Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Sońka i czarodziej - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
29 listopada 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
29,99

Sońka i czarodziej - ebook

Co mnie czeka po przeprowadzce do innego miasteczka? Jaki będzie mój nowy dom? Czy będę miała się z kim bawić i znajdę prawdziwych przyjaciół?

Jedenastoletnia Sydonia zwana Sońką próbuje wraz z rodziną odnaleźć się w nowym domu. Ku zadowoleniu dziewczynki wnet okazuje się, że zamieszkała w miejscu niezwykłym i ma do wykonania arcytrudną, pełną przygód misję. Trzeba wyzwolić miasteczko Kocidłowo spod władzy podstępnych Cheimonów i uratować uwięzionego na drzwiczkach kredensu przystojnego weneckiego księcia Amadeo...

Przed tobą pełna przygód powieść o dziewczynce z bogatą wyobraźnią, która uwierzyła w moc swego imienia i dała się ponieść magii nowego otoczenia. Jeśli lubisz książki o zaczarowanych książętach, psotnych zwierzakach i pomysłowych dzieciakach, koniecznie poznaj historię o Sońce i jej niezwykłych przyjaciołach.

Kategoria: Dla młodzieży
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-87-271-0940-4
Rozmiar pliku: 457 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ 1

Ta litera „A” zachowuje się bardzo dziwnie – myślałam, pochylając się nad otwartym zeszytem. Przecież kiedy ją napisałam, miała normalne rozmiary, a teraz zasłoniła już cały początek wypracowania i nadal rosła. Jej proste linie wygięły się, uniosły i litera ustawiła się prostopadle do kartki.

Obserwowałam zdziwiona, jak powiększa się i tworzy mały dach oraz ściany z oknami. Powoli dochodziły szczegóły: dwa kominy, okrągła wieżyczka, bluszcz obrastający mury. Nagle w miniaturowych oknach zabłysło światło, wokół domu wyrosły trawniki i drzewa. Wśród nich tryskała strumykami wody fontanna. Jej kamienna misa miała wielkość naparstka.

Ciekawe, czy to budynek się powiększył, czy ja się zmniejszyłam? W każdym razie po chwili znalazłam się w ogrodzie, wśród szumiących drzew. Był wieczór. Podeszłam do domu powstałego z napisanej przeze mnie litery „A”. Dopiero teraz zauważyłam, że między oknami unosi skrzydła kamienna rzeźba przedstawiająca ogromnego ptaka. Nie orła, jak początkowo przypuszczałam, raczej strasznego sępa o wielkim, zakrzywionym dziobie.

Dreszcz przerażenia przeszedł mi po plecach. W dodatku zerwał się silny wiatr i liście drzew ponuro zaszeleściły w ciemności. Na szczęście, z otwartych, jasno oświetlonych okien popłynęły dźwięki skocznej, staroświeckiej muzyki i rozległy się rozbawione głosy wielu ludzi.

Mają tutaj bal – pomyślałam, podchodząc bliżej do wielkich, drewnianych drzwi. Mimo swoich rozmiarów, otworzyły się niezwykle lekko.

Znalazłam się w dużej, oświetlonej kolorowymi lampionami sali. Zupełnie pustej sali... Przecież dopiero słyszałam śmiechy i muzykę! Poczułam się trochę nieswojo, choć zachwycałam się złocistymi ścianami i barwnymi światłami, których blask odbijał się w lśniącej posadzce i tonął w niej niczym w przezroczystym jeziorze, pełnym różnokolorowych kwiatów.

Ktoś tu jednak musi być – pomyślałam i podeszłam do drzwi, lecz za nimi znajdowała się sala, bardzo podobna do poprzedniej. Znowu nikogo i cisza...

Tylko gdzieniegdzie poniewierały się, jakby porzucone w pośpiechu, wachlarze.

Nagle cały dom wypełnił się krzykiem! Ktoś wzywał pomocy!!!

Pobiegłam pędem w stronę, skąd dochodził głos. Ślizgałam się po posadzce, a światła lampionów umykały nad moją głową. Skręciłam w korytarz, który wił się zakosami i zdawał się nie mieć końca. Dopiero boczne wejście doprowadziło mnie do klatki schodowej.

Przystanęłam zdumiona. Stało tutaj kilkanaście osób w staroświeckich strojach i czarnych maskach na twarzach. Wszyscy patrzyli w górę, skąd dobiegał krzyk.

– Kto tak woła?! – spytałam.

– Tylko ty możesz pomóc, Sydonio, chodź – powiedział człowiek w atłasowym żakiecie z koronkowym żabotem.

Inni powtarzali z radością:

– Jak dobrze, że nareszcie jesteś, Sydonio...

Nie rozumiałam zupełnie, o co tym ludziom chodzi, więc postanowiłam sama zobaczyć, skąd te wrzaski. Gdy wchodziłam po stopniach, odsuwali się, robiąc przejście.

Szeleściły atłasowe suknie, chwiały się pióra przymocowane do szerokoskrzydłych kapeluszy. W wąskich otworach masek połyskiwały wpatrzone we mnie oczy. Wbiegłam na piętro i wpadłam przez szeroko otwarte drzwi do dużego, zagraconego pokoju. Wyglądał zwyczajnie, tylko wszystko – ściany, meble, podłoga – połyskiwało błękitnawym światłem.

Na środku stał pobladły piękny chłopak w aksamitnym ubraniu, zaś naprzeciw niego unosił się mężczyzna w szerokim srebrzystym płaszczu i wielkim kapeluszu, którego rondo niemal zupełnie przysłaniało twarz. Obaj milczeli, a krzyk dochodził... z niedomkniętej szuflady biurka. Niemożliwe! Kto mógłby siedzieć w niewielkiej szufladzie?! Chyba się przesłyszałam?! Zresztą, gdy tylko weszłam, głos umilkł, natomiast między sprzętami z sykiem zaczęły przeskakiwać iskry.

Jedna z nich ugodziła chłopaka w aksamitnym ubraniu. Kiedy upadł, srebrny człowiek złapał leżącą obok wielką Księgę, wyrwał z niej kartę, podarł ją na kawałki i rzucił do góry Strzępy papieru leciały wolno pod sufit, aż zniknęły Wtedy za moimi plecami rozległ się płacz i żałosne narzekania. Widać zdarzyło się coś bardzo złego.

Teraz wszystkie iskry zbiegły się nad leżącym chłopakiem, tworząc wirującą kulę. Rozrastała się błyskawicznie, ogarniając cały pokój. Pośpiesznie cofnęłam się do wyjścia. Na schodach nikogo już nie było, leżały tylko porzucone maski. Pociemniało, lampiony pękały bezgłośnie i gasły jeden po drugim. Drzwi pokoju zatrzasnęły się z hukiem. Przede mną pojawił się nie wiadomo skąd człowiek w srebrnym stroju.

– On już jest pokonany, Sydonio, teraz kolej na ciebie... – powiedział głuchym głosem i podniósł rękę.

Zaraz stanie się coś strasznego!...

– Soniu, obudź się – usłyszałam głos mamy.

Z ulgą otworzyłam oczy To był tylko sen! Bardzo głupi sen. Jacyś dziwaczni ludzie plotący coś od rzeczy. W pierwszej chwili nie mogłam sobie przypomnieć, gdzie jestem.

Aha, podróżowałam w ciasnej szoferce wozu meblowego. Na moich kolanach stał koszyk, w którym drzemała nasza kotka Mruczyńska. Obok siedział spocony kierowca. Z drugiej strony mama, wpatrując się w mapę, komenderowała niczym kapitan statku:

– Skręcamy w prawo! Nie, właściwie w lewo, ale nie teraz, dopiero przy następnym skrzyżowaniu!

I biedny kierowca zawracał, manewrując wielkim wozem. Z tych emocji jego policzki stawały się coraz bardziej purpurowe.

No tak, przeprowadzamy się! Jedziemy właśnie do miejsca, które mi się śniło. Miałam nadzieję, że w rzeczywistości okaże się mniej dziwne i straszne.

Nasz przyszły dom znałam jedynie z fotografii. Faktycznie wyglądał na niej niby ponury zabytek, lecz zamiast kamiennej rzeźby ptaka, przed wejściem znajdowała się biała, oszklona weranda. Na zdjęciu była też nasza ciotka Otylia Monteri. Nigdy jej nie poznałam, bo gdy nas kiedyś odwiedziła w Łodzi, miałam zaledwie kilka tygodni.

Ciotka przyjechała wtedy wymóc na rodzicach, żeby mi dali na imię Sydonia, gdyż, jak uparcie twierdziła, przynosi ono szczęście.

Niestety dopięła swego. Nie czułam za to do niej wdzięczności, oj, nie! Odkąd pamiętam, dzieci naśmiewały się z dziwacznego imienia. Jednak krewni i przyjaciele litościwie nazywali mnie – Sońka.

W szoferce robiło się coraz bardziej gorąco. Miałam obolałe kolana od ciężkiego koszyka z kotem i zdrętwiałe ramiona.

Zazdrościłam tacie i starszemu bratu, Patrykowi. Oni razem z naszymi dwoma basetami, Pelsonem i Nelsonem, jechali w przyczepie, w której wieźliśmy meble. Mogli sobie tam usiąść w fotelu albo wylegiwać się na kanapie.

Cała historia zaczęła się kilka miesięcy temu, gdy przyjechał do nas adwokat z testamentem zmarłej Otylii Monteri. Ciotka została pochowana przez dalszych krewnych w miejscowości Adriano we Włoszech. Zapisała nam w spadku swoją działkę wraz z domem. Aż nie mogliśmy uwierzyć, ale w dokumencie jasno napisano, że moi rodzice, czyli Zofia i Tomasz Wiśniewscy zostali właścicielami posiadłości w miasteczku o śmiesznej nazwie – Kocigłowo. W dodatku nie wolno im tego majątku sprzedać i muszą się tam wprowadzić jak najszybciej, w przeciwnym razie po trzech miesiącach wszystko przejmie nieznana nam Gertruda Sowa. Co najdziwniejsze, ciotka, zanim zmarła, załatwiła pracę moim rodzicom. Ojcu, jako weterynarzowi, w przychodni dla zwierząt, a mamie w bibliotece. Zaś mnie i mojego brata Patryka zapisała do tamtejszej szkoły.

Byliśmy zupełnie zaszokowani. Wyprowadzić się z dużego miasta i zamieszkać w jakiejś mieścinie?! Bez końca trwały długie, hałaśliwe narady.

Pewnego dnia pod naszymi drzwiami pojawiła się, nie wiadomo skąd, biała kotka z burym ogonem i wtedy nagle rodzice zdecydowali się wyjechać. Dlaczego akurat w tym momencie? Tego nikt nie wiedział. Kotka zaś została u nas. Próbowaliśmy wprawdzie oddać ją sąsiadom, lecz ona wracała uparcie za każdym razem. A gdy wyjeżdżaliśmy, przybiegła i wskoczyła do wiklinowego koszyka, który trzymałam na kolanach. Widocznie bardzo przypadliśmy jej do gustu.

Samochód podskakiwał na wybojach, za oknami ciągnęły się w nieskończoność wiosenne, jasnozielone pola, pagórki i zagajniki. Głaskałam koci łebek i wspominałam nasze ciasne mieszkanie w blokach oraz wielką, nowoczesną szkołę, do której chodziliśmy w Łodzi. Nauczyciele i uczniowie urządzili nam wspaniałe pożegnanie. Wszyscy płakali, nawet Patryk, mój starszy brat – wspominałam z rozrzewnieniem.

Gdy po raz piąty musieliśmy zawrócić, bo mamie pomyliły się skrzyżowania, zaś twarz kierowcy przypominała bardzo dojrzałego pomidora, nagle na tablicy obok drogi zobaczyliśmy nazwę naszego miasteczka – „Kocigłowo”. Nareszcie!

Nawet Mruczyńska obudziła się i wytknąwszy białą główkę z koszyka, rozglądała się uważnie. Wóz ruszył raźno obok pierwszych zabudowań, potem zaczął kluczyć wąskimi uliczkami, budząc sporą sensację wśród nielicznych przechodniów W końcu dotarliśmy na miejsce.

– Czorsztyńska 13 – jeszcze raz powtórzyła moja mama. Nie wiadomo po co, bo samochód już zatrzymał się przed wysoką, rzeźbioną bramą, gdzie widniała owalna tabliczka z nadgryzioną przez rdzę trzynastką.ROZDZIAŁ 2

Za metalowymi prętami parkanu rosły gęsto krzewy i drzewa, a dość szeroka aleja prowadziła wprost do domu. Właśnie do tego domu, który mi się przyśnił!

Najbliżej naszego ogrodu stała wśród zieleni duża, drewniana góralska chata. Wybiegli z niej dwaj chłopcy. Zaraz zaczęli się popisywać, kręcąc kółka i ósemki na deskorolkach, aż wiatr rozwiewał im czupryny w kolorze słomy.

Takie same włosy, choć bardziej uporządkowane, posiadała tęga pani, pewnie ich mama. Wyszła przed ganek podtrzymywany rzeźbionymi kolumienkami i obserwowała nas z ciekawością.

Z drugiej strony ulicy przypatrywała się nam ładna dziewczynka w różowej sukience. Stała przy siatce, odgradzającej pięknie utrzymany ogród i dużą, nową willę. Z okna wychyliła się głowa kobiety z rudą, starannie uczesaną fryzurą.

– Paulinko, wracaj do domu! – krzyknęła.

– Już idę, mamo – odparła dziewczynka, ale widać było, że nie ma zamiaru spełnić polecenia.

Uśmiechnęłam się do tej Paulinki, ona jednak pozostała poważna i przejęta. Nie to nie – pomyślałam trochę obrażona i odwróciłam się.

Po sforsowaniu przez tatę ogromnej bramy, nareszcie wjechaliśmy w aleję. Kierowca zatrzymał auto niedaleko oszklonej werandy. W końcu mogłam opuścić niewygodną szoferkę i rozprostować nogi. Mruczyńska zaraz wyskoczyła z koszyka, przeciągnęła się i już po chwili w rosnącej tu wszędzie wysokiej trawie migał jej biały grzbiet i szary ogon.

Stałam przed domem, zupełnie jak w moim śnie. Budynek wyglądał dosyć przygnębiająco. Szeroki, spadzisty dach pochylał się rzędem poczerniałych dachówek, ściany obrastał ciemnozielony bluszcz, wśród jego liści połyskiwały kwadratowe szyby okien parteru i piętra. Podmurówkę zrobiono z połączonych cementem głazów, a zaśniedziałe rynny zakończono wylotami w kształcie smoczych głów.

– Sońka, co tak stoisz, weź się do roboty – usłyszałam głos mojego brata.

Obejrzałam się. Patryk szedł do schodków werandy, niosąc dwie duże paczki.

– O, proszę, Patryś pracuje – dziwiła się mama, ostrożnie kładąc w trawie jeden z naszych obrazów, który tata właśnie wystawił z wozu.

Rzeczywiście, mój leniwy brat dźwigający cokolwiek stanowił rzadki widok.

Wzięłam kołdrę wciśniętą w plastikowy worek i poszłam do mojego nowego domu. Choć drzwi wcale nie przypominały tych ze snu, serce waliło mi jak młotem.

Wnętrze wyglądało jednak zupełnie inaczej: ani śladu sal z marmurowymi posadzkami, nie mówiąc już o świecących lampionach czy wysokich oknach.

W głębi ciemnawego holu ze ścianami pokrytymi granatową tapetą znajdowało się wejście na klatkę schodową. Było też pięć par drzwi, prowadzących do pokoi i łazienki, gdzie stała wanna przeznaczona chyba dla olbrzyma.

Przez szóste drzwi wchodziło się do wielkiej kuchni i tam właśnie mój braciszek wyjadał kiełbasę z podróżnej lodówki. Oto cała tajemnica jego pracowitości – po prostu zgłodniał!

Wkurzona wybiegłam przed dom po następną kołdrę. Tata z kierowcą wyciągali z samochodu meble. Mama krzyczała do nich, żeby broń Boże nie rozdarli świeżych pokryć foteli. Ale zamiast nich rozerwała się folia, w którą zapakowano różne dokumenty i druki z pracy ojca. Wysypały się w trawę i nagły podmuch wiatru porwał je, rozrzucając po całej okolicy.

Biegiem zaczęliśmy zbierać niesforne papiery, lecz nie bardzo nam się udawało, gdyż wraz z coraz silniejszym wiatrem fruwały sobie beztrosko. Nadeszła jednak nieoczekiwana pomoc. Do ogrodu przyjechał na deskorolce jeden z chłopaków mieszkających w sąsiedztwie i przyniósł cały plik znalezionych przy bramie druków.

– Robert, wracaj, mieliśmy grać w piłkę! – krzyczał stojący przy parkanie ogrodu lnianowłosy brat naszego gościa. Robert jednak nawet nie spojrzał w jego stronę, tylko złapał stojące obok dwa krzesła.

– Pomogę państwu, bo chyba zaraz będzie padać – powiedział.

– Och, jaki miły chłopiec – zachwyciła się mama naszym nowym sąsiadem.

Poszłam z Robertem, ciągnąc następny worek z kołdrą. W drzwiach spotkaliśmy Patryka, który nareszcie najadł się i wyszedł z kuchni. Miał bardzo skrzywioną minę.

– Strasznie boli mnie ręka od tego noszenia – poskarżył się zbolałym głosem.

– Od noszenia, kłamczuchu?! – krzyknęłam ze złością. – My ciężko pracujemy, a ty się obijasz, zobacz, jak się chmurzy!

Jednak ciemniejące niebo nie zrobiło na Patryku większego wrażenia. Dalej stał w progu werandy i poziewywał.

Właśnie usiłowałam podnieść ciężkie pudło z książkami, gdy zobaczyłam stojącą w głębi alei Paulinę. Przestępowała z nogi na nogę, jakby walczyła z chęcią pośpiesznej ucieczki.

Podeszłam do niej. Spojrzała spłoszonym wzrokiem i wyrecytowała:

– Jestem Paulina Zajączkowska, będziesz chodzić do tej samej co ja czwartej klasy w naszej szkole...

Teraz mnie wypadało się przedstawić. Przez swoje głupie imię bardzo tego nie lubiłam! Zaczęłam niechętnie:

– A ja nazywam się...

– Znam twoje imię i nazwisko, pani Monteri mi powiedziała – wtrąciła Paulina.

Po czym podała mi niewielką, zawiniętą w szary papier paczuszkę i powiedziała:

– To od twojej cioci, podobno jest niezwykle ważne.

Pośpiesznie odwróciła się i pobiegła do bramy w pierwszych kroplach deszczu.

– Sonia, chodź szybko, musimy przenieść rzeczy zanim się mocniej rozpada! – wołała mama.

Schowałam tajemnicze zawiniątko do kieszeni i ruszyłam pomagać rodzicom. Robiło się coraz ciemniej i z oddali dochodziło ponure dudnienie grzmotów. Musieliśmy się naprawdę uwijać.

W dodatku z kierowcy mieliśmy niewiele pożytku, ponieważ śpieszył się i mimo coraz gorszej pogody po opróżnieniu przyczepy wsiadł do wozu i odjechał. Nawet Patryk wziął się teraz solidnie do pracy i razem z Robertem wnosił cięższe sprzęty Bardzo się zresztą od razu zaprzyjaźnili i gadali cały czas o grze w piłkę.

Gdy zabieraliśmy z trawnika ostatnie pakunki, rozpętała się straszna burza z głośnymi hukami, piorunami i gęstą ulewą. Wbiegliśmy z krzykiem do domu. Ojciec szybko zamknął za nami oszklone drzwi werandy.

Razem z nami wpadły zmoczone psy i kot. Mama zaraz dała im jeść. Pelson i Nelson rzuciły się zgłodniałe do misek, Mruczyńska jednak nawet nie spojrzała na swoją, tylko stanęła w progu holu jakby ją zamurowało.

Białe futerko, trochę sponiewierane przez łażenie w mokrej trawie, zjeżyło się, a łagodny zwykle pyszczek przybrał groźny wyraz. Wygięty w łuk grzbiet i pełen wściekłości syk miały zapewne przerazić śmiertelnie hol i znajdujące się w nim sprzęty.

Potężny grzmot przewalił się ponad domem niczym hucząca lawina. Podskoczyliśmy z wrażenia, ale kotka nie raczyła nawet zauważyć, co się dzieje. Po dokładnym wystraszeniu wszystkich ścian, wskoczyła na wysoki, szafkowy zegar i młócąc powietrze ogonem, przyglądała się groźnie z góry swoim niewidzialnym wrogom.

Rodzice, Patryk i ja zaśmiewaliśmy się, obserwując jej zachowanie. Tylko Robert przyglądał się z ogromnym przejęciem kocim wariacjom.

– Kot czuje tutaj coś złego – odezwał się poważnie.

– Po prostu zwierzęta nie lubią zmieniać miejsca zamieszkania, to normalne – wyjaśnił tata tonem znawcy – Co może być tutaj złego?

Robert spojrzał speszony, po czym pośpiesznie i dosyć bezładnie oznajmił:

– Nie powinienem tego mówić. Ma pan rację, wasz dom jest zupełnie zwyczajny i nigdy tu nie było żadnych zdumiewających wydarzeń czy niezwykłych zjawisk! Niech państwo nie słuchają ludzi i nie wierzą w różne plotki...

– Jakie plotki? – zdziwiła się mama.

Lecz nasz sąsiad nic nie odpowiedział, tylko nagle krzyknął:

– Ja już pójdę! Do widzenia!

I wybiegł z domu, nie zważając na deszcz i pioruny.

– Mógłby przecież zjeść z nami kolację – powiedziała zaskoczona mama.

– Bardzo dziwny chłopak – podsumował ojciec.

Chyba jednak dobrze się stało, że nasz nowy kolega nie został na kolacji, bo mieliśmy do jedzenia tylko bułki z masłem. Przecież łakomy Patryk zjadł całą kiełbasę!

Wieczorem, już po kąpieli w przepastnej wannie, zajrzałam do kuchni. Mama stała przed wysokim, starym kredensem i przyglądała się obrazkom wymalowanym na jego drzwiczkach.

– Spójrz, artysta wspaniale uchwycił te postacie, wszystkie wyglądają jak żywi ludzie – powiedziała z zachwytem.

Podeszłam do mebla i uważnie przyjrzałam się malunkom. Przedstawione osoby miały osiemnastowieczne stroje i twarze przesłonięte maskami. Karnawał w Wenecji! Jedni grali, śmiali się i tańczyli pod wygwieżdżonym niebem, inni pływali w gondolach po ciemnych kanałach, jeszcze inni, stojąc na niewielkich mostkach, krzyczeli coś do tańczących. Zamarłam! Przecież to postacie z mojego snu!

Niektóre nawet pamiętałam – na przykład tego chłopaka w aksamitnym ubraniu. Nagle... on uśmiechnął się do mnie! Tak mi się przynajmniej wydawało. Musiało mi się wydawać, innego wytłumaczenia nie było. Chyba że...

Przestraszona odskoczyłam od kredensu.ROZDZIAŁ 3

Pierwszą noc przespałam twardo w muzeum starych mebli, zwanym dla zmylenia moim pokojem. Okna przesłaniały koronkowe firany i ciężkie, aksamitne zasłony w kolorze ciemnej czekolady. Tę samą barwę miały dwa ogromne, skórzane fotele, biurko rzeźbione w liście winogron, kilka etażerek i rozłożysta kanapa. Mój komputer w tym otoczeniu wyglądał wyjątkowo idiotycznie.

Gdy obudziłam się rano, od razu zobaczyłam wpatrzone we mnie jasnozielone ślepia siedzącej na biurku Mruczyńskiej. Miałam wrażenie, że chciała mi coś powiedzieć, a przed nią leżała paczuszka, którą wczoraj przyniosła mi Paulina. W tym zamieszaniu zupełnie zapomniałam o tajemniczym prezencie! Tylko skąd on się tutaj wziął? Przecież nie wyciągałam go wcale z kieszeni.

Zaciekawiona, szybko wstałam i rozerwałam opakowanie. Wypadło z niego złote pudełeczko z wygrawerowanym na wieczku fantazyjnym wzorem. Było piękne, niestety jego zawartość sprawiła mi wielki zawód. W środku leżał jedynie skrawek grubego papieru.

Obejrzałam go dokładnie, ale nic ciekawego nie znalazłam, jedynie czarną linię, przypominającą fragment napisanej atramentem litery. I ten śmieć miał być bardzo ważny?! Zawiedziona schowałam pudełko do szuflady w biurku.

Po śniadaniu mama dała mi ścierkę, żebym powycierała kurze w pokojach. Taką samą chciała dać Patrykowi, lecz on jak zwykle wymigał się od roboty.

– Okropnie mi się kręci w głowie – jęczał, słaniając się na nogach.

– Naprawdę? – zmartwiła się mama. – Mój biedaku, może zmiana klimatu tak ci zaszkodziła?

Zawsze dawała się oszukać. Nie mogłam jej wytłumaczyć, że Patryk po prostu jest strasznym leniuchem.

– Oj tak, bardzo mi zaszkodził ten nowy klimat – mamrotał słabym głosem przewracając, dla większego efektu, oczami.

– Zaparzę ci później moich ziółek – obiecała przejęta mama.

Była z zamiłowania zielarką i poiła nas bardzo gorzkimi wywarami przy każdej okazji, dlatego mój brat szybko powiedział przestraszony:

– Nie trzeba, tylko trochę poleżę i niedługo mi przejdzie.

Po czym uciekł z kuchni i w dużym pokoju ułożył się wygodnie na sofie obitej gobelinem w kwiatowe wzory. A ja, oczywiście, musiałam miotać się ze ścierką i sama wycierać wszystkie kurze w zapuszczonym domu.

– Ale ty ohydnie oszukujesz – syknęłam z wściekłością do Patryka.

– Też mogłaś coś wymyślić – odparł bezczelnie.

Wziął z półki książkę i strząsnął z niej cały pył na wytarty przed chwilą blat stolika.

– Jesteś wstrętny – powiedziałam, wymachując mu przed nosem szmatką.

– Mamusiu, ona na mnie specjalnie kurzy! – poskarżył się, wygrażając mi.

Mama zajrzała do pokoju.

– Soniu, jak możesz, przecież biedny Patryczek jest chory bądź dla niego miła.

No i proszę, ja jestem potworem, który znęca się nad cierpiącym braciszkiem! Całą złość wyładowałam na kurzu, pokrywającym grubą warstwą staroświeckie meble. Robota poszła mi tak szybko, że aż sama siebie podziwiałam. Ale czy ktoś to zauważył i pochwalił mnie za pracowitość? Nikt!

Mama i tata zajęli się teraz robotnikami remontującymi dom. W holu zrobił się straszny bałagan. Zobaczyłam Patryka przeciskającego się między drabinami, workami z cementem i rolkami tapet, żeby dostać się na werandę.Tam wyciągnął z pudła swoją piłkę i wymknął się z domu. Czekaj, niech ja cię dopadnę!

Rzuciłam ścierkę w kąt i pobiegłam za nim. Jednak mojego rzekomo ciężko chorego brata nigdzie nie dostrzegłam. Gdzie on się podział? Zaglądałam między gęsto rosnące krzewy i za drzewa. Dopiero po chwili usłyszałam głuche bębnienie piłką. Aha, mam cię!

Teraz tylko wystarczyło podążać za tym dźwiękiem. Przedzierałam się między gałęziami, aż dotarłam do ogrodu naszych sąsiadów, mieszkających w góralskiej chacie. Drewniany parkan był uszkodzony i brakowało kilku desek. Zajrzałam, no i zobaczyłam na podwórku Patryka. Spokojnie grał w siatkówkę z Robertem i jego bratem. Szybko przeszłam przez otwór.

– Już wyzdrowiałeś, mój drogi? – spytałam.

Patryk po prostu zbaraniał, widząc mnie tutaj.

– Tylko nic nie mów mamie – poprosił pokornym głosem.

– Zastanowię się – odparłam bezlitośnie.

Chyba ze zdenerwowania mój brat tak mocno odbił piłkę, że poszybowała aż za płot. Patryk nawet nie pobiegł jej szukać, tylko dalej tłumaczył mi ugodowo:

– Nie powinnaś denerwować mamy, taka jest teraz zajęta.

– A ty bardzo się o nią martwisz – zauważyłam złośliwie.

Po chwili wbiegła przez bramę Paulina, niosąc piłkę.

– Uważajcie trochę, wpadła aż do mojego ogrodu, chyba nią się ubrudziłam! – krzyczała oburzona, otrzepując lśniąco białą sukienkę z falbankami.

– To ja tak mocno odbiłem! – pochwalił się Patryk.

– Ciekawe, bo dwie godziny temu udawałeś ciężko chorego – stwierdziłam oburzona.

Miałam mu jeszcze opowiedzieć obrazowo, co się będzie działo, gdy mama się dowie o jego oszustwie, lecz mój brat, widząc ładną koleżankę, stał się bardzo hardy i zaczął się popisywać.

– Chcesz mnie wydać? Zaraz powiem wszystkim, jak masz na imię – odezwał się butnie.

– Nie! – krzyknęłam przestraszona.

– Ja już wiem od waszej cioci, jak ona się nazywa!

– powiedziała zarozumiale Paulina.

– No to powiedz – zainteresował się brat Roberta.

– Sydonia! – zawołała nasza nowa koleżanka i roześmiała się.

– Sy-do-nia – Patryk z mściwą satysfakcją przesylabizował głośno moje okropne imię.

Ale mieli ubaw! Patryk aż podskakiwał z uciechy.

– Marcin, przestań! – Robert próbował uspokoić chichoczącego i tarzającego się w trawie brata.

Jednak Marcin wcale go nie słuchał. Stałam między nimi zupełnie pognębiona. Zaraz się rozpłaczę! Odwróciłam się, przeszłam przez dziurę w płocie i pobiegłam w głąb naszego rozległego ogrodu. Przedzierałam się między dziko rosnącymi chaszczami, ocierając płynące po policzkach łzy. Za plecami wciąż słyszałam krzyki i śmiech dzieci.

– Sydonia, zaczekaj! – wrzeszczał Patryk.

– Syfonia! Kretynia! Balonia! Głuponia! – wtórował mu Marcin, wymyślając idiotyczne przezwiska.

Uciekałam szybko. Skończyły się krzaki, a za nimi rósł prawdziwy las z wysokimi drzewami. Ogród był o wiele większy i bardziej dziki niż myślałam. Promienie słońca ledwo przedzierały się przez gęste korony klonów, brzóz i jesionów.

Nareszcie krzyki oddaliły się. Może uda mi się zgubić prześladowców?ROZDZIAŁ 4

Nagle zobaczyłam ścieżkę wijącą się pośród gęstego leśnego poszycia. Pewnie tędy dojdę do domu – pomyślałam z ulgą i ruszyłam szybko. Niedługo las zaczął rzednąć, ale zamiast budynku zobaczyłam piękną, słoneczną polanę.

Wśród świeżej trawy rosły różowe stokrotki, żółciutkie mniszki i wysokie jaskółcze ziele. Nad nimi, brzęcząc, uwijały się pszczoły i fruwały motylki. Pośrodku polany rosła samotna brzoza. Po jej pniu, raz po raz przystając, przechadzał się błękitny kowalik. Wyżej siedział czarny kos i śpiewał, naśladując głosy innych ptaków.

Tak się zapatrzyłam i zasłuchałam, że nawet nie zwróciłam uwagi na monotonny szmer. Jakby tuż obok szeleściło ukryte źródło...

I rzeczywiście, niedaleko, wśród zarośli stała kamienna misa. Fontanna z mojego snu! Ale jaka wielka! Miała chyba osiem metrów średnicy. W trzech równo od siebie oddalonych miejscach, nad obrzeżem z pozieleniałego kamienia, wychylały się rzeźbione, fantastyczne głowy jaszczurów. Z ich otwartych pysków tryskały wysoko strumienie wody i wesoło pluszcząc, spadały do wnętrza misy.

Stałam, patrząc na tęcze drżące wśród wodnego pyłu, gdy nagle usłyszałam niedaleko głosy dzieci. No nie, zaraz mnie znajdą! Już wiem, schowam się przed nimi w fontannie!

Niewiele myśląc, wspięłam się po obrośniętym śliskimi porostami i mokrym mchem obramowaniu, a potem zsunęłam się w paskudnie zimne wgłębienie, gdzie na ścianach siedziały kamienne gady. Ich długie, pokryte łuskami ogony zwieszały się w dół. Przycupnęłam za brzegiem misy, trzymając się grzbietu jednego z jaszczurów.

Krzyki i śmiechy były coraz bliższe. Zsunęłam się jeszcze niżej i zaraz tego pożałowałam, bo w tym miejscu akurat lały się na moją głowę strumienie wody i z chlupotem wpadały gdzieś w dół.

Dopiero teraz zauważyłam na środku misy spory, okrągły otwór. Wychyliłam się dalej i zmartwiałam z przerażenia. To studnia!

Właśnie wtedy niespodziewanie moje stopy pomknęły w dół na wilgotnej powierzchni i już nie dały się zatrzymać. Po chwili, obejmując oślizły, kamienny ogon, wisiałam nad cembrowiną, w której błyszczał ponuro krąg ciemnej wody. W dodatku ręce osuwały mi się coraz niżej. Zaraz zlecę i się utopię!

– Ratunku! – zawołałam.

Jeszcze raz spróbowałam podciągnąć się do góry lecz oberwałam tylko kilka kamiennych łusek, które długo spadały w głąb studni, nim echo odpowiedziało dalekim pluskiem.

– Pomocy! – darłam się na cały ogród.

W tej chwili wybaczyłam dzieciakom wszystkie żarty z mojego imienia i modliłam się, żeby nie odeszły stąd zbyt daleko.

Na razie jednak nikt nie odpowiadał. Przybiegła tylko kotka Mruczyńska i usiadła na grzbiecie jednego z gadów. Dopiero po chwili usłyszałam głos Pauliny:

– Sydonia, to ty?

– Pewnie, że ja. Zaraz wpadnę do studni!

– Nie wpadaj! – odpowiedziała rezolutnie Paulina. – Pomogłabym ci, tylko ta fontanna jest mokra i brudna, a ja mam nową sukienkę.

No i po prostu poszła sobie, wołając:

– Chłopaki, wyciągnijcie Sydonię, ona topi się w studni!

Nagle jedna z dłoni obsunęła mi się po mokrym mchu. Spadam!

– Kiziu, ratuj! – krzyknęłam zdesperowana.

W ostatecznej rozpaczy próbowałam czegokolwiek się uchwycić, usłyszałam ciche „miau” i złapałam... koci ogon. Wtedy stało się coś zupełnie nieprawdopodobnego: w jednym momencie uniosłam się do góry i wylądowałam na brzegu misy Kotka zaś dała susa w gęste krzewy.

Jedynie poobcierałam sobie trochę kolana i łokcie o szorstki kamień. Zdyszana i ledwie żywa ze strachu zeskoczyłam w trawę. Już nigdy przenigdy tu nie przyjdę – postanowiłam.

Gdy w końcu Patryk z Marcinem dotarli na łąkę i zobaczyli mnie całą i zdrową, bardzo się rozzłościli.

– Ale nas nabrałyście! – zawołał mój brat.

Za nimi przybiegła Paulina.

– Jak stamtąd wyszłaś? – dziwiła się, zatrzymując się w pewnej odległości od fontanny, żeby się nie pomoczyć.

– Nie udawajcie, oszukałyście nas, Sydonia wcale nie topiła się w studni – oburzał się Marcin.

– A właśnie że tak! – upierała się zupełnie słusznie Paulina.

Ja na razie nie zabierałam głosu, tylko wyciskałam wodę z mokrej sukienki. Przecież nie mogłam powiedzieć dzieciom: z tej studni wyciągnął mnie kot! Jak to zrobił? Nie mam zielonego pojęcia. Już słyszałam ich śmiech.

Na szczęście moi nowi znajomi zajęli się teraz inną sprawą.

– Ciekawe, skąd ta fontanna się tutaj wzięła – zastanawiał się Marcin, poklepując bok kamiennego kolosa. – Paulina, widziałaś ją kiedyś?

– Nigdy – odparła, potrząsając głową.

– Ja tak samo – dodał Robert, ze zdziwieniem przyglądając się wysoko strzelającym w górę strumieniom wody.

– A przecież powinnam ją zauważyć, wasza ciocia pozwalała mi tutaj zbierać rośliny do szkolnego zielnika – mówiła Paulina.

Jednak mimo wątpliwości niezwykła fontannostudnia stała wśród traw i na pewno nie była naszym urojeniem. Przynajmniej wtedy tak uważałam.

Paulina dobrze znała ogród i poprowadziła nas na skróty do domu. Już w połowie drogi usłyszeliśmy dochodzące stamtąd krzyki i hałasy.

Gdy znaleźliśmy się na trawniku obok werandy, nagle drzwi otworzyły się i wybiegło kilku robotników zatrudnionych przez tatę do remontu.

Wyglądali, jakby wszyscy zbiorowo wpadli pod pociąg. Jeden miał owiniętą bandażem głowę i rękę, drugi pokaleczony nos i wielkiego guza na czole, dwaj pozostali kuśtykali za nimi, podtrzymując się nawzajem. Rozmawiali, wyraźnie czymś przestraszeni.

– Aż mnie rzuciło o ścianę, co to mogło być? – mówił ten z guzem na głowie.

– Tylko coś trachnęło i już leciałem w dół – dodał z przejęciem robotnik z obwiązaną ręką.

– Jakaś siła, okropna siła – dołączył się do ich narzekań jeden z kuśtykających.

– Tak, tak, straszna moc – potwierdził drugi kulawy.

Słuchałam zdumiona. O czym oni mówią?! – zastanawiałam się.

– Pewnie znów się zaczyna – powiedział tajemniczo Marcin.

– Co się zaczyna? – spytałam

– Różne cuda, jak to w nawiedzonym domu – wyjaśnił.

– Nawiedzonym? – nie mogłam zrozumieć.

– Marcin, przestań! – krzyknął Robert.

– No właśnie, lepiej zamknij się! – poparła go Paulina. – Nie słuchajcie, on gada głupoty!

Gdy Marcin znów chciał coś powiedzieć, zakryła mu ręką usta i usłyszeliśmy tylko niewyraźne „uuuaagnie”.

– Idziemy – stwierdził stanowczo Robert i oboje z Pauliną pociągnęli buntującego się Marcina w stronę bramy.

– Cuda?! O czym on mówi? – dziwił się Patryk.

– Pewnie o tym, jak nagle cudownie wyzdrowiałeś – odparłam uszczypliwie i szybko ruszyłam do domu.

– Jeśli naskarżysz mamie, to powiem, że prawie siedziałaś w studni! – zawołał za mną.

Jednak nikt nas o nic nie pytał. W mieszkaniu panował okropny rozgardiasz. Między drabinami i wiadrami poniewierały się rolki nowych tapet i całe płachty starych, pozrywanych już ze ścian. Tata ze złością wrzucał do szuflady stos leżących na stole kluczy, a mama z pasją usiłowała zaprowadzić porządek w zabałaganionym holu i nawet nie zwróciła uwagi na moją mokrą sukienkę.

– Co się stało tym panom, którzy stąd wybiegli? – spytałam ją.

To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: