały skie­ro­wane na jeden tor. Pociąg oso­bowy cze­kał na podróż­nych, by wyru­szyć o trzy­na­stej pięć­dzie­siąt sie­dem do Byd­gosz­czy. – Na ekra­nie jedyna córka Rogo­ziń­skich rela­cjo­no­wała zda­rze­nia. Za nią wid­niał budy­nek odra­pa­nego dworca.

– Na miej­scu już po pięt­na­stu minu­tach od wypadku zja­wiły się karetki pogo­to­wia oraz straż pożarna. Do szpi­tali dowie­ziono pięt­na­stu ran­nych, w tym dwie osoby w sta­nie cięż­kim. Akcja została prze­pro­wa­dzona spraw­nie… – tłu­ma­czył rzecz­nik kolei.

– Wysia­dłem z tego pociągu jakieś dwie minuty przed wypad­kiem. Naj­pierw usły­sza­łem bar­dzo gło­śny pisk, a potem hałas ude­rze­nia… prze­raź­liwy hałas. Na pero­nie zapa­no­wał chaos. Boże, gdyby ten pociąg… gdyby wje­chał dwie minuty wcze­śniej… nie roz­ma­wiał­bym teraz z panią… – Rela­cja wstrzą­śnię­tego świadka wyda­rze­nia została prze­rwana, a na ekra­nie ponow­nie poja­wiła się córka Rogo­ziń­skich.

– Jak widać, punkt widze­nia zależy od punktu sie­dze­nia – pod­su­mo­wała repor­terka. – Wła­dze kolei nie ujaw­niają, dla­czego doszło do takiej tra­gicz­nej omyłki. Omyłki, która dla kilku osób może zakoń­czyć się śmier­cią. Dla wia­do­mo­ści z Gnie­zna mówiła Anna Rogo­ziń­ska.

Renata ści­szyła tele­wi­zor i pełna dumy spoj­rzała na męża. Sie­dział na fotelu, ryt­micz­nie gry­ząc kanapkę i uda­jąc, że jest zajęty czy­ta­niem gazety.

– Anna Rogo­ziń­ska, pięk­nie to brzmi, prawda?

– Mhm. – Sta­ni­sław nawet nie uniósł wzroku.

– Sta­ni­sław! – krzyk­nęła znie­cier­pli­wiona. – Dla­czego igno­ru­jesz i mnie, i Anię?

– Anię? – Męż­czy­zna zdzi­wiony odło­żył gazetę.

Rozej­rzał się wokoło, jakby chcąc dać do zro­zu­mie­nia, że nie poj­muje pro­blemu i wzbu­rze­nia żony. Córki nie było ani w salo­nie, ani w kuchni, ani w innych pomiesz­cze­niach ich domu.

– No prze­cież była tu przed chwilą. – Kobieta wska­zała ręką w stronę tele­wi­zora.

– Renatko, nie pamię­tam, kiedy Ania była u nas po raz ostatni. Nie rozu­miem, dla­czego tak się pod­nie­casz.

– Pod­nie­cam? Nasze dziecko ciężko pra­cuje! Osiąga suk­cesy. Prze­cież wiesz, jak musi się sta­rać… „Dla wia­do­mo­ści mówiła Anna Rogo­ziń­ska”. Pięk­nie to brzmi, prawda? Jestem z niej taka dumna, a ty nie? – zapy­tała z wyrzu­tem.

– Dumny z czego? Ja cie­bie prze­pra­szam, ale co to za wielka filo­zo­fia opo­wie­dzieć o wypadku na dworcu kole­jo­wym?

– W ogól­no­pol­skiej tele­wi­zji? Wielka filo­zo­fia! – zapro­te­sto­wała gło­śno.

– Ta… – przy­tak­nął, nie chcąc po raz kolejny dys­ku­to­wać z żoną na ten sam temat. Od kilku lat prze­ko­ny­wali sie­bie nawza­jem do zmiany zda­nia – bez­sku­tecz­nie.

– Zamiast eks­cy­to­wać się, że miliony ludzi w tej chwili patrzyły na TWOJĄ córkę, że miliony usły­szały TWOJE nazwi­sko, ty prze­glą­dasz głup­ko­watą gazetę. – Renata nie mogła opa­no­wać zło­ści.

– A kto je w ogóle zdą­żył zauwa­żyć? To moje nazwi­sko? Prze­cież rela­cja nie trwała dłu­żej niż czter­dzie­ści sekund.

Renata odło­żyła przy­go­to­waną kanapkę na talerz. Ode­chciało jej się jeść. Dys­ku­sja z mężem zmie­rzała w zna­nym jej od dawna kie­runku. Anna, córka Sta­ni­sława Rogo­ziń­skiego noszą­cego głowę wysoko, powinna pra­co­wać na pre­sti­żo­wym sta­no­wi­sku. Ludzie powinni zwra­cać się do niej z należ­nym rodzi­nie Rogo­ziń­skich sza­cun­kiem. Co naj­mniej pani sędzino, pani nota­riusz, w naj­gor­szym wypadku – pani dyrek­tor. Powinna cie­szyć się zaufa­niem publicz­nym, a nie szu­kać taniej sen­sa­cji i pre­zen­to­wać swoje wdzięki przed kamerą.

– Halo? Kocha­nie? – Odda­liła się od dener­wu­ją­cego ją w tej chwili męża, wyjęła z kie­szeni far­tu­cha tele­fon i zadzwo­niła do córki.

– Cześć, mamo.

– Witaj, cudow­nie było. Jestem zachwy­cona, wiesz?

– Mhm.

– Mówi­łaś takim zde­cy­do­wa­nym gło­sem, cudow­nie.

– Mhm.

– I bar­dzo ład­nie wyglą­da­łaś. To była nowa bluzka, prawda? Ładna, z taką fal­baną. Pięk­nie!

– Mhm, nowa.

– Kocha­nie – i to pod­su­mo­wa­nie na koniec. Bar­dzo dobrze wyszło. Dobrze zmon­to­wali, prawda?

– Mhm.

– Jesteś zado­wo­lona? Bo my z tatą jeste­śmy zachwy­ceni. Jeste­śmy z cie­bie dumni.

– Mhm.

– Mhm? – Dopiero teraz zauwa­żyła, że roz­mowa z córką nie­wiele odbiega od roz­mów z jej ojcem. – A ty czemu nic nie mówisz?

– Bo tro­chę jestem zajęta… – bąk­nęła nie­śmiało córka.

– Aha, zajęta? Pra­cu­jesz jesz­cze? – Renata spoj­rzała na zegar ścienny. – Prze­cież za chwilę będzie dwu­dzie­sta pierw­sza.

– Tak jakby…

– Ojej, o tej porze – zdzi­wiła się, ale zaraz przy­po­mniała sobie, że czas pracy w mediach jest nie­ogra­ni­czony. – Dobrze, to ja nie prze­szka­dzam. Tylko nie prze­mę­czaj się, pro­szę. Pamię­taj. Kochamy cię, jesteś świetna, córuś.

– Dobrze, paa!

– Pa, pa, kocha­nie. Jestem z cie­bie taka dumna. Nie pra­cuj zbyt długo. Wyśpij się.

– Prze­pra­szam. Musia­łam ode­brać. Matka się pod­nieca. – Anka pró­bo­wała ukryć zawsty­dze­nie.

Jej matka miała wystar­cza­jąco dużo czasu na oswo­je­nie się z tym, że córka jest doro­sła, jed­nak jakoś jej to nie wyszło. Była w sto­sunku do niej zbyt opie­kuń­cza, zbyt gada­tliwa, zbyt przy­ja­zna, zbyt pomocna i bra­ko­wało jej przy tym wyczu­cia czasu. Dzwo­niła zazwy­czaj wtedy, gdy Ania prze­by­wała w towa­rzy­stwie innych osób. To nie był naj­lep­szy moment na opo­wia­da­nie matce o swo­ich odczu­ciach. Ow­szem, bywały chwile, gdy była Anią, małą dziew­czynką, która chciała wes­przeć się na ramie­niu opie­kuń­czej mamy, wypła­kać wszyst­kie łzy, nała­do­wać aku­mu­la­tory miło­ścią i bez­wa­run­kową akcep­ta­cją. Przy obcych ludziach sta­rała się jed­nak zacho­wać pozory sil­nej, doro­słej kobiety. Poza domem była Anną. Odbie­ra­nie tele­fo­nów od mamy psuło jej mister­nie budo­wany wize­ru­nek. A już zwłasz­cza wtedy, gdy była z NIM.

– Nie szko­dzi. – Męż­czy­zna po czter­dzie­stce roze­śmiał się, nie kry­jąc zado­wo­le­nia. – Ja też się pod­nie­cam, gdy o tobie myślę.

– Spró­bo­wał­byś się nie pod­nie­cać – pro­wo­ko­wała.

– Fakt, nie mam wyj­ścia. Zawsze krę­ciły mnie młode, ambitne i inte­li­gentne dziew­czyny. Wiesz, że nie mogę ci się oprzeć? Tobie i kolum­bij­skiej kawie.

– Tak? Nie zauwa­ży­łam. – Uśmiech­nęła się figlar­nie, obser­wu­jąc, jak męż­czy­zna wkłada śnież­no­białą koszulę, mar­kową mary­narkę i kra­wat.

Wyglą­dał impo­nu­jąco. Krótko przy­cięte włosy, dwu­dniowy zarost na twa­rzy, umię­śniona klatka pier­siowa. Zde­cy­do­wa­nymi ruchami narzu­cał kolejne war­stwy służ­bo­wego uni­formu. Takiego go poznała. Sztyw­nego, wypra­so­wa­nego, odpy­cha­jąco ofi­cjal­nego, w spodniach wypra­so­wa­nych na kant i koszuli biel­szej od najbiel­szej bieli. Budzą­cego sza­cu­nek i lęk. Dopiero póź­niej zauwa­żyła duże brą­zowe oczy, oto­czone fira­nami dłu­gich rzęs i uśmiech męż­czy­zny, który dokład­nie wie, na co ma ochotę. Ona rów­nież nie potra­fiła się mu oprzeć.

– Zatem, Anno, dzię­kuję za prze­miły wie­czór. – Męż­czy­zna stał już w przed­po­koju, gotowy do wyj­ścia. Jego ton z minuty na minutę sta­wał się coraz bar­dziej ofi­cjalny. – Do zoba­cze­nia.

– Ja rów­nież dzię­kuję. Powie­dzia­ła­bym, że cała przy­jem­ność po mojej stro­nie, ale to nie byłoby chyba zgodne z prawdą. – Ruch, który wyko­nała bio­drami, spra­wił, że męż­czy­zna przy­warł do jej ust.

– Hmm – zamru­czał na wspo­mnie­nie ich wie­czoru. – Przy­jem­ność była rów­nież po mojej stro­nie. Ale czas wró­cić do bru­tal­nej rze­czy­wi­sto­ści. Do zoba­cze­nia.

– Do zoba­cze­nia – powtó­rzyła, stu­dząc emo­cje chłod­nym pro­fe­sjo­na­li­zmem.

Chciała zasy­pać go pyta­niami. Czy zadzwoni? Kiedy znowu przy­je­dzie? Czy kie­dyś powie, że ją kocha? Nie mogła. Zła­ma­łaby ich nie­pi­saną umowę. Zacho­wa­łaby się jak pierw­sza lep­sza słaba kobietka, a on cenił w niej siłę i nie­za­leż­ność. Nie mogła więc tego zepsuć. Zbyt dużo by stra­ciła.

– Wiesz… – Stał już w otwar­tych drzwiach, gdy nagle się odwró­cił. – Gdyby nie ty, nie przy­jeż­dżał­bym do Pozna­nia…

Nie cze­ka­jąc na jej reak­cję, zamknął drzwi. Ania zaklu­czyła je i wró­ciła do sypialni. Na łóżku stłam­szona atła­sowa pościel przy­po­mi­nała o tym, że kilka chwil wcze­śniej odwie­dził ją męż­czy­zna aspi­ru­jący do miana ide­al­nego. Zdjęła sek­sowny bor­dowy peniuar, który zwy­kła na sie­bie narzu­cać pod­czas jego wizyt, i scho­wała do szu­flady. Zamiast niego wło­żyła ulu­bioną pidżamę.

– Auuua! – krzyk­nęła, gdy przez głowę wcią­gała górę od pidżamy. Pod­bie­gła do lustra i spoj­rzała na bolącą szyję. – Cho­lera, zapo­mnia­łam! Muszę uwa­żać – stro­fo­wała samą sie­bie. – Lekarz mówił, że może mnie to boleć jesz­cze kilka dni. Boże, co za dzień!

Zamknęła oczy i wcią­gnęła nosem duży haust powie­trza. Poczuła nikłą nutkę zapa­chu Roberta. _Le Male_ zmie­szany z jego potem. „Kur­czę, mógłby być męż­czy­zną ide­al­nym! Czy zawsze coś musi nie grać?” – pomy­ślała roz­ża­lona. „Albo facet jest głupi, albo brzydki, albo biedny jak mysz kościelna… albo… cho­lera!”

Usia­dła na fotelu i spoj­rzała na komórkę. Odbie­ra­jąc tele­fon od mamy, widziała na wyświe­tla­czu infor­ma­cję o dwóch nie­ode­bra­nych połą­cze­niach.

– To Łukasz. – Mach­nęła ręką i odło­żyła komórkę. – Wybacz Łukaszku, nie jestem w nastroju. Nie oddzwo­nię. Wiem, że zadzwo­nisz póź­niej, prawda? Zawsze dzwo­nisz.

Poczuła zmę­cze­nie, nie chciała jed­nak sama wra­cać do łóżka, w któ­rym kilka chwil wcze­śniej leżała z NIM. Potrze­bo­wała paru minut na zła­pa­nie dystansu. Odwró­ce­nia uwagi od emo­cji. Spoj­rzała przez okno. Na dwo­rze pano­wała już ciem­ność. Z kilku otwar­tych okien docho­dziły dźwięki ostat­niego wie­czor­nego wyda­nia wia­do­mo­ści. Na rogu jej bal­konu, mię­dzy posadzką a balu­stradą, zauwa­żyła nie­wielką kupkę śmieci. Wyraź­nie widziała, że więk­szość to nie­wiel­kie patyki leżące jeden na dru­gim.

– Muszę to sprząt­nąć – wes­tchnęła i już miała pod­nieść się z fotela, gdy usły­szała dzwo­nek swo­jej komórki. Spoj­rzała więc na wyświe­tlacz i zanim ode­brała, uspo­ko­iła sumie­nie, doda­jąc: „jutro”. – Sprzątnę to jutro.

– Halo? – Usły­szała głos kobiety, będą­cej głów­nym źró­dłem infor­ma­cji w dzien­ni­kar­skim śledz­twie, nad któ­rym pra­co­wała od kilku dni.

– Tak, pani Żaneto?

– Pani redak­tor, ja prze­pra­szam, bo już późno, no. Obu­dzi­łam panią? Pew­nie prze­szka­dzam, ale taka pod­eks­cy­to­wana jestem, dla­tego dzwo­nię, no. Muszę pani o tym powie­dzieć. – Infor­ma­torka nie mogła opa­no­wać sło­wo­toku. – Dzwo­niła do mnie kolejna kobieta. Też tra­fiła do tych dok­to­rów. Kono… jak mu było? No i do Magla.

– Leczył ją? – Ania sko­rzy­stała z sekundy ciszy, kiedy roz­mów­czyni zamil­kła, by prze­łknąć ślinę, i prze­szła do usta­la­nia fak­tów.

Wie­działa już, że Żaneta Cie­plak była pro­stą kobietą, która mogła cią­gnąć swoją opo­wieść bez końca. Uni­ka­jąc fak­tów jak ognia, nie szczę­dząc swo­ich mało odkryw­czych prze­my­śleń, domy­słów i hipo­tez, doda­jąc za to milion szcze­gó­łów ze swo­jego życia.

– Leczył.

– Wystąpi przed kamerą?

– No, ale z zakrytą twa­rzą. Stra­ciła przez niego wszystko, co miała. Chce go udu­pić. Zna­czy się, no wie pani, chce, żeby jej za to zapła­cił. No!

– A wyniki badań ma? Doku­men­ta­cję?

– Ma. Ma. Coś ma.

– Coś?

– No wie pani, ja się nie orien­tuję w tych nazwach. Pyta­łam, czy ma papiery. Mówiła, że ma.

– Dobrze, poroz­ma­wiam z nią. Umówi mnie pani?

– No. Mam jej adres. Już jej gada­łam, że pani jest taka kochana i że pani nam pomoże. No i że ten kutas nie może tak oszu­ki­wać kobiet! No! Spra­wie­dli­wo­ści musi się stać… – Roz­mów­czyni przez chwilę szu­kała odpo­wied­niego słowa. – Dość.

– Pani Żaneto. – Ania prze­rwała ostro. – Już późno. Pro­szę powie­dzieć, gdzie mam być i kiedy?ROZDZIAŁ IV

ROZ­DZIAŁ IV

– Jestem gotowy. – Oparty o ścianę Artur wpa­try­wał się w ekran kamery.

– Dobrze, zacznijmy od początku. Pani Mar­leno, pro­szę opo­wie­dzieć, w jakich oko­licz­no­ściach poznała pani dok­tora Kono­piel­skiego. – Ania zbli­żyła mikro­fon do sie­dzą­cej naprze­ciwko niej zmę­czo­nej kobiety.

Twarz pokrzyw­dzo­nej ide­al­nie paso­wała do wnę­trza domu, któ­rego adres podała Ance Żaneta. Zra­zim osiem. Pożół­kłe ściany niczym malar­skie płótno przyj­mo­wały kolejne war­stwy natu­ral­nych farb – brudu, potu i tłusz­czu. W nie­któ­rych miej­scach odcho­dził tynk, w innych przy­kle­jone do niego szare smarki two­rzyły wymyślny wzór. Dom prze­siąk­nięty był zapa­chem stra­wio­nego i wypo­co­nego alko­holu wle­wa­nego do prze­łyku bez więk­szych ogra­ni­czeń i bez pre­fe­ren­cji sma­ko­wych. Roz­grze­wa­ją­cego i waż­niej­szego dla domow­ni­ków niż tlen. Cie­czy, która w zaska­ku­jąco szyb­kim tem­pie uwal­nia endor­finy i dopa­minę, nisz­cząc komórki wątroby i mózgu oraz zmniej­sza­jąc aktyw­ność leu­ko­cy­tów, a póź­niej wydo­staje się wraz z wydy­cha­nym powie­trzem i potem osa­dza­ją­cym się na powierzchni skóry.

– W jakich oko­licz­no­ściach? – powtó­rzyła część pyta­nia bez­myśl­nie.

– Tak – Ania potwier­dziła. – Gdzie się spo­tka­li­ście po raz pierw­szy?

– Prze­cież mówi­łam przed chwilą… – Zmę­czona kobieta przy­glą­dała się dzien­ni­karce takim wzro­kiem, jakby ta ocze­ki­wała, że wyre­cy­tuje jej całego _Pana Tade­usza._

– Pani Mar­leno… – Ania siliła się na uśmiech, by nie zde­ner­wo­wać roz­mów­czyni. – Spo­koj­nie.

Stu­dia dzien­ni­kar­skie dały jej teo­re­tyczne pod­stawy, które w ciągu kilku lat prak­tyki zmo­dy­fi­ko­wała. Na swoje potrzeby podzie­liła ludzi na helio­fi­tów i skio­fi­tów. Helio­fici, jak rośliny świa­tło­żądne, roz­glą­dali się za świa­tłem kamery i dopiero przy dużym jego natę­że­niu czuli się dobrze. Zro­bi­liby i powie­dzieli wszystko, byle tylko obiek­tyw był jak naj­dłu­żej skie­ro­wany w ich stronę. Skio­fici wręcz prze­ciw­nie. Zamie­rali przy kame­rze, gubili wątki, tra­cili głos i chęć roz­mowy.

– Pro­szę w ogóle nie patrzeć na kamerę, tak jakby jej nie było, dobrze? – Dzien­ni­karka sta­rała się oswoić skio­fitkę. – My będziemy sobie roz­ma­wiały, będę zada­wała pyta­nia, a pani niech opo­wiada, wszystko swo­imi sło­wami, dobrze?

– No dobrze. Tylko to świa­tło daje po oczach, myśleć nie mogę! – Kobieta wykrzy­wiła się i zasło­niła zmru­żone oczy ręką.

– Rozu­miem. – Ania ledwo powstrzy­mała się od komen­ta­rza. Wie­działa, że praca przed kamerą na kacu jest wybit­nie draż­niąca. Gdy jej się przy­da­rzał, naj­chęt­niej nie zdej­mo­wa­łaby oku­la­rów prze­ciw­sło­necz­nych. – Nie­stety świa­tło jest potrzebne. Chce pani ład­nie wyglą­dać?

– Ja? – Kobieta spu­ściła głowę i przyj­rzała się dżin­so­wej spód­nicy, wygrze­ba­nej z dna szafy, spe­cjal­nie na dzi­siej­szą oka­zję. Pogła­dziła mate­riał ręką. – Chcem.

– Dobrze, pani Mar­leno, pro­szę powie­dzieć, w jakich oko­licz­no­ściach poznała pani dok­tora Kono­piel­skiego?

– No więc tak. – Mar­lena przy­gry­zła wargi i zaczęła wypo­wiedź, naśla­du­jąc ton dzien­ni­karki. – Dok­tora Kono­piel­skiego pozna­łam w oko­licz­no­ściach… – zamil­kła, podra­pała się po gło­wie i wró­ciła do swo­jego niskiego głosu: – takich nor­mal­nych, no wie pani. No co mam powie­dzieć? Pozna­łam go i od razu roz­ło­ży­łam przed nim nogi, ha, ha, ha. – Ner­wowy śmiech odbił się od ścian obskur­nego pokoju. – Kole­żanka mi mówiła, że powin­nam sobie zro­bić cyto­lo­gię. Wie pani, ja nawet nie pamię­ta­łam, kiedy robi­łam ją sobie przed­tem. Pew­nie jesz­cze przed pierw­szą ciążą. Po co mam łazić do gine­ko­loga, skoro nic mi nie jest? Żeby łapy swoje wty­kał…

– Czyli poszła pani do niego na wizytę, tak?

– Tak. Poszłam. I on mi tam pogme­rał. Potem kazał przyjść po wyniki.

– Ale to była pry­watna wizyta?

– Pani, jaka pry­watna? Zwy­czajna, w ośrodku zdro­wia na pań­stwową kasę. Kogo stać na pry­watne? Czy pani pła­ci­łaby kil­ka­dzie­siąt zło­tych tylko po to, by jakiś obcy dziad zaj­rzał pani w tyłek?

– Pani Mar­leno, yyy… – Anię zasko­czyła bez­po­śred­niość roz­mów­czyni. – Dobrze – ska­pi­tu­lo­wała, pocie­sza­jąc się w myśli, że ten frag­ment roz­mowy się wytnie. – I jaki był wynik cyto­lo­gii?

– Zły.

– Zły?

– Tak. Dok­tor powie­dział, że jest bar­dzo źle.

– Źle, czyli jak?

– No, że rak. – Kobieta wzru­szyła ramio­nami i uśmiech­nęła się do kamery, odsła­nia­jąc żółte, nie­pełne uzę­bie­nie.

– Co rak? – Dzien­ni­karka gim­na­sty­ko­wała się, by wydu­sić z kobiety odpo­wiedź, która nie będzie zlep­kiem wyra­zów. Potrze­bo­wała zda­nia. Peł­nego. Z orze­cze­niem i pod­mio­tem. Takiego, które wyko­rzy­sta w mate­riale.

– No, że to rak.

– Czyli posta­wił dia­gnozę, że ma pani raka, tak?

– Tak. Posta­wił tą, no tego, dia­gnozę. Rak szyjki.

– Macicy?

– No tak, prze­cież nie czego innego.

– Dobrze. I co pani wtedy czuła?

– A co mia­łam czuć? Pani kochana, wszystko spa­dło mi na głowę. Rak to wyrok. Rak to śmierć. Pory­cza­łam się. A pan dok­tór zła­pał mnie za rękę i powie­dział, że jesz­cze nie wszystko stra­cone.

– Dok­tor Kono­piel­ski, tak?

– Rany, tak, Kono­piel­ski. Skur­wiel jeden. Zła­pał za rękę i poczu­łam się tak, jakby mnie rozu­miał, jakby się prze­jął moim losem. Czuje to pani? Taki dok­tór, pach­nący i wyuczony, pochy­lał się nade mną. Całe życie pra­co­wa­łam fizycz­nie. Nie jestem ładna. Nawet mój stary już na mnie nie patrzy tak, jak kie­dyś. A ten dok­tór się prze­jął. I już wie­dzia­łam, że umie­ram i dla­tego jest dla mnie miły. Przed­tem, przed rakiem, to nawet oczu znad papie­rów nie uno­sił.

– I co dalej? Dał pani jakieś leki? Poka­zał wynik bada­nia?

– Pani, nawet jeśliby mi poka­zał, to co bym z tego zro­zu­miała? Powie­dział, że to jest dość zaawan­so­wane stu­dium…

– Sta­dium – Ania sko­ry­go­wała błąd.

– Co?

– Zaawan­so­wane sta­dium. Prze­ję­zy­czyła się pani. Pro­szę powtó­rzyć, to w mon­tażu dokle­imy – poin­stru­owała. – Zaawan­so­wane sta­dium.

– No, za-a-wan­so­wane sta-dium, ale jesz­cze się kwa­li­fi­kuje do lecze­nia. Tak powie­dział. Ale, że to już ostatni dzwo­nek. Że zna taki ośro­dek, w któ­rym z tym, no, kur­czę, uciekł mi ten wyraz… że tam ludzi leczą z dobrym skut­kiem.

– Podał nazwę?

– Dał mi nazwi­sko innego dok­tórka i jego tele­fon.

– Poszła pani do niego?

– Nie od razu. Bo Kono­piel­ski zazna­czył, że ten facet to lekarz pry­watny. Że na dar­mową wizytę u niego musia­ła­bym cze­kać przy­naj­mniej dwa lata, bo on wła­ści­wie nowych nie przyj­muje, a za dwa lata to ja już mogę być tru­pem.

– Czyli z wizytą refi­nan­so­waną przez fun­dusz trzeba by cze­kać. I tak tra­fiła pani do dok­tora Krzysz­tofa Magla?

– No. Brał sie­dem­dzie­siąt zło­tych za wizytę. Ale dawał leki. Jakieś super­leki, spro­wa­dzane z Nie­miec. Miały zatrzy­mać raka i spo­wo­do­wać jego znisz­cze­nie.

– Nie bała się pani przyj­mo­wać leków zza gra­nicy? Bez pol­skiej ulotki?

– Ulotki, pani? Kto czyta to gówno? Macz­kiem zadru­ko­wane małe kar­teczki. Dok­tór mówił, że te tabletki są wła­śnie w trak­cie badań, takich, co po nich będą w pol­skich apte­kach, i że dawno by już były, ale tam jakieś poli­tyczne kłót­nie to opóź­niały. Pani, ja mam poli­tykę w dupie. Ja chcę żyć.

– Tabletki kupo­wała pani u Magla? – Dzien­ni­karka zada­wała kolejne pyta­nia, ukła­da­jąc sobie w myślach osta­teczny wygląd nagry­wa­nego wła­śnie repor­tażu.

– Tak. Cho­dzi­łam do niego co dwa mie­siące, na kon­trolę i po zapas leków.

– I jak się pani po nich czuła?

– Dobrze, bar­dzo dobrze. Nawet pra­wie prze­sta­łam pić, ha, ha, ha. Pra­wie, bo wie pani, są takie oka­zje, gdzie nie można odmó­wić. Ale mię­dzy oka­zjami nie piłam.

– I co się stało? – Ania sta­rała się mak­sy­mal­nie skra­cać wypo­wie­dzi kobiety. Potrze­bo­wała kon­kret­nych zarzu­tów, a nie jej pry­wat­nych opo­wie­ści.

– Po jakiejś oka­zji bolała mnie głowa, wypi­łam parę piw i poszłam do dok­tora. Wku­rzył się, że jestem pijana i wykre­ślił mnie z listy swo­ich pacjen­tów, zje­bał z góry do dołu, że albo się leczę, albo chlam. Skur­wiel jeden, prze­cież od czasu do czasu trzeba wypić, jak jest oka­zja.

– I?

– I nic. Wkur­wi­łam się, ale dobrze wyszło. I tak już się zapo­ży­cza­łam. Skąd mia­łam brać kasę na te wizyty? I jesz­cze za leki mu pła­cić? No skąd? Niech mi pani powie?

– Kiedy skoń­czyły się lekar­stwa, to jak pani się czuła?

– Na początku źle. Jakoś słabo. I brzuch mnie bolał. Tak mi się wyda­wało. Dzie­cia­kami zaj­mo­wać mi się nie chciało. Obiadu sta­remu ugo­to­wać też nie. Ale szybko prze­szło.

– Jak długo nie bie­rze pani tych spe­cy­fi­ków?

– Od roku. I żyję. I mam się dobrze. Jak pani widzi.

– Leczy się pani u innego leka­rza?

– Nie. Jak nie myślę o tym raku, to czuję się lepiej. Jestem zdrowa. Czuję to.

– Dobra, Artur, wyłącz kamerę. – Ania znie­cier­pli­wiona kiw­nęła na kolegę. – Pani Mar­leno, czy ma pani jakie­kol­wiek doku­menty potwier­dza­jące to, co pani mówi? Wynik cyto­lo­gii? Innych badań? Robiono pani dodat­kowe bada­nia?

– Coś tam robili, ale nie dawali do rąk, tylko cho­wali do akt.

– „Coś tam”, czyli co na przy­kład?

– Nie wiem. Nie pamię­tam.

– Pani Mar­leno, ja muszę mieć jakiś dowód. A może ma pani te lekar­stwa? Albo receptę?

Rogo­ziń­ska nie odpusz­czała, cho­ciaż powoli tra­ciła nadzieję. Nie tak wyobra­żała sobie roz­mowę z kobietą, która mia­łaby posu­nąć do przodu jej dzien­ni­kar­skie śledz­two.

– Nie. Mówi­łam, że on nie dawał recept. Dawał tabletki.

– Rozu­miem. Może ma pani cho­ciaż opa­ko­wa­nie po tablet­kach?

– Nie, nie zbie­ram śmieci.

Ope­ra­tor, korzy­sta­jąc z chwili prze­rwy, zmie­nił usta­wie­nie kamery i zaczął fil­mo­wać stary fotel sto­jący w kącie. Przy­kry­wała go sterta ubrań, sia­tek folio­wych i gazet.

– To jak mam uwia­ry­god­nić pani wer­sję wyda­rzeń? Może z mężem poroz­ma­wiam? Cho­dził z panią na wizyty?

– Żar­tuje pani, a po co mia­ła­bym go brać?

Rogo­ziń­ska nie odpo­wie­działa.

– To jak to sobie pani wyobraża?

– Zwy­czaj­nie. Da mi pani kasę, za wywiad i na bada­nia. Zro­bię kom­plet badań i zoba­czy pani, że nie mam raka. Jestem zdrowa i że okła­mali mnie dokład­nie tak samo, jak tą kobietę z Gnie­zna, co o niej było w tele­wi­zo­rze. Tą, co umarła.

– To byłby dobry pomysł, gdyby miała pani doku­ment potwier­dza­jący, że wcze­śniej posta­wiono taką, a nie inną dia­gnozę. Bez tego…

– Co się dzieje, kurwa, co to za ludzie? – W sieni domu poja­wił się pijany męż­czy­zna.

Wszedł do pokoju, zdjął czapkę z dasz­kiem, rzu­cił ją w kie­runku sta­rego fotela. Czapka upa­dła dwa­dzie­ścia cen­ty­me­trów przed meblem. Męż­czy­zna sta­rał się zła­pać rów­no­wagę, trzy­ma­jąc fra­mugę drzwi. Inten­syw­nie mru­gał, jakby pró­bu­jąc usta­wić odpo­wied­nią ostrość widze­nia.

– Niech pani już idzie, to zły czas. – Spło­szona kobieta pode­rwała się z krze­sła, popchnęła Anię w kie­runku drzwi wyj­ścio­wych i pobie­gła do męża. – Nic, stary, kładź się do łóżka. Pomogę ci.

Ania mru­gnęła poro­zu­mie­waw­czo na Artura. Ten kiw­nął głową. Rozu­mieli się bez słów. Zabrali sprzęt i opu­ścili dom, nie żegna­jąc się z kobietą.

– Ja pier­dzielę, ale tu kli­mat… – Artur nie mógł opa­no­wać śmie­chu, gdy zna­leźli się już na podwórku.

– Co chcesz? Zra­zim to się nazywa.

– Mam nadzieję, że niczym się tu nie zara­zim – zażar­to­wał.

– Dobra, nakręć jesz­cze to podwórko. – Wska­zała ręką na znisz­czoną budę, do któ­rej przy­pięty był łań­cu­chem wychu­dzony pies. – To błoto, roz­wa­loną sto­dołę. Może się przyda.

– Myślisz?

– Jesz­cze nie wiem, spo­dzie­wa­łam się kon­kre­tów. Nie wiemy, czy baba mówi prawdę. Może jest głu­pia, ale nie kła­mie. A może jest cwa­niarą i powie wszystko, by dostać kil­ka­na­ście zło­tych na jabola. Myślę, że nie ma sensu rezy­gno­wać z tego tematu. Może coś z tego da się wydu­sić? Jak tu się wytnie, tam się skróci? Zobacz, jak tu fil­mowo. – Dzien­ni­karka roz­ło­żyła ręce. – Może mate­riał nie nada się na główny wątek… ale to taki bonus. Sma­czek.

– Zaje­bi­ście śmier­dzący bonus!

– No kur­czę, Artek, nie ma się co dzi­wić. Wia­domo, że takich pro­stych ludzi naj­ła­twiej nacią­gnąć.

– Czy ja wiem, czy pro­stych w tym wypadku nie jest nad­uży­ciem? To są zwy­czajni alko­ho­licy. Z wypa­lo­nymi mózgami…

– I brud­nymi dziećmi. – Ania zauwa­żyła dwóch małych chłop­ców.

Wybie­gli zza sto­doły. Jeden miał nie wię­cej niż cztery lata. Drugi prze­wyż­szał brata o głowę. Byli umo­ru­sani bło­tem, potar­gani, w rękach trzy­mali patyki.

– Dziećmi, któ­rymi nikt się nie inte­re­suje. Bo są waż­niej­sze rze­czy. Na przy­kład ojciec nawa­lony w trupa, mimo że jesz­cze nie ma połu­dnia. – Ania wes­tchnęła ciężko. – Wiesz co, może pod­je­dziemy do sklepu i kupimy tro­chę sło­dy­czy? Jakieś cze­ko­lady, batony, chipsy? Spra­wię tym malu­chom choć odro­binę przy­jem­no­ści.

Artur wzru­szył obo­jęt­nie ramio­nami, jed­nak widząc, jakim wzro­kiem kole­żanka przy­gląda się dzie­cia­kom, zamy­ślił się.

– Zadzi­wiasz mnie, wiesz?

– Wiem. – Spoj­rzała mu pro­sto w oczy.

Gdy Ania poja­wiła się w fir­mie, świeżo po stu­diach, przy Artu­rze naby­wała pierw­szych szli­fów. To on opo­wia­dał jej o rela­cjach panu­ją­cych w tym biz­ne­sie – o tym, z kim musi się liczyć, a na kogo nie zwra­cać uwagi. Zaprzy­jaź­niła się z nim wyłącz­nie zawo­dowo. Ceniła jego zda­nie, on liczył się z jej spoj­rze­niem. Pry­wat­nie żył jed­nak w zupeł­nie innym świe­cie. Artur Lipiec wkrótce miał skoń­czyć czter­dzie­ści lat, był mężem i ojcem. Po pracy wkła­dał na sie­bie dres, weł­niane kap­cie i sta­rał się nie odbie­rać nie­zna­nych połą­czeń, by nikt nie kradł mu czasu spę­dza­nego z rodziną. Ania była jego prze­ci­wień­stwem. Żyła pracą, nawet gdy z niej wycho­dziła.

– Dobra, wsia­daj – zarzą­dził, gdy w jej oczach zoba­czył łzy. – Widzia­łem sklep po dro­dze. Pod­je­dziemy. Nie wie­dzia­łem, że widok zanie­dba­nego dziecka może poru­szyć twoje serce.

– Jak to, chcesz powie­dzieć, że nie mam serca? – Wzru­sze­nie pró­bo­wała przy­kryć żar­tem.

– A masz? – spy­tał, nie spo­dzie­wa­jąc się odpo­wie­dzi.

Prze­krę­cił klu­czyk w sta­cyjce. Samo­chód opu­ścił brudne podwórko.

– W spra­wach zawo­do­wych… nie. – Roze­śmiała się szcze­rze. – Każdy czło­wiek jest kowa­lem swo­jego losu. Jak się pod­kłada, to można to wyko­rzy­stać. Ale takie dzieci? Mają prze­srane.

– No mają. Wiesz, Anka, odzy­skuję nadzieję w to, że gdzieś głę­boko w tobie sie­dzi ukryta wraż­liwa kobieta, która kie­dyś będzie dobrą matką.

– Wkur­wiasz mnie, wiesz? – Wyjęła błysz­czyk z torebki, odchy­liła osłonę prze­ciw­sło­neczną i poma­lo­wała usta.

– A jak się spra­wuje twoje autko? – zmie­nił temat.

– Nawet mi o nim nie wspo­mi­naj, stoi u mecha­nika. – Ania ze zło­ścią wrzu­ciła błysz­czyk do torebki. – Odmó­wił posłu­szeń­stwa. Coś mu się zepsuło, ale nie pytaj mnie co. Nie zapa­mię­tuję nie­po­trzeb­nych nazw. Coś, co trzeba spro­wa­dzić. Mecha­nik już się tym zajął. A ja… tęsk­niąc za moją „cytrynką”, jeż­dżę komu­ni­ka­cją miej­ską albo samo­cho­dem fir­mo­wym mojego upier­dli­wego kame­rzy­sty.

– Upier­dli­wego, tak? – Zaha­mo­wał, uda­jąc, że chce się zatrzy­mać i zosta­wić ją na pobo­czu.

– Tak, ale za to przy­stoj­nego i z rewe­la­cyj­nym wyczu­ciem, jeśli cho­dzi o zamy­ka­nie emo­cji na fil­mie. A wła­śnie, skoro o emo­cjach mowa, jak się spra­wuje twoja żona?

– Dobrze, nie narze­kam. Nie psuje się.

– Kur­czę, liczę na to, że ten Biel nam coś powie. – Ania zamy­śliła się. – Może wskaże, gdzie szu­kać dowo­dów, bo na razie nie mam ich zbyt wiele. Moje śledz­two stoi w miej­scu. Póki co mam hipo­tezę i źró­dło, a muszę mieć jesz­cze dowody potwier­dza­jące wer­sję Żanety Cie­plak. Nie mam doj­ścia do kar­to­tek pacjen­tów dok­tora Magla, cho­ciaż nawet gdy­bym miała, to pew­nie niczego bym tam nie zna­la­zła. Założę się, że kart oszu­ki­wa­nych pacjen­tek tam nie ma.

– Dziwne, że ten Biel jed­nak do cie­bie zadzwo­nił. Śro­do­wi­sko medyczne trzyma się razem. Na początku kate­go­rycz­nie odmó­wił. Co się stało, że zmie­nił zda­nie?

– Widzisz. – Wzru­szyła obo­jęt­nie ramio­nami. – Może pomy­ślał, że nie ma nic do stra­ce­nia. Jest zbyt stary. Cie­szę się, że poje­dziesz tam ze mną.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: