Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Śmieciowi ludzie - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
Sierpień 2018
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, PDF
Format PDF
czytaj
na laptopie
czytaj
na tablecie
Format e-booków, który możesz odczytywać na tablecie oraz laptopie. Pliki PDF są odczytywane również przez czytniki i smartfony, jednakze względu na komfort czytania i brak możliwości skalowania czcionki, czytanie plików PDF na tych urządzeniach może być męczące dla oczu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(3w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na laptopie
Pliki PDF zabezpieczone watermarkiem możesz odczytać na dowolnym laptopie po zainstalowaniu czytnika dokumentów PDF. Najpowszechniejszym programem, który umożliwi odczytanie pliku PDF na laptopie, jest Adobe Reader. W zależności od potrzeb, możesz zainstalować również inny program - e-booki PDF pod względem sposobu odczytywania nie różnią niczym od powszechnie stosowanych dokumentów PDF, które odczytujemy każdego dnia.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Śmieciowi ludzie - ebook

Na wykopaliskach w Grecji Ann Laskowski odnajduje szkielet opisanego przez Homera w Odysei centaura Eurytiona.  W Nowym Jorku podczas akcji Greenpeace „Uwolnij śmieci”, zostaje porwany pewien bezdomny. Na filmie wykonanym z drona widać, że z głowy jednego z porywaczy wyrastają rogi.
Terry Mykonos, były wojskowy, a obecnie pracownik organizacji charytatywnej „Lost in Life” zauważa, że nie jest to pierwsze zniknięcie jego podopiecznego, biorącego udział w programie medycznym „Pokaż nam swój kod, a damy ci zdrowie”. Postanawia przyjrzeć się bliżej tym przypadkom. W nieoficjalnym śledztwie pomagają mu przyjaciele: miłośniczka pływania i rocka symfonicznego Subira oraz miłośnik ekspresjonizmu niemieckiego – informatyk Federico.

Kategoria: Sensacja
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-950151-5-1
Rozmiar pliku: 877 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział 1.

Groby i śmietniki

Czyj to szkie­let?

Czy mo­że być coś bar­dziej wy­ci­sza­ją­ce­go na­tłok my­śli, niż ukry­cie się przed pa­lą­cym słoń­cem w cie­niu drzew oliw­nych? Ann La­skow­ski, bia­ła ko­bie­ta o de­li­kat­nych, wschod­nich ry­sach twa­rzy, już nie by­ła te­go pew­na. Ann od wie­lu mie­się­cy z de­ter­mi­na­cją pro­wa­dzi­ła wy­ko­pa­li­ska, lecz w tej chwi­li schro­ni­ła się, mó­wiąc, że mu­si coś spraw­dzić w no­tat­kach. A praw­da by­ła ta­ka, że zwąt­pi­ła w sens swo­ich po­szu­ki­wań i mu­sia­ła prze­tra­wić go­rycz po­raż­ki w sa­mot­no­ści. Sie­dzia­ła na drew­nia­nym, ko­śla­wym krze­seł­ku o wi­kli­no­wym sie­dzi­sku, pod­pie­ra­jąc dłoń­mi pod­bró­dek, wpa­trzo­na w kra­jo­braz. Sta­no­wi­sko ar­che­olo­gicz­ne zlo­ka­li­zo­wa­ne by­ło na za­chód od wio­ski Pe­lion, na wy­so­ko­ści po­nad 1600 me­trów n.p.m., po­śród pa­gór­ków po­ro­śnię­tych głów­nie so­sna­mi i kasz­ta­now­ca­mi, z wy­sta­ją­cy­mi po­nad ko­ro­ny drzew bia­ły­mi ska­ła­mi. W li­nii pro­stej tro­chę po­nad dwa ki­lo­me­try od wio­ski, ale jaz­da sa­mo­cho­dem te­re­no­wym zaj­mo­wa­ła aż czter­dzie­ści mi­nut. Co­dzien­ne mi­nu­ty zwąt­pie­nia czy wła­śnie ten dzień przy­nie­sie prze­łom. Grec­cy fi­lo­zo­fo­wie nie mar­twi­li się har­mo­no­gra­mem prac, tyl­ko de­lek­to­wa­li ży­ciem i, po­pi­ja­jąc wi­no, roz­pra­wia­li o isto­cie by­tu.

Te­sa­lia. Zie­lo­na kra­ina po­mię­dzy gó­ra­mi za­nu­rzo­ny­mi w chmu­rach a skrzą­cym się mi­go­ta­niem słoń­ca mo­rzem. Już nie tak spa­lo­na jak Pe­lo­po­nez, ale wciąż cie­pła, z ga­ja­mi oliw­ny­mi i zie­lo­no­zło­ty­mi, ol­brzy­mi­mi jak me­lo­ny jabł­ka­mi. To z Te­sa­lii, dwa ty­sią­ce lat te­mu, Ja­zon wy­ru­szył na nie­bez­piecz­ną, peł­ną nie­zwy­kłych przy­gód, wy­pra­wę po zło­te ru­no. Ale Te­sa­lia to rów­nież kra­ina cen­tau­rów. Świa­tłe­go Chi­ro­na – wy­cho­waw­cy Ja­zo­na, He­ra­kle­sa czy Achil­le­sa. Jak i pi­ja­ka oraz gwał­ci­cie­la Eu­ry­tio­na, któ­ry w cza­sie we­se­la kró­la Pej­ri­to­osa do­bie­rał się do pan­ny mło­dej. Ann już od trzech lat szu­ka­ła gro­bu po­ryw­cze­go cen­tau­ra, któ­re­go w nie­sła­wie po­cho­wa­li in­ni cen­tau­ro­wie. Szu­ka­ła i co­raz bar­dziej wąt­pi­ła, czy go od­naj­dzie.

My­śli Ann błą­dzi­ły mię­dzy cza­sa­mi Ho­me­ra a wła­sną przy­szło­ścią, któ­rej tak wła­ści­wie nie mia­ła. W No­wym Jor­ku cze­kał na nią Ter­ry, jed­nak wciąż bra­ko­wa­ło jej pew­no­ści, czy to on jest tym je­dy­nym. By­ła też pro­fe­su­ra na uni­wer­sy­te­cie, grze­ba­nie w za­ku­rzo­nych do­ku­men­tach oraz wy­kła­dy dla lu­dzi bez pa­sji. Te­go nie moż­na by­ło ni­ko­go na­uczyć – wie­dzia­ła o tym do­sko­na­le. Al­bo mia­łeś, al­bo nie mia­łeś ma­rzeń oraz si­ły, by pójść za ni­mi wbrew zdro­we­mu roz­sąd­ko­wi. Nie­ste­ty, ma­rze­nia jej stu­den­tów nie wy­kra­cza­ły po­za do­brze płat­ną pra­cę. Ter­ry rów­nież nie po­tra­fił od­na­leźć wła­sne­go ce­lu, co nie wró­ży­ło sta­bi­li­za­cji związ­ku. Wciąż wal­czył z nie­speł­nio­ny­mi ma­rze­nia­mi, głów­nie o la­ta­niu, zo­sta­niu ko­smo­nau­tą, póź­niej pi­lo­tem, a ostat­nio choć­by ope­ra­to­rem dro­na. Po­zna­ła go na wy­spie Bah­rajn w 2014 ro­ku. Ona pro­wa­dzi­ła wy­ko­pa­li­ska w wio­sce Al Ja­na­biya, prze­szu­ku­jąc gro­by z okre­su hel­le­ni­stycz­ne­go, gdzie od­na­la­zła tak waż­ną ta­blicz­kę, któ­ra do­pro­wa­dzi­ła ją do Pe­lion. On był na mi­sji woj­sko­wej, o któ­rej nie­wie­le mó­wił. Wie­dzia­ła je­dy­nie, że jest po­wią­za­na z dro­na­mi. Za­nim wy­je­chał, coś mię­dzy ni­mi za­iskrzy­ło. Spo­tka­li się kil­ka mie­się­cy póź­niej w No­wym Jor­ku, a po ro­ku za­miesz­ka­li ra­zem w jej miesz­ka­niu. Cios przy­szedł w 2016 ro­ku. Ter­ry pod­czas ko­lej­nej, taj­nej mi­sji, zo­stał ran­ny w le­wą no­gę. Po re­kon­wa­le­scen­cji, dzię­ki pro­tek­cji daw­ne­go do­wód­cy, za­czął pra­co­wać dla cha­ry­ta­tyw­nej or­ga­ni­za­cji „Lost in Li­fe”. To go uspo­ko­iło, tyl­ko raz na ty­dzień wy­ska­ki­wał w pią­tek na po­pi­ja­wę z przy­ja­ciół­mi, ale też we­wnętrz­nie przy­gasł. Ann nie wie­dzia­ła, czy wo­la­ła go ro­ze­dr­ga­ne­go, wciąż po­szu­ku­ją­ce­go nie­osią­gal­ne­go ce­lu, czy też te­go spo­koj­niej­sze­go, lecz wy­pa­lo­ne­go? Po­ja­wi­ła się w nim ja­kaś za­dra. Fi­zycz­nie no­ga zo­sta­ła wy­le­czo­na, je­dy­nie lek­ko uty­kał, jed­nak w gło­wie po­wsta­ły szko­dy, jak po wy­bu­chu bom­by ato­mo­wej. Z pew­no­ścią uwa­żał, że nie jest w peł­ni spraw­ny i je­że­li Ann zgo­dzi się z nim za­miesz­kać, zro­bi to z li­to­ści. Ten spo­sób my­śle­nia był ża­ło­sny i rze­czy­wi­ście mógł wy­wo­ły­wać od­ruch po­li­to­wa­nia. Ale nie do­ty­czy­ło to wspól­ne­go ży­cia z Ter­rym! Jed­nak, po­za cze­ka­niem, nie­wie­le mo­gła zro­bić. A póź­niej otrzy­ma­ła grand na wy­ko­pa­li­ska w Gre­cji i spra­wa skom­pli­ko­wa­ła się jesz­cze bar­dziej. Od trzech lat sy­tu­acja znaj­do­wa­ła się w za­wie­sze­niu, wi­dy­wa­li się naj­wy­żej przez kil­ka mie­się­cy w ro­ku. I już nie wie­dzia­ła, czy war­to pie­lę­gno­wać ten zwią­zek, czy mo­że le­piej po­szu­kać no­we­go fa­ce­ta?

Ann uzna­ła, że czas pod­su­mo­wać ży­cie. Mia­ła już po­nad trzy­dzie­ści lat. A tak na­praw­dę po­win­na przy­znać się, że by­ła przed czter­dziest­ką. Naj­lep­sze la­ta spę­dzi­ła na sta­no­wi­skach ar­che­olo­gicz­nych – jak Ter­ry go­niąc za ma­rze­nia­mi – i już za kil­ka lat sa­ma sta­nie się wy­ko­pa­li­skiem. To był ostat­ni czas na od­na­le­zie­nie ustat­ko­wa­ne­go mę­ża, uro­dze­nie dzie­ci. Ucie­ka­ła przed ta­kim pod­su­mo­wa­niem ostat­nich dwu­dzie­stu lat ży­cia, lecz kie­dyś mu­sia­ła so­bie po­wie­dzieć: nie bę­dziesz dru­gim Schlie­man­nem, nie udo­wod­nisz, że ba­śnio­we stwo­ry Ho­me­ra by­ły isto­ta­mi z krwi i ko­ści. Już wie­dzia­ła, że by­ła ta­ka sa­ma jak Ter­ry. Oby­dwo­je go­ni­li za czymś nie­osią­gal­nym. Wes­tchnę­ła po raz set­ny i pod­ję­ła de­cy­zję: na ra­zie nie bę­dzie szu­kać in­ne­go męż­czy­zny, po­rzu­ci pra­cę w te­re­nie i spró­bu­je ura­to­wać zwią­zek. Wró­ci do No­we­go Jor­ku i bę­dzie wy­kła­dać na uni­wer­sy­te­cie.

***

Na­raz Ann zo­ba­czy­ła pię­cio­let­nie­go chłop­ca, w krót­kich spoden­kach i t-shir­cie z di­no­zau­rem. Biegł w stro­nę na­mio­tu, ma­cha­jąc rę­ko­ma, jak­by oga­niał się od psz­czół. To był Jor­gos, sy­nek jed­ne­go z pra­cow­ni­ków Ale­xi­sa, któ­ry bar­dzo pra­gnął mu po­móc w od­ko­pa­niu śla­dów pra­oj­ców. „Tak się ro­dzą pa­sje, drą­żą­ce nas przez ca­łe ży­cie” – po­my­śla­ła.

Za­sa­pa­ny Jor­gos wpadł pod za­da­sze­nie i chwy­ta­jąc ją za rę­ką, po­cią­gnął w stro­nę sta­no­wi­ska.

– Pa­ni ar­cha­io­ló­gos, zna­leź­li­śmy!

– Tak. A co? – za­śmia­ła się, po­zwa­la­jąc chłop­cu po­rwać się z krze­sła.

– Nie wiem do­kład­nie. Ja­kieś ostó… – krzy­czał, cią­gnąc ją za dłoń. – Okrop­ne ostó. Żół­te, ze strzę­pa­mi ma­te­ria­łu. Brr…

Ko­ści? Czyż­by grób Eu­ry­tio­na? Te­raz ona prze­ję­ła ini­cja­ty­wę, cią­gnąc chłop­ca za so­bą.

– Bie­gnij­my, to waż­ne.

Już z da­le­ka za­uwa­ży­ła, że gru­pa stoi wo­kół jed­ne­go z wie­lu sta­no­wisk, wy­ty­po­wa­nych przez nią ja­ko moż­li­we miej­sce po­chów­ku. Ta­kich miejsc w oko­li­cy znaj­do­wa­ło się ty­sią­ce i roz­ko­pa­nie wszyst­kich nie by­ło moż­li­we. A wska­zów­ki, któ­ry­mi dys­po­no­wa­ła Ann, mia­ły ra­czej cha­rak­ter in­tu­icyj­ny i nie znaj­do­wa­ły wspar­cia w do­ku­men­tach. Po­grzeb Eu­ry­tio­na od­był się w trak­cie woj­ny cen­tau­rów z La­pi­ta­mi, a on nie był wo­dzem. Przy­ję­ła więc, że grób nie mógł być oka­za­ły, cho­ciaż z pew­no­ścią po­sta­ra­no się o za­cho­wa­nie wy­mo­gów grze­ba­nia zmar­łych. Pod­ję­ła de­cy­zję, aby sku­pić się na pa­gór­kach po­ro­śnię­tych tra­wą i drze­wa­mi, na­wet ty­mi wy­so­ki­mi – mi­nę­ło wszak kil­ka ty­się­cy lat – któ­re na wschod­nim zbo­czu by­ły­by ob­sy­pa­ne ka­mien­nym gru­zem.

Gdy pod­bie­gła do sta­no­wi­ska i przedar­ła się przez krąg wy­na­ję­tych ro­bot­ni­ków, zo­ba­czy­ła grób. Płyt­kie na metr wnę­trze, któ­re ob­ło­żo­no je­dy­nie pół­me­tro­wą war­stwą bia­łych ka­mie­ni. W mro­ku do­strze­gła ko­ści czło­wie­ka i czwo­ro­noż­ne­go zwie­rzę­cia. Nie, to nie by­ła praw­da – te sło­wa mu­sia­ła po­wtó­rzyć so­bie w gło­wie kil­ka ra­zy, by to, co uj­rza­ła, utrwa­li­ło się w jej umy­śle. To był szkie­let tu­ło­wia czło­wie­ka na­sa­dzo­ne­go na grzbiet i koń­czy­ny ko­nia!

Cof­nę­ła się o kil­ka kro­ków i z pew­nej od­le­gło­ści za­czę­ła ana­li­zo­wać miej­sce po­chów­ku.

To z pew­no­ścią nie był grób Aga­mem­no­na, na­zy­wa­ny skarb­cem Atre­usza, od­ko­pa­ny przez Schlie­man­na w My­ke­nach. Wi­dać by­ło, że zmar­łe­go po­cho­wa­no w po­śpie­chu. Co praw­da odzia­no go w naj­lep­sze stro­je, a w po­bli­żu te­go czło­wie­ka uło­żo­no wy­szczer­bio­ny miecz oraz kil­ka dzba­nów z wi­nem, ale nie pró­bo­wa­no na­wet po­cho­wać go głę­biej, na koń­cu dłu­gie­go ko­ry­ta­rza pro­wa­dzą­ce­go do wła­ści­we­go gro­bow­ca. Zwło­ki opar­to o zbo­cze w po­zy­cji sto­ją­cej – być mo­że po to, aby mógł w każ­dej chwi­li ze­rwać się do bie­gu – i przy­sy­pa­no ka­mie­nia­mi. Gro­bu na­wet nie uszczel­nio­no gli­ną. Jed­nak za naj­więk­sze od­kry­cie na­le­ża­ło uznać to, że na­wet, je­że­li nie był to szkie­let Eu­ry­tio­na, mie­li do czy­nie­nia ze szcząt­ka­mi cen­tau­ra. Cen­tau­ra lu­bią­ce­go wi­no.

– A gdzie jest Nor­bert? – by­ła wście­kła, że jej asy­stent nie do­pil­no­wał pra­cow­ni­ków.

– Od­szedł na pięć mi­nut – od­po­wie­dział Ale­xis, nie pa­trząc jej w oczy.

– Ale­xis, nie kłam. – Mil­czał, wbi­ja­jąc wzrok w bu­ty. Ann ro­zej­rza­ła się. Nie do­strze­gła rów­nież sta­żyst­ki, Te­re­sy. – A niech to, mu­sie­li aku­rat te­raz…

Wzię­ła się w garść. Już za póź­no na wy­rzu­ty. Co się sta­ło, to się sta­ło. Po­now­nie po­de­szła bli­żej i za­czę­ła przy­glą­dać się szcze­gó­łom szkie­le­tu. Aż za­nie­mó­wi­ła, gdy do­strze­gła, że kość no­so­wa zo­sta­ła ucię­ta, jed­no­cze­śnie nie za­uwa­ży­ła żad­ne­go pęk­nię­cia czasz­ki. Czy zmar­łe­mu ob­cię­to uszy, trud­no by­ło stwier­dzić bez do­kład­nej ana­li­zy me­dycz­nej, jed­nak reszt­ki opa­ski wo­kół czasz­ki wska­zy­wa­ły, że tak wła­śnie mo­gło być. Ra­na po­twier­dza­ła sło­wa Ho­me­ra – to na­praw­dę mógł być Eu­ry­tion. Ho­mer na­pi­sał, że w cza­sie we­sel­nej bój­ki Te­ze­usz i je­go to­wa­rzy­sze ob­cię­li cen­tau­ro­wi nos oraz uszy. Ode­tchnę­ła z ulgą. Ist­nia­ła bo­wiem też in­na, mniej praw­do­po­dob­na wer­sja, w któ­rej Te­ze­usz, z bra­ku mie­cza, ci­snął w gło­wę Eu­ry­tio­na ka­mien­nym dzba­nem.

Pod­biegł za­dy­sza­ny Nor­bert.

– O kur­cze! Kto to jest?

Ann ode­rwa­ła wzrok od szkie­le­tu. Mia­ła ocho­tę ob­sztor­co­wać asy­sten­ta, lecz nim pod­ję­ła de­cy­zję, ja­ki­mi epi­te­ta­mi go zga­nić, za­uwa­ży­ła pod­cho­dzą­cą Te­re­sę, wy­trzą­sa­ją­cą z su­kien­ki źdźbła tra­wy. Mo­gła oboj­gu wy­gar­nąć ule­ga­nie fi­zycz­nym po­pę­dom, lecz któż zdo­ła je po­skro­mić? Cen­taur z ob­cię­tym no­sem sta­no­wił naj­lep­szy do­wód te­go, że nikt.

– Przyj­rzyj się szkie­le­to­wi i po­wiedz, co o nim są­dzisz. – Zre­zy­gno­wa­ła z re­pry­men­dy i za­py­ta­ła o to, co by­ło te­raz naj­waż­niej­sze.

Nor­bert przez kil­ka mi­nut ob­cho­dził zna­le­zi­sko z każ­dej stro­ny, a je­go oczy ro­bi­ły się co­raz więk­sze z wra­że­nia. W koń­cu po­trzą­snął z nie­do­wie­rza­niem gło­wą i oznaj­mił:

– To mu­si być fal­sy­fi­kat. Po­łą­czo­ne szcząt­ki róż­nych zwie­rząt, tak jak kro­wo-koń czy owco-byk z Dor­set.

Ann nie wy­da­wa­ła się prze­ko­na­na. Czy­ta­ła o tym wy­ko­pa­li­sku. Ar­che­olo­go­wie od­na­leź­li cel­tyc­ki grób jesz­cze sprzed in­wa­zji Im­pe­rium Rzym­skie­go, w któ­rym zło­żo­no kro­wę z koń­ski­mi koń­czy­na­mi, ko­nia z kro­wi­mi ro­ga­mi, a na­wet owcę z gło­wą by­ka… za­miast tył­ka. Jed­nak od ra­zu by­ło wi­dać, że te hy­bry­dy stwo­rzo­no już w cza­sie po­chów­ku z ko­ści róż­nych zwie­rząt.

– Nie do­strze­gam żad­nych śla­dów, by za­kła­dać, że zło­żo­no tu w ku­pę kil­ka szkie­le­tów – stwier­dzi­ła Te­re­sa, po­twier­dza­jąc opi­nię Ann. – A zresz­tą, po co ktoś miał­by to ro­bić?

– Trze­ba za­ła­twić ze­zwo­le­nie na prze­pro­wa­dze­nie ba­dań w ośrod­ku na­uko­wym – oświad­czy­ła Ann. – Do­pie­ro wte­dy uzy­ska­my pew­ność. A te­raz do ro­bo­ty, zaj­mij­cie się sta­no­wi­skiem tak, jak się na­le­ży. I już bez wspól­nych przerw.

By­ła szczę­śli­wa. Na­raz uświa­do­mi­ła so­bie, że to no­we zna­le­zi­sko spra­wi, że nie bę­dzie mo­gła wró­cić do Ter­re­go. No tak, po­my­śla­ła, ni­g­dy nie moż­na być szczę­śli­wym w peł­ni.

Uwol­nić śmie­ci

Po­kie­re­szo­wa­ne przez nie­uwa­gę lub bez­myśl­ność ludz­ką ka­ro­se­rie sa­mo­cho­dów cze­ka­ły w ster­tach na eg­ze­ku­cję. Po­mię­dzy ska­za­ny­mi rzę­da­mi wra­ków, w li­chym ubra­niu szedł kor­pu­lent­ny, czter­dzie­sto­let­ni bia­ły męż­czy­zna z po­sza­rza­łą ze zmę­cze­nia twa­rzą, trzy­ma­jąc w dło­ni po­gię­tą re­kla­mów­ką z dwo­ma ham­bur­ge­ra­mi od Sha­ke & Shack na ko­la­cję. Nad­cho­dził zmrok i Wil­liam Trot­ter uznał, że czas po­szu­kać noc­le­gu na naj­bliż­szą noc. Je­go ostat­ni dom, srebr­ny se­dan Chry­sler Se­bring, zo­stał ra­no spra­so­wa­ny. No cóż, ta­ki los cze­kał wszyst­kie wra­ki, ale Wil­liam przy­zwy­cza­ił się do je­go prze­stron­ne­go wnę­trza i ża­ło­wał, że au­to nie prze­trwa­ło kil­ku dni dłu­żej.

Te­re­nem dzia­ła­nia Wil­lia­ma był trój­kąt ulic 126 Stre­et, Wil­lets Po­int Bo­ule­vard oraz Nor­ther Bo­ule­vard. Znaj­do­wa­ło się na nim kil­ka­na­ście szro­tów sa­mo­cho­do­wych. W ostat­nich la­tach, mię­dzy Wil­lets Po­int a ście­kiem Flu­shing Cre­ek, otwo­rzo­no rów­nież kil­ka punk­tów ze sprzę­tem kom­pu­te­ro­wym, lecz spe­cjal­no­ścią Trot­te­ra po­zo­sta­ły sa­mo­cho­dy. Znał wszyst­kie na pa­mięć i za drob­ną opła­tą pod­po­wia­dał klien­tom, gdzie znaj­dą czę­ści do aut oso­bo­wych, a gdzie do ame­ry­kań­skich czy mek­sy­kań­skich ti­rów.

Wil­liam nie lu­bił wy­cho­dzić po­za te­ren swo­je­go kró­le­stwa, a i No­wy Jork chy­ba nie lu­bił, jak go od­wie­dzał. Po raz ko­lej­ny prze­ko­nał się o tym kil­ka dni te­mu, gdy uległ na­mo­wom pra­cow­ni­ka jed­nej z or­ga­ni­za­cji cha­ry­ta­tyw­nych – Ter­re­go ja­kie­goś tam – i zgło­sił się do kli­ni­ki na ba­da­nia me­dycz­ne. Udział w pro­gra­mie po­mo­cy spo­łecz­nej „Po­każ nam swój kod, a da­my ci zdro­wie” gwa­ran­to­wał mu miej­sce w łóż­ku szpi­tal­nym, cho­ciaż on nie wy­obra­żał so­bie, aby mógł dać się przy­kuć do łóż­ka choć­by na go­dzi­nę. Jed­nak co­raz czę­ściej do­skwie­ra­ły mu prze­zię­bie­nia, cho­ler­ne ki­cha­nie i dresz­cze, a pro­gram po­zwa­lał rów­nież na wi­zy­tę u le­ka­rza, a póź­niej otrzy­my­wa­nie dar­mo­wych le­ków. Spa­cer uli­cą mia­sta, po­śród zwy­kłych lu­dzi, spo­glą­da­ją­cych na nie­go z nie­sma­kiem lub pró­bu­ją­cych wci­snąć drob­nia­ki, uświa­do­mił mu, że je­go miej­sce jest na tym te­re­nie, na­wet je­że­li był to szrot. Też był śmie­ciem.

Nie­spo­dzie­wa­nie Wil­liam usły­szał sil­ni­ki kil­ku sa­mo­cho­dów. Kto o tej po­rze od­wie­dzał je­go kró­le­stwo? Z pew­no­ścią lu­dzie o złych za­mia­rach. Zmie­nił kie­ru­nek i lek­kim truch­tem ru­szył w kie­run­ku in­tru­zów.

***

Po­ma­rań­czo­wy Volks­wa­gen ogó­rek zje­chał z 126 uli­cy w Wil­lets Po­int Bo­ule­vard. W je­go wnę­trzu, obok in­nych męż­czyzn, sie­dział Cri­stian Jen­sen, osiem­na­sto­la­tek o ja­snej skó­rze i żół­tych, pro­stych wło­sach. Po oby­dwu stro­nach cią­gnę­ły się par­te­ro­we ba­ra­ki, z tan­det­ny­mi – prze­waż­nie w czer­wo­nym ko­lo­rze – szyl­da­mi. Po kil­ku­set me­trach skrę­ci­li w pra­wo, w 35 Ave­nue i do­tar­li pod wia­dukt Van Wyck Expres­sway. Ogó­rek za­trzy­mał się. Tu­taj znaj­do­wał się cel ich mi­sji – szrot sprzę­tu kom­pu­te­ro­we­go. Za­po­mnia­ne miej­sce na tra­sie prze­lo­to­wej cy­wi­li­za­cji.

– Uwa­ga, roz­po­czy­na­my ak­cję – usły­szał głos sze­fa.

Z au­ta pierw­szy wy­sko­czył Cri­stian, za nim Ra­do­mir i Lo­ren­zo. Kie­row­ca Bru­ce oraz for­mal­ny szef gru­py Phi­lip We­ber po­zo­sta­li na miej­scach. Cri­stian prze­szedł do ty­łu i otwo­rzył na ca­łą sze­ro­kość drzwi, tak aby Ra­do­mir i Lo­ren­zo mo­gli bez prze­szkód wy­jąć nie­me­go bo­ha­te­ra tej ak­cji.

Wie­lo­sil­ni­ko­wy sta­tek la­ta­ją­cy Cri­stia­na, mo­del Dra­gon­fly 3A, dla la­ika nie wy­glą­dał zbyt oka­za­le. Nie miał ae­ro­dy­na­micz­nych kształ­tów, wpa­ko­wa­nych w za­okrą­glo­ne pu­dło z włók­na szkla­ne­go. Two­rzy­ło go sześć na­gich ra­mion z wir­ni­ka­mi plus jed­no, o naj­więk­szej si­le no­śno­ści, umiesz­czo­ne po­środ­ku. Za to, kie­dy in­ne ama­tor­skie dro­ny, pół­pro­fe­sjo­nal­ne qu­adro­kop­te­ry czy he­xa­cop­te­ry, bzy­cza­ły jak rój os, Dra­gon­fly Cri­stia­na był ci­chy i rów­nie za­bój­czy jak je­go pier­wo­wzór w świe­cie owa­dów. Po­za tym miał do dys­po­zy­cji o wie­le dłuż­szy czas pra­cy, po­tra­fił z peł­nym ob­cią­że­niem po­zo­sta­wać w po­wie­trzu trzy kwa­dran­se. Na to ob­cią­że­nie skła­da­ły się trzy ka­me­ry oraz wy­rzut­nia mi­ni­har­pu­nów. Dwie z ka­mer, w roz­dziel­czo­ści 16K, fil­mo­wa­ły ak­cję w za­kre­sie świa­tła wi­dzial­ne­go, trze­cia, w mniej­szej roz­dziel­czo­ści, by­ła ka­me­rą ter­mo­wi­zyj­ną.

Do Cri­stia­na po­de­szła star­sza o kil­ka lat od nie­go za­stęp­czy­ni gru­py An­drea Ubels. Dla nie­go to ona by­ła mó­zgiem ak­cji – Phi­lip We­ber sta­no­wił tyl­ko ich wi­zy­tów­kę.

– Za ile mi­nut bę­dziesz go­to­wy? – za­py­ta­ła z tro­ską An­drea.

– Wy­star­czy mi dzie­sięć – od­parł, wie­dząc, że gdy­by na­wet po­wie­dział, że pół go­dzi­ny, wal­czy­ła­by o ten czas dla nie­go jak lwi­ca. Zda­wa­ła so­bie spra­wę z te­go, że bez od­po­wied­niej opra­wy re­la­cji, sło­wo­tok We­be­ra nie przy­cią­gnie mi­lio­nów in­ter­nau­tów.

– OK – dziew­czy­na ski­nę­ła gło­wą. Phi­lip We­ber, trzy­dzie­sto­la­tek o blond wło­sach i gro­te­sko­wo czar­nych brwiach, wy­szedł z volks­wa­ge­na i wład­czym wzro­kiem oce­nił miej­sce ak­cji. Za­mknął oczy, uniósł gło­wę i roz­chy­la­jąc lek­ko noz­drza wcią­gnął po­wie­trze. Wes­tchnął z no­stal­gią i oznaj­mił:

– Nie ma jak za­pach śmie­ci przed wie­czor­nym drin­kiem.

Za­śmia­li się je­dy­nie Ra­do­mir i Lo­ren­zo. An­drea uda­ła, że nie usły­sza­ła nędz­nej tra­we­sta­cji cy­ta­tu.

Gru­pa Gre­en­pe­ace po­de­szła do wy­bra­nej wcze­śniej bra­my z bla­chy fa­li­stej. Li­che za­bez­pie­cze­nie, lecz za wro­ta­mi by­ły prze­cież je­dy­nie śmie­ci. Lo­ren­zo bez tru­du prze­ciął kłód­kę i we­szli na ma­ły pla­cyk z kil­ko­ma bok­sa­mi ze sprzę­tem. Głów­nie te­le­fo­na­mi ko­mór­ko­wy­mi, ale rów­nież smart­fo­na­mi i ta­ble­ta­mi. We­ber za­czął się prze­cha­dzać, za­glą­da­jąc do środ­ka. Wciąż krę­cił z nie­za­do­wo­le­niem gło­wą. Ster­ty się­ga­ły co naj­wy­żej pół­to­ra me­tra.

– Te są za ni­skie – skrzy­wił się z nie­sma­kiem We­ber. – Mó­wi­łaś, że ma­ją wy­so­kość trzech me­trów!

– By­ły więk­sze… – tłu­ma­czy­ła się za­ła­ma­na An­drea. – Mu­sie­li wy­wieźć część sprzę­tu.

– Co naj­mniej jed­na mu­si być wyż­sza… – zde­cy­do­wał We­ber.

– Sze­fie, a mo­że prze­sy­pie­my tych kil­ka ku­pek w jed­ną więk­szą – za­pro­po­no­wał Lo­ren­zo.

– Mu­si­my tak zro­bić. Ina­czej ak­cja stra­ci si­łę prze­ka­zu – zgo­dził się We­ber.

An­drea ode­tchnę­ła z ulgą. Po­łą­czy­ła się z Cri­stia­nem:

– Cri­stian, osadź dro­na. Ma­my prze­stój.

Je­go Dra­gon­fly był już w po­wie­trzu, cho­ciaż ta część ak­cji nie mia­ła być fil­mo­wa­na. Start i lą­do­wa­nie to naj­trud­niej­sze ma­new­ry i Cri­stian wo­lał, aby dron po­zo­stał w gó­rze.

– Ile mi­nut?

– Co naj­mniej kwa­drans – usły­szał po chwi­li.

– Ba­te­rie wy­star­czą. Wy­ko­nam ob­lot te­re­nu. Mo­że przy­da­dzą się prze­bit­ki in­nych szro­tów. I zro­bię uję­cia Van Wyck Expres­sway. Pę­dzą­cych sa­mo­cho­dów, któ­rych kie­row­cy są­dzą, że zmie­rza­ją do ce­lu, pod­czas gdy tak na­praw­dę krę­cą się tyl­ko w kie­ra­cie cy­wi­li­za­cji.

– Do­bre… Ku­pu­ję po­mysł. Jen­sen, ko­niecz­nie to sfil­muj – usły­szał głos We­be­ra.

Cri­stian skrzy­wił się z nie­sma­kiem. My­ślał, że mó­wi do An­drei. We­ber wie­le rze­czy ku­po­wał, lecz ni­g­dy za nic nie pła­cił. Choć­by do­brym sło­wem.

***

Od stro­ny Nor­thern Bo­ule­vard nad­je­cha­ły dwa czar­ne au­ta o kan­cia­stych kształ­tach. Po­dob­nie jak ogó­rek człon­ków Gre­en­pe­ace, rów­nież skrę­ci­ły w 35 Ave­nue.

Na tyl­nym sie­dze­niu pierw­sze­go wo­zu, w słu­chaw­kach na uszach, w oto­cze­niu wie­lu mo­ni­to­rów sie­dział dwu­dzie­sto­kil­ku­let­ni Ed­gar Si­ma­sius. Ka­me­ry za­in­sta­lo­wa­ne na da­chu po­zwa­la­ły mu śle­dzić oto­cze­nie w świe­tle wi­dzial­nym, jak też ob­raz ter­micz­ny.

– Gdzie w tej chwi­li jest nasz cel? – nie od­wra­ca­jąc gło­wy za­py­tał męż­czy­zna sie­dzą­cy z przo­du. Był to do­wód­ca gru­py, Mi­cha­ił Plu­tin.

– Hm, opu­ścił swój re­wir i prze­mie­ścił się w stro­nę rze­ki – od­po­wie­dział Ed­gar.

– Czyż­by po­szedł się wy­ką­pać? Przy­naj­mniej nie za­smro­dzi nam wnę­trza – za­śmiał się kie­row­ca, spo­glą­da­jąc roz­ba­wio­ny na do­wód­cę. Szyb­ko jed­nak umilkł, gdy zo­ba­czył, że Mi­sza nie pod­chwy­cił żar­tu.

– Sze­fie, wi­dzę tam gru­pę pię­ciu osób – zgło­sił Ed­gar.

– Cel jest z ni­mi?

– Nie. Ale po­dą­ża w ich kie­run­ku – od­po­wie­dział tech­nik.

– Mo­że le­piej odło­ży­my ak­cję na ju­tro? – za­pro­po­no­wał kie­row­ca.

– Obie­ca­łem, że do­star­czę śmie­cia dzi­siaj – od­parł zde­cy­do­wa­nie do­wód­ca. – Za­trzy­maj­my się tu­taj. Roz­po­czy­na­my ak­cję.

***

Dra­gon­fly był już w po­wie­trzu i do­ko­ny­wał pierw­sze­go zwia­du. Na­gle Cri­stian za­marł. Z sa­mo­cho­dów za­czę­li wy­sia­dać lu­dzie. Umię­śnie­ni, o ły­sych gło­wach. W pa­ra­mi­li­tar­nych ubra­niach, z bro­nią au­to­ma­tycz­ną w dło­niach. Czyż­by przy­je­cha­li ich zli­kwi­do­wać? Już chciał po­łą­czyć się z An­dreą, uprze­dzić gru­pę, gdy wi­dok pa­sa­że­ra z przed­nie­go sie­dze­nia pierw­sze­go au­ta za­mro­ził mu mózg. Męż­czy­zna nie był tak umię­śnio­ny jak po­zo­sta­li, lecz miał… ro­gi.

Cri­stian zwięk­szył ogni­sko­wą obiek­ty­wu. Wi­dział go tak wy­raź­nie, jak­by ten stał pod je­go sto­pa­mi. Cri­stian mu­siał­by od­le­cieć dro­nem da­lej i ob­ni­żyć tro­chę pu­łap lo­tu, aby do­strzec wy­raź­niej twarz ro­ga­cza – lecz wte­dy mógł­by zdra­dzić swą obec­ność.

Dzię­ki pod­glą­do­wi z ka­me­ry ter­mo­wi­zyj­nej za­uwa­żył po­stać czło­wie­ka kry­ją­ce­go się po dru­giej stro­nie szro­tu, do któ­re­go we­szli człon­ko­wie gru­py Gre­en­pe­ace.

Prze­rzu­cił się na ob­raz no­wej gru­py. Zo­ba­czył, że ob­cho­dzą szrot z oby­dwu stron. Zro­zu­miał, że ich ce­lem nie są je­go to­wa­rzy­sze, a nie­zna­jo­my. Za­mie­rza­li go oto­czyć.

***

Phi­lip We­ber stał przy wy­so­kim na po­nad trzy me­try kop­cu. Gdy­by nie drob­ne oszu­stwo – pod cien­ką war­stwą te­le­fo­nów i smart­fo­nów znaj­do­wa­ły się pa­pie­ro­we kar­to­ny – nie uda­ło­by się uzy­skać ta­kiej wy­so­ko­ści. Ale We­ber wie­dział, że w re­la­cjach te­le­wi­zyj­nych i in­ter­ne­to­wych ta­ki szcze­gół nie zo­sta­nie za­uwa­żo­ny.

– Mo­że­my za­czy­nać We­ber? – za­py­ta­ła An­drea.

– Wo­lał­bym, aby ster­ta by­ła jesz­cze wyż­sza, ale nie­ba­wem zaj­dzie słoń­ce i nic nie na­krę­ci­my.

– Lo­ren­zo, Ra­do­mir, Cri­stian go­to­wi do zdjęć?

– Tak. Tak. Go­to­wy.

– Ak­cja! – wy­da­ła ko­men­dę An­drea.

– Nie dba­my o pla­ne­tę, nie dba­my o ro­dzi­ców i oso­by star­sze, nie dba­my o przed­mio­ty uła­twia­ją­ce nam ży­cie co­dzien­ne – We­ber zro­bił krót­ką pau­zę, da­jąc czas ka­me­rzy­ście na po­ka­za­nie pla­nu ogól­ne­go. – Znaj­du­je­my się na wy­sy­pi­sku śmie­ci. Cho­ciaż w ję­zy­ku fa­cho­wym są one na­zy­wa­ne szro­ta­mi. Ale, tak czy owak, to osta­tecz­ny etap obie­gu przed­mio­tów dłu­go wy­cze­ki­wa­nych, wy­ma­ga­ją­cych wie­lu po­świę­ceń, uwiel­bia­nych, ko­cha­nych, a te­raz ska­za­nych na osta­tecz­ną li­kwi­da­cję. Przed spra­so­wa­niem, a póź­niej wy­wie­zie­niem do hut, wyj­mu­je się z nich czę­ści ma­ją­ce ja­ką­kol­wiek war­tość, wyż­szą niż ce­na zło­mu. Do nie­daw­na by­ło to zło­mo­wi­sko sa­mo­cho­dów, od dwóch lat swo­je miej­sce spo­czyn­ku zna­la­zły tu rów­nież kom­pu­te­ry, dru­kar­ki, te­le­fo­ny, smart­fo­ny…

***

Wil­liam Trot­ter z uwa­gą przy­słu­chi­wał się sło­wom mło­dzie­niasz­ka, lecz w koń­cu nie wy­trzy­mał:

– Dzie­cia­ki, je­ste­ście pięk­ni i mło­dzi i ma­cie ka­sę ro­dzi­ców. Czu­je­cie się jak mło­dzi bo­go­wie. Po­cze­kaj­cie z dzie­sięć lat, aż ży­cie wko­pie was w gle­bę. Cie­ka­we, kur­wa, co wte­dy po­wie­cie o pra­wach smart­fo­nów.

Na­gle ka­pral Trot­ter wy­czuł, że nie jest sam. Prze­stał słu­chać ak­ty­wi­stów wiel­kich spraw i sku­pił się na swym oto­cze­niu. Nie ru­szył się, ale je­go zmy­sły na­sta­wi­ły się na wy­ła­pa­nie naj­cich­sze­go dźwię­ku, a noz­drza za­czę­ły wcią­gać po­wie­trze, aby wy­czuć ob­ce, nie­pa­su­ją­ce do oto­cze­nia za­pa­chy. Zwie­rząt lub – co gor­sza – lu­dzi.

Stra­cił dwie mi­nu­ty, ale już był pe­wien. Wie­lu lu­dzi za­cie­śnia­ło krąg wo­kół nie­go z dwóch stron. Za­sadz­ka! Jesz­cze ich nie wi­dział, ale sły­szał i wy­czu­wał. Ucie­kać! Ale do­kąd? Mógł prze­sko­czyć przez płot i wbiec na plac szro­tu, gdzie gru­pa mło­dych ba­wi­ła się w spra­wie­dli­wość. Ale prze­cież nie by­ło wy­klu­czo­ne, że dzia­ła­li ra­zem? Zre­zy­gno­wał. Pró­ba prze­bi­cia się przez jed­no ze skrzy­deł okrą­że­nia też nie mia­ła sen­su. Na­wet gdy­by go nie po­chwy­ci­li, to i tak ku­la oka­że się szyb­sza. Ka­pral Trot­ter zro­zu­miał, że mu­si do­biec do nad­brze­ża Flu­shing Cre­ek. Jak tyl­ko znaj­dzie się na otwar­tej prze­strze­ni, uciek­nie im. Był te­go pe­wien. Co praw­da nie po­sia­dał już ta­kiej for­my, jak w Afga­ni­sta­nie, kie­dy to po­tra­fił biec 50 ki­lo­me­trów piasz­czy­stą pu­sty­nią, ale prze­cież aż tak da­le­ko nie bę­dą go go­nić. Wy­star­czy mu ki­lo­metr, dwa, aby zo­sta­wić po­ścig w ty­le i ukryć się w za­ro­ślach lub wbiec mię­dzy bu­dyn­ki.

***

Na po­dzie­lo­nym ekra­nie Cri­stian ob­ser­wo­wał po­ścig z wszyst­kich trzech ka­mer. Do­strzegł, że po­stać przy pło­cie wy­strze­li­ła jak z pro­cy i po­gna­ła w kie­run­ku rze­ki. Nim okrą­ża­ją­ce go gru­py to za­uwa­ży­ły, ucie­ki­nier był już przy rze­ce. Ale nie wsko­czył do wo­dy, cze­go spo­dzie­wał się Cri­stian, a skrę­cił w pra­wo i za­czął gnać wzdłuż wy­brze­ża. Ści­ga­ją­cy za­re­ago­wa­li z opóź­nie­niem. Dwóch lu­dzi rzu­ci­ło się do bie­gu wprost w kie­run­ku rze­ki, trze­ci – ten ni­ski, z ro­ga­mi – wy­brał kie­ru­nek po sko­sie. Cri­stian roz­sze­rzył po­le wi­dze­nia ka­mer. To był do­bry wy­bór. Za wia­duk­tem ścież­ki oby­dwu tras zbie­ga­ły się i je­że­li ści­ga­ją­cy bę­dzie biegł wy­star­cza­ją­co szyb­ko, prze­tnie ucie­ki­nie­ro­wi dro­gę. I tak też się sta­ło. Nie mi­nę­ła mi­nu­ta a pę­dzą­cy ro­gacz zde­rzył się ze swym ce­lem. Cri­stian przy­bli­żył mak­sy­mal­nie ogni­sko­wą obiek­ty­wów.

Gdy­by był tyl­ko je­den na­past­nik, męż­czyź­nie pew­nie uda­ło­by się uciec. Ale w kil­ka se­kund po upad­ku do­tar­ło do nie­go dwóch po­zo­sta­łych człon­ków gru­py. Wierz­ga­ją­cy no­ga­mi ucie­ki­nier zo­stał sku­tecz­nie przy­gwoż­dżo­ny do zie­mi.

***

Phi­lip Web­ber za­cho­wy­wał się, jak­by znaj­do­wał się w tran­sie. Roz­krę­cał się z każ­dą mi­nu­tą prze­ka­zu. Był pe­wien, że je­go prze­mo­wa po­bi­je re­kord oglą­dal­no­ści.

– Ta ster­ta cze­ka aż zo­sta­nie z niej wy­ssa­ny każ­dy cent. Zło­mia­rze przy­pie­ką te te­le­fo­ny, prze­pusz­czą przez nie prąd, wy­mo­czą w żrą­cych so­sach, wy­do­by­wa­jąc rzad­kie – i cen­ne – me­ta­le. Po­wie­cie, że to do­brze, wy­czer­pu­ją­ce się ko­pa­li­ny wró­cą do obie­gu bez ko­niecz­no­ści bu­do­wa­nia no­wych ko­palń. Tak, to praw­da, gdy­by nie je­den szcze­gół.

We­ber pod­szedł bli­żej do kop­ca i wy­cią­gnął z nie­go je­den z apa­ra­tów.

– Z tych smart­fo­nów wy­ję­to ba­te­rie oraz kar­ty PIN. Ale, gdy­by­śmy je z po­wro­tem wło­ży­li, oka­za­ło­by się, że są w peł­ni spraw­ne. Wy­rzu­co­no je, gdyż ze­sta­rza­ły się tech­no­lo­gicz­nie. Szyb­sze pro­ce­so­ry, bar­dziej po­jem­ne no­śni­ki pa­mię­ci, ekra­ny o więk­szej roz­dziel­czo­ści spo­wo­do­wa­ły, że już prze­sta­ły nam wy­star­czać. Prze­cież są­siad ma lep­szy mo­del, więc ja mu­szę mieć jesz­cze lep­szy. To na­sza próż­ność spra­wia, że ko­ło han­dlu ob­ra­ca się co­raz prę­dzej, miaż­dżąc nas póź­niej nie­spła­co­ny­mi kre­dy­ta­mi.

We­ber wło­żył do smart­fo­nu ba­te­rię, a po­tem kar­tę.

– Uwol­nij­my śmie­ci, scho­waj­my je po­now­nie w kie­sze­niach gar­ni­tu­rów.

Wy­brał nu­mer i włą­czył tryb gło­śno­mó­wią­cy.

– Ha­lo, dzwo­nię do cie­bie! Przy­gar­nij sta­re­go smart­fo­na, on zna two­je naj­skryt­sze ma­rze­nia.

We­ber po­gła­dził apa­rat i scho­wał go do kie­sze­ni.

– Ko­niec! – krzyk­nę­ła An­drea.

– Na­gra­li­ście? – chciał wie­dzieć We­ber.

Ope­ra­to­rzy ski­nę­li gło­wa­mi. Męż­czy­zna spoj­rzał w gó­rę.

– A gdzie jest dron? – za­py­tał z wy­rzu­tem.

***

Po­wa­lo­ny na zie­mię, z unie­ru­cho­mio­ny­mi rę­ko­ma, Trot­ter za­czął ko­pać no­ga­mi, roz­da­jąc cel­ne cio­sy. Je­den z nich tra­fił w usta żoł­nie­rza pró­bu­ją­ce­go go obez­wład­nić. Try­snę­ła krew.

– Job two­ju mać – usły­szał. Ka­pral znał ten ję­zyk z fil­mów oglą­da­nych w mło­do­ści. To był Ru­sek, Ukra­iniec lub in­na ko­mu­ni­stycz­na swo­łocz.

– Cze­go ode mnie chce­cie? Nie mam pie­nię­dzy – krzy­czał ze zło­ścią.

Do je­go twa­rzy zbli­ży­ła się po­stać z wy­ra­sta­ją­cy­mi z gło­wy ro­ga­mi. Wil­liam Trot­ter nie znał lę­ku, ale wi­dok ro­ga­cza go wy­stra­szył.

– Wie­my o tym. Ale masz coś o wie­le bar­dziej war­to­ścio­we­go. Coś, cze­go po­trze­bu­ję.

– To nie­moż­li­we, wie­dział­bym o tym – rzu­cił har­do Trot­ter. Wo­bec ko­mu­ni­stów nie za­mie­rzał oka­zy­wać sła­bo­ści.

– A jed­nak… my­lisz się. Na­wet ta­ki śmieć, jak ty, mo­że mieć coś cen­ne­go – uśmiech­nął się ro­gacz. I za­dał mu no­kau­tu­ją­cy cios w szczę­kę. Po­tem wstał i od­cho­dząc rzu­cił do po­zo­sta­łych:

– Za­pa­kuj­cie go do sa­mo­cho­du. Ko­niec ak­cji.

***

Dra­gon­fly wy­lą­do­wał bez­piecz­nie. Cri­stian był wciąż pod wra­że­niem te­go, co sfil­mo­wał i bał się, że nie­ostroż­ny ruch roz­trzę­sio­nych dło­ni spro­wa­dzi ka­ta­stro­fę na je­go cac­ko.

Na­wet nie za­uwa­żył, że po­de­szła do nie­go An­drea.

– Co się sta­ło? – za­py­ta­ła z tro­ską.

– Sam nie je­stem pe­wien – od­po­wie­dział ła­mią­cym się gło­sem. – Ro­bi­łem re­ko­ne­sans, gdy mo­ją uwa­gę przy­ku­ły dwa rzą­do­we va­ny. A przy­naj­mniej ta­kie, ja­ki­mi jeź­dzi FBI. Za­czą­łem je fil­mo­wać, bo po­dej­rze­wa­łem, że chcą nam prze­szko­dzić w ak­cji…

– Ojej. I co? – dziew­czy­na za­nie­po­ko­iła się.

– Nie, nie cho­dzi­ło im o nas. Po­rwa­li czło­wie­ka, ja­kie­goś bez­dom­ne­go. Uśpi­li go i za­cią­gnę­li do jed­ne­go z va­nów. Wrzu­ci­li do środ­ka jak wo­rek ziem­nia­ków.

– Ale na­szą ak­cję też sfil­mo­wa­łeś? – za­py­ta­ła ostroż­nie, po­dej­rze­wa­jąc ja­ką usły­szy od­po­wiedź.

– An­drea, je­den z po­ry­wa­czy miał ro­gi! Nie mo­głem ode­rwać od nie­go obiek­ty­wu. Za­po­mnia­łem o ak­cji.

– Co!? – usły­sze­li ryk wście­kło­ści. To był We­ber, któ­ry w mię­dzy­cza­sie pod­szedł do nich nie­zau­wa­żo­ny. – Chcesz po­wie­dzieć, że ja­kiś bez­dom­ny ukradł nam show!?

– Ma­my jesz­cze zdję­cia z po­zo­sta­łych ka­mer – usi­ło­wa­ła za­ła­go­dzić sy­tu­ację An­drea.

– Zbu­rzy­łeś kon­struk­cję prze­ka­zu. Osła­bi­łeś wy­mo­wę mo­je­go prze­sła­nia – krzy­czał We­ber sztur­cha­jąc pal­cem pierś Cri­stia­na.

– Prze­stań Phi­lip! Zdję­cia z gó­ry mia­ły być uży­te tyl­ko ja­ko prze­bit­ki. Nic wiel­kie­go się nie sta­ło – pró­bo­wa­ła go uspo­ko­ić An­drea.

– I co te­raz zro­bisz?! – We­ber nie za­mie­rzał zre­zy­gno­wać.

– Wró­cę i jak naj­szyb­ciej opu­bli­ku­ję na YouTu­be film z po­rwa­nia – od­po­wie­dział Cri­stian, od­py­cha­jąc dźga­ją­cy go pa­lec We­be­ra.

Fa­tal­ny po­czą­tek ty­go­dnia

Ter­ry My­ko­nos, wy­so­ki na po­nad metr dzie­więć­dzie­siąt czter­dzie­sto­la­tek o wy­spor­to­wa­nej syl­wet­ce, jed­nak już zdra­dza­ją­cej brak ak­tyw­ne­go wy­sił­ku, je­chał win­dą w gó­rę w to­wa­rzy­stwie dwóch męż­czyzn w wie­ku dwu­dzie­stu kil­ku lat. Je­go to­wa­rzy­sze wy­glą­da­li na ta­kich, któ­rzy po­trze­bu­ją po­mo­cy. Skó­ra spa­lo­na słoń­cem, krót­ko ostrzy­żo­ne wło­sy, sztyw­na po­sta­wa, w roz­kro­ku, z rę­ko­ma za­ło­żo­ny­mi jed­na na dru­gą, wzrok utkwio­ny w jed­nym punk­cie. Oby­dwaj w iden­tycz­nych ko­szu­lach ha­waj­skich oraz szor­tach, co z pew­no­ścią sta­no­wi­ło spo­sób na od­re­ago­wa­nie woj­sko­wych uni­for­mów. By­ło rze­czą oczy­wi­stą, że jesz­cze mie­siąc te­mu słu­ży­li na mi­sji w Afry­ce lub Bli­skim Wscho­dzie. Wy­jeż­dżasz na woj­nę ra­to­wać świat, a po po­wro­cie oka­zu­je się, że to ty po­trze­bu­jesz po­mo­cy świa­ta. Nic tak nie uzmy­sła­wia bez­sen­su ży­cia jak wal­ka na fron­cie. Mo­żesz so­bie wma­wiać, że wal­czysz o wol­ność ro­dzi­ny, oj­czy­zny, ale wcze­śniej czy póź­niej uświa­da­miasz so­bie, że wróg też o to wal­czy. Sto­icie po prze­ciw­nych stro­nach je­dy­nie z po­wo­du am­bi­cji po­li­ty­ków.

Ter­ry miał na­dzie­ję, że nie ja­dą do biu­ra „Lost in Li­fe”. Wie­lu in­te­re­san­tów, za­miast do „Wo­un­ded War­rior Pro­ject” pię­tro wy­żej, tra­fia­ło do nich. To nie był du­ży pro­blem, w su­mie łą­czy­ły ich po­dob­ne ce­le. Jed­nak głów­ne za­da­nie je­go fun­da­cji po­le­ga­ło na od­na­le­zie­niu nie­ra­dzą­cych so­bie w ży­ciu we­te­ra­nów i skie­ro­wa­niu ich do od­po­wied­niej or­ga­ni­za­cji, któ­ra za­ję­ła­by się ni­mi da­lej. Moż­na po­wie­dzieć, że „Lost in Li­fe” by­ło agen­cją de­tek­ty­wi­stycz­ną wy­spe­cja­li­zo­wa­ną w po­szu­ki­wa­niu za­gu­bio­nych, a Ter­ry był jed­nym z jej de­tek­ty­wów. Z ra­cji wy­ko­ny­wa­nych obo­wiąz­ków po­wi­nien za­in­te­re­so­wać się pro­ble­ma­mi to­wa­rzy­szy w win­dzie. Jed­nak te­raz od­czu­wał złość i nie chciał żad­nych no­wych klien­tów. Wra­cał z Qu­eens, gdzie umó­wił się z sier­żan­tem Le­onar­dem Cre­swel­lem. Gdy za­pu­kał do je­go drzwi, nikt nie od­po­wia­dał. Są­sie­dzi mó­wi­li, że po­wi­nien być w środ­ku. Tknię­ty złym prze­czu­ciem, Ter­ry wy­ła­mał drzwi. Mie­li ra­cję, sier­żant był w miesz­ka­niu. Le­żał mar­twy na łóż­ku. Obok do­strzegł strzy­kaw­kę. No cóż, spóź­nił się. Pew­nie ostat­ni, zło­ty strzał. To nie by­ło pierw­sze spóź­nie­nie, ja­kie mu się przy­da­rzy­ło, lecz dzi­siaj Ter­ry za­czął się za­sta­na­wiać, czy nie po­win­no być ostat­nie.

Win­da sta­nę­ła. Ter­ry ru­szył w stro­nę wyj­ścia, ale za­trzy­mał go je­den z męż­czyzn.

– Nie to pię­tro – szczek­nął. Krót­ko i wy­raź­nie, jak­by to był roz­kaz.

– To wy je­dzie­cie wy­żej, ja wy­sia­dam tu­taj – od­parł Ter­ry i lek­ko uty­ka­jąc na le­wą no­gę, wy­szedł z win­dy. Po chwi­li zna­lazł się w prze­stron­nej sa­li z wie­lo­ma biur­ka­mi. O tej go­dzi­nie by­ła nie­mal pu­sta, wszy­scy de­tek­ty­wi znaj­do­wa­li się w te­re­nie.

– He­ey­yy… Terrr­ry – prze­cią­ga­jąc sło­wa, z za­lot­nym uśmie­chem, po­wi­ta­ła go Eli­za Vis­ser. Okrą­glut­ka jak pą­czek trzy­dzie­sto­lat­ka o fio­le­to­wych wło­sach, roz­cza­pie­rzo­nych jak­by tra­fił w nie pio­run.

– Hey, Eli­za – od­po­wie­dział, zmu­sza­jąc się do uśmie­chu. Ko­bie­ta po­tra­fi­ła być bar­dzo nie­przy­jem­na, gdy ktoś ją igno­ro­wał i Ter­ry na­uczył się, że le­piej uda­wać ra­dość, gdy wi­ta­ła go w tak prze­sło­dzo­ny spo­sób. Mi­nął Eli­zę wy­dy­ma­ją­cą w za­lot­nym uśmie­chu usta i ru­szył w głąb sa­li.

Nim usiadł za biur­kiem, przy­sko­czył do nie­go wy­chu­dzo­ny mło­dzie­niec, z prysz­cza­mi na twa­rzy, któ­ry był ban­kiem in­for­ma­cji na te­mat wszyst­kich pod­opiecz­nych, ja­kich mie­li. Die­go Mun­gu­ia pra­co­wał dla nich do­pie­ro od pół ro­ku, ale Ter­ry nie wy­obra­żał so­bie, aby mo­gło go za­brak­nąć. Chło­pak nie po­trze­bo­wał kom­pu­te­ra, by pa­mię­tać na­zwi­ska, stop­nie oraz ad­re­sy wszyst­kich klien­tów fun­da­cji. Był w tym szyb­szy niż kom­pu­ter.

– Sły­sza­łeś? – za­py­tał prze­ra­żo­ny chło­pak. Ter­ry skrzy­wił się z nie­sma­kiem.

– O tra­ge­dii w No­wym Or­le­anie? – Me­dia od ra­na krzy­cza­ły o za­ma­chu we Fran­cu­skiej Dziel­ni­cy w La­fit­te’s Black­smith Shop na Bo­ur­bon Stre­et. Pra­wie dzie­się­ciu za­bi­tych, kil­ku­dzie­się­ciu ran­nych, a co naj­gor­sze – zbu­rzo­ny naj­star­szy bu­dy­nek mia­sta. Pre­zy­dent Trump za­po­wie­dział, że nie po­zwo­li, aby ter­ro­ry­ści po­wstrzy­ma­li stru­mień ame­ry­kań­skie­go pi­wa pro­sto z becz­ki do gar­deł Ame­ry­ka­nów i wy­ło­żył z wła­snej kie­sy 100 ty­się­cy do­la­rów. Po czym ru­szy­ła na­ro­do­wa zbiór­ka ma­ją­ca na ce­lu od­re­stau­ro­wa­nie bu­dyn­ku. Ale nie ule­ga­ło wąt­pli­wo­ści, że jesz­cze dłu­go nikt nie na­pi­je się w nim lo­kal­ne­go, wa­rzo­ne­go pi­wa z becz­ki. Die­go po­krę­cił prze­czą­co gło­wą.

– Nie, o wczo­raj­szej ak­cji „Uwol­nij śmie­ci” – wy­ja­śnił.

– Wi­dzia­łem mnó­stwo stert śmie­ci po dro­dze. Gdzie je uwol­ni­li? – za­śmiał się Ter­ry.

– Nie cho­dzi o śmie­ci.

– To o co? – Ter­ry już nic nie ro­zu­miał. Za­zwy­czaj Die­go mó­wił dość skład­nie, ale wi­docz­nie ten po­nie­dzia­łek nie tyl­ko dla Ter­re­go był cięż­kim dniem. – Die­go, nie mam na­stro­ju do za­ga­dek, spóź­ni­łem się do sier­żan­ta Le­onar­da.

– A niech to! – Die­go za­ci­snął ze zło­ścią dło­nie. Wy­ka­so­wa­nie da­nych z ba­zy pa­mię­ci czło­wie­ka nie by­ło tak pro­ste, jak z kom­pu­te­ra. Chło­pak opa­no­wał się jed­nak i oznaj­mił: – Nie­ste­ty Ter­ry, też mam złą wia­do­mość. W cza­sie tej ak­cji po­rwa­no ka­pra­la Trot­te­ra.

– Uzna­li go za śmie­cia?! – krzyk­nął sko­ło­wa­ny Ter­ry, ścią­ga­jąc na sie­bie wzrok Eli­zy. Po­ma­chał jej uspo­ka­ja­ją­co dło­nią. Po­now­nie po­sła­ła mu ca­łu­sa.

– Ter­ry, spo­koj­nie – za­sy­czał ci­cho Die­go.

– No mów! – za­żą­dał Ter­ry.

– Nie uwie­rzysz… Le­piej zo­bacz to na YouTu­be.

To by­ły zdję­cia z dro­na. Jed­no dłu­gie uję­cie, z wy­ko­rzy­sta­niem te­le­obiek­ty­wu. Ope­ra­tor po­rzu­cił za­miar sfil­mo­wa­nia ak­cji i skon­cen­tro­wał się na po­ści­gu za Trot­te­rem. Ter­ry sku­pił uwa­gę na au­tach, któ­ry­mi przy­je­cha­li po­ry­wa­cze. Ich wy­gląd su­ge­ro­wał, że nie był to zwy­kły na­pad ban­dyc­ki lub ze­msta gan­gów, a ak­cja do­brze zor­ga­ni­zo­wa­nej gru­py. Au­ta bar­dzo przy­po­mi­na­ły uży­wa­ne przez ar­mię pic­ku­py In­ter­na­tio­nal MXT-MV. Znał je do­sko­na­le, nie by­ły wy­god­ne, lecz za to bez­piecz­ne, od­por­ne za­rów­no na mi­ny dro­go­we, jak i ostrzał z bro­ni cięż­kiej. Sa­mo­cho­dy ze zdjęć mia­ły iden­tycz­ne drzwi, nad­ko­la, tyl­ko sta­no­wi­ły o wie­le bar­dziej luk­su­so­wą wer­sję pier­wo­wzo­ru.

Po­ry­wa­cze dzia­ła­li me­to­dycz­nie, wy­ko­rzy­stu­jąc no­wo­cze­sne środ­ki łącz­no­ści. Je­dy­nym nie­pa­su­ją­cym ele­men­tem do tej ak­cji by­ła oso­ba do­wód­cy. Cóż to za ma­ska­ra­da, w ja­kim ce­lu za­ło­żył te śmiesz­ne ro­gi? Jed­nak, po­za tym zgrzy­tem, film nie po­zo­sta­wiał żad­nych wąt­pli­wo­ści: ka­pral Wil­liam Trot­ter zo­stał po­rwa­ny.

Trot­ter słu­żył w Afga­ni­sta­nie. W cza­sie jed­ne­go z pa­tro­lów je­go od­dział zo­stał okrą­żo­ny przez Ta­li­bów. Ka­pra­lo­wi uda­ło się prze­bić przez pier­ścień okrą­że­nia. Po­tem ru­szył po po­moc, jed­nak pro­blem po­le­gał na tym, że nie miał środ­ków łącz­no­ści, a od naj­bliż­sze­go miej­sca po­sto­ju wojsk dzie­li­ło go pięć­dzie­siąt ki­lo­me­trów. Sier­żant nie za­sta­na­wiał się, co ma ro­bić. Za­czął biec po pia­sku oraz ka­mie­niach, któ­re przy­pie­ka­ły go pa­lą­cym słoń­cem. Biegł bez wy­tchnie­nia czte­ry go­dzi­ny. To był nie­sa­mo­wi­ty wy­nik, je­dy­nie naj­lep­si cho­dzia­rze osią­ga­li po­dob­ne re­zul­ta­ty. Za ten sza­lo­ny bieg zo­stał od­zna­czo­ny Srebr­ną Gwiaz­dą. Pró­bo­wa­no zro­bić z nie­go za­wod­ni­ka, lecz od­po­wie­dział, że nie lu­bi bie­gać pod czy­jeś dyk­tan­do.

Wil­liam nie miał klau­stro­fo­bii, lecz za­wsze twier­dził, że czu­je się źle wi­dząc ścia­ny w od­le­gło­ści mniej­szej niż kil­ka­dzie­siąt kro­ków. Wo­lał otwar­te prze­strze­nie i z te­go po­wo­du wy­brał ży­cie na szro­cie, spa­nie w sa­mo­cho­dach.

To by­ło co praw­da pierw­sze po­rwa­nie, ale nie pierw­szy przy­pa­dek za­gi­nię­cia pod­opiecz­nych Ter­re­go. W ostat­nim mie­sią­cu zda­rzy­ło się to już trzy ra­zy, co z wczo­raj­szym znik­nię­ciem Trot­te­ra ozna­cza­ło utra­tę czte­rech osób. I cho­ciaż Ter­ry, chcąc po­zo­stać przy zdro­wych zmy­słach, mu­siał oswo­ić się z fak­ta­mi, to po­rwa­nie ka­pra­la ka­za­ło mu przyj­rzeć się tym przy­pad­kom z in­nej per­spek­ty­wy.

Za­czął po­rów­ny­wać ich do­ssier. I to nie na ekra­nie mo­ni­to­ra, a wer­tu­jąc pa­pie­ro­we wy­dru­ki. Uwa­żał, że prze­glą­da­jąc li­nij­ki tek­stu na ekra­nie, nie­świa­do­mie po­mi­nie więk­szość waż­nych in­for­ma­cji. A za­pi­sa­ne sło­wa po­zo­sta­ją w pa­mię­ci na dłu­go.

Sze­re­go­wa Jor­da­na On­zie­ma z Qu­eens by­ła me­cha­ni­kiem w ba­zie Ir­ki­cik w Tur­cji i przy­go­to­wy­wa­ła sa­mo­lo­ty do na­lo­tów na te­re­ny za­ję­te przez ISIS w Li­bii oraz Sy­rii. Star­szy sze­re­go­wy Hy­esung Rhee, że­brzą­cy na Man­hat­ta­nie, sta­cjo­no­wał na Oki­na­wie w Ja­po­nii. Miesz­ka­ją­ca na Bronk­sie ka­pral Clau­dia Hur­tad, słu­ży­ła w Na­vy Se­als i bra­ła udział w sztur­mie na ba­zę ter­ro­ry­stów al-Sza­bab, od­po­wie­dzial­nych za atak na cen­trum han­dlo­we We­st­ga­te w Ke­nii. Męż­czyź­ni i ko­bie­ty. Bia­li, czar­ni, Azja­ci i La­ty­no­si. Żad­ne­go związ­ku, a na­wet po­dej­rza­nie zróż­ni­co­wa­ne po­cho­dze­nie. Ma­ry­nar­ka, si­ły po­wietrz­ne i dwa ra­zy woj­ska lą­do­we. Naj­wię­cej by­ło żoł­nie­rzy z pie­cho­ty. Bronks, Man­hat­tan i Qu­eens. W tym rów­nież trud­no by­ło do­strzec coś dziw­ne­go, we­te­ra­ni niż­szych stop­ni nie miesz­ka­li w naj­lep­szych dziel­ni­cach No­we­go Jor­ku. Czy ist­niał ja­kiś wspól­ny mia­now­nik? Po­za tym, że wszyst­kich tych lu­dzi moż­na by na­zwać „śmie­cia­mi spo­łe­czeń­stwa do­bro­by­tu”.

Zre­zy­gno­wa­ny od­su­nął tecz­ki od sie­bie. A mo­że jed­nak by­ły to przy­pad­ko­we za­gi­nię­cia? Rok­rocz­nie gi­nie w wy­pad­kach, po­peł­nia sa­mo­bój­stwa lub umie­ra w wy­ni­ku cho­rób rów­nie wie­lu żoł­nie­rzy, jak na po­lu wal­ki. A by­li już tak bli­sko od­zy­ska­nia rów­no­wa­gi. Wil­liam za­pi­sał się przed­wczo­raj do pro­gra­mu gwa­ran­tu­ją­ce­go peł­ną opie­kę zdro­wot­ną. Pro­gram „Oba­ma­ca­re” nie roz­wią­zał pro­ble­mu, a ten no­wy miał wy­peł­nić lu­kę, przy­naj­mniej w od­nie­sie­niu do by­łych żoł­nie­rzy.

Ter­ry za­stygł w bez­ru­chu. Nie pa­trząc w do­ku­men­ty prze­ana­li­zo­wał sy­tu­ację po­zo­sta­łych we­te­ra­nów.

– Tak, to oczy­wi­ste! – wy­krzyk­nął.

Spraw­dze­nie da­nych za­ję­ło mu tyl­ko pół mi­nu­ty. W koń­cu od­na­lazł wspól­ny punkt: wszy­scy żoł­nie­rze, któ­rzy za­gi­nę­li, zgło­si­li się do pro­gra­mu „Po­każ nam swój kod, a da­my ci zdro­wie”. By­ła to sze­ro­ko re­kla­mo­wa­na w In­ter­ne­cie i te­le­wi­zji ak­cja, ma­ją­ca ob­jąć opie­ką me­dycz­ną oso­by nie­ubez­pie­czo­ne. De­tek­ty­wi fun­da­cji otrzy­ma­li po­le­ce­nie, aby pro­mo­wać pro­gram wśród by­łych żoł­nie­rzy.

Ter­ry już wcze­śniej za­sta­na­wiał się, czy wa­ru­nek ujaw­nie­nia ko­du ge­ne­tycz­ne­go miał po­móc po­li­cji w stwo­rze­niu ba­zy DNA wszyst­kich oby­wa­te­li, czy też był to je­dy­nie chwyt, uświa­da­mia­ją­cy bez­dom­nym, że nie ma nic za dar­mo, na­wet je­że­li jest to nic nie­war­ta in­for­ma­cja o ko­dzie ge­ne­tycz­nym? Wte­dy stwier­dził, że to ni­ska ce­na za moż­li­wość le­cze­nia szpi­tal­ne­go i na­kła­niał pod­opiecz­nych, by zgło­si­li się do pro­gra­mu. Ka­pral Wil­liam Trot­ter, po kil­ku ty­go­dniach su­ge­stii, też się zgo­dził. Te­raz Ter­ry uznał, że mu­si bli­żej przyj­rzeć się te­mu pro­gra­mo­wi.

To był pierw­szy punkt za­cze­pie­nia. Za dru­gi uznał po­ry­wa­cza z ro­ga­mi. Co to za bzdur­ny po­mysł afi­szo­wa­nia się? Chy­ba że miał to być ro­dzaj ma­ski? Każ­dy bę­dzie szu­kał ro­ga­cza, a po­ry­wacz zdej­mie po ak­cji ro­gi i nikt już go nie po­zna. Ter­ry skrzy­wił się. Wy­da­ło mu się to tro­chę na­cią­ga­ne.

– Die­go, mam proś­bę.

Die­go spoj­rzał na nie­go py­ta­ją­co.

– Zbierz in­for­ma­cje od po­zo­sta­łych, ilu pod­opiecz­nych ostat­nio za­gi­nę­ło.

– Ilu po­rwa­no?

– Nie. Prze­sta­li się od­zy­wać. I to nie z po­wo­du śmier­ci.

– Ro­zu­miem.

Ter­ry nie mógł się sku­pić. Tak wła­ści­wie nie mógł już nic wię­cej zro­bić bez zba­da­nia spra­wy w te­re­nie. Miał dwa tro­py, za któ­ry­mi po­sta­no­wił pójść rów­no­le­gle. Na szczę­ście w oby­dwu przy­pad­kach znał od­po­wied­nich lu­dzi, mo­gą­cych mu po­móc. Po­sta­no­wił nie od­kła­dać śledz­twa.

– Mu­szę coś za­ła­twić – wy­ja­śnił Eli­zie, wy­cho­dząc z pra­cy.

– Jass­sne, ska­aaar­bie – wy­sy­cza­ła, po­sy­ła­jąc mu bu­zia­ka. Gdy­by nie by­ła tak na­chal­na, mo­że na­wet da­ło­by się z nią po­roz­ma­wiać.

To jest wersja demonstracyjna.
Wszystkie rozdziały znajdziesz w pełnej wersji e-booka
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: