Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Śnieżyca - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
27 marca 2020
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Śnieżyca - ebook

Co nadeszło po Internecie?

Wejdź do Metawersum, cyberprzestrzennego domu awatarów i demonów software’owych, w którym prawie wszystko jest możliwe. Najnowszą atrakcją Metawersum, od niedawna dostępną na Ulicy, jest cybernarkotyk znany pod nazwą „Śnieżycy”. Problem polega na tym, że Śnieżyca jest zarazem wirusem komputerowym… oraz czymś więcej. Zaraża nie sam awatar, lecz jego właściciela. Przecieka do Rzeczywistości.

A to bardzo zła wiadomość dla Hiro, niezależnego hakera i najlepszego fechmistrza Metawersum (sam napisał szermierczy software), oraz S.U., kuryjerki na deskorolce i wyszczekanej nastoletniej awanturnicy. Rzeczywistość była dla nich wystarczająco beznadziejna, zanim ktokolwiek zaczął w niej mieszać.

Śnieżyca łączy lingwistykę, religię, informatykę, politykę, filozofię, kryptografię i problem dostawy pizzy do domu w przykuwającą uwagę przygodową opowieść, która na złamanie karku pędzi wprost w szybko nadciągającą przyszłość.

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-66409-63-7
Rozmiar pliku: 1,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

śnieżyca ż II, DCMs. ~cy; lm D. ~yc 1. duży opad śniegu połączony z silnym wiatrem.

Słownik Języka Polskiego PWN

śnieżyć (o obrazie w telewizorze): mieć zakłócenia.

Wikisłownik

wirus 1. jad, np. wytwarzany przez jadowite zwierzęta 2. pat. czynnik zakaźny lub substancja trująca wytwarzana w organizmie na skutek choroby, zwł. taka, którą można wprowadzić do organizmów innych ludzi lub zwierząt w drodze szczepienia lub w inny sposób w celu wywołania u nich objawów tej samej choroby 3. przen. trucizna moralna lub intelektualna; szkodliwy wpływ.

The Oxford English Dictionary1

Pizzeador to kawaler świętego zakonu, członek elity ludzkości, arcyprzebiegła bestia. Właśnie przygotowuje się do odbycia trzeciej misji tego wieczoru. Jego uniform, czarny jak węgiel aktywny, wręcz odcedza światło z powietrza. Pocisk odbiłby się od splotu arachnowłókien jak strzyżyk od drzwi balkonowych, za to nadmiar potu przewiewa tkaninę na wylot jak rześka bryza świeżo przeorany napalmem las. Wszędzie tam, gdzie człowiek ma wystające kości, w uniform wstawiono poduszki ze spiekanego pancerżelu: w dotyku jest jak ziarnista galareta, a chroni jak sterta książek telefonicznych.

Kiedy dali mu tę robotę, dali też spluwę. Pizzeador nie przyjmuje gotówki, ale mimo to ktoś mógłby chcieć go napaść, żeby zabrać mu wóz albo towar. Pistolet jest mały, obły, lekki – projektant mody mógłby nosić taką zabawkę. Strzela maciupeńkimi igiełkami, które pędzą w powietrzu pięć razy szybciej od samolotu szpiegowskiego SR-71. Po użyciu podłącza się go do gniazda zapalniczki, bo ma zasilanie elektryczne.

Pizzeador nigdy nie sięgnął po broń w strachu ani gniewie. Musiał jej użyć tylko raz, w Gila Highlands. Jakimś frajerom w Gila, modnej podmiejskiej enklawie, zamarzyła się dostawa, ale nie zamierzali za nią płacić. Myśleli, że zaimponują pizzeadorowi kijem bejsbolowym. Wyciągnął pistolecik, wycelował laserowy wihajster w uniesionego do ciosu louisville sluggera i strzelił. Odrzut był potężny, prawie jakby broń wybuchła mu w ręce. Środkowa jedna trzecia kija zmieniła się w słup płonących trocin, które rozproszyły się na wszystkie strony z impetem szczątków eksplodującej gwiazdy. Frajer skończył z głupią miną i ułomkiem kija w garści, z którego snuł się mleczny dym. Zadzieranie z pizzeadorem to proszenie się o kłopoty.

Od tamtej pory pizzeador trzymał pistolet w schowku w desce rozdzielczej, a zamiast niego polegał na parze mierzy samurajskich, które i tak zawsze były jego ulubioną bronią. Frajerzy z Gila Highlands nie bali się pistoletu, dlatego był zmuszony go użyć. Miecze nie wymagały takiej demonstracji.

Energia zmagazynowana w akumulatorach jego samochodu wystarczyłaby do wystrzelenia funtowego kawałka boczku prosto w pas asteroid. A w przeciwieństwie do zwykłych wozidełek i gruchotów z przedmieść wóz pizzeadora uwalnia tę moc przez szeroko otwarte, błyszczące, wypolerowane do połysku zwieracze. Kiedy pizzeador wciska gaz, dzieją się straszne rzeczy. Wiecie, jaką ta bryka ma przyczepność? Wasze auto ma na oponach cztery maleńkie łatki kontaktowe: porozumiewa się z asfaltem poprzez cztery placki wielkości waszego języka. Pojazd pizzeadora siedzi na wielgachnych, superprzylepnych oponach, rozlanych jak uda grubej kobiety. Stale jest w bliskim kontakcie z jezdnią: ma zryw jak chart, ale w razie potrzeby potrafi zatrzymać się w miejscu.

Po co pizzeadorowi takie sprzęcicho? Po to, żeby ludzie wiedzieli, że mogą mu zaufać. Żeby mógł być dla nich wzorem do naśladowania. Tu jest Ameryka, ludzie robią, co chcą, i chuj wam do tego. Ludzie robią, co chcą, bo mają do tego prawo, a poza tym mają giwery i nikt im nie podskoczy. Skutek jest taki, że gospodarka leży i kwiczy. Weźmy na przykład handel zagraniczny: najpierw na skutek drenażu mózgów całą wysoko rozwiniętą technologię wyprowadziliśmy za granicę. Z czasem sytuacja się ustabilizowała i dziś kupujemy samochody produkowane w Boliwii i mikrofalówki z Tadżykistanu. Nasze bogactwa naturalne straciły na znaczeniu, bo pojawiły się gigantyczne statki i sterowce z Hongkongu, którymi za piątaka można przewieźć całą Północną Dakotę do Nowej Zelandii. Niewidzialna Ręka wygładziła wszystkie historyczne nierówności i rozsmarowała je po całym świecie równiuteńką warstewką czegoś, co pakistański murarz mógłby wziąć za dobrobyt... I wiecie co? Po tym wszystkim zostały tylko cztery rzeczy, w których nadal jesteśmy najlepsi:

muza
filmy
mikrokody (software)
błyskawiczna dostawa pizzy.

Kiedyś pizzeador pisał soft, nadal zresztą mu się to zdarza, ale gdyby życie było milusią podstawówką prowadzoną przez pełnych najlepszych intencji nauczycieli z doktoratami, opinia na jego świadectwie brzmiałaby mniej więcej tak: „Hiro jest niezwykle inteligentnym i twórczym uczniem, powinien jednak popracować nad umiejętnością funkcjonowania w zespole”.

Dlatego teraz miał tę nową fuchę. Nie wymagała wprawdzie inteligencji ani kreatywności, ale nie musiał też z nikim współpracować. Obowiązywała w niej tylko jedna zasada: pizzeador ma swój honor – czyli pizza w pół godziny albo możecie zastrzelić kierowcę, zabrać mu brykę i podać pizzerię do sądu. Pracował w tym biznesie od sześciu miesięcy (piękny, długi staż, jak na jego standardy) i dostawa nigdy jeszcze nie zajęła mu więcej niż dwadzieścia jeden minut.

W przeszłości zdarzały się scysje na tle czasu dostawy, kierowcy tracili na takie kłótnie długie korpogodziny. Klienci – czerwoni na twarzach, spoceni od własnych łgarstw, zalatujący old spice’em i wyniesionym z roboty stresem – stali w drzwiach, zza których sączyła się żółta poświata, wymachiwali swoimi seiko albo pokazywali zegar nad zlewem w kuchni, no słowo daję, czy wy się, ludzie, nie znacie na zegarku?

Było, minęło. Dostarczanie pizzy przerodziło się w wielką gałąź przemysłu. Dziś ludzie przez cztery lata studiują na CosaNostra Pizza University, żeby zgłębić tajniki tego fachu. Przybywali z Abchazji, Rwandy, Guanajuato i południowego Jersey, nie umiejąc sklecić zdania po angielsku – a kiedy opuszczali mury uczelni, wiedzieli o pizzy więcej, niż Beduin wie o piasku. Na uniwersytecie badano także zagadnienie dostawy: śledzono na wykresach częstotliwość skarg na opóźnienia; zakładano pierwszym pizzeadorom podsłuchy, żeby nagrywać, a następnie analizować stosowane w rozmowach strategie, histogramy napięcia w głosie, charakterystyczne struktury gramatyczne w mowie białych mieszkańców podenklawy wywodzących się z klasy średniej, typu A, którzy wbrew wszelkiej logice dochodzili do wniosku, że oto trafiła im się doskonała okazja, by heroicznie niczym Custer w obliczu Indian wystąpić przeciwko wszystkiemu, co w ich życiu stare i zdegenerowane. Okłamywali wtedy dostawców (a czasem oszukiwali samych siebie) w kwestii czasu zamówienia, by w ten sposób wyłudzić darmową pizzę; tak, kurwa, mieli prawo do darmowej pizzy, tak jak mieli prawo do życia, wolności i dążenia do chuj wie czego, niezbywalne w dodatku. Przysyłano im do domu psychologów, rozdawano telewizory w zamian za zgodę na anonimową ankietę, podłączano ich do wariografów, badano reakcję mózgów na poszatkowane, niewytłumaczalne zlepki scen z pornosów, nocnych wypadków samochodowych i występów Sammy’ego Davisa Juniora, zamykano ich w słodko pachnących pokojach o ścianach koloru lila i zadawano im tak złożone pytania o kwestie etyczne, że nawet jezuita nie umiałby na nie odpowiedzieć, nie popełniwszy przy tym grzechu.

W końcu analitycy z CosaNostra Pizza University orzekli, że taka po prostu jest ludzka natura, której – jak wiadomo – nijak nie da się zmienić, i sięgnęli po tanie rozwiązanie natury technicznej: intelkarton. Pudełko na pizzę zmieniło się w pancerzyk ze sztywnego falistego plastiku, zaopatrzony w diodowy wyświetlacz, z którego pizzeador może wyczytać, ile potencjalnie niebezpiecznych dla wizerunku firmy minut upłynęło od brzemiennej w skutki rozmowy telefonicznej. Są też w nim różne scalaki i inne gadżety. Pizze spoczywają w zasobniku za głową pizzeadora: każda z nich wsuwa się w przeznaczoną dla niej szczelinę, jak karta w obudowę komputera, i z cichym pstryknięciem zostaje unieruchomiona w miejscu, po połączeniu intelkartonu z systemem operacyjnym samochodu. Adres dostawy – ustalany automatycznie na podstawie numeru telefonu i już wcześniej wprowadzony do wbudowanej pamięci RAM intelkartonu – zostaje następnie przekazany wprost do komputera wozu, który wylicza optymalną trasę dojazdu i pokazuje ją na wyświetlaczu przeziernym. Mając na przedniej szybie kolorową, świetlistą mapę, pizzeador nie musi ani na chwilę odrywać wzroku od drogi.

Jeżeli trzydziestominutowy termin dostawy zostanie przekroczony, wieść o katastrofie zostaje błyskawicznie przekazana do centrali CosaNostra Pizza, skąd trafia do samego wuja Enzo – sycylijskiego pułkownika Sandersa, Andy’ego Griffitha z Bensonhurst, monstrum z brzytwą z pizzeadorskich koszmarów sennych, capo i zarazem prezesa CosaNostra Pizza, Inc. – który najdalej w ciągu pięciu minut oddzwania do klienta i wylewnie go przeprasza. Następnego dnia wsiada w odrzutowy helikopter, ląduje u klienta na podwórku, po raz kolejny wyraża swoje ubolewanie i proponuje mu darmową wycieczkę do Włoch – wszystko to w zamian za podpisanie pliku oświadczeń, które uczynią z klienta osobę publiczną i rzecznika CosaNostra Pizza. Dotychczasowe życie prywatne klienta praktycznie dobiega końca, a on sam pozostaje z niejasnym wrażeniem, że choć nie wie dokładnie, jak do tego doszło, to zaciągnął u Mafii dług.

Pizzeador nie ma pewności, co się dzieje z kierowcą w takiej sytuacji, ale słyszał plotki. Większość dostaw odbywa się w godzinach wieczornych, który to czas wuj Enzo najchętniej przeznacza na sprawy prywatne. Jak byście się czuli, gdybyście musieli wstać od kolacji z rodziną, żeby zadzwonić do jakiegoś kłótliwego kutafona z podenklawy i płaszczyć się przed nim z powodu spóźnionej dostawy jakiejś zasranej pizzy? Nie po to wuj Enzo od pięćdziesięciu lat wiernie służy rodzinie i krajowi, żeby teraz, w wieku, w którym większość ludzi gra w golfa i kołysze wnuczki na kolanach, gramolić się z wanny i całować po nogach pryszczatego szesnastoletniego rolkarza, który musiał trzydzieści jeden minut czekać na swoją pepperoni. Boże drogi... Na samą myśl o tym pizzeador zaczyna szybciej i płycej oddychać.

Ale odpowiada mu taki układ z CosaNostra Pizza, inaczej by dla nich nie jeździł. A wiecie dlaczego? Bo lubi życie na krawędzi. Czuje się trochę jak pilot kamikadze. Ta klarowność umysłu... Inni pracownicy – sprzedawcy w sklepach, przekładacze hamburgerów, programiści, cała długa lista pozbawionych sensu zajęć, które składają się na Życie w Ameryce – są uzależnieni od starej, dobrej konkurencji. Musisz obracać hamburgery albo debugować swoje podprogramy lepiej i szybciej niż twoi kumple ze szkoły, którzy dwie przecznice dalej zajmują się tym samym, bo to twoi konkurenci, a ludzie są na takie rzeczy wyczuleni.

Zajebany wyścig szczurów, ot co. CosaNostra Pizza nie ma konkurencji. Konkurencja jest sprzeczna z mafijną etyką. Pracujesz ciężej nie dlatego, że konkurujesz z inną firemką o identycznym profilu działającą przy tej samej ulicy, tylko dlatego, że w tej robocie kładziesz na szali dosłownie wszystko: swoje nazwisko, honor, rodzinę, życie. Kolesie od hamburgerów żyją pewnie dłużej – ale nie sposób nie zadać sobie pytania, ile warte jest takie życie. I właśnie dlatego nikt nie dostarcza pizzy tak szybko jak CosaNostra, nikt, nawet Nippończycy. Pizzeador z dumą nosi firmowy uniform, z dumą prowadzi wóz i z dumą maszeruje po podjazdach niezliczonych domów w podenklawach: odziany w czerń posępny ninja, pizza na ramieniu, ogniste diody wyświetlające cyfry w nocnym mroku: 12:32, 15:15, czasami 20:43.

Nasz pizzeador jest przypisany do położonego w Dolinie oddziału CosaNostra Pizza nr 3569. Południowa Kalifornia sama nie wie, czy tętnić życiem, czy lepiej od razu się zadławić – ma za mało dróg na taką masę ludzi. Fairlanes, Inc. nieustannie buduje nowe drogi. Musi przy tym wyburzać całe dzielnice, ale przecież zabudowa z lat siedemdziesiątych czy osiemdziesiątych i tak nadaje się tylko do wyburzenia, prawda? Niczego tam nie ma – zero chodników, zero szkół, nic. Nie mają tam też własnych sił policyjnych ani służb imigracyjnych; niepożądany element może wejść jak po swoje i nikt go nie tylko nie przeszuka, ale nawet o nic nie zapyta. Co innego podmiejskie enklawy – tam po prostu chce się mieszkać: podenklawa to miasto-państwo z własną konstytucją, granicami, prawem, policją i całą resztą.

Pizzeador był przez jakiś czas kapralem w siłach bezpieczeństwa Farms of Merryvale. Wylali go za to, że dobył miecza przeciw bandziorowi: ostrze przeszyło koszulę na wylot, prześliznęło się płazem po nasadzie szyi i przyszpiliło bandziora do zdeformowanego, spurchlonego winylowego sidingu na ścianie domu, do którego próbował się włamać. Pizzeador był zdania, że sprawa jest czysta, ale i tak go wylali, bo sprawca okazał się synem wicekanclerza Farms of Merryvale. Oczywiście miały łachudry dobre wytłumaczenie: powiedzieli mu, że w ich protokole uzbrojenia nie ma mowy o trzydziestosześciocalowym mieczu samurajskim; powiedzieli, że naruszył przepisy KoZaDoP-u, Kodeksu Zatrzymywania Domniemanych Przestępców; powiedzieli, że bandzior nabawił się urazu psychicznego i teraz boi się nawet noży do masła – ponoć musiał od tej pory rozsmarowywać marmoladę na chlebie łyżeczką. Powiedzieli też, że muszą wypłacić tamtemu odszkodowanie.

Musiał się zapożyczyć, żeby ich spłacić. Skąd wziął kasę? Od Mafii. I tak oto wylądował w ich bazie danych, cały: skany siatkówek, DNA, profil głosowy, odciski palców, stóp, dłoni, nadgarstków... Utytłali mu w tuszu prawie wszystkie części ciała, na których miał jakieś zmarszczki, pobrali odciski, zdigitalizowali je i wprowadzili do komputera. Cóż, w końcu to był ich szmal, mieli prawo wiedzieć, komu go pożyczają. Kiedy zgłosił się na Pizzeadora, przyjęli go z otwartymi ramionami – bo już go znali. Występując o pożyczkę, odbył osobiste spotkanie z asystentem vice-capo w Dolinie, który później polecił go do roboty, więc było właściwie tak, jakby wszedł do rodziny – pokręconej, przerażającej, agresywnej rodziny.

CosaNostra Pizza 3569 mieści się przy Vista Road tuż obok Kings Park Mall. Vista Road, niegdyś w całości należąca do stanu Kalifornia, dziś znana jest pod nazwą CSV-5 Fairlanes, Inc. Jej dawna główna konkurentka, autostrada federalna, też zmieniła nazwę – na Cal-12 Cruiseways, Inc. Dalej, w górze Doliny, drogi te się przecinają, i o ich skrzyżowanie toczyły się w przeszłości ostre spory; ba, w pewnych okresach bywało ono nawet zamykane ze względu na – sporadyczny, ale jednak – ostrzał snajperski. W końcu potężny deweloper wykupił skrzyżowanie i przerobił je na wielkie centrum handlowe dla zmotoryzowanych. Od tamtej pory obie drogi doprowadzają po prostu do systemu parkingowego – nie zwykłego placu czy wjazdu, lecz całego systemu parkingowego – i zatracają swoją tożsamość. Przejazd przez skrzyżowanie wymaga teraz przedarcia się przez gęsty labirynt dróżek łączących się i rozdzielających niczym szlak Ho Chi Minha. CSV-5 ma większą przepustowość, Cal-12 zaś lepszą nawierzchnię. To zresztą typowe: Fairlanes, przeznaczone dla kierowców typu A, koncentrują się na tym, żeby sprawnie doprowadzić klientów do miejsca przeznaczenia; Cruiseways z kolei schlebiają typowi B i kładą większy nacisk na przyjemność z jazdy.

Pizzeador to typ A na sterydach. Celuje właśnie w macierzystą bazę, CosaNostra Pizza 3569, i pędzi sto dwadzieścia lewym pasem CSV-5. Jego wóz jest jak niewidzialna czarna soczewka, plama mroku, w której odbija się świetlny tunel logoblasku. Rząd pomarańczowych świateł pieni się i burzy na przedzie wozu, w miejscu, gdzie byłby wlot powietrza – gdyby silnik go potrzebował. Pomarańczowa pożoga wygląda jak płonąca benzyna. Przenika przez tylne szyby innych samochodów, odbija się w lusterkach wstecznych, kładzie ognistą maską na twarzach kierowców, sięga w głąb ich podświadomości i wyciąga na powierzchnię straszliwy lęk przed przygnieceniem przez eksplodujący zbiornik paliwa, tak że kierowca od razu ma ochotę zjechać na bok i dać się wyprzedzić pizzeadorowi w jego czarnym rydwanie wiozącym ognistą pepperoni.

Przebieg CSV-5 wytycza zawieszona u góry podwójna smuga logoblasku, złożona z niezliczonych komórek, z których każda z osobna została zaprojektowana na Manhattanie przez wizualistów zgarniających za jedno logo więcej szmalu, niż pizzeador zarobi przez całe życie – ale, mimo najszczerszych wysiłków ich twórców, komórki i tak zlewają się ze sobą, zwłaszcza przy prędkości sto dwadzieścia na godzinę. Nie sposób jednak przeoczyć CosaNostra Pizza 3569, której tablica reklamowa jest wyjątkowo szeroka i wysoka nawet jak na współczesne rozdęte standardy. Prawdę powiedziawszy, sam lokal, niski i przysadzisty, stanowi zaledwie fundament dla kolumn z włókna aramidowego, które wynoszą szyld wysoko pod usiane znakami towarowymi niebo. Marca registrada, laleczko.

Szyld to solidny kawał klasyki, nie jakiś ulotny wytwór kampanii promocyjnej Mafii: lite kasztanowe drewno, stanowcza deklaracja, pomnik, który ma przetrwać wieki, prosty i pełen godności. Przedstawia wuja Enzo w jednym z tych jego włoskich garniturów jak spod igły: prążki skrzą się i gną jak ścięgna, kwadratowa kieszonka aż świeci. Wuj ma perfekcyjny fryz, zaczesane do tyłu włosy utrwalone czymś, co nigdy się nie zużywa, każdy włosek przycięty na końcu równiuteńko przez kuzyna, Arta Golibrodę, który prowadzi drugą co do wielkości sieć tanich fryzjerni na świecie. Enzo tak sobie stoi, niezupełnie się uśmiecha, choć w jego oku można dostrzec wujowski błysk, nie pozuje jak model, tylko po prostu stoi, jak mógłby stać prawdziwy wujaszek, a podpis głosi:

MAFIA
Masz przyjaciela w Rodzinie!
(tablica ufundowana przez Fundację „Nasza Sprawa”)

Dla pizzeadora ten szyld jest jak Gwiazda Polarna. Wie, że gdy dotrze na CSV-5 do miejsca, w którym dolny róg tablicy zostaje przesłonięty przez pseudogotyckie łukowate witraże miejscowego oddziału Bram Raju Wielebnego Wayne’a, powinien zjechać na prawy pas, którym ospale snują się wozidełka prowadzone przez niezdecydowanych niedorozwojów gapiących się na wjazdy do kolejnych lokali, jakby nie wiedzieli, czym im grożą – albo co im obiecują.

Zajeżdża drogę rodzinnemu minivanowi, ostro skręca przy Buy’n’Fly po sąsiedzku i wjeżdża do CosaNostra Pizza 3569. Szerokie, rozdęte opony protestują, skwierczą lekko, ale trzymają się opatentowanej przez Fairlanes, Inc. wysokoprzyczepnej nawierzchni i prowadzą wóz prosto do zrzutni. Nie ma w niej innych pizzeadorów – to dobry znak: jest przerób, jest ruch w interesie, pizza śmiga. Kiedy pizzeador hamuje z piskiem opon, elektromechanicznie sterowany luk ładunkowy z boku samochodu samoczynnie otwiera się i odsłania puste szczeliny na pizze; pokrywa luku składa się z pstryknięciem, jej elementy nachodzą na siebie jak części skrzydeł żuka. Szczeliny czekają gotowe na przyjęcie gorącej pizzy.

Czekanie się przedłuża. Nie powinno tak być. Pizzeador trąbi. Sytuacja nie jest normalna.

Otwiera się przesuwne okienko. To też nie powinno się wydarzyć. Gdybyście zajrzeli do spiętego trzema pierścieniami segregatora studenta CosaNostra Pizza University pod hasła „okno”, „zrzutnia” oraz „dyspozytor”, znaleźlibyście opis wszystkich procedur odnoszących się do tego okienka. Nigdy nie powinno być otwarte.

Coś jest nie tak.

Okienko się otwiera i... Siedzicie? No to uwaga: z okienka bucha dym.

Przez metalowy huragan płynący z samochodowego systemu audio przebija się zgrzytliwe buczenie, w którym pizzeador rozpoznaje dźwięk dobiegającego z wnętrza lokalu alarmu pożarowego.

Wycisza muzę. Cisza jest miażdżąca, bębenki uszne z wolna mu się rozkurczają, okienko drży od jazgotu alarmu. Wóz czeka na wolnym biegu. Luk zbyt długo pozostaje otwarty, zanieczyszczenia z powietrza osiadają na stykach w głębi szczelin; będzie musiał wyczyścić je przed planowanym terminem przeglądu. Wszystko układa się dokładnie tak, jak nie powinno według segregatora, który wyznacza wszystkie rytmy pizzowego wszechświata.

Po drugiej stronie jajowaty jak piłka futbolowa Abchaz biega w tę i z powrotem. Porusza się krokiem człowieka niosącego jajko na łyżeczce, w rękach trzyma otwarty trzypierścieniowy segregator i pokrzykuje coś po abchasku. W tej części Doliny wszyscy kierownicy lokali CosaNostra Pizza są imigrantami z Abchazji.

Nie wygląda to na groźny pożar. Pizzeador był kiedyś świadkiem prawdziwego pożaru, w Farms of Merryvale, dym był taki, że nic nie było widać. Tak właśnie było: buchające nie wiadomo skąd kłęby dymu, czasem jakieś pomarańczowe błyski u dołu, jakby pioruny rozświetlały od środka wysokie burzowe chmury. Ten tutaj tak nie wygląda, to raczej taki minipożar, dymu pewnie ledwie wystarczyło, żeby czujniki zareagowały.

I przez takie gówno traci czas.

Wciska klakson i trzyma. Abchaski kierownik podchodzi do okienka. Powinien rozmawiać z kierowcami przez interkom: cokolwiek by powiedział, zostałoby natychmiast przekazane wprost do wozu pizzeadora, ale nie, on musi pogadać twarzą w twarz, jakby pizzeador był jakimś jebanym poganiaczem wołów. Spocony, czerwony na ryju, przewraca oczami, szukając angielskich słów.

– Ogień – mówi. – Mały.

Pizzeador milczy, bo wie, że wszystko się nagrywa. Transmisja idzie na żywo do CosaNostra Pizza University, gdzie zostanie przeanalizowana w laboratorium zarządzania i pokazana studentom – może nawet któryś z tych właśnie studentów zastąpi Abchaza, gdy ten zostanie zwolniony – jako podręcznikowa ilustracja tego, jak spartolić sobie życie.

– Nowy pracownik... kładzie swój lunch do mikrofali... w folii... i bum! – tłumaczy kierownik.

Kurwa, no! Abchazja była w przeszłości częścią Związku Radzieckiego, tak? Abchaski imigrant, który próbuje obsłużyć mikrofalę, to jak rurkowiec głębinowy zgrywający neurochirurga! Skąd oni biorą tych gości? Nie ma już żadnego Amerykanina, który umiałby upiec pizzę?

– Po prostu dawaj pizzę – mówi pizzeador.

Na wzmiankę o pizzy koleś wraca do bieżącego stulecia i bierze się w garść. Zatrzaskuje okienko i ucisza wciąż zawodzący alarm.

Nippoński robot wyciąga ramię i wsuwa pizzę w najwyższą szczelinę zasobnika. Pokrywa luku się zasuwa.

Pizzeador wyjeżdża ze zrzutni, przyśpiesza, zerka na wyświetlający się na szybie adres dostawy i kiedy zastanawia się, czy skręcić w lewo, czy w prawo, coś się dzieje. Sprzęt audio znowu milknie, tym razem na polecenie komputera pokładowego, i w kabinie zapalają się czerwone światła. Czerwone. Brzęczyk odzywa się i buczy raz po raz. Wyświetlacz na przedniej szybie kopiuje wskazanie wyświetlacza na intelkartonie: 20:00.

Wydali mu pizzę zamówioną przed dwudziestoma minutami.

Jeszcze raz sprawdza adres. Ma do przejechania dwanaście mil.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.Podziękowania

Zalążkiem tej książki była moja współpraca z rysownikiem Tonym Sheederem, z którym pierwotnie zamierzaliśmy opublikować wygenerowaną komputerowo powieść graficzną. W skrócie: ja miałem się zająć słowem, on obrazkami. Mimo że niniejsza książka składa się niemal wyłącznie ze słów, niektóre jej aspekty wypływają wprost z moich dyskusji z Tonym.

Napisanie jej nie było łatwe. Mnóstwa dobrych rad udzielili mi moi agenci: Liz Darhansoff, Chuck Verrill i Denise Stewart, którzy czytali jej kolejne szkice. Działaniu tych wstępnych wariantów poddałem także Tony’ego Sheedera, doktora Steve’a Horsta z Wesleyan University, który obficie i nadzwyczaj przejrzyście komentował wszystko, co miało związek z ludzkim mózgiem i komputerami (i który mniej więcej godzinę po przeczytaniu książki padł ofiarą infekcji wirusowej), oraz mojego szwagra Steve’a Wigginsa, obecnie zatrudnionego na uniwersytecie w Edynburgu, który pierwszy naprowadził mnie na trop Aszery, a gdy buszowałem bezradnie po Bibliotece Kongresu, podsuwał mi liczne przydatne publikacje i cytaty.

Obdarzony encyklopedyczną wiedzą Marco Kaltofen jak zwykle był szybki i niezawodny niczym demon-bibliotekarz, gdy zadawałem mu pytania o gospodarkę toksycznymi odpadami. Richard Green, mój agent w Los Angeles, pomagał mi się zorientować w lokalnej geografii.

Bruck Pollock, który zrobił korektę, pracując z wielką uwagą, ale i nieprzeciętną szybkością, miał sporo nadzwyczaj przydatnych uwag do tekstu. Jako pierwszy (choć z pewnością nie ostatni) zwrócił mi uwagę, że skrót BIOS pochodzi od słów Basic Input/Output System („podstawowy układ wejścia/wyjścia”), a nie od Built-In Operating System („wbudowany system operacyjny”), jak ja to zrobiłem (i jak być powinno!). Uważam jednak, że miałem prawo podeptać w tym wypadku fakty w celu uzyskania satysfakcjonującego efektu artystycznego, dlatego ten fragment powieści pozostawiłem bez zmian.

Idea „rzeczywistości wirtualnej”, jaką jest Metawersum, zdążyła się już upowszechnić w środowisku grafików komputerowych, a jej praktyczna implementacja przebiega nadzwyczaj różnorodnie. Przedstawiona w tej książce wizja Metawersum wzięła swój początek z niezobowiązującej rozmowy, jaką odbyłem z Jaimem Taaffem – co nie oznacza bynajmniej, że wypieram się odpowiedzialności za wszelkie nierealistyczne lub tandetne aspekty Metawersum. Określenia „awatar” (w znaczeniu, jakie nadałem mu w tej powieści) oraz „Metawersum” to moje oryginalne pomysły, na które wpadłem, kiedy doszedłem do wniosku, że istniejące terminy (takie jak „rzeczywistość wirtualna”) będą dla mnie zbyt nieporęczne.

Na moje rozmyślania o konstrukcji Metawersum z pewnością miała wpływ firmowana przez Apple książka Human Interface Guidelines, wykładająca filozofię stojącą za stworzeniem macintosha. Po raz kolejny zaznaczę, że chcę w ten sposób wyłącznie podkreślić korzystne oddziaływanie na mnie osób odpowiedzialnych za kompilację tego dokumentu. W żadnym wypadku nie należy łączyć nieszczęśników z niedoskonałościami wytworu mojej pracy.

Pozwolę sobie w tym miejscu wspomnieć o pewnej ciekawostce. Na wczesnym etapie prac przy wariackim i ostatecznie nieudanym projekcie powieści graficznej miałem okazję dogłębnie zaznajomić się z funkcjonowaniem macintosha. Okazało się bowiem, że jedynym sposobem na zmuszenie Maca do tego, żeby robił to, co chcemy, będzie stworzenie własnego oprogramowania do przetwarzania obrazu. Przypuszczam, że więcej czasu zajęło mi pisanie software’u niż właściwej książki, mimo że ostatecznie odbiegłem od koncepcji powieści graficznej i większość moich wysiłków poszła na marne.

Na koniec należy podkreślić, że pisząc o Babel, korzystałem z owoców wysiłków ogromnej rzeszy historyków i archeologów, którzy wykonali prawdziwą pracę naukową. To na ich publikacjach opiera się większość wypowiedzi bibliotekarza, dlatego starałem się wszędzie tam, gdzie to możliwe, zaznaczać, z jakich źródeł korzystam, jak przystało na rzetelnego naukowca – którym bynajmniej nie jestem.

Już po pierwszym wydaniu Śnieżycy dowiedziałem się, że określenie „awatar” od lat funkcjonuje w obrębie sytemu rzeczywistości wirtualnej „Habitat”, którego twórcami są F. Randall Farmer i Chip Morningstar. System ten – napisany na commodore’a 64 i praktycznie zapomniany w Stanach Zjednoczonych, za to nadal całkiem popularny w Japonii – poza awatarami zawiera także wiele innych aspektów opisanego przeze mnie Metawersum.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: