Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Sowa - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
29 marca 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Sowa - ebook

Druga powieść serii o Holgerze Munchu i Mii Krüger!

Zatrważająca zbrodnia, złowieszcza symbolika i intrygujący finał!

„W Sowie autor dowodzi, jak zręcznie potrafi budować napięcie. Samuel Bjørk napisał porywający wielowątkowy kryminał, pełen szczegółowych, zachwycających opisów”. Adresseavise

„Samuel Bjørk to wyjątkowy autor z wielkimi pokładami energii. Pisze porywające powieści ze świetnymi dialogami i postaciami, z których każda ma potencjał, by stać się inspiracją do tworzenia nowych historii”. Oppland Arbeiderblad

„Świetny styl oraz pomysłowe i pełne napięcia zwroty akcji sprawiają, że nie da się oderwać od tej powieści”. Moss Avis

Najbogatszy armator w Sandefjord leży na łożu śmierci. Jego pierworodny syn odziedziczy majątek pod jednym warunkiem: nie może poślubić kobiety posiadającej już dzieci. Wybranka młodego człowieka ma jednak dwuletniego synka i czteroletnią córeczkę. Dzieci zostają odesłane za granicę do dalszej rodziny, para w tajemnicy bierze ślub. Małżeństwo okazuje się jednak krótkie, ponure i z tragicznym finałem.

Po latach od tamtych wydarzeń znalezione zostaje ciało zamordowanej młodej dziewczyny, ułożone na posłaniu z piór, w pentagramie ze świec. Niektórzy zaczynają dopatrywać się w tym powiązań z dawnymi czasami…

Śledztwo prowadzą Holger Munch i Mia Krüger z wydziału zabójstw w Oslo – policjanci, którzy sami muszą zmagać się z własnymi demonami. Mia walczy z depresją, myślami samobójczymi i uzależnieniem od alkoholu i leków. Munch musi poradzić sobie z problemami córki, która zaczyna wątpić w swoje życiowe wybory.

Gdy śledztwo utyka w martwym punkcie, z informatykiem wydziału zabójstw kontaktuje się znajomy haker, który ujawnia mu niepokojący film. Jego bohaterką jest zamordowana dziewczyna oraz jej oprawca, przebrany w strój sowy będącej ucieleśnieniem złych mocy. Okazuje się, że rozwiązując sprawę, policjanci będą musieli stawić czoła złu, na które nie są przygotowani…

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7999-906-4
Rozmiar pliku: 1 000 B

FRAGMENT KSIĄŻKI

W pewien piątek wiosną 1972 roku w Sandefjord, akurat w chwili, gdy proboszcz miał już zamykać kościół na noc, niezwykła wizyta zmusiła go do pozostania w kancelarii nieco dłużej.

Nigdy wcześniej nie zetknął się z tą młodą kobietą, dobrze natomiast wiedział, kim jest młody mężczyzna. Był to pierworodny syn najznamienitszego mieszkańca miasta, armatora, który zaliczał się do grona najbogatszych ludzi w całym kraju, lecz przede wszystkim stanowił jedną z podpór tutejszej parafii. Jego darowizny umożliwiły między innymi wykonanie przed dziesięcioma laty wielkiego ołtarza wyrzeźbionego w mahoniu przez artystę Dagfina Werenskiolda i ukazującego siedemnaście scen z życia Jezusa, z którego pastor był niezmiernie dumny.

Młodzi ludzie mieli wyjątkowe życzenie. Pragnęli się pobrać, ale chcieli, by pastor odprawił ceremonię w absolutnej tajemnicy. Taka prośba sama w sobie nie była niczym niezwykłym, ale związane z nią szczegóły okazały się na tyle dziwne, że pastor w pierwszej chwili uznał, iż musi chodzić o żart. Znał jednak dobrze armatora, wiedział, jak bardzo religijny i konserwatywny jest starszy pan, i z czasem zrozumiał, że młodzi mówią serio. Armator ostatnio poważnie podupadł na zdrowiu, plotki głosiły, że jest wręcz bliski śmierci. Siedzący przed pastorem młody człowiek miał zatem wkrótce odziedziczyć ogromną fortunę, lecz jego ojciec obwarował spadek warunkami. Zastrzegł, że do rodziny nie wolno mieszać obcej krwi. Kobieta, którą jego spadkobierca pojmie za żonę, nie może mieć dzieci z poprzedniego związku. I właśnie w tym tkwił problem. Ukochana syna armatora niestety miała już dzieci. Dwuletnią córeczkę i czteroletniego synka. Dzieci musiały zniknąć, aby młoda kobieta mogła stwarzać pozory takiej osoby, jakiej zażyczył sobie armator. Czy pastor zgodzi się udzielić im ślubu w tej sytuacji?

Plan przygotowany przez narzeczonych wyglądał następująco: młody człowiek miał w Australii daleką krewną, która zgodziła się zaopiekować dziećmi do czasu załatwienia formalności. Po roku lub dwóch dzieci zostaną od niej odebrane. A może armator trafi do nieba nawet wcześniej? Co pastor o tym myśli? Czy znajdzie w swojej duszy miejsce, które pozwoli mu pomóc młodym w pokonaniu tego kryzysu?

Pastor udał, że trochę się namyśla, chociaż w rzeczywistości już podjął decyzję. Młody człowiek dyskretnie położył przed nim na stole pękatą kopertę. No i dlaczego nie pomóc młodym ludziom w potrzebie? Żądanie starego armatora było wszak bardzo niesprawiedliwe, prawda? Duchowny zgodził się więc udzielić parze ślubu i zaledwie tydzień później podczas krótkiej ceremonii odprawionej przed kolorowym ołtarzem w zamkniętym kościele młodzi ludzie zostali mężem i żoną.

Niespełna rok później, w styczniu 1973 roku, pastor znów miał gościa w swojej kancelarii, ale tym razem młoda kobieta przyszła do niego sama. Wyraźnie coś ją trapiło i zaraz też przyznała, że nie wiedziała, do kogo się zwrócić. Coś jej się w tym wszystkim nie zgadzało. Nie miała żadnych wieści o dzieciach. Obiecywano jej zdjęcia i listy, ale nie przyszło ani jedno słowo, zaczęła wręcz wątpić w istnienie owej krewnej w Australii. Przyznała również, że mężczyzna, którego poślubiła, okazał się zupełnie innym człowiekiem, niż jej się wcześniej wydawało. Przestali już ze sobą rozmawiać, przenieśli się do osobnych sypialni, a poza wszystkim miał swoje tajemnice, mroczne sekrety, o których bała się nawet myśleć, a co dopiero głośno mówić. Czy pastor mógł coś zaradzić? Duchowny uspokoił ją, mówiąc, że oczywiście postara się pomóc, tylko musi się trochę zastanowić. Poprosił, by wróciła do niego za kilka dni.

Nazajutrz młodą kobietę znaleziono martwą, zgiętą wpół nad kierownicą swojego samochodu, który wpadł do głębokiego rowu tuż przy luksusowej rodzinnej posiadłości na półwyspie Vesterøya w pobliżu Sandefjord. Artykuł w gazecie sugerował, że kobieta prowadziła po pijanemu, a policja uważa sprawę za tragiczny wypadek.

Po udzieleniu rodzinie wsparcia podczas pogrzebu pastor postanowił złożyć wizytę młodemu armatorowi. Powiedział mu, zgodnie z prawdą, że jego żona odwiedziła go dzień przed śmiercią. Że wyrażała niepokój o dzieci. Że chyba coś w tym wszystkim było, no cóż, nie całkiem tak, jak być powinno. Młody armator słuchał i kiwał głową. Tłumaczył, że żona ostatnio, niestety, ciężko chorowała. Brała leki. Za dużo piła. Pastor sam przecież widział, jak się to skończyło. Następnie młody dziedzic fortuny napisał jakąś liczbę na kartce, którą podsunął pastorowi. Czy to miasto nie było właściwie dla pastora za małe? Czy nie lepiej służyłby Panu w jakiejś większej parafii? Może bliżej stolicy? W ciągu paru minut uzgodnili szczegóły. Pastor wstał i nigdy więcej nie zobaczył młodego armatora.

Kilka tygodni później spakował walizkę.

Jego stopa już nigdy nie postała w Sandefjord.Dziewczynka leżała pod kocem na kanapie, starając się nie poruszać, i czekała, aż inne dzieci zasną. Podjęła już decyzję. To się stanie tej nocy. Nie będzie się dłużej bać. Nie będzie czekać. Miała już siedem lat, niedługo będzie duża. Postanowiła to zrobić, kiedy się trochę ściemni. Nie połknęła tabletki na sen, ukryła ją tylko pod językiem i trzymała tam przez cały czas, również wtedy, gdy pokazywała cioci Juliane, jaka jest grzeczna.

– Pokaż!

Język wysunięty.

– Grzeczna dziewczynka. Następny.

Jej brat robił tak od dawna. Od czasu kiedy zamknęli go w ziemiance. Powtarzał to co wieczór, po prostu kładł tabletkę pod językiem, nie przełykając.

– Pokaż!

Język wysunięty.

– Grzeczny chłopiec. Następny.

Trzy tygodnie w ciemności za to, że nie chciał przeprosić. Wszystkie dzieci wiedziały, że nie zrobił nic złego, ale dorośli i tak go zamknęli. Od tamtego czasu się zmienił. Co wieczór tylko udawał, że zażywa tabletkę, a ona przez mgłę, kiedy połknięty przez nią środek już zaczynał działać, widziała cień brata wymykającego się z pokoju.

Kilka razy śniło jej się, dokąd się wyprawiał. Raz przemienił się w księcia, który musiał wyjechać do dalekiego kraju, by pocałować od dawna uśpioną księżniczkę. Innym razem był rycerzem i zabił smoka magicznym mieczem, tkwiącym w kamieniu tak mocno, że mógł go wyciągnąć tylko wyjątkowy chłopiec. Tak było we śnie. Ale nie w rzeczywistości. Dokąd chodził w rzeczywistości, nie wiedziała.

Odczekała, aż wszystkie dzieci zasną, i ostrożnie poruszając się na palcach, wyszła z domu. Była zima, ciągle gorąco, chociaż zmierzch miękko ułożył się już wśród drzew. Dziewczynka na bosaka przeszła przez podwórze, kryjąc się w cieniu, dopóki nie dotarła do zagajnika. Upewniwszy się, że nikt jej nie widział, pobiegła ścieżką między wielkimi drzewami w stronę bramy z napisem „Trespassers Prosecuted”. Postanowiła, że właśnie tu zacznie poszukiwania.

Słyszała, jak jej brat szepcze z innym chłopcem o tym, że istnieje takie miejsce, gdzie można siedzieć w samotności, stara rozpadająca się szopa, niewielka chata ukryta gdzieś na skraju ogrodzonego terenu, ale dziewczynka nigdy jej nie widziała. Codziennie wstawali o szóstej rano i kładli się spać o dziewiątej wieczorem. Zawsze punktualnie, porządek dnia był zawsze ten sam, nigdy się nie zmieniał. Zaledwie dwa kwadranse czasu wolnego, bez szkoły, odrabiania lekcji, jogi, prania i wszystkich innych rzeczy, które należało zrobić. Dziewczynka uśmiechnęła się, słuchając odgłosów świerszczy. Miękka trawa załaskotała ją w stopy, kiedy skręciła ze ścieżki i ostrożnie ruszyła wzdłuż ogrodzenia, kierując się ku miejscu, w którym jak sobie wyobrażała, może stać chatka. Z jakiegoś powodu się nie bała. Czuła się niemal lekko, ów straszny lęk miał nadejść dopiero później, akurat w tej chwili była radosna, wolna jak motyl, zupełnie sama z własnymi myślami, w pięknym lesie, który tak przyjemnie pachniał. Uśmiechnęła się jeszcze szerzej i palcami musnęła roślinkę przypominającą gwiazdę, czuła się niemal jak w jednym z tych snów, które jej się śniły, kiedy podawane im tabletki nie były aż tak mocne jak zazwyczaj. Schyliła się, przechodząc pod gałęzią, i nie przestraszyła się, nawet gdy w odległych o kilka metrów zaroślach coś zaszeleściło. Może to niedźwiadek koala ośmielił się zejść z drzewa albo kangur przeskoczył przez płot? Zaśmiała się do siebie na myśl o tym, jak miło byłoby pogłaskać koalę. Wiedziała, że te zwierzęta mają ostre pazury i właściwie nie można się z nimi bawić, lecz mimo to usiłowała sobie wyobrazić ciepłe puszyste futerko pod palcami, miękki pyszczek łaskoczący ją w szyję. Prawie zapomniała, dlaczego się tu znalazła, lecz nagle znieruchomiała, przytomniejąc, bo kilka metrów przed sobą ujrzała ścianę chaty. Dziewczynka przekrzywiła głowę, z ciekawością patrząc na zszarzałe deski, które tak nagle się przed nią ukazały. A więc to jednak prawda. To, o czym szeptali. Istniało takie miejsce w lesie. Miejsce, gdzie można się schować. Być samemu. Ostrożnie podeszła do szarej ściany, czując przyjemne mrowienie na skórze, kiedy zbliżała się do drzwi.

Dziewczynka ciągle jeszcze nie wiedziała, że to, co zobaczy, odmieni ją na zawsze, będzie ją prześladowało każdej nocy przez następne lata, pod kocem na twardej kanapie, w samolocie lecącym na drugą stronę kuli ziemskiej, kiedy policja zabierze ich stąd zapłakanych, pod kołdrą w miękkim łóżku w tym nowym kraju, w którym wszystkie dźwięki były zupełnie inne. Nic o tym nie wiedziała, kiedy unosiła rękę do drewnianej klamki i wolnym ruchem otwierała trzeszczące drzwi.

W środku było ciemno. Minęło kilka sekund, zanim jej oczy przywykły do mroku i pozwoliły jej cokolwiek zobaczyć, ale wtedy nie miała już żadnych wątpliwości. W pierwszej chwili widziała jedynie kontury, lecz zaraz już wyraźnie dostrzegła, że to on tam siedzi. Jej brat.

Był bez ubrania. Zupełnie nagi. Nagi, ale całe jego ciało pokrywały… pióra? Siedział skulony w kącie, przypominające ptaka zgarbione stworzenie z całkiem innego świata. Trzymał coś w zębach. Jakieś zwierzątko. Mysz? Jej brat miał ciało pokryte piórami, a w zębach trzymał martwą mysz.

To ten obraz miał odmienić jej życie. Widok brata, który wolno się obrócił i spojrzał na nią oczami wyrażającymi zdziwienie, jakby nie wiedział, kim ona jest. Światło padało przez brudne okno na pokrytą piórami dłoń, wolno poruszającą się w powietrzu. Jego usta rozszerzyły się w uśmiechu odsłaniającym białe zęby, w momencie gdy wyjął z nich mysz i przytrzymał wzrok dziewczynki swoim martwym spojrzeniem, szeleszcząc piórami i mówiąc:

– Jestem sową.1

Botanik Tom Petterson wyjął z samochodu torbę ze sprzętem fotograficznym i zanim zaczął iść pod górę przez las, poświęcił chwilę na podziwianie widoku ponad gładkim jak lustro fiordem. Był początek października, sobotnie chłodne słońce zalewało otaczający go krajobraz prześlicznym światłem, miękkie promienie odbijały się od jesiennie żółtych i czerwonych liści, które wkrótce miały spaść, ustępując miejsca zimie.

Tom Petterson kochał swoją pracę. Zwłaszcza gdy mógł przebywać pod gołym niebem. Wojewoda okręgu Oslo i Akershus zaangażował go przy rejestrowaniu osobników pszczelnika wąskolistnego, zwanego smoczą główką, gatunku zagrożonego wyginięciem, rosnącego w okolicach nad Oslofjorden. Na prowadzonym przez siebie blogu dostał wiadomość o odkryciu nowego stanowiska tej bardzo rzadkiej rośliny i właśnie nim zamierzał się dzisiaj zająć, zarejestrować liczbę i dokładną pozycję nowo ujawnionych egzemplarzy. Smocza główka była roślinką wysoką na dziesięć–piętnaście centymetrów, o niebieskich, ciemnoniebieskich lub niebiesko-fioletowych kwiatkach, które teraz, jesienią, zdążyły już uschnąć, pozostawiając po sobie brązowe owocki ułożone w kształt przypominający kłos zboża. Ale nie tylko roślinka należała do rzadkości. Smocza główka była również mieszkaniem dla niesłychanie rzadkiego gatunku owada, maleńkiego, połyskującego niebiesko chrząszcza, który żył wyłącznie w jej kwiatach.

Cud natury, pomyślał Tom Petterson i pozwolił sobie na uśmiech, gdy zbaczał ze ścieżki zgodnie z opisem trasy przesłanym mu przez uważnego botanika hobbystę. Czasami – nigdy nie mówił tego głośno, bo wychował się w wierze w nieistnienie jakiegokolwiek boga, jego rodzice bacznie tego dopilnowali – ale cóż, czasami jednak tak właśnie myślał: boskie dzieło stworzenia. Wszystkie jego elementy, i te duże, i te małe, powiązane ze sobą w tak cudowny sposób. Ptaki, które każdej jesieni odlatują na południe, pokonując ogromne odległości i za każdym razem docierając w to samo miejsce. Liście, które co roku o tej samej porze zmieniają barwę, czyniąc z drzew i ziemi żywe dzieło sztuki. Tak, tak, nigdy nie powiedział tego głośno, ale często tak myślał.

Tom Petterson pracował w Instytucie Nauk Biologicznych na Uniwersytecie w Oslo. Tam studiował i tam po dyplomie zaproponowano mu pracę. Poprzedniej jesieni w korytarzach poszeptywano wręcz o objęciu przez niego stanowiska kierownika instytutu, ale Tom Petterson nie zrobił nic, by je otrzymać. Kierownik instytutu? Nie, zbyt dużo siedzenia za biurkiem. Lubił to, co robił dotychczas, lubił swoje przyrodnicze wyprawy, to dla nich został botanikiem, a nie po to, by przesiadywać na zebraniach.

Gdy zadzwoniono do niego z urzędu wojewódzkiego, z dumą podjął się zadania. Z wielką chęcią został obrońcą smoczej główki. Uśmiechnął się do siebie na wspomnienie odkrycia, którego kilka lat temu dokonał na półwyspie Snarøya. Znalazł duże zbiorowisko tych roślin w ulubionej piaskownicy milionerów. Oczywiście nie wszyscy tak samo ucieszyli się z jego sukcesu; ci, którzy kupili działki w miejscu, gdzie odkrył roślinki, pragnęli móc swobodnie budować swoje wille z basenami, ale smoczą główkę chroniła konwencja berneńska i roślinie pod żadnym pozorem nie należało zakłócać spokoju.

Zanurkował na prawo między dwa wielkie świerki i brzegiem strumienia ruszył ku miejscu, gdzie miały rosnąć smocze główki, znów uśmiechając się do siebie. Tom Petterson był zagorzałym zwolennikiem ochrony przyrody i radował się wyjątkowym zwycięstwem niewielkiej roślinki w walce z koparkami.

Przeszedł przez strumień i nagle znieruchomiał, słysząc szelest w zaroślach przed sobą. Uniósł aparat gotowy do strzału. Borsuk? Czy to nie borsuk? Płochliwe zwierzę wcale nie było tak często spotykane, jak wydawało się wielu osobom. Ruszył za odgłosami i wkrótce dotarł do niewielkiej polany, ku swojemu rozczarowaniu niczego po drodze nie dostrzegając. Brakowało mu dobrego zdjęcia borsuka do zamieszczenia na blogu, a poza tym wyszłaby z tego ładna opowieść: trzy smocze główki i borsuk, idealne podsumowanie sobotniej wycieczki.

Na środku polany coś leżało.

Sinoniebieskie nagie ciało.

Dziewczyna.

Nastolatka?

Tom Petterson przestraszył się tak, że wypuścił z rąk aparat i nawet tego nie zauważył.

Na polanie leżała martwa dziewczyna.

Pióra?

O Boże.

W lesie leżała naga nastolatka.

Otoczona piórami.

Z białą lilią w ustach.

Tom Petterson obrócił się o sto osiemdziesiąt stopni i bez tchu zaczął się przedzierać przez gęste zarośla, a kiedy odnalazł ścieżkę, co sił w nogach pobiegł do samochodu. Stamtąd zadzwonił pod 112.2

Holger Munch, śledczy, specjalista od spraw zabójstw, siedział w samochodzie przed swoim dawnym domem na Røa i żałował, że zgodził się tu przyjechać. W tym białym jednorodzinnym domu mieszkał ze swoją ówczesną żoną, Marianne, ale wszystko skończyło się dziesięć lat temu i od tamtej pory nie przekroczył jego progu. Tęgi policjant zapalił papierosa i otworzył okno w samochodzie. Kilka dni wcześniej był na dorocznych badaniach, a lekarz znów zalecił mu ograniczenie tłustego jedzenia i rzucenie palenia, ale pięćdziesięcioczteroletni śledczy nie miał takich planów, przynajmniej w kwestii tego ostatniego. Holger Munch potrzebował papierosów do myślenia, a jeśli było coś, co lubił, to właśnie gimnastykę mózgu.

Holger Munch uwielbiał szachy, krzyżówki, matematykę, wszystko, co mogło rozruszać szare komórki. Często przesiadywał przed komputerem, czatując z przyjaciółmi na temat rozmaitych partii szachów rozegranych przez Magnusa Carlsena albo o rozwiązaniach trudniejszych lub łatwiejszych zagadek matematycznych, na przykład takich jak ta, którą niedawno dostał w e-mailu od swego przyjaciela Jurija, profesora z Mińska, poznanego w sieci kilka lat temu:

Metalowa tyczka jest wbita w jezioro. Połowa tyczki znajduje się pod ziemią. Jedna trzecia znajduje się pod wodą. Osiem metrów tyczki sterczy nad powierzchnią wody. Jaką długość ma cała tyczka? Pozdrowienia, J.

Munch chwilę pogłowił się nad odpowiedzią, w końcu ją znalazł i już miał wysłać e-maila, kiedy przerwał mu dzwoniący telefon. Spojrzał na wyświetlacz. Mikkelson. Jego szef z komendy na Grønland. Munch pozwolił telefonowi dzwonić przez kilka sekund, rozważając, czy ma odebrać, ale w końcu zdecydował się na odrzucenie połączenia. Wcisnął czerwony guzik i schował aparat z powrotem do kieszeni. Teraz jest czas dla rodziny. Właśnie na tym polegał błąd, który popełnił nieco ponad dziesięć lat temu. Nie poświęcał odpowiednio dużo czasu rodzinie. Pracował przez całą dobę, a kiedy w końcu przychodził do domu, myślami i tak przebywał gdzie indziej. A teraz stał przed tym samym domem, tylko że ona mieszkała już z innym.

Holger Munch podrapał się w brodę i przejrzał w lusterku. Potem zerknął na leżącą na tylnym siedzeniu dużą różową paczkę przewiązaną złotą wstążką. Marion, ubóstwiana wnuczka, miała dziś urodziny. Źrenica jego oka kończyła sześć lat. To dlatego zgodził się przyjechać tu, na Røa, chociaż w zasadzie postanowił, że jego noga już nigdy więcej nie postanie wśród tych czterech ścian. Zaciągnął się dymem z papierosa i dotknął lekkiego wgłębienia na palcu, na którym jeszcze tak niedawno tkwiła ślubna obrączka. Nosił ją przez dziesięć lat po zerwaniu, nie potrafił się przemóc, by ją zdjąć. Marianne. Jego wielka miłość. Wyobrażał sobie, że zawsze będą razem, i po rozstaniu z żoną nie umówił się nigdy z żadną kobietą. Nie żeby nie miał szans, bo niejedna wodziła za nim wzrokiem, ale po prostu nie miał na to ochoty. Nie wydawało mu się to słuszne. Ale teraz to zrobił. Zdjął obrączkę. Została w domowej apteczce w łazience. Nie umiał jej wyrzucić. Chociaż stało się to już dziesięć lat temu, chyba wolno nie tracić nadziei? Czy może to z jego strony błąd? Może powinien zrobić tak, jak ciągle doradzali mu przyjaciele – iść w życiu dalej, poszukać innej.

Holger Munch westchnął ciężko, ponownie zaciągnął się dymem i znów spojrzał na wielki różowy prezent. Pewnie przesadził i tym razem. Jego córka, Miriam, stale na niego krzyczała, że rozpieszcza małą Marion, daje jej wszystko, co mała tylko wskaże palcem. Tym razem kupił coś, co nie było poprawne politycznie, ale wiedział, że wnuczka pragnie tego ponad wszystko inne. Lalkę Barbie z dużym domkiem dla Barbie i specjalnym samochodem dla Barbie. Już słyszał, jak Miriam prawi mu kazanie. O rozpieszczonych dzieciach. O kobiecym ciele, o wzorcach i ideałach. Ale na miłość boską, to przecież tylko lalka, prawda? Co może być w tym aż tak złego, skoro dziewczynka właśnie tego pragnie?

Telefon zadzwonił znów, a że kolejny raz był to Mikkelson, Munch wcisnął czerwony symbol. Gdy telefon odezwał się po raz trzeci, prawie go odebrał. Mia Krüger. Posłał młodej koleżance z pracy ciepłą myśl, ale mimo wszystko postanowił się nie łączyć. Czas dla rodziny. Oddzwoni później. Może wieczorem wybiorą się na herbatę do Justisen? Z pewnością przyda mu się coś takiego po rodzinnej przeprawie. Rozmowa z Mią. Od dawna nie rozmawiali dłużej i czuł, że się za nią stęsknił.

Zaledwie kilka miesięcy wcześniej przywiózł młodą koleżankę do domu z wyspy w okolicach Trøndelag. Odizolowała się tam od świata, bez telefonu, musiał więc samolotem polecieć aż do Værnes, wynająć samochód, a potem prosić miejscowych policjantów o przewiezienie łodzią, aby znaleźć Mię. Miał wtedy przy sobie teczkę z aktami sprawy. Za jej pomocą zdołał nakłonić Mię do powrotu do stolicy.

Holger Munch żywił wiele szacunku dla wszystkich członków swojej jednostki, ale Mia Krüger była kimś zupełnie wyjątkowym. Wyłowił ją w Wyższej Szkole Policyjnej, jeszcze zanim ją ukończyła, gdy miała zaledwie dwadzieścia kilka lat, dzięki podpowiedzi rektora, starego kolegi. Spotkał się z nią w kawiarni, nieoficjalnie, poza komendą. Mia Krüger. Młoda dziewczyna w białym swetrze i czarnych obcisłych spodniach, z długimi ciemnymi włosami, niemal Indianka, z najbardziej przejrzystymi niebieskimi oczami, jakie kiedykolwiek w życiu widział. Natychmiast przypadła mu do gustu. Inteligentna, pewna siebie i opanowana. Jakby wiedziała, że chodzi mu o jej przetestowanie, ale mimo wszystko odpowiadała spokojnie, z leciutkim błyskiem w oku. „Masz mnie za głupią czy co?”

Wiele lat temu Mia Krüger straciła siostrę bliźniaczkę. Sigrid znaleziono martwą po przedawkowaniu heroiny w piwnicy na Tøyen. Mia obwiniała o to chłopaka Sigrid. Kilka lat później w trakcie rutynowego przeszukania przyczepy kempingowej nad jeziorem Tryvann przypadkiem znów się na niego natknęła, z kolejną ofiarą u boku. Nie panując nad emocjami, dwukrotnie strzeliła mu w pierś. Holger Munch był przy tym i wiedział, że Mia z łatwością mogłaby się wykręcić, powołując się na działanie w samoobronie, lecz ponieważ się za nią wstawił, sam został przeniesiony, a Mię wysłano na leczenie. Po blisko dwóch latach służby na posterunku policji w Hønefoss Muncha ściągnięto wreszcie z powrotem jako szefa specjalnej jednostki śledczej z siedzibą na Mariboes gate. On z kolei sprowadził z powrotem Mię, lecz gdy sprawa, której akta leżały wtedy w tamtej teczce, została już rozwiązana, szef Holgera z komendy na Grønland, Mikkelson, stwierdził, że Mia wciąż wykazuje oznaki niestabilności psychicznej, i ponownie zawiesił ją w czynnościach, zapowiadając, że jej noga nie może postać w pracy, dopóki nie odbędzie rozmów z psychologiem, który potwierdzi, że jest zdrowa.

Munch odrzucił jeszcze jedno połączenie z szefem na Grønland i siedział dalej, patrząc na siebie w lusterku. Co on właściwie wyprawia? Minęło dziesięć lat, a on tkwi przed ich dawnym domem, w którym była żona mieszka teraz z innym mężczyzną, ciągle mając nadzieję, że to się jakoś ułoży?

Dureń z ciebie, Holgerze Munch. Zdaje się, że ktoś jeszcze powinien odwiedzić psychologa.

Munch westchnął i wysiadł z samochodu. Ochłodziło się. Lato definitywnie minęło, jesień najwyraźniej również, chociaż ledwie zaczął się październik. Obciągnął budrysówkę na brzuchu, wyjął telefon i wysłał odpowiedź do Jurija: „48 metrów ;) HM”.

Ostatni raz zaciągnął się papierosem, zabrał z tylnego siedzenia wielki prezent, dwa razy głęboko odetchnął i wolno ruszył wysypaną żwirem alejką w stronę białego domu.3

Mia Krüger widziała poruszające się usta i cienki wąsik mężczyzny siedzącego za wielkim biurkiem, ale nie miała siły słuchać. Słowa nie docierały do jej uszu. Brakowało jej mew. Zapachu fal uderzających o skały. Ciszy. I znów zaczęła się zastanawiać, dlaczego się na to naraża. Na chodzenie do psychologa. Na mówienie o sobie. Tak jakby to mogło w czymś pomóc. Wyjęła z kieszeni pastylkę odświeżającą i jeszcze raz pożałowała, że w ogóle się na to zgodziła. Powinna była natychmiast złożyć wypowiedzenie.

„Niestabilna psychicznie i niezdolna do służby”.

Cholerny Mikkelson, który na niczym się nie znał, nigdy nie rozwiązał żadnej sprawy i tkwił na swoim stanowisku wyłącznie dlatego, że wiedział, jak trzeba włazić w tyłek politykom.

Westchnęła i jeszcze raz spróbowała zrozumieć, co mówi do niej mężczyzna za biurkiem, bo powinna chyba teraz odpowiedzieć, ale nie słyszała pytania.

– Co masz na myśli? – odparowała, wspominając młodą szczupłą dziewczynę z wygolonym tyłem głowy i jasną grzywką; minęła się z nią w drzwiach do poczekalni zasłanej wydawnictwami, których tytuły nie miały dla niej żadnego sensu. Bądź zdrów dzięki treningowi mentalnemu. Odzyskaj formę w trzech krokach.

– Tabletki? – powtórzył psycholog, zapewne trzeci raz, odchylając się na krześle i zdejmując okulary.

Oznaka bliskości. Powinna się tu czuć bezpiecznie. Mia tylko westchnęła i położyła pastylkę na języku. Ten człowiek nie wiedział, z kim ma do czynienia, prawda? Ona już będąc dzieckiem, potrafiła zobaczyć ludzi od wewnątrz. Właśnie dlatego tęskniła za mewami. Tam nie było zła. Sama natura. Fale uderzające o skały. Cisza i nic więcej.

– Dobrze – odparła z nadzieją, że to właściwa odpowiedź.

– Więc z nimi skończyłaś? – spytał psycholog, znów wkładając okulary.

– Nie brałam od kilku tygodni.

– A alkohol?

– Od dawna nie miałam w ustach ani kropli – kolejny raz skłamała Mia.

Spojrzała na zegar nad jego głową, na wskazówki przesuwające się zbyt wolno i mówiące jej, że będzie musiała tu zostać jeszcze przez pewien czas. Posłała kolejną nienawistną myśl Mikkelsonowi, a także temu psychologowi, którego gabinet mieścił się w najlepszej dzielnicy w zachodniej części Oslo, ale tę ostatnią szybko przegoniła. To nie jego wina. Chciał jej tylko pomóc. I podobno znał się na rzeczy. Psycholog Mattias Wang. Właściwie miała szczęście, że na niego trafiła, bo kiedy w końcu zdecydowała, że podejmie próbę, wybrała pierwsze lepsze nazwisko w Internecie. Nie chciała korzystać z pomocy żadnego ze specjalistów zaproponowanych jej przez policję. Obowiązek dochowania tajemnicy na Grønland? Mało prawdopodobne, przynajmniej w jej opinii.

– Chyba musimy porozmawiać trochę o Sigrid?

Mia lekko opuściła gardę, ale zaraz znów się osłoniła. Może i ten psycholog jest sympatyczny i dobry w tym, co robi, ale ona nie przyszła tu rozmawiać o swoim wnętrzu. Chciała po prostu wrócić do pracy. Odbębnić godzinki w gabinecie i dostać ten potrzebny papier. „Wydaje się w pełni zdrowa, uczestniczy w rozmowie, rozumie swoje problemy. Zalecam przywrócenie do pełnej służby ze skutkiem natychmiastowym”.

Uśmiechnęła się w duchu, a w wyobraźni kolejny raz pokazała wyprostowany palec Mikkelsonowi.

„Niezdolna do służby”.

Fuck you – taka, rzecz jasna, była jej pierwsza myśl. Ale po pięciu tygodniach spędzonych w samotności w nowo kupionym mieszkaniu na Bislett, w otoczeniu kartonowych pudeł, których nie miała siły otworzyć, uwięziona w ciele wciąż domagającym się gwałtownie tabletek, bo karmiła je nimi tak długo, w końcu się poddała. Straciła wszystkich, których kochała. Sigrid. Mamę. Tatę. Babcię. Na cmentarzu pod Åsgårdstrand brakowało tylko jej. Pragnęła jedynie rozstać się ze światem. Wyrwać się z całej tej okropności. Ale po jakimś czasie przyznała, że polubiła swoich kolegów z policji. Po samotności na wyspie czas spędzony w pracy obudził w niej uczucie, że może się da, może jednak życie mimo wszystko ma sens. Może warto przynajmniej spróbować. Przez jakiś czas. To byli mili ludzie. Dobrzy ludzie. Ludzie, na których naprawdę jej zależało.

Munch. Curry. Kim. Anette. Ludvig Grønlie. Gabriel Mørk.

– Sigrid? – powtórzył mężczyzna za biurkiem.

– Tak? – Mia znów pozwoliła myślom pofrunąć do dziewczyny, którą widziała wychodzącą z gabinetu. Najwyraźniej miała wizytę przed nią, na pewno dzieliło je piętnaście lat, ale obie były równie zawstydzone: Tak, ja też tu chodzę, ja też nie jestem normalna.

– Musimy.

To znów ten psycholog, tym razem pewnie się nie wykręci.

Sigrid Krüger.

Siostra, przyjaciółka i córka.

Urodzona 11 listopada 1979. Zmarła 18 kwietnia 2002.

Kochana najmocniej. Nieodżałowana.

Psycholog znów zdjął okulary i odchylił się na krześle.

– Wkrótce powinniśmy zacząć o niej rozmawiać, prawda?

Mia podciągnęła suwak skórzanej kurtki i wskazała na wiszący na ścianie zegar.

– Jasne. – Kiwnęła głową i lekko się uśmiechnęła. – Ale to już następnym razem.

Mattias Wang sprawiał wrażenie niemal trochę rozczarowanego, kiedy odkrył, iż wskazówki zegara potwierdzają, że wizyta dobiegła końca.

– No dobrze – powiedział, odkładając pióro na leżący przed nim na stole notatnik. – Za tydzień o tej samej porze?

– Okej.

– Ważne, żeby… – spróbował jeszcze, ale Mia już była w drzwiach.4

Holger Munch poczuł irytację, lecz również coś w rodzaju ulgi, gdy po raz pierwszy od dziesięciu lat wszedł do swojego dawnego domu. Irytację, ponieważ zgodził się na urządzenie urodzin Marion właśnie tutaj. Ulgę, ponieważ trochę się bał przebywania w otoczeniu starych wspomnień i nie bardzo wiedział, jak na nie zareaguje, ale dom, w którym się znalazł, nie przypominał już tego dawnego. Odnowili go. Wyburzyli kilka ścian. Pomalowali na inne kolory. Zaskoczony Munch przyłapał się na myśli, że jego dawny dom urządzono naprawdę ładnie, i im więcej się rozglądał, tym bardziej się uspokajał. Nigdzie nie widział też śladu Rolfa, nauczyciela z Hurum, więc może mimo wszystko to popołudnie wcale nie będzie najgorsze.

Marianne powitała go w drzwiach z taką samą miną jak za każdym poprzednim razem, gdy byli zmuszeni spędzić pewien czas w swoim towarzystwie, czy to na konfirmacji, na urodzinach, czy na jakimś pogrzebie. Rzucając mu uprzejme i miłe „cześć”, żadnych uścisków, żadnej oznaki uczuć, ale też bez goryczy rozczarowania czy nienawiści w oczach, jak zdarzyło się kilka razy tuż po rozwodzie. Jedynie umiarkowany, ale mimo wszystko ciepły uśmiech: „Witaj, Holger, siadaj w salonie, akurat dekoruję tort dla Marion, sześć świeczek. Aż trudno uwierzyć, że jest już taka duża, prawda?”.

Munch odwiesił budrysówkę w przedpokoju i już miał wnieść prezent do salonu, gdy nagle usłyszał ściszony krzyk, po którym rozległy się szybkie kroki na schodach.

– Dziadek! – Marion podbiegła do niego i mocno go uściskała. – To dla mnie? – spytała, szeroko otwartymi oczami patrząc na różową paczkę.

– Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin! – uśmiechnął się Munch, głaszcząc wnuczkę po głowie. – Jak się czujesz jako sześciolatka?

– Właściwie bez różnicy. Prawie tak samo jak wczoraj, kiedy jeszcze miałam pięć – Marion uśmiechnęła się po dorosłemu, nie odrywając oczu od prezentu. – Dziadku, mogę od razu otworzyć? Mogę?

– Musimy zaczekać na odśpiewanie urodzinowej piosenki – stwierdziła Miriam, która również zbiegła z góry.

Córka podeszła do Muncha, żeby się z nim przywitać.

– Fajnie, że mogłeś przyjść, tato. Wszystko u ciebie w porządku?

– Tak, jak najbardziej. – Munch pomógł jej przenieść wielką pakę do salonu na stół, na którym leżały już inne prezenty.

– O, to wszystko jest dla mnie! Kiedy wreszcie będę mogła rozpakować… – zaczęła prosić dziewczynka, wyraźnie przekonana, że już i tak czekała za długo.

Munch spojrzał na córkę i w odpowiedzi otrzymał uśmiech. Jej spojrzenie sprawiło mu przyjemność. Po rozwodzie ich stosunki były, łagodnie mówiąc, dalekie od przyjacielskich, ale w ostatnich miesiącach zaczęło wyglądać na to, że nienawiść, którą córka czuła do niego przez wszystkie te lata, z wolna mija.

Dziesięć lat. Chłodne stosunki między ojcem a córką. Z powodu rozwodu. Ponieważ on za dużo pracował. A potem, o dziwo, to właśnie jego praca pozwoliła im ponownie zbliżyć się do siebie, jak gdyby na świecie mimo wszystko istniało coś w rodzaju sprawiedliwości. Niespełna pół roku wcześniej prowadził śledztwo w poważnej sprawie, być może jednej z najtrudniejszych, jakimi zajmowała się jednostka, w którą Miriam i Marion zostały wplątane bezpośrednio. Pięcioletnią wnuczkę Holgera porwała osoba chora psychicznie. Można by przypuszczać, że to zdarzenie jeszcze powiększy dystans między nimi, a córka i tym razem uzna go za odpowiedzialnego za wszystko, ale stało się inaczej. Miriam ani trochę go nie obwiniała, po prostu nie posiadała się ze szczęścia, że jego zespołowi udało się rozwiązać sprawę. Pojawił się w niej rodzaj nowego szacunku dla ojca. Holger miał wrażenie, że dostrzega go w jej oczach, że Miriam patrzy teraz na niego inaczej, docenia znaczenie jego pracy. Obie, i Miriam, i Marion, chodziły na terapię do dobrego policyjnego psychologa, aby uporać się z tamtymi strasznymi przeżyciami, ale szczęśliwie na wnuczce nie odbiły się aż tak mocno. Może była jeszcze za mała na to, by zrozumieć, jak fatalnie mogło się to skończyć. Przez kilka nocy budziła się z płaczem, dręczona złymi snami, lecz to szybko minęło. Jej matce oczywiście było znacznie ciężej. Miriam dłużej spotykała się z psychologiem, już bez Marion, może nawet jeszcze teraz chodziła na terapię, Munch nie miał co do tego pewności, nie byli sobie aż tak bliscy, by córka zwierzała mu się ze wszystkiego. Czuł jednak, że są na dobrej drodze. Z każdym dniem zbliżali się do siebie o kolejny krok.

– A gdzie Johannes? – spytał Munch, kiedy już usiedli na kanapie.

– Ach, no wiesz, ma dyżur, zadzwonili ze szpitala i musiał jechać. Może jeszcze przyjdzie, jeśli mu się uda. Praca, sam rozumiesz. Niełatwo się wyrwać, kiedy się robi coś ważnego. – Córka puściła do niego oko.

Munch w odpowiedzi uśmiechnął się z wdzięcznością.

– Tort już gotowy – oznajmiła uradowana Marianne, wchodząc do salonu.

Holger obserwował ją ukradkiem. Nie chciał się otwarcie gapić, ale właściwie nie mógł oderwać od niej oczu. Na moment ich spojrzenia się spotkały, wtedy poczuł nagłą ochotę wywabienia jej z powrotem do kuchni, żeby tam ją objąć i uścisnąć, jak za dawnych dni, ale w porę się opamiętał, głównie dzięki Marion, której cierpliwość wyraźnie się kończyła.

– Mogę otworzyć? Przecież prezenty są o wiele ważniejsze od tej głupiej piosenki!

– Ale musimy zaśpiewać i zdmuchnąć świeczki, przecież wiesz. – Marianne pogładziła wnuczkę po głowie. – No i musimy zaczekać, aż będą wszyscy, żebyśmy mogli zobaczyć, jakie śliczne prezenty dostałaś.

Marianne, Miriam, Marion i on. Holger Munch nie potrafiłby chyba wybrać lepszego grona na spędzenie miłego popołudnia. Ale tak jakby słowa eksżony, że muszą zaczekać, aż zbiorą się wszyscy, były czymś w rodzaju kwestii wygłaszanej w teatrze, hasła, po którym zaczyna się następna scena, otworzyły się drzwi i wszedł Rolf, nauczyciel z Hurum, uśmiechnięty, z ogromnym bukietem w rękach.

– Cześć, Rolf! – Marion już biegła do drzwi, żeby go uściskać.

Munch na widok małych rączek obejmujących mężczyznę, którego zdecydowanie nie lubił, poczuł ukłucie w sercu, ale nieprzyjemne wrażenie szybko minęło. Wnuczka była mu droższa ponad wszystko, a jej świat przecież zawsze tak wyglądał. Dziadek sam. Babcia i Rolf razem.

– Zobacz, ile dostałam prezentów!

Marion zaciągnęła nauczyciela z Hurum do salonu, żeby mógł podziwiać stół zastawiony paczkami.

– Świetnie! – Pogładził dziewczynkę po głowie.

– To też dla mnie? – Rozpromieniona Marion wskazała na wielki bukiet.

– Nie, to kwiaty dla babci. – Nauczyciel zerknął na Marianne, która uśmiechnięta obserwowała ich od drzwi.

Munch zauważył spojrzenie, które eksżona posłała Rolfowi. I właściwie dla niego było już po wszystkim. Przepadło dobre samopoczucie i wrażenie idylli. Owszem, idylla, ale sztuczna. Wstał, żeby się przywitać, uścisnął nauczycielowi dłoń, a potem patrzył, jak człowiek, którego w zasadzie nienawidził, wręcza jego byłej żonie okazały bukiet kwiatów i całuje ją w policzek.

Sytuację na szczęście znów uratowała Marion, która odmówiła dalszego czekania, czerwona na buzi z przejęcia.

– No, zaśpiewajmy już wreszcie! – zażądała głośno, delikatnie przypominając tym samym Munchowi, dlaczego się tu zebrali.

Odśpiewali piosenkę, szybko, bo Marion właściwie w ogóle już nie słuchała. Zdmuchnęła świeczki na torcie i rzuciła się na prezenty.

Pół godziny później dziewczynka uporała się już ze wszystkimi paczkami i siedziała teraz przed nimi niemal wykończona. Barbie i rzeczy dla lalki bardzo się małej spodobały, rzuciła się dziadkowi na szyję, a karcące spojrzenie Miriam, którego się spodziewał, bo znów rozpieszczał wnuczkę i niewłaściwie wybrał zabawki, wcale nie padło. Córka tylko się uśmiechnęła, prawie z wdzięcznością, pozwalając mu poczuć, że wszystko jest w porządku.

Po rozpakowaniu prezentów nadeszła dość nieprzyjemna chwila. Marianne z nauczycielem na kanapie po drugiej stronie stołu, oczekiwanie konwersacji, której właściwie nikt z obecnych sobie nie życzył, ale Munch po raz kolejny został wyratowany z opresji, tym razem przez telefon. Znów dzwonił Mikkelson, lecz teraz w samą porę. Munch przeprosił i wyszedł na schody, zapalił wytęsknionego papierosa i odebrał połączenie.

– Słucham?

– Przestałeś w ogóle odbierać telefon? – warknął zirytowany głos na drugim końcu linii.

– Sprawy rodzinne – odpowiedział Munch.

– Jak miło – rzucił Mikkelson sarkastycznie. – Doprawdy przepraszam, że zakłócam sielankę, ale jesteś mi potrzebny.

– A co się dzieje? – zaciekawił się Munch.

– Nastolatka – wyjaśnił Mikkelson już trochę spokojniej.

– Gdzie?

– Na obrzeżach Hurum. Turysta znalazł ją kilka godzin temu.

– Mamy pewność?

– Że co?

– Że to paragraf dwieście trzydzieści trzy?

Munch głęboko zaciągnął się papierosem. Zza drzwi dobiegał śmiech małej Marion. Ktoś ją gonił po domu, pewnie ten bałwan, który zajął jego miejsce. Munch z irytacją pokręcił głową. Urodziny w starym domu. Co on sobie właściwie wyobrażał?

– Niestety tak – ciągnął Mikkelson. – Potrzebny tam jesteś natychmiast.

– Już jadę. – Munch się rozłączył.

Wyrzucił papierosa i ruszył po schodach, gdy nagle za nim otworzyły się drzwi i wyszła z nich Miriam.

– Wszystko w porządku, tato? – spytała, patrząc z niepokojem.

– Co? Tak… Tylko… praca.

– Aha. A ja chciałam jedynie…

– Co takiego, Miriam? – zniecierpliwił się Munch, ale zaraz się opanował i lekko dotknął ramienia córki.

– Powinnam cię przygotować na wielką nowinę – dokończyła, nie patrząc mu w oczy.

– Jakiego rodzaju nowinę?

– Oni zamierzają się pobrać – powiedziała prędko Miriam, wciąż odwracając wzrok.

– Kto?

– Mama i Rolf. Usiłowałam jej wytłumaczyć, że to może nie jest właściwy moment na obwieszczenie tego, no ale… – Wreszcie na niego spojrzała, wyraźnie zmartwiona. – Wejdziesz z powrotem?

– Wzywają mnie – odparł Munch krótko, nie bardzo wiedząc, co innego mógłby powiedzieć.

Pobierają się? Popołudnie zaczęło się tak miło, ale… co on właściwie myślał? Zirytował się na siebie. Czego się spodziewał? Idiotyczne. Teraz miał inne rzeczy na głowie. O wiele ważniejsze.

– To znaczy, że już uciekasz? – spytała Miriam.

– Tak. – Kiwnął głową.

– Zaczekaj chwilę, przyniosę ci kurtkę.

Za chwilę wróciła z jego budrysówką.

– Przekaż im moje gratulacje – powiedział Munch cierpko i ruszył do samochodu.

– Zadzwoń do mnie, dobrze? Chciałabym z tobą o czymś porozmawiać. To dla mnie dość ważne, więc zadzwoń, kiedy ci będzie pasowało – zawołała jeszcze za nim córka.

– Oczywiście, Miriam. Zadzwonię – obiecał Munch i potruchtał alejką, szybko wsiadł do czarnego audi i zapuścił silnik.5

Ledwie dochodziła piąta, a i tak było już ciemno jak w grobie, kiedy Holger Munch dotarł na odgrodzony przez policję teren na samym skraju półwyspu Hurumlandet. Przez szybę pokazał swój identyfikator, wtedy młody funkcjonariusz pospiesznym gestem pozwolił mu jechać dalej, trochę zawstydzony, że w ogóle go zatrzymywał.

Munch zaparkował samochód na skraju drogi kilkaset metrów w głębi za taśmami i wysiadł. Uderzyło go zimne jesienne powietrze. Zapalił papierosa i mocniej owinął się kurtką.

– Munch?

– Tak.

– Jestem Olsen, dowodzę akcją w miejscu zdarzenia.

Munch uścisnął osłoniętą rękawiczką dłoń wysokiego policjanta w średnim wieku, którego nie rozpoznawał.

– Jak to wygląda?

– Ofiarę znaleziono w odległości około sześciuset metrów na północny zachód od tej drogi – odparł Olsen, wskazując na ciemny las.

– Kogo tam teraz mamy?

– Techników kryminalistycznych, patologa. Jest też jeden z twoich ludzi… Kolstad?

– Kolsø.

Munch otworzył bagażnik audi, wyjął kalosze i już miał je włożyć, kiedy odezwał się jego telefon.

– Słucham, Munch.

– Tu Kim. Przyjechałeś?

– Tak, stoję na drodze. A ty gdzie jesteś?

– Na górze, przy namiocie, Vik już skończył swoje i zaczyna tracić cierpliwość, ale powiedziałem, że mają ją tu zostawić, dopóki się nie zjawisz. Przyjdę po ciebie.

– Dobrze. Na co się zapowiada?

– Na pewien czas możemy zapomnieć o spaniu. To jakiś chory skurwiel.

– Co masz na myśli? – Muncha nagle ogarnął nieprzyjemny niepokój.

Chory skurwiel?

Holger Munch miał blisko trzydzieści lat w roli śledczego zajmującego się zabójstwami i widział już niemal wszystko, rzeczy, które normalnym ludziom odebrałyby sen, ale rzadko tracił równowagę, zazwyczaj udawało mu się zachować profesjonalny dystans do widoków, z którymi miał do czynienia, i gdyby te słowa padły z innych ust, ani trochę by się nie zmartwił. Z ust delikatnej Mii, prawie pozbawionej odporności, którą wszystkie sprawy wstrząsały głęboko, czy nawet z ust Curry’ego, który miewał różne nastroje – ale usłyszeć coś takiego od Kima Kolsø? Munch czuł, że ani trochę mu się to nie podoba.

– Chcesz, żebym teraz ci opowiedział, czy wolisz sam zobaczyć? – ciągnął Kolsø.

– Streść mi to – odparł Munch, jednocześnie zatykając palcem drugie ucho, bo jeden z radiowozów właśnie włączył syreny i przejechał tuż obok niego.

– Jesteś tam? – rzucił Kolsø do aparatu.

– Tak, tak. Powtórz jeszcze to ostatnie, co powiedziałeś.

– Nastolatka. Przypuszczalnie szesnaście albo siedemnaście lat. Naga. To wygląda na… jak to powiedzieć… rytuału? Dookoła pełno piór. I świec…

Munch znów zatkał ucho, bo kolejny radiowóz ruszył za poprzednim z włączonym kogutem.

– …ustawionych jakby w kształt symbolu… – Głos Kolsø zginął. Zirytowany Munch spojrzał na głównodowodzącego Olsena, który rozmawiał przez telefon, wymachując ręką ku czemuś, co działo się przy policyjnych taśmach.

– Nie słyszę, co mówisz! – krzyknął Munch.

– Coś w rodzaju gwiazdy – ciągnął Kolsø.

– Co?

– Naga nastolatka. Ciało ułożone w dziwnej pozycji. Oczy szeroko otwarte. Pełno tu piór…

Głos Kolsø znów odpłynął.

– Nie słyszę cię! – Munch wsadził palec do ucha.

– …kwiat.

– Co?

– Ktoś jej wetknął kwiat do ust.

– Co wetknął?

– Nie słyszę cię – zacharczał Kim. – Schodzę.

– Dobrze. Stoję przy… – zawołał Munch do komórki, ale Kolsø już się rozłączył.

Munch pokręcił głową. Palił papierosa, kiedy znów podszedł do niego Olsen.

– Mieliśmy dwóch natrętnych dziennikarzy, dotarli trochę za blisko. Ale wydaje mi się, że teraz już się nam udało odgrodzić cały teren.

– To dobrze. – Munch pokiwał głową. – Rozpoczęliście już rundę po okolicznych domach?

– Tak – potwierdził Olsen.

– Ktoś coś zauważył?

– Niczego takiego jeszcze mi nie zgłoszono.

– Okej. Dopilnuj, żeby nie ominęli tego kempingu położonego kawałek dalej przy drodze. Pewnie jest już zamknięty na zimę, ale przyczepy stoją. Kto wie, może będziemy mieć szczęście.

Olsen kiwnął głową i odszedł.

Munch włożył wysokie kalosze, z kieszeni kurtki wyjął czapkę. Wyrzucił niedopałek i przemarzniętymi palcami wyciągnął nowego papierosa. Ledwie udało mu się zapalić zapalniczkę. Cholera, przecież tak niedawno było lato. Zaledwie piąta po południu, a już ciemno jak w nocy.

Kim wyłonił się z zagajnika i skierował w jego stronę z ponurą miną. Przyświecał sobie dużą latarką.

– Jesteś na to przygotowany?

Przygotowany?

Kolsø naprawdę zachowywał się inaczej niż zazwyczaj. Wyraźnie dało się zauważyć, że widok ujrzany w lesie podziałał na niego w sposób, który zaniepokoił Muncha jeszcze bardziej.

– Trzymaj się blisko mnie. Teren nierówny jak cholera, rozumiesz?

Munch kiwnął głową i ruszył za zwykle tak opanowanym kolegą w stronę ścieżki prowadzącej przez las.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: