Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Speak - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
27 lutego 2019
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Speak - ebook

Co musiałoby się wydarzyć w twoim życiu, żebyś zdecydowała się przestać mówić?

Ile osób wie, że milczenie może być najgłośniejszym krzykiem rozpaczy?

Wyobraź sobie, do jakich rozmiarów musiało urosnąć cierpienie Melindy, skoro zdecydowała

się zamilknąć. Trudno zliczyć, ile razy prosiła o wysłuchanie, ile wysłała

niemych sygnałów, zanim przestała się odzywać. Odrzucona przez przyjaciół, skreślona

z życia towarzyskiego, upokarzana i wyśmiewana – przez to, że nikt nie znał prawdy.

Najgorszej prawdy na świecie.

Pierwsze dni w liceum są zwykle szansą na poznanie nowych ludzi i rozpoczęcie kolejnego

rozdziału. Za Melindą ciągnie się jednak wspomnienie wydarzenia, o którym

wie tylko ona.

Nikt nie chce z nią rozmawiać, byli przyjaciele z dawnej szkoły patrzą z nienawiścią

i nazywają ją wyrzutkiem. Dziewczyna musi doprowadzić do konfrontacji ze swoim

koszmarem, żeby się z niego obudzić. Co może spowodować przerwanie milczenia?

Teraz jest twój czas, żeby wysłuchać jej opowieści.

Kategoria: Young Adult
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7229-853-9
Rozmiar pliku: 1,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ZRÓBCIE HAŁAS

po TYM
długopisy przestają pisać
nożyczki ciąć
a komórki ładować się
świat się zawiesza, zamiera
jak kółeczko ładowania strony
czekające na odpowiedź
jakąkolwiek odpowiedź

i zostaje tylko
cisza

zakażenie gwałtem przenika do kości osłabia, powstrzymuje przed powrotem do dawnych siebie skorodowani wątpliwościami wyjącym zamętem, kiedyś graliście według reguł choć nie wiedzieliście, że ta gra to czysty fałsz

i zostaje tylko
cisza

bestia, TO
myślicie: zespół stresu pourazowego?
i tak właśnie jest
nareszcie macie wybór:
pozostać pod wodą, spętani wstydem
w morzu zardzewiałych ostrzy

albo szeptem wyrwać się
z tej ciszy
wasze słowa to podpałka
gałązki pokryte woskiem
przesiąknięte naftą
lepkie od smoły
wasz oddech to zapałka
na papierze ściernym

szeptem wyrwać się
z ciszy

jedno słowo, później drugie
przyszłość, której sobie odmawiacie
roszczenia do bólu
nowe terytorium przed waszymi oczami
i z każdym kolejnym słowem
coraz bliżej wielkiego zwycięstwa
a słowa wzniecają pożar

przerwana
cisza

wasz klan sióstr wasz klan braci
inne klany wyłaniają się z cieni
wyciosane z tej samej przemocy
zatrute, a jednak dzielące się
swoją prawdą
ukształtowane jak wy
i umocnione
liczbami

nie jesteście same,
my też tu jesteśmyPRZEDMOWA

Po „Speak” sięgnęłam po raz pierwszy, gdy miałam 14 lat, pół roku po tym, jak stałam się ofiarą napaści seksualnej. Oprawcą był chłopiec, który twierdził, że mnie kocha, a ponieważ mój młody umysł utożsamiał wstyd z poczuciem winy, nikomu o tym nie powiedziałam. Nie chciałam martwić mamy, nie chciałam straszyć rodzeństwa, ale przede wszystkim – nie chciałam być dziewczyną, której się to przydarzyło. Dopiero zaczynałam odkrywać, kim pragnę zostać w przyszłości i jak chcę być postrzegana przez ludzi dookoła mnie, więc nie potrafiłam sobie nawet wyobrazić, że ten właśnie moment może w dużej mierze przyczynić się do tego, kim jestem. A przynajmniej wolałam, by nikt nie postrzegał mnie przez jego pryzmat. Udawanie, że nigdy do tego nie doszło, miało wówczas sens, tak jak zachowanie tylko dla siebie tego wstydliwego sekretu; myślałam, że to uchroni mnie przed prawdą. A jednak nic nie może nas przed nią obronić.

Prawda nie ma na celu nas skrzywdzić, wręcz przeciwnie – ma nas wyzwolić. Kiedy postanowiłam wyznać przyjaciołom, że zostałam wykorzystana seksualnie, byłam pewna, że mi nie uwierzą. Czasami tak bywa. Na szczęście udało mi się przekonać samą siebie, że to niewystarczający powód, by pozostać cicho. Gdy opowiedziałam, co mi się przydarzyło, niemal natychmiast odczułam niesamowitą ulgę. Zaraz po tym uświadomiłam sobie, że cały ten emocjonalny ciężar odszedł, kiedy tylko usłyszałam własny głos. Cały strach, że przyjaciele mi nie uwierzą, zszedł na drugi plan, bo gdy tylko podzieliłam się prawdą, serce w mojej piersi znów zaczęło mocniej bić. Poczułam się nie tylko lżejsza – poczułam się wolna.

A jednak wciąż przytłaczała mnie samotność. Jasne, nie byłam jedyną czternastolatką na świecie, którą ktoś tak okropnie skrzywdził. Nie byłam. Nie jesteśmy same. Wzięłam do ręki Speak, ponieważ okładkę zdobiło zdjęcie dziewczyny bez ust i od razu poczułam z nią jakąś więź. Przeczytałam pierwszą stronę, później kolejną, a potem jeszcze jedną. Czytając, miałam wrażenie, że wyśniłam sobie tę książkę, bo była dowodem na to, że problem, jaki w sobie dusiłam, nie był wyjątkowy, i że nie tylko ja znałam aż do bólu jego ciężar. Nie byłam sama. Nie jesteśmy same.

Denerwują mnie osoby wychodzące na środek, w przenośni lub dosłownie, które uważają się za „głos tych, którzy nie mogą przemówić”. Krótkie trzydzieści lat życia na tej planecie nauczyły mnie, że każdy człowiek ma swój głos. Każdy człowiek ma swoją historię. To, czy chcemy ją opowiedzieć, jest wyborem utkanym z sieci przeróżnych uczuć, które wypływają na powierzchnię, gdy zadamy światu pytanie, czy chce naprawdę cię poznać, uwierzyć ci, choć nie mamy pewności, jaka będzie jego odpowiedź. Bardzo często dzielenie się własną historią, obawami, ambicjami, a zwłaszcza porażkami, odczuwamy jako zagrożenie. Ile razy można przeżyć odrzucenie? Niedowierzanie? Wstyd? Ile razy można złamać komuś serce, nim ta osoba otoczy je kokonem z żelaza i stali? Gdy ktoś milczy, choć tak naprawdę chciałby przemówić, nie ma to nic wspólnego ze zdolnością do mówienia tego, co naprawdę myśli. Po prostu słowa nie zawsze wydają się na tyle bezpieczne, żeby je wypowiedzieć.

Ta książka nauczyła mnie opowiadać o swoim życiu tak, jak w rzeczywistości je przeżywam. Pokazała mi, że nie ma we mnie nic niemego. Nauczyła mnie dzielić się swoją historią, obawami, aspiracjami oraz porażkami z tymi, którzy zasłużyli na to, bym otworzyła przed nimi serce. Mam prawo opowiedzieć swoją historię. Mam prawo dzielić się prawdą.

I nigdy więcej nie spojrzałam za siebie.

Ściskam,
Ashley C. FordWITAMY W LICEUM MERRYWEATHER

Pierwszy dzień liceum. Mam siedem nowych zeszytów, spódniczkę, która jest paskudna, i ból brzucha.

Autobus szkolny wyłania się zza rogu. Kiedy otwierają się drzwi, wsiadam do środka. Jestem pierwszą osobą, którą dzisiaj zabiera. Kierowca rusza, a ja wciąż stoję w przejściu. Gdzie powinnam usiąść? Nigdy wcześniej nie siadałam z tyłu. Jeśli zajmę miejsce pośrodku, może dosiąść się ktoś nieznajomy. Z przodu – będę wyglądać jak dzieciak, ale może przynajmniej uda mi się nawiązać kontakt wzrokowy z którymś z przyjaciół, o ile postanowią się do mnie w ogóle odezwać.

Bus zabiera ludzi w cztero– albo pięcioosobowych grupkach. Ludzie, z którymi w gimnazjum byłam w parze na biologii, i znajomi z wuefu gapią się, gdy przechodzą obok. Zamykam oczy. Tego się właśnie obawiałam. Po ostatnim przystanku tylko obok mnie jest wolne miejsce.

Kierowca redukuje bieg, by wjechać na wzgórze. Silnik rzęzi, przez co chłopaki z tyłu wywrzaskują jakieś przekleństwa. Ktoś wylał na siebie za dużo wody kolońskiej. Próbuję uchylić okno, ale małe zatrzaski ani drgną. Chłopak siedzący za mną rozpakowuje lunch, a papierkiem rzuca w moją głowę. Opakowanie spada mi na kolana – to po mlecznej kanapce.

Mijamy woźnych, zamalowujących tablicę przed szkołą. Dyrekcja zdecydowała, że „Liceum Merryweather – Dom Trojańczyków” nie niosło odpowiedniego przekazu, więc zmienili nas w Niebieskich Diabłów. Może chodziło o to, że lepszy znany diabeł niż nieznany Trojańczyk. Barw szkoły nie zmieniono, fioletowy i szary zostają z nami, bo dyrekcji nie uśmiechało się wydawać pieniędzy na nowe stroje.

Starsi uczniowie mogą kręcić się po szkole aż do dzwonka, ale nas, pierwszoklasistów, zagoniono do auli. Dzielimy się na klany: Sportowych Świrów, Śmietankę Towarzyską, Cichociemnych Geniuszy, Cheerleaderki, Przegrywów, Snobistycznych Europejczyków, Przyszłych Faszystów Ameryki, Wyczesane w Kosmos, Marthy, Cierpiących Artystów, Ludzi Sceny, Gotów i Łachmaniarzy. Ja nie należę do żadnego z nich. Ostatnie tygodnie sierpnia zmarnowałam, oglądając kiepskie kreskówki. Nie miałam ochoty wychodzić na zakupy, nad jezioro i na basen ani odbierać telefonu. Zaczęłam liceum z fatalną fryzurą, niedobranymi ciuchami i beznadziejnym nastawieniem. Nawet nie mam z kim usiąść.

Jestem Wyrzutkiem.

Nawet nie mam po co zerkać na byłe przyjaciółki. Nasza dawna grupka, Panny Przeciętniary, rozpadła się i teraz wszystkie pojedyncze jednostki pochłonęły wrogie frakcje. Nicole rozsiadła się obok Sportowych Świrów i pokazują sobie blizny wojenne, zdobyte w trakcie letniej ligi sportowej. Ivy dryfuje między Cierpiącymi Artystami a Ludźmi Sceny – jest wystarczająco otwarta, by należeć do obydwu grupek. Jessica przeniosła się do Nevady, w sumie żadna strata. I tak trzymała się głównie z Ivy.

Grupka za moimi plecami śmieje się tak głośno, że nie mam żadnych wątpliwości, że chodzi o mnie. Nie potrafię się powstrzymać i odwracam się w ich kierunku. Zauważam Rachel, otoczoną dzieciakami ubranymi w ciuchy, których na pewno nie kupili w miejscowym centrum handlowym EastSide. Rachel Bruin, moja dawna najlepsza przyjaciółka, patrzy teraz ponad moim lewym uchem. Słowa grzęzną mi w gardle. Oto dziewczyna, która przetrwała ze mną obozy harcerskie, która nauczyła mnie pływać, która rozumiała, co czuję z powodu sytuacji w domu, która nie nabijała się z tego, jak wygląda mój pokój. Jeśli w całym wszechświecie miałabym komukolwiek powiedzieć o tym, co się naprawdę stało, to właśnie Rachel. W gardle mi płonie.

Nasze spojrzenia na moment się spotykają.

– Nienawidzę cię – szepcze bezgłośnie.

Odwraca się do mnie plecami i zaśmiewa się z nowymi przyjaciółmi. Przygryzam wargę. Nie będę o tym myśleć. To było paskudne, ale już po wszystkim i nie będę o tym myśleć. Warga mi krwawi. Smakuje metalem. Muszę usiąść.

Stoję pośrodku przejścia w auli jak ranna zebra w specjalnym wydaniu National Geographic, szukając kogoś, kogokolwiek, przy kim mogłabym przycupnąć. W moim kierunku nadciąga drapieżnik: fryzura na jeża, gwizdek zawieszony na karku grubszym niż głowa, to pewnie nauczyciel WOS-u, zatrudniony też jako sędzia jakiegoś brutalnego sportu.

Pan Karczycho:

– Siadaj.

Zajmuję pierwsze lepsze wolne miejsce. Inna ranna zebra odwraca się w moim kierunku i posyła uśmiech. Ma na zębach żelastwo za co najmniej pięć kafli, ale na nogach zajefajne buty.

– Mam na imię Heather, jestem z Ohio – mówi. – Jestem tu nowa, a ty?

Nawet nie mam czasu odpowiedzieć. Światła przygasają, czas na rozpoczęcie roku.

PIERWSZE DZIESIĘĆ KŁAMSTW, JAKIMI NAKARMIĄ CIĘ W LICEUM

1. Jesteśmy tutaj, żeby wam pomóc.
2. Macie wystarczająco dużo czasu, by zdążyć do klasy przed dzwonkiem.
3. Obowiązuje was przepisowy strój.
4. Na terenie szkoły obowiązuje zakaz palenia papierosów.
5. Nasza drużyna piłkarska wygra w tym roku mistrzostwa.
6. Oczekujemy waszego zaangażowania.
7. Pedagodzy szkolni zawsze są gotowi was wysłuchać.
8. Dopasowaliśmy plany lekcji do waszych potrzeb.
9. Nikt poza wami nie ma dostępu do waszych szafek. 10.Kiedyś będziecie z uśmiechem wspominać czasy liceum.

Na pierwszej lekcji mam biologię. Nie mogę znaleźć sali i łapię upomnienie za szwendanie się po korytarzu. 8:50 – jeszcze tylko 699 dni i siedem semestrów do rozdania dyplomów.

NASI NAUCZYCIELE SĄ NAJLEPSI…

Moja nauczycielka angielskiego nie ma twarzy. Ma za to szopę przypominających strąki włosów, które opadają jej na ramiona. Od czubka głowy aż po uszy są czarne, a dalej jaskrawopomarańczowe i postrzępione na końcach. Zastanawiam się, czy tak bardzo wkurzyła swoją fryzjerkę, czy może zmienia się w pazia królowej. Nazywam ją Kudłatą.

Kudłata traci dwadzieścia minut na sprawdzenie obecności, bo nawet nie chce na nas patrzeć. Pochyla głowę nad biurkiem, przez co włosy zakrywają jej twarz. Przez resztę zajęć pisze na tablicy i opowiada fladze o lekturach, które mamy przeczytać. Chce, żebyśmy codziennie robili notatki w zeszytach, ale obiecuje, że nie będzie tego czytać. Piszę więc o tym, jaka jest dziwna.

Na WOS-ie też mamy zeszyty. Coś czuję, że szkoła dostała na nie niezłą zniżkę. Już dziewiąty raz w ciągu dziewięciu lat roztrząsamy amerykańską historię. Znowu uczymy się, jak odczytywać mapy, a później jeden tydzień spędzamy z rdzennymi Amerykanami, kolejny z Krzysztofem Kolumbem, akurat wtedy, kiedy przypada Dzień Kolumba¹, i następny, tuż przed Świętem Dziękczynienia, z Ojcami Założycielami. Co roku nauczyciele obiecują nam, że wyrobimy się z materiałem do czasów współczesnych, ale zawsze kończymy na rewolucji przemysłowej. W siódmej klasie udało nam się dotrzeć do pierwszej wojny światowej – kto by pomyślał, że toczyła się na całym świecie? Chyba potrzeba nam więcej świąt, żeby nauczyciele WOS-u mogli nadążyć.

Moim nauczycielem jest pan Karczycho – ten sam, który kazał mi usiąść w auli. Od tamtego czasu czule mnie wspomina:

– Mam na ciebie oko. Do pierwszej ławki.

Pana też miło widzieć. Założę się, że cierpi na zespół stresu pourazowego po Wietnamie albo Iraku – którejś z tych wojen z telewizji.

W ŚWIETLE REFLEKTORÓW

Po WOS-ie udaje mi się znaleźć szafkę. Zamek trochę się zacina, ale daję radę ją otworzyć. Później wtapiam się w tłum uczniów, pozwalając mu prowadzić prosto do stołówki.

Pierwszego dnia szkoły celowo nie przyniosłam z domu lunchu, bo kto wie, jakie panują tu zwyczaje? Brązowa papierowa torba - oznaka mieszkania na przedmieściach czy wieczna etykietka kujona? Próżniowe opakowania – hipsterski sposób na ratowanie planety czy dowód nadopiekuńczości matki? Najlepiej chyba kupić coś na stołówce. Przy okazji da mi to możliwość rozejrzenia się po pomieszczeniu w poszukiwaniu przyjaznej twarzy lub cichego kącika.

Na lunch serwują dziś indyka z tłuczonymi ziemniakami i sosem, rozciapanym zielonym warzywem, a na deser ciasteczko. Nie mam pojęcia, jak zamówić coś jeszcze, więc po prostu przesuwam tacę i pozwalam nałożyć sobie jedzenie. Jakimś cudem stojący przede mną dwumetrowy czwartoklasista dostaje trzy cheeseburgery, frytki i dwie mleczne kanapki, a nie odezwał się ani słowem. Może wymrugał jakiś sygnał Morse’em, muszę uważniej zgłębić temat. Ruszam za Drągalem z powrotem do stołówki.

Widzę kilku znajomych – no, osoby, które kiedyś uważałam za znajomych – ale oni odwracają wzrok. Myśl, myśl… Przy oknie z nosem w książce siedzi ta nowa, Heather. Mogłabym naprzeciwko niej. Albo przyczaić się za koszem na śmieci. Albo wyrzucić jedzenie i iść prosto do drzwi.

Drągal macha do stolika, przy którym siedzą jego znajomi. No jasne. Drużyna koszykarska. Wszyscy klną w jego stronę – dziwaczne powitanie pryszczatych sportowców. Uśmiecha się do nich i rzuca mleczną kanapką, a ja staram się go ominąć.

Pac! Gruda ziemniaków z sosem ląduje prosto na mojej piersi. Rozmowy na stołówce zamierają i wszyscy się gapią, chociaż moja twarz wypala im siatkówki. Już na zawsze zapamiętają mnie jako „dziewczynę obrzuconą pierwszego dnia ziemniakami”. Drągal przeprasza i mówi coś jeszcze, ale w tym samym czasie czterysta innych osób wybucha śmiechem, a ja nie potrafię czytać z ruchu warg. Ciskam w bok tacką z jedzeniem i puszczam się biegiem do drzwi.

Tak szybko wypadam ze stołówki, że gdybym natknęła się na trenera biegaczy, pewnie od razu wpisałby mnie do drużyny, ale nie… Na przerwie obiadowej dyżur pełni pan Karczycho, a on nie widzi pożytku w dziewczętach, które potrafią przebiec sto metrów w mniej niż dziesięć sekund, no chyba że potrafią grać w piłkę nożną.

Pan Karczycho:

– I znowu się spotykamy.

Ja:

– …

Czy wysłuchałby mnie w ogóle, gdybym powiedziała, że muszę wrócić do domu i się przebrać albo zapytała, czy widział, co nawyrabiał ten głupek? Nie ma takiej opcji, więc nawet nie otwieram ust.

Pan Karczycho:

– Dokąd się wybierasz?

Ja:

– …

Łatwiej w ogóle się nie odezwać. Milczenie jest złotem, buzia na kłódkę, mordka w kubeł. Wszystko, co słyszy się w telewizji o komunikacji i okazywaniu uczuć to jedna wielka ściema. Nikogo tak naprawdę nie interesuje, co masz do powiedzenia.

Pan Karczycho notuje coś w swoim notesiku.

– Od razu wiedziałem, że będą z tobą problemy. Uczę tu już od dwudziestu czterech lat, wystarczy, że popatrzę dzieciakowi w oczy i od razu wiem, co mu chodzi po głowie. Koniec z ostrzeżeniami, właśnie zarobiłaś uwagę za włóczenie się po korytarzach bez usprawiedliwienia.

AZYL

Po przerwie obiadowej zaczyna się plastyka, tak jak po koszmarze przychodzi miły sen. Klasa znajduje się na samym końcu budynku, a jej wysokie okna wychodzą na południe. W Syracuse nie ma zbyt wiele słońca, więc salę do plastyki zaprojektowano tak, by wpadało do niej jak najwięcej światła. Wygląda, jakby celowo była zakurzona. Podłogę pokrywają zaschnięte plamy farby, na ścianach wiszą szkice z udręczonymi nastolatkami, a półki wypełniają gliniane naczynia. Radio gra moją ulubioną stację.

Pan Freeman to brzydal. Ma ciało starego konika polnego i wygląda trochę jak cyrkowiec na szczudłach, a między oczami sterczy mu nos cienki jak karta kredytowa. O dziwo, kiedy wchodzimy do sali, wita nas uśmiechem.

Pochyla się nad kołem garncarskim. Jego ręce są umazane czerwoną papką.

– Witajcie na jedynej lekcji, która nauczy was przetrwania – oznajmia. – Witajcie na plastyce.

Zajmuję miejsce przy stoliku obok jego biurka. Ivy też chodzi na te zajęcia, ale siada niedaleko drzwi. Nie spuszczam z niej wzroku, bo myślę, że może uda mi się nakłonić ją, by na mnie spojrzała. Tak to działa na filmach – ludzie potrafią wyczuć, kiedy ktoś się na nich gapi i wtedy odwracają się, a nawet coś mówią. Ale Ivy otacza naprawdę gęste pole siłowe albo laser w moich oczach nie jest wystarczająco silny. Dziewczyna nie odwzajemnia spojrzenia. Tak bardzo chciałabym teraz z nią siedzieć – dobrze zna się na sztuce.

Pan Freeman zatrzymuje koło i bez mycia rąk bierze między palce kawałek kredy, po czym pisze na tablicy jedno słowo: DUSZA. Napis rozmazuje kapiąca glina, która wygląda teraz jak zaschnięta krew.

– Jeśli się na to odważycie, to właśnie tutaj odnajdziecie swoją duszę. To tu będziecie mogli sięgnąć tak głęboko w głąb siebie, jak nigdy wcześniej nie próbowaliście. Nie przychodźcie tu, żebym pokazał wam, jak narysować twarz. Poproście mnie o pomoc w odnalezieniu wiatru.

Zerkam za siebie i widzę, że dzieciaki posyłają sobie spojrzenia. Gość jest naprawdę dziwny. Przecież musi widzieć nasze miny, musi wiedzieć, co sobie teraz myślimy, a nie przestaje gadać. Mówi, że kiedy skończymy szkołę, będziemy umieli czytać i pisać, bo poświęcimy miliony godzin, by się tego nauczyć (no, mogłabym się o to pokłócić).

– A gdyby tak poświęcić ten czas sztuce: na malowanie, rzeźbienie, rysunek węglem czy pastelami suchymi albo olejnymi? Czy słowa i liczby są ważniejsze niż obrazy? Kto tak stwierdził? Czy algebra doprowadza was do łez? – Kilka osób podnosi dłonie, bo myślą, że chce odpowiedzi na to pytanie. – Czy zaimki dzierżawcze w liczbie mnogiej wyrażają uczucia, kotłujące się wam w sercach? Jeśli teraz nie poznacie sztuki, to już nigdy nie dowiecie się, jak oddychać!!!

To był dopiero początek. Jak na kogoś, kto wątpi w wagę słów, ten gość całkiem sporo ich używa. Wyłączam się na chwilę, ale znowu zaczynam uważać, kiedy unosi do góry ogromny globus, któremu brakuje połowy północnej półkuli.

– Kto mi powie, co to jest? – pyta.

– Globus? – rozlega się głos z tyłu, na co pan Freeman wywraca oczami.

– A może to cenna rzeźba? Jakiś uczeń ją zniszczył i musiał sam za nią zapłacić, bo inaczej nie dostałby świadectwa? – rzuca ktoś inny.

Pan Freeman wzdycha.

– Kompletny brak wyobraźni, ile wy macie lat? Trzynaście? Czternaście? I już pozwoliliście sobie wybić z głowy wszelką kreatywność! Tym starym globusem bawiły się w pracowni moje córki, kiedy przez deszcz nie mogły wyjść na zewnątrz. Pewnego dnia Jenny przebiła stopą Teksas, całe Stany Zjednoczone posypały się do morza i voilà – tak zrodził się pomysł! Przy pomocy tej popsutej kuli można pokazać mnóstwo wspaniałych wizji – możecie namalować ją i chmarę ludzi, uciekających z dziury, psa z mokrym pyskiem w kagańcu, przeżuwającego Alaskę… Możliwości są nieskończone. Być może ciężko będzie wam to pojąć, ale jesteście na tyle ważni, żeby chociaż spróbować.

Że co?

– Niech każde z was wyciągnie z globusa po karteczce. – Krąży po sali, żebyśmy mogli wyciągnąć czerwone skrawki z wnętrza Ziemi. – Na papierku znajdziecie jedno słowo, nazwę przedmiotu. Oby się wam spodobał, bo przez resztę roku szkolnego postaracie się zmienić tę rzecz w dzieło sztuki. Będziecie ją rzeźbić, szkicować, tworzyć z papier-mâché, ryć w płytkach. Jeśli informatyk znów zacznie ze mną rozmawiać, będziecie mogli nawet stworzyć jakieś projekty komputerowe. Jest tylko jeden haczyk – pod koniec roku musicie odkryć, jak sprawić, by wasz przedmiot wyrażał emocje, przemawiał do każdej osoby, która na niego spojrzy.

Kilka osób jęczy, ja jednak czuję trzepotanie w brzuchu. Czy naprawdę nam na to pozwoli? Aż za fajnie to wszystko brzmi. Nauczyciel zatrzymuje się przy moim stoliku. Wsuwam dłoń do środka globusa i wyławiam swoją karteczkę.

– Drzewo.

Drzewo? Przecież to banalne, nauczyłam się rysować drzewa jeszcze w drugiej klasie. Chcę wylosować coś innego, ale pan Freeman potrząsa głową.

– Nie, nie, nie – rzuca. – Wybrałaś już swoje przeznaczenie, nie możesz go teraz zmienić.

Spod koła garncarskiego wyciąga wiaderko z gliną, dzieli ją na kulki wielkości pięści i każdemu z nas rzuca po jednej. Chwilę później włącza radio i śmieje się:

– Wasza podróż właśnie się zaczyna.

ESPAÑOL

Moja nauczycielka od hiszpańskiego ma ambitny plan, by przez cały rok nie odezwać się do nas ani jednym słowem po angielsku. To nie tylko zabawne, ale i pożyteczne – o wiele łatwiej ją olewać. Porozumiewa się z nami za pomocą przesadnej gestykulacji i odgrywania scenek. Zupełnie, jakbyśmy grali w kalambury. Mówi jakieś zdanie po hiszpańsku, po czym przykłada sobie dłoń do czoła.

– Ma pani gorączkę! – woła ktoś z klasy.

Kobieta potrząsa głową i powtarza gest.

– Zaraz pani zemdleje!

Nie. Wychodzi z sali, po czym wpada do klasy z rozkojarzoną miną. Odwraca się do nas, udaje zdziwienie i znów przykłada dłoń do czoła.

– Zgubiła się pani!

– Jest pani wściekła!

– Pomyliła pani szkoły!

– Pomyliła pani kraje!

– Pomyliła pani planety!

Nauczycielka próbuje jeszcze raz i uderza się w czoło tak mocno, że aż się zatacza. Skórę ma teraz tak różową, jak szminka na ustach. Zgadywankom nie ma końca.

– Nie może pani uwierzyć, ilu uczniów jest w tej klasie.

– Zapomniała pani hiszpańskiego!

– Ma pani migrenę!

– Dostanie pani migreny, jeśli nie zgadniemy, o co chodzi!

W akcie desperacji pisze na tablicy zdanie po hiszpańsku: „Me sorprende que estoy tan cansada hoy”. Nikt z nas go nie rozumie. Nie znamy hiszpańskiego – przecież jesteśmy tu po to, żeby się go nauczyć. W końcu jakiś geniusz wyjmuje słownik angielsko-hiszpański. Przez resztę lekcji próbujemy przetłumaczyć zdanie. Gdy rozlega się dzwonek, udało nam się wymyślić tyle: “Wymęczyć dzień do zdumienia.”

DOM I PRACA

Udaje mi się przeżyć pierwsze dwa tygodnie szkoły bez wywołania katastrofy nuklearnej. Heather z Ohio przysiada się do mnie na stołówce, a później dzwoni, żeby porozmawiać o zadaniu z angielskiego. Mogłaby paplać godzinami. Wystarczy tylko przyłożyć telefon do ucha i przytaknąć od czasu do czasu, a to wszystko w trakcie skakania po kanałach. Rachel i wszystkie inne osoby, które znam od dziewięciu lat, wciąż nie chcą mieć ze mną nic wspólnego. Często ktoś wpada na mnie na korytarzu, a kilka razy „przypadkowo” wytrącono mi książki z rąk. Staram się tym nie przejmować, kiedyś w końcu im przejdzie.

Mamie na początku całkiem nieźle wychodziło poranne gotowanie obiadów i zostawianie ich w lodówce, ale wiedziałam, że nie potrwa to zbyt długo. Wracam do domu i pierwsze, co widzę, to karteczka: „Pizza. 555-4892. Tym razem daj mały napiwek” oraz banknot dwudziestodolarowy. W domu całkiem sprawnie rozmawiamy ze sobą za pomocą karteczek, które zostawiamy na ladzie w kuchni. Piszę, kiedy potrzebuję czegoś do szkoły albo podwózki do centrum handlowego. Oni dają mi znać, o której wrócą z pracy albo jeśli powinnam wyciągnąć coś z zamrażalnika. Co więcej można sobie powiedzieć?

Mama znów ma problemy z personelem. Jest kierowniczką w Effert’s, sklepie odzieżowym w centrum miasta. Szef zaproponował jej przeniesienie do galerii handlowej, ale nie zgodziła się. Wydaje mi się, że bawią ją reakcje ludzi, kiedy mówi, że pracuje w centrum.

– Nie boi się pani? – pytają. – Za żadne skarby nie chciałbym/-łabym tam pracować!

Mama uwielbia robić to, czego inni się obawiają. Równie dobrze mogłaby zostać poskramiaczką węży.

Ale właśnie przez to, że sklep znajduje się w centrum, ciężko jej znaleźć pracowników. Żule obsikujący front, codzienne kradzieże, drobne i takie z bronią w ręku, skutecznie zniechęcają bezrobotnych. I bądź tu człowieku mądry. Minęły dopiero dwa tygodnie września, a ona już myśli o Bożym Narodzeniu. W głowie jej tylko plastikowe płatki śniegu i mikołaje w czerwonych kubrakach. Jeśli już teraz nie uda jej się znaleźć nowych pracowników, będzie głęboko w czterech literach, kiedy zacznie się sezon świąteczny.

O 15:10 zamawiam pizzę i zajadam się nią na białej kanapie. Nie wiem, które z moich rodziców dostało zaćmienia, kiedy postanowili ją kupić. Żeby na niej jeść, trzeba rozłożyć poduszki pobrudzoną stroną do góry. Kanapa ma dwie osobowości: „Melinda wdychająca zapach pepperoni oraz grzybów” i „Młoda damo, w salonie się nie je”. Przeżuwam pizzę i oglądam telewizję, dopóki nie usłyszę, że na podjeździe zatrzymuje się jeep taty. Ciach, ciach, ciach – zmykam na górę, kiedy poduchy są już przekręcone i lśnią bielą. W chwili, gdy tata otwiera drzwi, wszystko wygląda tak, jak sobie tego życzy, a mnie już nie ma.

Mój pokój należy do kosmity. Idealnie odzwierciedla osobę, którą byłam w piątej klasie. Przechodziłam chyba wtedy przez okres tępoty, bo uwielbiałam róże i różowy kolor. To wszystko wina Rachel. Błagała swoją mamę, by pozwoliła jej jeszcze raz zmienić wystrój pokoju, więc każda z nas marzyła o tym samym. Nicole nie chciałą obwiązać swojego stolika nocnego idiotyczną falbanką, a Ivy, jak to Ivy, przeszła samą siebie. Jessica urządziła swój w pustynno-kowbojskim stylu. Mój pokój był gdzieś pośrodku, bo podebrałam trochę od każdej z dziewczyn. Jedyne, co było w nim naprawdę moje, to kolekcja wypchanych króliczków z dzieciństwa i łóżko z baldachimem. Nieważne, ile razy Nicole się z niego nabijała, nie pozwoliłam go zdjąć. Mam ochotę zerwać ze ścian tapetę w róże, ale to by oznaczało, że mama zacznie się wtrącać, a tata będzie musiał pomierzyć ściany, przez co na pewno pokłóciliby się przy wyborze farby. Zresztą i tak sama nie wiem, jak chciałabym się tu urządzić.

Odrabianie lekcji nie wchodzi w rachubę. Łóżko kusi, żebym ucięła sobie drzemkę. Nie mogę się powstrzymać. Puchate poduszki i ciepła kołderka są po prostu silniejsze ode mnie. Nie mam innego wyjścia, jak tylko się pod nimi zakopać.

Słyszę, jak tata włącza telewizor. Brzdęk, brzdęk, brzdęk – wsypuje lód do szklanki z grubym dnem i dolewa sobie czegoś mocniejszego. Otwiera mikrofalówkę – pewnie w poszukiwaniu pizzy – zatrzaskuje drzwiczki, a później pikaniem ustawia czas. Włączam radio, by wiedział, że jestem w domu. Nie uda mi się zasnąć, więc zatapiam się gdzieś pośrodku, na przystanku w drodze do głębokiego snu; mogę tu zostać na całe godziny. Nie muszę nawet zamykać oczu, po prostu układam się bezpiecznie pod kołdrą i oddycham.

Tato pogłaśnia telewizor. Rozlega się pokrzykiwanie prezentera z kanału informacyjnego:

– Pięć ofiar pożaru domu! Atak na młodą kobietę! Nastolatkowie podejrzani o napad na stację benzynową!

Przygryzam strupek na dolnej wardze. Tata przeskakuje po kanałach, w kółko wysłuchując tych samych historii.

Zerkam na siebie w lustrze po drugiej stronie pokoju. Rany. Włosy kompletnie schowały mi się pod kołdrą. Przyglądam się konturom buzi. Czy mogłabym ozdobić swoje drzewo twarzą, żeby wyglądało jak driada z greckiej mitologii? Mam okrągłe oczy w kolorze błota pod czarnymi jak smoła brwiami, nozdrza jak u świnki i pogryzione usta rodem z horroru. Nawet nie przypominam driady. Bez przerwy przygryzam wargi. Mam wrażenie, że należą do kogoś innego, kogoś, kogo nawet nie znam.

Wstaję z łóżka, ściągam lustro ze ściany i chowam je głęboko w szafie, taflą do ścianki.

NASZ NIEUSTRASZONY PRZYWÓDCA

Chowam się w łazience, czekając, aż z korytarza znikną tłumy. Zerkam przez drzwi – dyrektor, zwany też PryncyPolem, dorwał na korytarzu kolejnego spóźnialskiego ucznia.

PryncyPolo:

– A gdzie ma pan usprawiedliwienie?

Spóźnialski:

– Właśnie po nie biegnę.

PP:

– Ale nie wolno panu chodzić bez niego po korytarzu.

S:

– Wiem, bardzo przepraszam. Właśnie dlatego tak się spieszę.

PryncyPolo waha się z miną podobną jak u Kaczora Daffy’ego, kiedy Królik Bugs robi go w konia.

PP:

– W takim razie proszę się pospieszyć i nie kręcić się więcej bez usprawiedliwienia.

Spóźnialski uczeń zrywa się do biegu przez korytarz i macha z uśmiechem. PryncyPolo rusza w przeciwną stronę, przetwarzając sobie jeszcze raz całą rozmowę w głowie i próbując zrozumieć, co poszło nie tak. Sama też się nad tym zastanawiam i parskam śmiechem.

ŻYWIOŁOWA PANI

Wuef powinien być zakazany. To czysta żenada.

Moja szafka w szatni znajduje się najbliżej drzwi, co oznacza, że muszę się przebierać w łazience. Heather z Ohio ma szafkę obok mojej. Nosi strój na wuef pod ubraniem. Po ćwiczeniach wyskakuje ze spodenek, ale nigdy nie ściąga podkoszulka. Aż zaczynam się martwić o inne dziewczyny z Ohio. Może to jakiś nakaz, żeby nosić podkoszulki?

Poza nią na wuefie znam tylko Nicole. W naszej dawnej paczce nigdy nie byłyśmy zbyt blisko. Pierwszego dnia szkoły prawie się do mnie odezwała, ale w ostatniej chwili stchórzyła, spuściła wzrok i jeszcze raz zawiązała sznurówki swoich nike’ów. Należy do drużyny piłkarskiej, więc ma dla siebie ogromną szafkę w oddalonej, pachnącej czystością wnęce. Nie przeszkadza jej przebieranie się przy innych – zmienia nawet stanik; na lekcjach nosi inny, a na wuefie inny. Nigdy się nie rumieni, nie chowa, po prostu się przebiera. To pewnie cecha Sportowych Świrów. Po co miałaby się przejmować komentarzami na temat swojego tyłka czy cycków, skoro ma w sobie tyle siły?

Nastał późny wrzesień, więc zaczynamy treningi hokeja na trawie. To błotnisty sport, gramy w niego tylko w mokre, pochmurne dni, kiedy wydaje się już, że lada chwila spadnie śnieg. Kto to w ogóle wymyślił? Nicole jest w tej dyscyplinie niepokonana. Potrafi szarżować tak szybko, że pryskają za nią strugi błota, i ochlapuje nimi każdego, kto wejdzie jej w drogę. Jeden ruch nadgarstka i piłka wpada prosto do bramki. Dziewczyna uśmiecha się i truchta z powrotem na środek boiska.

Nicole jest dobra w każdym sporcie z piłką i gwizdkiem. Koszykówka, rugby, lacrosse, futbol, piłka ręczna i nożna, cokolwiek. I kiedy się ją obserwuje, ma się wrażenie, że gra to bułka z masłem. Chłopcy nie spuszczają z niej wzroku, bo mogą się od niej czegoś nauczyć. To, że jest śliczna, też jej nie przeszkadza. Zeszłego lata na jakimś obozie sportowym ukruszyła sobie ząb, przez co wygląda jeszcze fajniej.

Wuefiści myślą o Nicole wyjątkowo ciepło, bo wykazuje potencjał. Kiedy na nią patrzą, oczami wyobraźni widzą wygraną w przyszłych mistrzostwach stanowych. Podwyżki. Jakiś czas temu udało jej się strzelić trzydzieści pięć goli, zanim moja drużyna zagroziła zejściem z boiska. Wuefistka kazała jej wtedy sędziować. Po tym nie tylko przegrałyśmy, ale jeszcze cztery dziewczyny trafiły z kontuzjami do higienistki. Nicole po prostu nie wierzy w coś takiego jak faul. Żarliwie wyznaje zasadę: „graj do śmierci albo kalectwa”.

Gdyby inaczej się zachowywała, o wiele łatwiej byłoby mi to wszystko znosić. Gównianą szafkę, Heather biegającą dookoła mnie jak mały szczeniak, zimne poranki w błocie spędzane na obserwowaniu Nicole Walecznej Księżniczki, słuchania, jak trenerzy wychwalają ją pod niebiosa… Mogłabym to wszystko przyjąć na klatę i robić swoje. Ale Nicole jest taka sympatyczna. Rozmawia nawet z Heather z Ohio. Poradziła jej, gdzie kupić ochraniacz na twarz, żeby aparat nie poranił jej ust, kiedy oberwie piłką. A teraz Heather chce kupić sobie stanik sportowy. Nicole po prostu nie jest wredna, a szkoda, bo o wiele łatwiej byłoby jej nienawidzić.

PRZYJACIÓŁKI

Jestem w łazience z Rachel. Wróć. Jestem w łazience z Rachelle. Tak, zmieniła imię. Jak widać, chce wrócić do swoich europejskich korzeni, więc trzyma się z uczniami z wymiany. Po pięciu tygodniach roku szkolnego potrafi już przeklinać po francusku. Nosi pozaciągane czarne pończochy i nie goli się pod pachami. Kiedy macha rękami w powietrzu, od razu mam skojarzenia się z małymi szympansiątkami.

Nie mogę uwierzyć, że kiedyś byłyśmy najlepszymi przyjaciółkami.

Staram się z powrotem założyć soczewkę na lewe oko. Ona rozmazuje tusz pod oczami, by wyglądać na wyczerpaną i zmizerniałą. Przemyka mi przez myśl, żeby czmychnąć stamtąd jak najszybciej, zanim znów pośle mi diabelskie spojrzenie, ale Kudłata, moja nauczycielka angielskiego, patroluje korytarz, a ja zapomniałam pójść na jej lekcję.

Ja:

– Hej.

Rachelle:

– Mhm.

I co teraz? Spróbuję wyluzować, jakby nic się nie stało. Luzik-arbuzik.

Ja:

– Jak leci? – Znów próbuję założyć soczewkę i dźgam się palcem w oko. No, już bardziej na luzie być nie mogę.

Rachelle:

– Ech.

1. Dzień Kolumba – święto obchodzone w październiku zarówno w państwach obydwu Ameryk, jak i w Hiszpanii, upamiętniające odkrycie Ameryki przez Krzysztofa Kolumba (przyp. tłum.)

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: