- W empik go
Śmierć w Błękitnej Lagunie - ebook
Śmierć w Błękitnej Lagunie - ebook
Dla zgranej paczki sześciorga przyjaciół wycieczka na Islandię miała być spełnieniem marzeń. Gejzery, wodospady, lodowce i wybrzeże oceanu… Ale nie wszystko poszło zgodnie z planem. Podczas wypoczynku w SPA w Błękitnej Lagunie wybucha wulkan, a jeden z podróżników, Ksawery, zostaje znaleziony martwy. I chociaż początkowo wszystko wskazuje na to, że był to nieszczęśliwy wypadek, islandzka policja odkrywa trop sugerujący, że ktoś z uczestników polskiej wyprawy chciał się go pozbyć. Wydaje się, że każdy z przyjaciół ma motyw, nawet partnerka denata, której zaskakująca tajemnica nagle wychodzi na jaw…
Ogniste jęzory lawy złowrogo spływały po ośnieżonych zboczach. Z głównego krateru wylatywały głazy wielkości małego samochodu. Woda z roztapiającego się lodowca spływała w dół ogromnymi potokami. Wśród obecnych na kąpielisku zapanowała groza. Ci, którzy stali na uboczu, z lękiem rozmyślali o czekających ich trudnych godzinach i dniach.
Nagle tę niepokojącą ciszę przerwał wibrujący dźwięk. Przypominał krzyk, jaki rozlega się, kiedy ktoś siłą odbiera dziecko. Słyszący to ludzie wlepili oczy w jeden punkt. Kobieta w białej masce, zanurzona wciąż po szyję w wodzie, wrzeszczała, jednocześnie oddalając się w kierunku mielizny.
– Ona krzyczy, że na dnie jest coś miękkiego, że to chyba człowiek – tłumaczył na angielski mówiącą po szwedzku turystkę jej rodak stojący tuż obok, alarmując tym samym
obsługę. Ludzie bez słowa patrzyli, jak steward z pośpiechem ściąga buty i spodnie, i wskakuje w koszuli oraz wciąż zapiętej muszce do mętnej wody. Szedł powoli, ostrożnie macając stopą dno. Wreszcie stanął i widać było, że z trudem utrzymuje równowagę.
– Szybko, nosze! Może jeszcze żyje. – Złowieszcze słowa odbiły się od magmowych brzegów Błękitnej Laguny.
Elżbieta Szudrowicz – mieszka z rodziną w niewielkiej miejscowości w Wielkopolsce. Pasjonuje ją język hiszpański. Pisze, bo lubi. Jej pierwsza książka, „Nie bój się”, to powieść obyczajowa o zakazanym uczuciu dwojga ludzi. Jest autorką tomiku wierszy zatytułowanego „To co w snach”.
Witold Dębczyński – kiedy kilka lat temu został rencistą, zaczął malować obrazy. Ale to pisanie sprawia mu najwięcej przyjemności. W 2018 r. wydał powieść kryminalną „Tajemnica Sołacza”, której akcja rozgrywa się w jego rodzinnym mieście, Poznaniu. Zachęcony pozytywnymi opiniami, zdecydował się kontynuować pisanie, tym razem w duecie z Elżbietą Szudrowicz. Tak powstała „Śmierć w Błękitnej Lagunie”.
Witold Dębczyński nie doczekał publikacji książki. Zmarł pod koniec kwietnia 2020 roku.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8219-057-1 |
Rozmiar pliku: | 758 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Witku, dziękuję za wyrozumiałość, cierpliwość i wszelką pomoc. To była przyjemność pisać z kimś takim jak Ty.
Ela
Pamięci mojej najukochańszej Mamy Bożenki, cudownej kobiety i przyjaciela ludzi, oraz Tadzia, wspaniałego człowieka i Braciszka
Witek
Książkę tę dedykuję mojemu drogiemu rodzeństwu: Krystynie, Krzysztofowi i Annie
ElaRozdział 1
Dzień 6. Środa, 14 kwietnia
Tak. Nie mylił się. O nieprzemakalny materiał tropiku ostro dudniły krople deszczu. Przewrócił się na drugi bok, ale czuł, że sen nie nadchodzi.
„Cholera, już nie zasnę! A poza tym zaraz pęknie mi pęcherz” – zamruczał do siebie, nie otwierając powiek.
Wyciągnął rękę ze śpiwora i po omacku przeszukał kieszeń w bocznej ścianie namiotu. Namacał kształt latarki, którą woził ze sobą po polskich kempingach, ale zaraz odłożył ją z powrotem.
„Już od paru dni jestem na tej wyspie, a jeszcze się nie przyzwyczaiłem. Przecież jest całkiem widno” – uśmiechnął się w myślach do siebie. „Zdecydowanie wolę ciepłe hotele i łaskotanie gorącego piachu w stopy niż te harcerskie warunki. Robię to między innymi ze względu na Ksawerego. Nie przepadam za takimi wyzwaniami. Preferuję drinki z palemką”.
Cicho rozsunął zamek namiotu i wychylił głowę. Namiot miał małą werandę z wysuniętym daszkiem, więc wyczołgał się na czworakach poza obręb swojego terytorium. Dopiero teraz poczuł na twarzy padający deszcz. Przeniknęło go zimno, a skandynawski wiatr szybko ochłodził jego rozgrzane ciało. Było jasno, właściwie tak samo jak o północy, gdy kładli się spać. Ocenił odległość do dwóch samotnych brzóz, popatrzył najpierw na pokryte ciemnymi chmurami niebo, potem na wysoką trawę, gdzie z zielonych grubych źdźbeł co rusz staczały się na ziemię krople deszczu. Cofnął się, odszukał na werandzie plastikowe klapki, po czym skulony szybko pobiegł w kierunku drzew. Wczorajszego wieczora długo szukali miejsca na obozowisko. Jechali główną drogą, z której skręcili na kamienistą ścieżkę. Po trzystu metrach dróżka zaczęła opadać w dół, a ich oczom ukazał się upragniony widok: mała kotlinka osłonięta skalistymi ścianami. Pośrodku dumnie wyrastały dwie brzozy i parę niewielkich krzewów. Po pięciu dniach eskapady wiedzieli już, że w tym ubogim w lasy kraju ta niewielka brzezina zapewni im chociaż minimum intymności. W dodatku po prawej stronie płynął strumyczek krystalicznie czystej wody z lodowca. Zdali sobie sprawę, że to idealne miejsce na odpoczynek pod gwiazdami. Kuba na widok kotlinki z zadowoleniem krzyknął w kierunku nieba, a kamienne ściany odbiły echem jego słowa.
– Brakuje nam tylko ciepełka z jakiegoś maleńkiego wulkanu. Tu będziemy się rozmnażać. – Puścił oczko w kierunku Aśki, podnosząc ręce w modlitewnym geście, a reszta towarzystwa gruchnęła śmiechem. Szybko wyciągnęli namioty z samochodów i już po kilkunastu minutach wznieśli sobie przytulne kolorowe domki. Jak zwykle trzeba było używać młotka przy wkopywaniu śledzi w skalistą ziemię, ale doświadczenie zdobyte w poprzednich dniach procentowało. Aluminiowe śledzie szybko zastąpili żelaznymi prętami, które Olaf zdobył w warsztacie swojego dobrego kolegi, mieszczącym się na obrzeżu Keflaviku.
Kuba, schowany za drzewkami, które właściwie wcale go nie osłaniały, zaczął sikać. Wczorajsza impreza dawała o sobie znać. Morze wypitego piwa wreszcie znalazło ujście. Strumień moczu był tak obfity, że mógł nakreślić nim na ziemi swoje imię.
„To pewnie jakiś pierwotny instynkt, że znaczę teren jak pies, ale tylko ja o tym wiem” – pomyślał i spojrzał na gołe przedramię. „Paskudna pogoda, zimno jak cholera, aż mam gęsią skórkę. Wracam do namiotu. Czeka mnie trudny dzień, ale nie dam się złamać”.
Stąpał ostrożnie, aby jak najmniej zmoczyć gołe stopy. Z trzech sąsiednich namiotów dobiegały odgłosy chrapania. Przy czerwonym namiocie Agaty i Maksa na chwilę przystanął, bo usłyszał coś na kształt rozmowy, ale po chwili rozpoznał, że mężczyzna tyl-ko mamrocze przez sen. Musiał śnić mu się koszmar, bo bełkotał niewyraźne, pojedyncze słowa „policja”, a zaraz potem „nie, proszę nie róbcie tego... nie mogę!”. Serię bezładnych słów zakończyło głębokie westchnienie i nastąpiła cisza.
„Zaraz, a która może być teraz godzina? Jezu, dopiero szósta. Przecież całe towarzystwo zacznie wychodzić ze swoich norek dopiero za dwie godziny. A może jeszcze później. Wszystko przez to wczorajsze chlanie. Wracam do namiotu, może jeszcze uda mi się zasnąć.”
Ostrożnie wślizgnął się do namiotu, po czym zasunął aż pod szyję zamek śpiwora. Zamknął oczy i czekał na sen, ale myśli, które nagromadziły się w ciągu kilku ostatnich dni, powracały jak bumerang i nie dawały mu spokoju.
„O której stąd wyjedziemy? Czy znajdziemy dzisiaj wieczorem porządne miejsce do spania? Czy potrafię zapanować nad sytuacją i pomóc Asi przejść z podniesioną głową przez rzucane w jej stronę oszczerstwa? A... A co by powiedziała Asia, jeśli…?” Ostatnie pytanie, tak naprawdę niezwiązane z pozostałymi, wywołało lekki uśmiech na jego twarzy.
Obrócił się na lewo i spojrzał na leżącą dziewczynę, a właściwie czubek jej głowy z burzą kręconych włosów w kolorze ciemnego blondu, wystających ze śpiwora. Jak zwykle było jej zimno, więc zwijając się w kłębek, chroniła się przed utratą ciepła. Powoli zaczął rozpinać zamek śpiwora. Leżała na boku w pozycji embrionalnej, a widok jej wypiętych pośladków zadziałał na niego natychmiast. Wsunął się błyskawicznie do jej śpiwora, czując, że przylega do ciepłego, miękkiego ciała ukochanej. Chwilę leżał bez ruchu, ogrzewając swoje zmarznięte członki. Kiedy ręce miał już dostate-cznie ciepłe, rozpoczął nieśmiałą ekspedycję w kierunku piersi Aśki. Wolno przesuwał palcami po jej ciele, by wreszcie osiągnąć zamierzony cel. Kolistymi ruchami wspinał się na aksamitne pagórki, by za chwilę zjeżdżać bardziej stanowczo w dół. Dziewczyna delikatnie jęknęła i powoli otworzyła oczy.
– Nie, proszę, nie teraz, głowa mnie strasznie boli po tym głupim wczorajszym piciu. Obiecuję – jutro albo gdy będziemy już w domu, OK? Obejmij mnie tak jak przed chwilą, tylko nie wariuj, proszę. Pośpijmy jeszcze pół godzinki. – Zamknęła oczy i czując troskliwe objęcie mężczyzny, po chwili spała, cichutko sapiąc.
Z Kuby stopniowo spływało napięcie. „Może to i lepiej. Nie wiadomo, jak by zareagował organizm po takiej dawce alkoholu” – pomyślał. Zaczął nasłuchiwać. Deszcz z pewnością przestał padać. Delikatnie, aby nie obudzić dziewczyny, zdjął z niej dłonie i wysunął się ze śpiwora. Wyczołgał się na werandę namiotu i spojrzał w górę.
Ołowiane chmury przegnał silny wiatr i, o dziwo, wyjrzało słońce. Wiedział, że dla tej kobiety jest w stanie zrobić wszystko.
„Jest nadzieja, że namioty trochę podeschną, a poza tym będziemy mogli wykąpać się w Błękitnej Lagunie przy lepszej pogodzie. Dobrze, pójdę się umyć do potoku, a później zrobię dobry uczynek. Pierwszy i pewnie jedyny tego dnia…” Przewiesił sobie ręcznik na szyi, wziął tubkę pasty i szczoteczkę do zębów, i zaczął wesoło gwizdać melodię z filmu Most na rzece Kwai. Zdjął koszulę i zaczął obmywać się zimną wodą z lodowca. Nacierał swoje ciało, jednocześnie prychając i podskakując na jednej nodze jak mały chłopiec. Później mocno wycierał się ręcznikiem do momentu, aż poczuł, że najmniejsze komórki jego ciała wirują w szaleńczym tańcu i wypełniają go życiową energią. Przez dobrą chwilę mył zęby, żeby pozbyć się wreszcie metalicznego posmaku w ustach po suto zakrapianym wieczorze.
„Wreszcie czuję się jak młody bóg” – pomyślał. Podbiegł do jednego z zaparkowanych samochodów i z bagażnika wyciągnął duży metalowy czajnik i turystyczną kuchenkę na gaz. Po chwili naczynie pełne smacznej i zdrowej wody stało na osłoniętym od wiatru urządzeniu. Otworzył dopływ gazu, podpalił paliwo i rozsiadł się na płaskim kamieniu, wpatrując się w płomień wychodzący z palnika. Wyciągnął papierosa i z lubością wydmuchał duży kłąb dymu. Aśka goniła go za nałóg, ale teraz w samotności mógł sobie pozwolić na chwilę przyjemności. Kochał tę kobietę ponad życie. Wiedział, ile jest w stanie dla niej poświęcić. Miał świadomość, że czeka go dzień, który może na zawsze wszystko zmienić. Postanowił myśleć o nim, jakby był jego ostatnim dniem – z uśmiechem na twarzy. Robił tak często, gdy chciał zapomnieć o stresie, przed egzaminami, ważnymi rozmowami, a także kiedy czuł strach. Dziś się bał, naprawdę się bał.
Gaz syczał miarowo i po kilkunastu minutach nad powierzchnią gotującej się wody pokazały się pierwsze obłoki pary. „Dobra, budzę to całe towarzystwo.”
W poprzednie poranki Kuba był wyrywany ze snu przez innych. Dzisiaj po raz pierwszy to on miał budzić grono przyjaciół. Mimo pełnej wrażeń wczorajszej imprezy trzeba było już wstawać, żeby realizować plan podróży. Dzisiaj oprócz zwiedzania musiał podjąć ważną życiową decyzję, od której zależeć mogła przyszłość jego i jego dziewczyny. Budził nieprzytomnych znajomych na swój własny, dość specyficzny sposób. Nie raz zadziwiał swoją pomysłowością. Poszedł do samochodu i wyciągnął leżącą na półce płytę CD. Wsunął ją do odtwarzacza, pokrętłami ustawił właściwą pozycję. Przekręcił gałkę na maksymalną głośność, a potem uchylił wszystkie drzwi w samochodzie. I poszło!
Ostry dźwięk płynący z trąbki sygnałówki tarmosił bębenki w uszach przyjaciół, tym bardziej że skocz-na melodia powracała kilkakrotnie. Kiedyś Kuba nagrał sygnałówkę budzącą członków obozu harcerskiego i teraz chętnie z tego korzystał. Z zadowoleniem obserwował, jak ze swoich „domków” kolejne osoby wystawiały rozczochrane głowy. Wyraz odrętwienia, malujący się na twarzach, zmieniał się w złość. Maks popukał się wymownie po czole i spojrzał z politowaniem na Kubę.
– Ale ty jesteś głupi, zupełnie jak dzieciak. Powiem ci, że metodę budzenia masz na poziomie... na poziomie półgłówka. – Agata wydęła wargi z niesmakiem.
– Chodźcie, dziewczyny, do naszej „toi-toiki” w lasku, bo potem chłopy zajmą ją nie wiadomo na jak długo. – Obróciła się w kierunku dwóch pozostałych kobiet i zachęcająco kiwnęła ręką.
Kuba przez długą chwilę zaśmiewał się do rozpuku, a kiedy zobaczył wystającą z maleńkiego pojedynczego namiotu brodę Olafa i jego przekrwione oczy, przeszedł w fazę śmiechu histerycznego. Już dawno nie zrobił tak dobrego żartu i to również, bądź co bądź, obcokrajowcowi. Gdy jednak zdał sobie sprawę, że nie wszystkim jest do śmiechu, krzyknął pojednawczo:
– Zagotowałem już wodę! Komu kawka, a komu angielskie lury?
Pozostała szóstka pomału podnosiła ręce, zamawiając poranny napój.
– Jeszcze przed śniadaniem czas na fitness – zwróciła się do pozostałych kobiet Asia. – Nieistotne, że wczoraj nas trochę przeczołgało. Umówiliśmy się na codzienne ćwiczenia, więc nie ma wymówek, że zmęczone, że zaraz koniec wyjazdu... Wszystko dla zdrowia i urody!
– Czy któryś z panów raczy się do nas przyłączyć? Widzę, że nie! Zgnuśniejecie wy, mężczyźni, pożal się Boże.
Po chwili usłyszeli dźwięki muzyki w rytmie disco, płynącej z samochodowego głośnika, i miarowe liczenie: – Raz, dwa, trzy, cztery, raz… Panowie w milczeniu, bo jak tu gadać z pełną gębą, obserwowali trzy zgrabne sylwetki dziewcząt. Ćwiczenia były intensywne, bo kiedy wróciły i usiadły przy prowizorycznym stole, ciężko oddychały, zaróżowione od wysiłku. Piły łapczywie z dużych kubków wcześniej przygotowaną zieloną herbatę. Powoli wszystkim rozwiązały się języki i jeden przez drugiego opowiadali o wrażeniach z poprzedniego wieczoru.
– Olaf, niezły z ciebie tancerz. Na tych kamieniach mogliśmy się pozabijać, ale jesteś tak dobrze zbudowany, że nie raz ratowałeś mnie przed upadkiem! – Julia spojrzała na brodacza, a ten jak skarcony uczniak szybko spuścił oczy.
– Uważam, że wszyscy panowie byli wczoraj wspaniali. Ten taniec z Greka Zorby w wykonaniu chłopców był niesamowity. Nakręciłam to wydarzenie kulturalne na komórkę. Chcecie zobaczyć? – Julia szybko wyciągnęła z kieszeni dresu telefon komórkowy.
Wszyscy stanęli dookoła niej, patrząc na całkiem duży ekran smartfona.
– Nagrałam też przygotowania do imprezki. Zobaczcie, jak imponująco wygląda nasz stół na mchu, ile przysmaków, jaka bogata zastawa! A tutaj nasz Kubuś warzy herbatkę z imbiru, jakiś taki zamyślony. Uwaga, a teraz pokażę wam najlepsze.
Kiedy usłyszeli pierwsze dźwięki kultowej muzyki Mikisa Theodorakisa, spokój i powaga skończyły się na dobre.
– Patrzcie na nogi Maksa, jak nimi pląsa! Za to Kubą rzuca na wszystkie strony. Olaf, czy ty przypadkiem nie tańczyłeś wcześniej w balecie Jeziora Łabędziego? – dziewczyny, nie mogąc powstrzymać ataków śmiechu, przedrzeźniały kolegę.
Zrobiło się miło i serdecznie, ktoś włączył znowu Zorbę i tym razem wszyscy wspólnie, trzymając się za ramiona, odtańczyli choreografię do tego przeboju. Śmiali się i kończąc taniec, rzucili się na ziemię. Sięgnęli znowu po kubki i popijając herbatę i kawę, czekali, aż tętno i puls wrócą do normalnych wartości. Jedynie Ksawery wydawał się mniej skory do wygłupów. W końcu powiedział:
– Dobrze, koniec leniuchowania. Namioty są mokre, więc ich składanie zajmie więcej czasu niż zwykle. Przyjmijmy, że wszyscy stawiają się w pełnej gotowości za godzinę. Dzisiaj kolej na Olafa, jeśli chodzi o zakopywanie śmieci. Przewiduję, że uda nam się zrealizować trzy punkty podróży. – Ksawery upił duży łyk kawy i kontynuował swoją wypowiedź: – Najpierw przejedziemy około dwudziestu kilometrów. Na miejscu znajdują się geotermalne źródła siarkowe. To podobno niesamowite widoki i szaleństwo kolorów. Spędzimy tam nie więcej niż godzinę. Potem musimy pokonać dłuższy odcinek, żeby dotrzeć do Błękitnej Laguny. Mamy już zarezerwowane pokoje. Liczę, że ceny w spa nie będą astronomiczne i że uda się nam coś niedrogo przekąsić. Będziemy tam, dopóki się wam nie znudzi. Po sześciu dniach podróży należy nam się trochę wypoczynku i regeneracji. Potem przejedziemy w pobliże Reykjavíku, gdzie rozbijemy namioty. Na miejscu poszperam trochę w Internecie i poszukam jakiegoś fajnego miejsca na nocleg, ale jak wiecie, jutro rano czeka nas ostateczne pakowanie przed powrotem. Parę godzin pochodzimy po stolicy Islandii, potem pojedziemy na lotnisko. Przypomnijcie sobie, jak długo trwało samo załatwianie wypożyczenia samochodów. Pewnie przy ich odbiorze będą podwójnie skrupulatni. Musimy mieć odpowiedni zapas czasu do odprawy. O piętnastej planowany jest odlot do Poznania. Macie jakieś pytania?
– To właściwie nie jest pytanie, ale prośba do wszystkich. – Maks powoli podniósł się z kamienia i poczochrał swoje niesforne włosy. – Wiecie, że zbieram okazy geologiczne. Islandia jest tak bogata w różne twory przyrody nieożywionej, że trochę mi się tego zebrało. Na lotnisku są wagi do kontrolowania ciężaru bagażu, a ja z pewnością przekroczę limit, dlatego proszę was wszystkich o pomoc. Gdyby komuś brakowało paru kilogramów, ja je chętnie dopełnię.
– Nie ma sprawy, czego się nie robi dla nauki. – Szykując się do drogi, z uśmiechem poklepywali kolegę po plecach.
– Dobrze, teraz do roboty. Za godzinę wyruszamy. – Ksawery kiwnął w stronę Julii, a potem wolnym krokiem oboje ruszyli w kierunku namiotów. Po wczorajszej balandze miał pretensje do swojej partnerki.
Dziewczyny obmywały w strumieniu brudne naczynia, a potem pakowały śpiwory i maty. Faceci rozbierali namioty i co chwilę rzucali mięsem, bo tropiki były mokre i sztywne, przez co z trudem wpychali materiał do pokrowców. Niosąc pakunki do samochodu, czuli, że ważą one znacznie więcej niż zwykle.
– Jak nie wysuszymy ich do jutra, to każdy z nas będzie miał nadbagaż – zagadnął Kuba Olafa.
– Spokojnie, w razie czego zostawicie namioty u mnie do wyschnięcia, a potem odbierzecie... no, za rok, bo mam nadzieję, że tu jeszcze wrócicie. – Olaf zaśmiał się swoim basem.
– Jasne, że wrócimy, jest jeszcze tyle do zobaczenia. Zwiedziliśmy tylko tereny na wybrzeżach, w ogóle nie zbliżyliśmy się do centrum kraju. – Kuba przybił z nim piątkę, bo przez tych kilka dni bardzo się polubili.
Zgodnie z przewidywaniami pakowanie trwało dłużej niż godzinę. Wreszcie zajęli miejsca w samochodach. Jadąc wolno na wstecznym biegu, po kilku minutach znaleźli się na głównej, szerszej drodze. Szosa była pełna kamieni, więc jechali ostrożnie, by nie wybić szyb w autach. Z niepokojem obserwowali, jak nadciąga ciężka, ołowiana chmura. Rzęsisty deszcz znowu ich dopadł, jak już kilkakrotnie w trakcie tej wyprawy. Wycieraczki ledwie nadążały z usuwaniem nadmiaru wody. Przejeżdżając koło rozległego pastwiska, widzieli, jak owce zbijają się w duże koło, chroniąc się przed deszczem i podmuchami zimnego wiatru.
Ksawery odwrócił się do pasażerów:
– Dziewczyny, szykujcie sztormiaki.
Agata wychyliła się w stronę bagażnika i mozolnie zaczęła wyciągać nieprzemakalne żółte i ciemnozielone kurtki przeciwdeszczowe. Codziennie zamieniali się miejscami w samochodach i dziś wszystkie trzy dziewczyny jechały z Ksawerym.
– Ten kraj jest niezwykły, piękny, dziki, ale ten klimat chyba by mnie zniszczył. Albo zimno, albo pada i wieje huraganowy wiatr, a już zima to pewnie zupełny kosmos.
– Ja jednak uwielbiam ciepełko. – Agata, podając kurtki pasażerom, z obawą obserwowała niebo.
Po prawej stronie Ksawery zauważył mały drogo-wskaz i ogrodzony drewnianymi palikami wyrównany kawałek gruntu, stanowiący parking na co najwyżej cztery pojazdy.
Ulewa się uspokajała i teraz deszcz siąpił tylko drobnymi kroplami. Samochód, którym kierował Kuba, już zaparkował i cała siódemka wysiadła. Pośpiesznie nakładali kurtki – kobiety żółte – a mężczyźni zielone, i nasuwali na głowy kaptury. Maksymilian otworzył bagażnik, schylił głowę i czegoś szukał. Po chwili wyprostował się, trzymając w dłoni geologiczny młotek Estwinga. Wszyscy już się przyzwyczaili, że w trakcie każdej wyprawy szedł na końcu grupy, często zbaczając z wyznaczonej trasy. Nikogo już nie dziwiło, że co chwilę słyszeli stukot rozbijanych skał i kamieni. Ostro zakończona część młotka z łatwością rozłupywała twardy materiał skalny. Parę razy dobiegały ich okrzyki radości, gdy w środku minerału znalazła się barwna inkluzja. Maks dumnie prezentował i omawiał swoje okazy, ale chyba nikt z grupy nie pamiętał skomplikowanych nazw związków chemicznych czy minerałów.
Wreszcie wszyscy stanęli przed dużym, poprzecinanym tarasowo poziomymi płaszczyznami,wzniesieniem, u podnóża którego zaczynały się drewniane schody. Co kilka bądź kilkanaście stopni przerywała je niewielka platforma, po czym schody, już w innym kierunku, pięły się dalej ku górze. Przyjaciele wchodzili ostrożnie, bo powierzchnia była mokra i śliska. Podróżnicy wspięli się na pierwszą platformę, zsunęli kaptury z głów i rozglądali się z ciekawością. Widok był zaiste piekielny. Zbocze i tarasy dosłownie kipiały, wydzielając małe kłęby pary. Teraz dopiero poczuli silny zapach zgniłych jaj. Delikatna Asia zasłoniła z obrzydzeniem nos kołnierzem swetra.
– To siarkowodór, ale spokojnie, nic nam nie grozi. To nie jest niebezpieczne stężenie. – Maks chciał rozpocząć swój wykład, ale umilkł pod wpływem nieprzychylnych spojrzeń przyjaciół.
Całe „piekiełko” wydawało się pomalowane przez jakiegoś szalonego malarza. Dominowały żółcienie i beże we wszystkich odcieniach, ale występowały też plamy karminowe i kobaltowe. Cały obraz żył, kałuże bulgotały, z tarasów spływała deszczowa woda, a nad wszystkim unosiła się żółtawa mgiełka siarkowych oparów.
– Jest pięknie, jak w Piekle Hansa Memlinga – zauważył Kuba, czym oczywiście rozweselił towarzystwo. – Brakuje tylko nagich skazańców i kotła ze smołą.
Ten moment wykorzystał Maks, jak zwykle człapiący na samym końcu. Przesunął najpierw głowę, a później cały korpus między poręczami barierek, po czym ostrożnie postawił jedną nogę na ziemi za prętami.
– Co robisz, zwariowałeś?! To może się zapaść i wpadniesz do wrzątku albo gorącego kwasu. Chłopcy, powiedzcie mu coś! Oszalał przez tę swoją pasję. – Agata stała nad głową Maksa i z wściekłością wyrzucała z siebie potok wulgarnych słów.
– Wracaj, stary, to nie jest dobre miejsce na poszukiwania. To, że wszystko żółte, nie znaczy, że ze złota. Nie warto ryzykować. Podaj rękę, wyciągnę cię. – Ksawery przechylił się przez poręcz z wyciągniętą dłonią.
– Nic mi nie będzie. Przejdę tylko kilka kroków do tej bulgoczącej kałuży, zbiorę parę minerałów i zaraz wracam.
Ucichli, z napięciem obserwując każdy ruch „geologa”. Ten szedł powoli, ostrożnie stawiając każdy krok. Teren był twardy. Przyśpieszył teraz, zbliżając się do celu. I nagle…
Dziewczyny zapiszczały jak oszalałe, faceci przez ułamek sekundy stali jak skamieniali, po czym zaczęli wykrzykiwać na przemian przekleństwa i dobre rady w stylu: „tonący, trzymaj się brzytwy”. Najpierw zobaczyli, że Maks ma trudności z utrzymaniem równowagi, a potem, że pod jego prawą nogą obsunęło się podłoże. Noga wpadła aż do połowy uda i biedak z łoskotem usiadł na skraju kawerny. Jęczał tylko, próbując znaleźć mocne oparcie dla rąk, gdyż brzegi otworu były kruche i łamliwe.
– Nic ci nie jest? Jesteś cały? – krzyczeli jak opętani. On pokazał podniesiony kciuk.
– Dobra, schodzę po niego, bo nie wiem, czy sam sobie poradzi. – Kuba szybko opuścił się na ziemię i po pozostawionych śladach ostrożnie zbliżył się do kolegi. – Dawaj łapę, pociągnę cię teraz mocno. Uważaj i pomóż mi pracą rąk. OK? Trzy, cztery i już…
Kuba był dużym i mocnym facetem, napięte bicepsy zrobiły swoje i po chwili obaj szli wolno w kierunku platformy. Maksymilian, kuśtykając, trzymał rękę w pobliżu kolana.
– Teraz razem podnosimy go do góry – polecił Kuba i pomógł Maksowi przechylić się przez balustradę, a dziewczyny mocno wczepiły palce w kurtkę nieszczęśnika. Po chwili leżał już na drewnianym pomoście i ciężko oddychał. Przez rozdarte spodnie sączyła się krew.
– I doigrałeś się. A co by było, gdybyś wpadł cały? Kto by cię wyciągał? – Agata drżała, a kiedy zobaczyła, że bezpośrednie niebezpieczeństwo minęło, odwróciła się na pięcie, rzucając:
– Samolubny idiota, jak można z nim normalnie żyć?!
– Stary, dałeś nam do wiwatu. Muszę rozciąć ci spodnie, już w nich nie pochodzisz. – Ksawery wyciągnął scyzoryk z kieszeni i wprawnym ruchem rozciął materiał aż do wysokości uda. Oglądał ranę, dotykał nogi na całej długości, a później zawyrokował: – Kości na szczęście całe, rana wydaje się powierzchowna. Pójdę po mój kuferek i opatrzę ją. Ty leż i nigdzie się nie ruszaj, dosyć szaleństw na dzisiaj.
Maksymilian tylko smutno pokiwał głową z żalem.
– Nawet nie zabrałem tej dużej bryły siarki, była na wyciągnięcie ręki. Taka strata... – skarżył się jak małe dziecko, które nie zdaje sobie sprawy z powagi sytuacji.
Naczelny lekarz ekspedycji szybko pokonał ostatnie stopnie i zziajany stanął na platformie. Położył kufer na ziemi i otworzył zatrzaski. Pochylił nisko głowę i przez chwilę buszował w środku.
– No, mam tu wszystko. Odkażę zranione miejsce i założę opatrunek. Moment, teraz może trochę szczypać. Zuch chłopak, wytrzymał taką operację! – rzucił z przekąsem.
Pozostali z niepokojem obserwowali wszystkie czynności wykonywane przez Ksawcia. Potem zainteresowali się zawartością kuferka. Brzegi rozsunęły się szeroko, ukazując wnętrze pełne przegródek i kieszeni. Na wierzchu leżały stetoskop i ciśnieniomierz, ale widać było także małe strzykawki i mnóstwo fiolek, ampułek i blistrów.
– Wozisz ze sobą całą aptekę i połowę wyposażenia szpitala. – Kuba aż gwizdnął z podziwu i dodał: – Dobrze, że mamy takiego fachowca! Właściwie uratowałeś niejedno życie. Najpierw ta historia z wypadkiem na drodze, a teraz nasz dzielny naukowiec, który o mały włos sam stałby się skamieliną... Być może po milionach lat odkryto by nowy, niezbadany minerał o nazwie „Manolo” na twoją cześć? – zwrócił się do Maksa, ale ten nie odpowiedział na jego zaczepkę. Ksawery zaś kontynuował:
– Przed wyjazdem skompletowałem zawartość torby, bo przecież na tych pustkowiach czekalibyśmy na pomoc w nieskończoność. Zabrałem leki nasercowe, żołądkowe, przeciwwstrząsowe. Mam antybiotyki i sterydy, skalpel i nici do szycia ran. Dobrze, że nie było potrzeby korzystania z tego wszystkiego. Oj, przepraszam, bo jednak dziewczyny korzystały ze środków przeciwbólowych, a wcześniej była akcja ratunkowa przy wypadku samochodowym tamtych Polaków. Przy okazji opowiem wam pewną ciekawostkę. Parę lat temu, kiedy dorabiałem sobie, pracując w pogotowiu ratunkowym, zaopatrzyłem się w wycofywany w tym czasie lek zwiotczający. W tej ampułce jest pavulon. Wiecie co to jest? – mówiąc to, przeglądał nerwowo zawartość torby, jakby czegoś szukał.
– To chyba tym paskudztwem uśmiercali pacjentów sanitariusze z łódzkiego pogotowia. Mieli układ z zakładami pogrzebowymi i przy zgonie każdego otrutego pacjenta inkasowali pokaźne kwoty za przekazaną informację o zwłokach. To byli „łowcy skór”, mordercy w białych fartuchach. – Asia ostrożnie wzięła do ręki małą fiolkę i przekazała kolejnym przyjaciołom. Jako ostatni chwycił zabójczy lek Kuba i szybko, jakby z obrzydzeniem, oddał go lekarzowi.
– Wyrzuć to świństwo, po co ci ono?
– Może masz rację, ale trzymam to także z sentymentu. Jak spojrzę na tę fiolkę, to natychmiast przypominają mi się szalone studenckie lata i jeszcze bardziej zwariowany czas w pogotowiu ratunkowym. Mógłbym napisać książkę o niesamowitych przypadkach, które przydarzyły mi się w tej pracy.
Zwrócił się bezpośrednio do poszkodowanego:
– Maks, nic ci nie będzie. – Ksawery uspokoił pacjenta po obejrzeniu jego nogi. – Zmień tylko te rozerwane spodnie i wracamy do samochodów. – Ostrożnie wsunął fiolkę w gumowy uchwyt, szukając drugiej identycznej, która musiała się zapewne gdzieś zawieruszyć w czasie kilkukrotnego używania kuferka z lekami. Lubił ład, ale dziś nie miał czasu na porządkowanie. – Jesteśmy już spóźnieni przez ten nieprzewidziany wypadek.
Wszyscy skierowali się w stronę samochodów, ale Agata i Maks odeszli na bok i stanęli koło brzóz. Mówili szeptem, ale z ruchu ich ciał można było odczytać, że nie jest to miła pogawędka. Facet opuścił nisko głowę. Agata intensywnie gestykulowała. Wracając z minami świadczącymi o jakimś problemie, zajęli miejsca w dwóch różnych pojazdach.
Jechali w milczeniu, słychać było tylko odgłos leniwie pracujących wycieraczek. Ciągle mżyło, a pasażerowie, zatopieni w myślach, patrzyli niewidzącym wzrokiem na znajome już widoki. Oba wozy minęły Selfoss. Kierując się ciągle na zachód, jechali drogą wzdłuż wybrzeża atlantyckiego. Napięcie zelżało i wszyscy z ożywieniem zaczęli komentować piękne widoki. Przed Selantangar pokazał się drogowskaz z nazwą Bláa Lónið oraz – w wersji angielskiej – Blue Lagoon. Skręcili w prawo. Po kilku minutach droga się skończyła. Duży parking otaczały czarne magmowe skały. Pomimo fatalnej pogody zauważyli kilka parkujących autokarów i mnóstwo samochodów osobowych. Na wysokich masztach łopotały islandzkie flagi. Nasunęli na głowy kaptury i prawie biegnąc wąską, wyżłobioną w wulkanicznych skałach drogą, dopadli do drzwi wejściowych dużego szarego budynku. Znaleźli się między dwiema potężnymi kolejkami ludzi czekających do kas biletowych.
– Dobrze, że mamy rezerwację, bo z pewnością nie dostalibyśmy się do środka. Kurczę, cena oczywiście wyższa niż podana w zeszłorocznym przewodniku. Dziewięć tysięcy dziewięćset dziewięćdziesiąt islandzkich koron to przeszło trzysta złotych, ale mam nadzieję, że wyjdziecie stąd zadowoleni i oczywiście zrelaksowani, uleczeni i zrehabilitowani. Może teraz, kiedy czekamy w tej długiej kolejce, powiem wam kilka słów o tym spa. Albo nie, mamy przecież Olafa, on wie wszystko o tym miejscu. Podejdźcie bliżej, żeby nie musiał zdzierać sobie gardła.
– Zgoda, co wiem, to wam powiem. – Najpierw opuścił powieki nieco zawstydzony, a potem poszukał wzrokiem Julii. Po chwili zastanowienia usłyszeli niski głos wypowiadający zdania z charakterystycznym akcentem. Właściwie Olaf zwracał się tylko do Julii, jakby nie widział pozostałych osób. Dziewczyna zarumieniła się, lecz nie spuszczała oczu z przystojnego brodacza.
– W latach siedemdziesiątych wykonano kilka od-wiertów, znajdując źródła geotermalne. Wydobywająca się para porusza obecnie turbiny w nieodległej elektrowni Svartsengi, której światła zobaczycie, gdy będziecie już w basenach. Źródło jest tak obfite, że część skroplonej wody wylewano na pobliskie pola magmy. Jednak woda nie odparowywała i powstałe rozlewisko ciągle zwiększało swoją objętość. Woda w zbiorniku ma temperaturę dochodzącą do czterdziestu stopni Celsjusza. Jest wyjątkowa ze względu na swój skład, więc postanowiono na bazie tego w połowie sztucznego tworu stworzyć niesamowite kąpielisko, które stanowi prawdziwą wizytówkę Islandii. Większość turystów odwiedzających wyspę moczy tutaj swoje ciała, jako że woda wykazuje niesamowite właściwości lecznicze: zawiera mnóstwo mikroelementów, a jej najbardziej cennymi i aktywnymi składnikami są algi i krzemionka. Zobaczycie, że właściwie wszędzie znajdują się wiaderka z białą glinką. Woda ma niebywały kolor, pochodzący właśnie od rozpuszczonej glinki. Kąpiel zapewnia regenerację skóry, pomaga w przypadku łuszczycy, egzemy, łupieżu, no i… zapomniałem, jak jest po polsku... o, już mam: trądziku i innych krost. Kiedy wieczorem wyjdziecie z wody, poczujecie z pewnością przypływ energii. Za chwilę podejdziemy do kasy i dostaniemy plastikowe bransoletki z chipem. To tyle.
Ksawery zaczął zbierać korony od każdego uczestnika wyprawy, a potem zbliżył się do okienka z biletami. Towarzystwo rozpierzchło się po przestronnym holu, gdzie ulokowano kilka sklepików z kosmetykami wytworzonymi na bazie składników glinki. Można było kupić rozmaite kremy, środki złuszczające skórę, szampony i wiele, wiele innych, a ich opakowania, słoiczki i buteleczki oczywiście utrzymano w błękitnej barwie. Dalej były sklepy z pamiątkami oraz kostiumami kąpielowymi, ręcznikami i okularkami do pływania. Znalazły się także płetwy i maski. Tymczasem Kubę zainteresowało coś innego. Na prawo znajdowało się dość spore, oszklone pomieszczenie. Teraz duże połacie szkła zasłonięte były ciemnymi kotarami. Z wnętrza dobiegał szum ludzkich głosów i głośna muzyka. Coldplay grał Hymn For The Weekend. Kuba nie byłby sobą, gdyby nie wsadził nosa w cudze sprawy.
– Muzyka super, to może warto tam zajrzeć. – Zaciekawiony stanął przy otwartych drzwiach i wsunął głowę w szparę.
Sala była pełna ludzi. Panie ubrane w wieczorowe suknie, panowie w większości w garniturach i pod krawatem. Dyskutowali w grupach, bądź też w samotności oglądali obrazy zawieszone na ścianach, jak i te stojące na sporych sztalugach. W najważniejszym punkcie ustawiono malunek przedstawiający dwie kobiety w męskich ubraniach, stojące obok niskiego konika. Przy obrazie zatrzymała się starsza pani w okularach i pozowała do zdjęć licznym fotoreporterom. Nad obrazem umieszczono baner z islandzkim tekstem. Kuba domyślił się, że napis zawiera nazwisko autorki płótna, Louisy Matthíasdóttir. Nazwisko nic mu nie mówiło, ale obrazy były barwne i przedstawiały widoki gór, wodospadów i kolorowych domków.
„To pewnie wernisaż albo wystawa” – niewiele się zastanawiając, zrzucił sztormiak i pewnym krokiem wszedł do środka.
– Tak? W czym mogę panu pomóc? – Stanął przed nim mały człowieczek w okularach trzymających się na czubku nosa. Wokół szyi miał owinięty krwistoczerwony długi szal.
– Pan jest zapewne komisarzem wystawy. Bardzo mi miło pana poznać. Nazywam się Kuba Jakubson. Wie pan, ledwo zdążyłem na czas. Przepraszam za mój strój, ale zaledwie przed dwiema godzinami dopłynąłem jachtem do portu. Żeglowaliśmy z moją dziewczyną z Danii. Po drodze spotkał nas straszny sztorm. Łódką kiwało na wszystkie strony, woda zalewała nam pokład, wszystko przemokło, w tym całym bałaganie nie mogłem znaleźć zaproszenia! Ale pewnie pan o mnie słyszał?
Człowieczek zmarszczył brwi, usilnie starając się odnaleźć tego faceta w swojej pamięci, potem obejrzał dokładnie strój „żeglarza”, czyli czarny golf, bufiaste spodnie i zabłocone wysokie buty.
„Ale oryginał” – pomyślał. „Ci artyści tak już mają” – szerokim ruchem ręki zaprosił niespodziewanego gościa.
– Oczywiście, oczywiście, teraz pana poznaję. Właśnie skończyła się część oficjalna wystawy. Tam stoi córka naszej znakomitej malarki. Zapraszam na skromny poczęstunek. – Wskazał ręką na wnętrze sali.
Na to najbardziej czekał Kuba. Skromny poczęstunek okazał się zaiste królewskim przyjęciem. Po kilku dniach jedzenia zupek w proszku, pasztetów z konserw i kabanosów, poczuł nagle olbrzymi apetyt. Stoły uginały się od wszelakich owoców morza, baraniny i potraw z wieloryba. Obok stały półmiski z serami i owocami południowymi. Szybko zapełnił swój talerz po same brzegi i ukryty w kącie, błyskawicznie konsumował. Kiwnął jeszcze na przechodzącego ste-warda z tacą pełną kieliszków.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej