Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Spełnienie - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Spełnienie - ebook

Po tym, co zdarzyło się w pewną grudniową noc, Dan Kushner porzucił mrzonki o karierze pisarskiej i zajął się pisaniem o innych. Pewnego dnia otrzymuje propozycję poprowadzenia warsztatów z krytyki literackiej na niedużym uniwersytecie. Z kontraktem na nową książkę o kolejnym gigancie literatury w kieszeni oraz bolesnymi wspomnieniami rusza więc do Barrington. Tam zamieszkuje w dużym i podejrzanie tanim domu z zamkniętymi drzwiami na piętrze. To, co się za nimi kryje, zburzy jego pozorny spokój.

Kategoria: Horror i thriller
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8273-459-1
Rozmiar pliku: 1,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział 2 Rozmowa z dziekanem

Wewnątrz najbardziej narzucał się intensywny zapach pasty do podłóg i jakieś bardzo ogólne wrażenie staroświeckości. Dan rozejrzał się. Na lewo od wejścia znajdowała się recepcja, a obok niej –księgarski stelaż ze skryptami. Zapytał siedzącą za recepcyjnym kontuarem kobietę o biuro dziekana. Wskazała mu schody na piętro. Dan ruszył w ich kierunku, znowu natykając się na kilkoro studentów. Tym razem wydało mu się, że jednak został rozpoznany. Dosłyszał za plecami kilka szeptów.

Dziekanat znalazł bez trudu. Gdy otworzył drzwi, jego oczom ukazał się przestronny, utrzymany w łososiowej tonacji sekretariat. Już od progu przywitał go szeroki — ktoś o wyjątkowo ekstrawaganckim stosunku do humanistycznego żargonu mógłby go nazwać na przykład inkluzywnym — uśmiech pulchnej dziewczyny w angorowym sweterku. Dan mimowolnie wyobraził sobie, że mogłaby mieć na imię Rachel i z byle powodu stosować eksklamacje w rodzaju „super fajowo!” czy „bombastycznie!”. Tabliczka na drewnianej barierce, za którą znajdowało się jej biurko, obwieszczała jednak, że jej imię to Libby.

Dan uznał, że też do niej pasuje.

— Mieliśmy jakby nadzieję, że pan jakby zawiadomi kogoś — zaszczebiotała. — Ktoś by się wtedy jakby panem zaopiekował, pokazał miasto.

— Zwiedziłem je wczoraj po zameldowaniu się w hotelu — odpowiedział, nie mogąc oderwać wzroku od jej dużego biustu. — Naprawdę urocze. To znaczy… miasto. A brakiem komitetu powitalnego proszę się absolutnie nie przejmować. Nie jestem przyzwyczajony do takiej rewerencji.

— No tak, ale… jakby… — przez chwilę szukała właściwych słów, po czym wypaliła — jakby to jest tutaj przyjęte w zwyczaju, że gość… znaczy, tego…

— Przepraszam, jeśli naruszyłem uczelnianą etykietę — odparł Dan, ledwo powstrzymując parsknięcie na widok jej nagle pokraśniałych policzków. Pomyślał, że za kilka lat jakiś tępawy japiszon będzie zupełnie jawnie zdradzał ją z własną sekretarką, co bynajmniej nie przeszkodzi jej być świetną gospodynią domową, wykrzykiwać „super bombastycznie!” i serwować najsoczystszego w okolicy indyka z żurawinami na obiad z okazji Dziękczynienia.

Tymczasem otworzyły się wewnętrzne drzwi i stanął w nich James Palmerson w całej swojej gibkiej okazałości czterdziestokilkulatka, który po wejściu w smugę cienia nagle odkrył w sobie duszę biegacza i rowerzysty. Dan był gotów iść o zakład, że rano można było spotkać go w jakimś absurdalnie drogim dresie, przemierzającego żwawym, równym truchtem parkowe alejki.

— Libby po prostu miała na myśli, że dbamy, aby nasi goście czuli się komfortowo w Barrington — powiedział i wyciągnął do Dana rękę. — Witaj, Dan. Miło cię widzieć.

Przeszli do jego gabinetu. Choć był to dość obszerny pokój, sprawiał wrażenie zagraconego i ciasnego. Powodowała je ciemna, pochłaniająca światło boazeria oraz kilka rzędów półek z książkami obiegających ściany. Palmerson miał do nich najwyraźniej pedantyczny stosunek. Były dopasowane według rozmiaru lub serii. Dan zawsze uważał to za dość osobliwy sposób okazywania miłości do słowa pisanego. On sam, choć może nie był przesadnym bałaganiarzem, dopuszczał w domowej bibliotece pewną umiarkowaną anarchię. Przynajmniej dopóki nie stał się fanem Kindle’a.

Odczucie braku przestrzeni dodatkowo potęgował ustawiony na środku okrągły stół. Palmerson gestem dłoni wskazał Danowi jedno ze znajdujących się przy nim krzeseł. Jedyną rzeczą na stole był otwarty MacBook. Dan z przyjemnością skonstatował, że okno gabinetu wychodzi na rzekę i kaczki.

— Właśnie przeglądałem twój draft — oznajmił Palmerson, siadając i przyciągając do siebie MacBooka. — Nie przeszkadza ci, że przechodzimy od razu do interesów?

Dan machnął ręką na znak, że nie.

— Cóż — Palmerson musnął touchpada wystudiowanym, nieomal pieszczotliwym gestem — wygląda to dość interesująco. Zwłaszcza że nie masz doświadczenia dydaktycznego. Chociaż nauczałeś trochę na początku, prawda? Tak mi mówił Bill.

— Owszem, w Chattam, przez około pięć lat zaraz po studiach — odparł Dan.

— Ach, tak. Cóż… A czego konkretnie?

— Głównie literatury dwudziestego wieku. Trochę teorii… postmodernizm, strukturaliści, te sprawy. Takie tam różne, powiedzmy, fascynacje młodości.

Palmerson skinął.

— To ciekawe. Fascynacje, jak wynika z twojej działalności krytycznej, chyba do końca ci nie minęły. A czemu w takim razie właściwie nie zostałeś na uczelni?

Dan przypomniał sobie film, w którym Sean Connery grał starego, zgorzkniałego pisarza, ukrywającego się przed światem w mieszkaniu na najwyższym piętrze kamienicy w Nowym Jorku. Postać była wzorowana na Salingerze. Pewnego dnia do jego azylu wdarł się czarnoskóry nastolatek, który odkrył jego prawdziwą tożsamość. Dalej historia toczyła się mniej więcej według schematu uczeń — mistrz. Zawsze, ilekroć stary nie chciał odpowiedzieć na jakieś pytanie zapatrzonego weń młokosa, ucinał dyskusję słowami „wróćmy do pytań o zupę”. Dan miał teraz ochotę zrobić to samo.

Ale zamiast tego jedynie rzekł:

— Chciałem spróbować czegoś innego.

— Jeszcze w trakcie pracy w Chattam napisałeś powieść, prawda? — kontynuował Palmerson. — Nosiła tytuł…

— „Czas przejścia” — wszedł mu w słowo Dan. — Nie osiągnęła sukcesu. Sprzedało się zaledwie kilkadziesiąt egzemplarzy.

A dokładnie trzydzieści siedem — pomyślał. Książkę wydało małe wydawnictwo z Pittsburgha. Była to jedna z tych firemek, które opublikują wszystko, jeżeli jesteś gotów zapłacić, a potem zostawiają cię z całym nakładem, mimo iż w ofercie reklamowej obiecywały zająć się zarówno dystrybucją, jak i promocją. Redakcja i korekta tekstu, jak się okazało, też nie leżała w zakresie ich usług. „Czas przejścia” ukazał się z kilkudziesięcioma rażącymi literówkami i stylistycznymi kiksami, które Dan przeoczył, a które w normalnym wydawnictwie ma obowiązek wyłapać redaktor.

Maureen go ostrzegała. Nawet trochę się o to pokłócili. Poszło oczywiście przede wszystkim o pieniądze, które zamierzał wpakować w początkowy nakład trzystu sztuk. Ale Dan był jak nakręcony. Nie docierały do niego żadne argumenty. Z kilku agencji, do których wysłał manuskrypt, odezwały się trzy, z czego tylko jedna dostrzegła w „Czasie” nieznaczny potencjał wydawniczy. Po roku nieudanych prób zrezygnowali. Właśnie wtedy Dan, naczytawszy się o sukcesach ludzi, którzy wydali się sami, a potem sprzedawali książki prosto z bagażnika samochodu, zdecydował się na ów desperacki krok.

— Tak czy inaczej, wracając do meritum — podjął Palmerson — do twojego planu warsztatów nie mam zastrzeżeń. Chcę, żebyś mnie dobrze zrozumiał: jako wykładowca wizytujący masz oczywiście pełną suwerenność w doborze zarówno tematu, jak i metod pracy. Naprawdę cieszymy się, że zechciałeś przyjąć naszą propozycję…

— A jednak w czymś, jak widzę, jest problem — Dan znów mu się wciął, wykorzystując chwilę zawahania.

— Nie nazwałbym tego problemem — asekuracyjnie rozłożył ręce Palmerson — raczej zaskoczeniem. Nie pojmuję idei, która przyświeca twoim otwartym wykładom. Wiem, że zajmujesz się popkulturą. Czytałem nawet kilka twoich esejów. Ale nie jestem, szczerze mówiąc, pewien, czy mury uczelni są najlepszym miejscem, aby ją aż tak bardzo dowartościowywać.

— Kultura masowa to część naszej codzienności — odpowiedział Dan. — Chcę po prostu pokazać, że ją również można poddać głębszej refleksji niż tylko ta, ile jakiś film zarobił w pierwszy weekend wyświetlania. To też część pracy krytyka, jeśli chce zrozumieć i opisać świat, w którym wszyscy żyjemy. Chcę pokazać, jak można to zrobić.

— Na przykład udowadniając, że wysyp krwawych horrorów w pierwszej dekadzie dwudziestego pierwszego wieku to skutek traumy po jedenastym września?

— Na przykład.

— A nie uważasz, że to trochę zakrawa na… sam nie wiem… — Palmerson zamachał prawą dłonią, jakby chciał odegnać natrętną muchę — na nobilitowanie miernoty?

— Świat jest, jaki jest. I reaguje, jak reaguje. Kultura masowa, nawet jeżeli nie czyni tego świadomie, najskuteczniej i najszybciej odbija procesy społeczne. Nie jestem zresztą odosobniony w tym poglądzie.

— Tak, wiem. — Palmerson najwyraźniej szukał jakiegoś sposobu, by elegancko wybrnąć ze ślepego zaułka. — Nie bierz tego do siebie, Dan. To chyba po prostu odwieczny antagonizm między nami, teoretykami, i wami, praktykami. To trochę jak różnica pomiędzy kimś, kto naucza dziennikarstwa, lecz nigdy nie był, że się tak kolokwialnie wyrażę, na ulicy, a kimś, kto… Zresztą wiesz, co mam na myśli. Są też oczywiście emisariusze budujący nić porozumienia. Tacy jak ty, Dan.

Ładnie, pełne uznanie — zakpił w duchu Dan.

Palmerson wstał i splótłszy ręce z tyłu, przeszedł się ku oknu.

— Czy mogę być z tobą zupełnie szczery? — rzucił.

— Tylko na to liczę.

— Zapewne wiesz, że jesteś tutaj głównie dzięki zabiegom Billa Chambersa — rozpoczął Palmerson, spoglądając na Dana z góry. — Ja głosowałem przeciw. Nie dlatego, że cię nie cenię, broń Boże. Zazwyczaj warsztaty kreatywnego pisania prowadzą pisarze. Prawdziwi pisarze, praktycy — że znowu odwołam się do wspomnianego już antagonizmu. Większość studentów i tak uczęszcza na nie głównie w celu zdobycia dodatkowych punktów do zaliczenia. Zawsze również znajdzie się ktoś, kto autentycznie podziwia prowadzącego, no i może jeden lub dwa prawdziwe talenty.

— Chodziłem na taki kurs, kiedy studiowałem — skwitował bez cienia urazy Dan. — Byłem w gronie tych, co podziwiają.

— No więc właśnie — przytaknął Palmerson. — Nawet ty w młodości nie zakładałeś, że będziesz krytykiem. Też chciałeś praktykować.

— Chcesz powiedzieć, że warsztaty nie cieszyły się zainteresowaniem.

— Mieliśmy co do tego pewne obawy, fakt — przyznał Palmerson. — Nie jest tak źle, ale z pewnością mogłoby być lepiej, gdyby prowadził je prozaik. Zaważyło twoje nazwisko. Jest marką samą w sobie.

Na kursie było przewidziane piętnaście miejsc. Kandydatów zgłosiło się ponad czterdziestu. Dan nie wiedział, ilu studentów liczy wydział, więc ciężko byłoby mu oszacować rzeczywistą skalę zainteresowania. Kiedy on sam, będąc na drugim roku, zapisał się na warsztaty prowadzone przez autora stosunkowo poczytnych powieści obyczajowych, których akcja rozgrywała się w fikcyjnym miasteczku gdzieś w trzewiach Arkansas, o dokładnie taką samą liczbę miejsc walczyło blisko sześćdziesiąt osób. A każda z nich, lub prawie każda — Dan z pewnością — pragnęła za wszelką cenę posiąść tajemnicę snucia dochodowych bajek o redneckach.

Palmerson ponownie usiadł.

— Cóż, najważniejsze kwestie chyba mamy omówione. Pozostaje nam tylko sprawa twojego zakwaterowania. Zgaduję, że przyjechałeś sam?

Dan potwierdził.

— Jak zapewne informował cię Bill — Palmerson wytoczył z siebie tę część zdania z wyraźnym, choć nieprzesadnym naciskiem.

— Wynająłem już dom — przerwał mu Dan. — Jeszcze przed wyjazdem z Pittsburgha skontaktowałem się z tutejszym biurem nieruchomości. Zresztą jedynym w Barrington. Znaleźli mi coś niedrogiego. Staram się nie być kłopotliwy.

Przez sekundę lub dwie Palmerson wyglądał, jakby przełykał surowe jajko.

— Nie ukrywam, że to istotnie zdejmuje nam z barków nieco ciężaru — stwierdził. — Uczelnia jest co prawda w posiadaniu kilku służbowych kwater, które czasem wynajmuje gościom lub, nazwijmy to tak, pracownikom w kłopotach, lecz to w gruncie rzeczy klitki. No i niestety położone w pobliżu akademików. A gdzie konkretnie jest ten dom?

Dan wymienił nazwę ulicy, którą podał mu w mailu pośrednik. Gdy Palmerson ją usłyszał, po jego twarzy przebiegł jakby nieokreślony skurcz.Rozdział 3 Drzwi

— Okej, więc pozostaje mi już tylko przekazać panu klucze — powiedział McGruder i wręczył Danowi trzy kawałki metalu przyczepione do czarnego prostokątnego breloczka. Kiedy to robił, jego elegancka spinka do mankietu pochwyciła refleks popołudniowego słońca. Był ciemnoskórym olbrzymem z kwadratową szczęką, płaskim, niewątpliwie dawno temu złamanym nosem i barami tak masywnymi, że rozsadzały granatową, najpewniej szytą na miarę, marynarkę.

Wsunąwszy klucze do kieszeni dżinsów Dan podał mu rękę, czy może raczej pozwolił, by jego dłoń utonęła w nabitej owłosionej bryle, mającej znacznie więcej wspólnego z rękawicą bejsbolową niż z normalną ludzką dłonią. Odruchowo przygotował się na trzask miażdżonych kości i eksplozję bólu, lecz McGruder — najwyraźniej doskonale świadom wrażenia, jakie jego gabaryty robiły na rozmówcach, a może i czerpiący z niego satysfakcję — zadowolił się kurtuazyjnym uściskiem, dorzucając do niego wystudiowany uśmiech akwizytora.

Dan pomyślał, że potrafiłby z niewielkim marginesem błędu opisać w kilku zdaniach jego życie. Za czasów liceum był gwiazdą szkolnej drużyny futbolowej. To otworzyło mu drogę do koledżu, gdzie zaczął marzyć o zawodowstwie. Niestety na drugim lub trzecim roku doznał fatalnej kontuzji kolana i przez resztę studiów przeczołgał się na trójach, imprezując i zaliczając coraz brzydsze panienki. Jednej z nich zmajstrował bachora. W końcu jakoś się ogarnął, kupił pierwszy garnitur i dał nura w labirynt nieruchomości. Niewykluczone, że za namową teścia. Niewykluczone też, że dziś całkiem nie najgorzej mu się wiodło.

Autor poczytnych powieści obyczajowych o fikcyjnym miasteczku w Arkansas już na inauguracyjnych zajęciach zdradził swym słuchaczom największy, a zarazem najbardziej oczywisty sekret każdej dobrej prozy. A mianowicie, że składa się ona z kilku podstawowych motywów z przesunięciami. Ten, kto to zaakceptuje, z czasem osiągnie rzemieślniczą sprawność, a może nawet pewien stopień artyzmu.

McGruder wziął ze stołu jadalnego swój egzemplarz umowy najmu, wsunął go do teczki i już chwilę później brnął z gorylą ociężałością do zaparkowanego na podjeździe srebrnego nissana. Dan patrzył z okna salonu, jak pakuje się za kierownicę. Kiedy tu jechali, nieomal wbijał się w drzwi, żeby uniknąć zetknięcia z udem McGrudera.

Dom po przeciwnej stronie otaczał gęsty żywopłot z ligustru. Prawie wszystkie posesje przy Colton Road były otulone szczelnymi parawanami ligustru, ostrokrzewu lub berberysu. Numer piętnaście — ostatni po lewej — należał do nielicznych wyjątków. McGruder wyjaśnił Danowi, że tu również kiedyś rósł żywopłot, lecz właściciele kazali go ściąć. Teraz dom zdobiło jedynie stalowe ogrodzenie z furtką na pilota, którym był właśnie doczepiony do kluczy prostokątny brelok. Obsługiwał on również garaż. Dan wyjął klucze z kieszeni, wystawił rękę przez okno i nacisnął guzik. Brelok czknął, a furtka zaczęła się powoli i bezgłośnie zamykać.

Odwrócił się od okna i ogarnął spojrzeniem salon. Ściany pokrywała beżowa tapeta w abstrakcyjny deseń. Kimkolwiek byli właściciele domu — dopiero teraz Dan uświadomił sobie, że ani razu o nich nie zapytał, a McGruder sam z siebie nie poruszał tego tematu — lubili stonowane kolory, oscylujące wokół beżów, bieli i jasnych brązów. Przynajmniej parter sprawiał takie wrażenie.

Przed przyjazdem Dana McGruder zorganizował ekipę sprzątającą. W powietrzu wciąż jeszcze wisiał zapach detergentów, lecz dominowała ciężka zawiesistość niezamieszkałej od dawna przestrzeni. Dan usiadł na sofie, przy okazji odkrywszy, że sprzątacze najwyraźniej przegapili kącik telewizyjny. Płaski ekran Philipsa — model chyba sprzed dziesięciu lat, który wtedy musiał być supernowoczesny i adekwatnie kosztować, a teraz stanowił jedynie pozbawiony bajerów relikt — pokrywała warstewka kurzu.

Dan trwał w bezruchu otoczony dojmującą ciszą. Gdzieś z tyłu głowy zamajaczyło mu zdanie z jednej z powieści Murakamiego. Jej narrator, znalazłszy się w hotelowym pokoju, zsuwa z ramion paski plecaka i przyzwyczaja się do miejsca. Kiedy je przeczytał, wydało mu się genialne w swej prostocie. Pisarze — przynajmniej ci dobrzy — mają to do siebie, że z równą łatwością kreują fantastyczne światy i nazywają rzeczy na pozór oczywiste.

Nagle ciszę rozdarł sygnał komórki. Dan aż podskoczył.

— Czy Palmerson już ci pokazał, gdzie raki zimują? — Bill jak zwykle nie tracił czasu na rzeczy zbędne. Kolejna cecha dystynktywna bogatych — skwitował w duchu Dan, nie mogąc sobie podarować mimowolnego skojarzenia z tym, jak o bogaczach wyrażał się Hemingway w „Ruchomym święcie” czy „Śniegach Kilimandżaro”. Czasem kusiło go, by podobnie myśleć o Billu.

— Po prostu był szczery. Nie mogę mieć o to do niego żalu. Nie wykluczam, że na jego miejscu zachowałbym się podobnie. — Tak naprawdę był tego nieomal pewien.

— Nie daj mu się zwieść, Dan. To kawał sukinsyna. Znam kilka jego ciemnych sprawek.

— Mam nadzieję, że nie posłużyłeś się tą wiedzą. — Dan usiłował zabrzmieć ironicznie, ale nawet we własnych uszach nie wypadł przekonująco. Wyobraził sobie, że właśnie teraz, w tym cichym salonie, staje obok niego rubaszny, zarośnięty Papa, klepie go kordialnie po ramieniu i mówi: „Do diabła, przecież wiesz, że to zrobił. Zrobił to, psiakrew! Bogaci to kolczaste ryby.”

Bill parsknął śmiechem.

— Nie musiałem. Nie musiałem, bo doskonale wiem, kogo im podsunąłem. Oni też to wiedzą. Muszą po prostu odprawić swój rytualny taniec. Pokazać, jacy są kurewsko niezawiśli, żeby nikt im nie zarzucał, że pozwalają sobie wkładać jaja w imadło.

— A pozwalają?

— Pewnie. Bez przerwy.

Tym razem obaj się roześmieli. Danowi zrobiło się nieswojo na dźwięk własnego głosu zwielokrotnionego echem, więc szybko się pohamował.

Znów pomyślał o dziwnej alchemii łączącej go z Billem. O tym, jak wiele, pomimo wszystkich różnic, byliby w stanie dla siebie zrobić. Bo było to odczucie obustronne. Żaden nigdy o tym nie wspominał, lecz obaj zdawali sobie z tego sprawę. Trudno byłoby to określić mianem przyjaźni choćby z tego banalnego powodu, że zazwyczaj w normalnych okolicznościach ludzie ich pokroju — i to zarówno ze względu na charakter, jak też stan konta — nie wchodzili ze sobą w bliższe relacje. Zazwyczaj ledwie odnotowywali swoje istnienie.

Ich więź miała zdecydowanie więcej wspólnego z braterstwem krwi — takim, które rodzi się między żołnierzami na froncie, czy ogólnie między ludźmi, których drogi przecięły się we wspólnej walce o życie.

— A co u ciebie, Bill? — Dan podniósł się z kanapy i wyszedł do holu. Naprzeciwko salonu znajdowała się kuchnia. Rzeczywiście — tak jak zapewniał McGruder — w pełni wyposażona. Były nawet wesołe naklejki na lodówce.

— Jeżeli pytasz mnie, ile zarobiłem w ostatnim półroczu, to tak na oko, bez proszenia księgowej o raporty, mogę powiedzieć, że bywało lepiej. Choć bywało też i gorzej. Na szczęście wygląda na to, że kryzys odpuszcza. Znów szykuje się koniunktura inwestycyjna.

— Dobrze wiesz, o co pytałem.

Obok kuchni były wąskie drzwi, które zapewne prowadziły do piwnicy. Dom miał też tylną werandę, za którą niegdyś musiał rozpościerać się ogród, lecz już dawno zadusił go ciemnozielony gąszcz wysokich, splątanych rdestów. Dan z telefonem przy uchu skierował się ku schodom na piętro. Pokrywał je prążkowany chodnik, w czasach swojej świetności — podobnie jak telewizor w salonie — raczej dość ekskluzywny, a teraz będący wyłącznie długim pasem wytartej, pobieżnie odkurzonej tkaniny.

Bill odezwał się po dłuższej chwili milczenia. Z jego głosu — dokładnie tak, jak Dan się spodziewał — wyparował cały sarkazm.

— Wiem, stary, o co pytałeś. Zgrywałem się.

— Wiem. No więc?

— Ostatnio było blisko — wychrypiał Bill. Dan wyobraził sobie, jak się kurczy. — Tyle lat spokój, a teraz… Wiesz, jak jest na tych cholernych bankietach. Akurat kiedy człowiek już się wbije w dumę, że potrafi nad tym zapanować, przychodzi załamanie. Nagle sobie pomyślałem: Po co to wszystko? Po co tak się szarpiesz? Po co walczysz z czymś, co i tak zawsze będzie w tobie siedzieć jak pieprzona tykająca bomba? No i…

Pierwszą rzeczą, jaka od razu rzucała się w oczy na piętrze — choć Dan zwrócił na nią uwagę już w momencie przyjazdu — był podwieszony dokładnie nad wejściem do domu balkon z trzyskrzydłowym oknem. Rozciągał się z niego doskonały widok na całą ulicę. Kiedy jednak Dan znalazł się w strumieniu wlewającego się przez szyby złotego światła, poczuł, że powietrze przesyca jakiś dziwny, trudno uchwytny chłód. Tym samym chłodem zdawał się emanować parkiet, mimo iż romboidalne plamy jasności zaścielały go praktycznie po sam kraniec korytarza. Czyżby aż tak ciągnęło od murów? To mogło oznaczać złe noce.

I nagle chłód znikł. Tak po prostu, jak na pstryknięcie palcem, jakby w ogóle go tu nie było. Na sekundę lub dwie Dan się przez to zdekoncentrował. Kiedy ponownie zebrał się w sobie, dobiegający z telefonu głos Billa początkowo brzmiał całkowicie nierealnie. Chwilę zajęło Danowi zrozumienie, że to dlatego, iż Bill usiłuje się nie rozsypać.

— ...no i dałem stamtąd nogę. Cholera, zwyczajnie uciekłem. Jak jakiś nierozprawiczony gnój, który się przestraszył, że laska, co to ją nieudolnie podrywał, naprawdę chce być przez niego wydymana. Czułem, że jeżeli tego nie zrobię, polecę. I że to będzie naprawdę, naprawdę długi lot ku przepaści. Tyle lat, Dan! W międzyczasie zdążyłem być sponsorem pięciu ochlaptusów i, ni stąd, ni zowąd, w jednej chwili… na samo dno. Ach, nie umiem tego celniej oddać.

— Całkiem nieźle ci idzie. — Tym razem to Dan uderzył w sarkazm. Po części dlatego, że Bill tego po nim oczekiwał, a po części, aby samemu sobie dodać animuszu. — Kiepskie metafory mogę ci wybaczyć.

— Serio? Jesteś zbyt hojny, profesorze. — Bill zarechotał nerwowo, ale było czuć, że już się odpręża. — No a ty jak?

— Właśnie zwiedzam swoje nowe gniazdko — odpowiedział mu Dan.

Na prawo od schodów znajdowały się dwie w pełni umeblowane sypialnie, a na lewo — jeden pokój całkowicie pusty i łazienka. Na końcu korytarza, dokładnie naprzeciwko balkonu, Dan zobaczył kolejne pomieszczenie. A właściwie prowadzące do niego zamknięte drzwi. Kiedy się do nich zbliżył, instynktownie wiedział, że naciśnięcie klamki nie poskutkuje. Był też nieomal stuprocentowo przekonany, że żaden z kluczy, które przekazał mu McGruder, nie będzie pasował.

— Życzę ci, stary, żebyś dobrze spędził ten rok — podjął Bill. — Zasłużyłeś na to. Niech mnie szlag, jeśli nie.

— Muszę tylko ujarzmić Palmersona.

— Pieprz go!

— Nie jest w moim typie.

Znów równocześnie wybuchli tubalnym śmiechem.

— I wiesz, czego jeszcze ci życzę? — Bill spoważniał. — Żebyś… żebyś się, kurwa, odblokował i spełnił swoje największe marzenie. Żebyś, kurwa, napisał wreszcie tę pierdoloną powieść. Nie wykręcaj się. Wiem, że tego chcesz.

— Dajmy temu spokój, Bill — skwitował nieco zbyt ponuro Dan.

Kiedy się rozłączyli, wiedziony irracjonalnym impulsem mimo wszystko wyciągnął rękę, czując na karku dreszcz ekscytacji, i nacisnął klamkę.

Drzwi nie ustąpiły.Rozdział 4 Zbyt głośna cisza

Tylko przez sekundę zastanawiał się, czy poruszyć kwestię zamkniętego pokoju z McGruderem. Najprawdopodobniej okazałoby się, że jest to zwykła graciarnia. Może zostały tam upchnięte rzeczy z pustego pokoju plus kilka rodzinnych pamiątek. Dan nie miał natury podglądacza, więc nawet gdyby natknął się tam na jakieś albumy czy dowolnego rodzaju nośniki zawierające nagrania ze szczęśliwego życia państwa X, nie odczuwałby pokusy ich potajemnego przeglądania.

Zapewne nawiedziłaby go, gdyby był prawdziwym pisarzem polującym na temat. Ci, którzy co najwyżej uzurpują sobie prawo do tego miana, zazwyczaj źle kończą. Weźmy na przykład takiego Jacka Torrance’a z „Lśnienia”. Pomijając czynniki nadprzyrodzone, gdyby jakimś cudem nie znalazł w hotelowych podziemiach albumów z wycinkami, później nie próbowałby zaszlachtować żony i synka, a na końcu, kompletnie szalony, nie usmażyłby się w wybuchu. Tak czy siak zamknięte na klucz drzwi stanowiły wystarczająco czytelną wiadomość od tajemniczych właścicieli domu i Dan zamierzał jej posłuchać.

Czy jednak można nie myśleć o różowym króliku ujeżdżającym białego słonia, skoro już raz się go ujrzało? No cóż, można. I Dan nie najgorzej sobie z tym poradził. Przynajmniej początkowo, bo gdy popołudniu zabrał bagaże z hotelu i wrócił taksówką na Colton Road, zaczął odczuwać nieprzeparte pragnienie konsumpcji królika zastępczego. Postanowił, że musi się czegoś dowiedzieć o właścicielach posesji. Niekoniecznie od samego McGrudera — nie chciał go stawiać w dwuznacznej sytuacji — ale możliwe, że uda mu się coś ustalić na uczelni.

Potrafił sobie to wszystko nawet zracjonalizować. Po prostu zamknięty pokój byłby świetnym gabinetem. A przecież potrzebował gabinetu, prawda? Póki co zadowolił się kuchnią. Była ona zdecydowanie najprzyjemniejszym pomieszczeniem w całym domu, najbardziej… żywym. Dan ugruntował się w tym przekonaniu, gdy wieczorem zapalił światło i zasiadł do stołu z butelką miodowego Weissa oraz wydrukami esejów kwalifikacyjnych swoich kursantów.

Kiedy w czerwcu wybierał tę piętnastkę spośród nadesłanych mailem czterdziestu czterech, odnosił wrażenie, jak gdyby zanurzał ręce w gęstych mydlinach. Nie chodziło o to, że prace były jakoś wybitnie złe. Większość z nich była po prostu nijaka, do bólu poprawna lub na tyle przewidywalna, że mógł je spokojnie odrzucić po przebrnięciu pierwszego akapitu. Choć oczywiście każdą doczytywał do końca, przeklinając własną niedorzeczną skrupulatność i ciesząc się, iż górny limit wynosił dziesięć tysięcy znaków ze spacjami. Te, które ostatecznie wyłonił, też wydawały mu się mydlane.

Teraz chciał sobie je odświeżyć, spojrzeć na nie nowym, już nieobciążonym przez zmęczenie i zniechęcenie okiem. Dobrze znał ten mechanizm. Przerabiał go wielokrotnie w odniesieniu do własnych tekstów. Dzięki niemu wyrobił w sobie pewność, że nawet jeżeli puszczał do „Review” albo „Post” rzecz we własnej subiektywnej opinii niedoszlifowaną — a napięte redakcyjne terminy niestety często wymuszały na nim pośpiech — to po jakimś czasie — może tygodniu, a może miesiącu — zdoła ją ocenić na chłodno i dojść do krzepiącego wniosku, że, psiakrew, znów to zrobił.

Podążając konsekwentnie tym tokiem, być może kiedyś — z naciskiem na implikowaną przez to pojęcie nieokreśloność — będzie w stanie sięgnąć po „Czas przejścia”, przekartkować i ignorując błędy edytorskie, wychwycić kilka pozytywów.

— Takie sztuczki nie wchodzą w łachubę, kłółiku — mruknął i pociągnął łyk słodkawego piwa. Zresztą… czy w ogóle zachował choćby jeden egzemplarz tej szmiry? Większość z tego, czego nie udało mu się sprzedać, rozdał albo porozsyłał do wybranych na chybił trafił redakcji w złudnej nadziei, że jakiś recenzent wyłuska tlącą się w jego debiucie iskrę geniuszu.

Właśnie kończył pracę niejakiej Katie Green. Panna Green wzięła na warsztat „Z zimną krwią”, co stało się dla niej pretekstem do meandrujących wokół biografii Capotego rozważań o mefistofelicznym uwiedzeniu przez zbrodnię, granicach tego, do czego może się posunąć artysta lub dziennikarz w poszukiwaniu inspiracji, oraz pornografii amerykańskiej kultury masowej. Zgrabne. Może nawet najlepsze. Zorientował się, że to przedostatni wydruk. Sięgnął po piwo, ale gdy przechylił butelkę do ust, z otworu spłynęła jedynie piana.

Spojrzał na ostatni plik kartek. Jego autorem był student nazywający się Robert Leer, a wybity pogrubioną czcionką tytuł brzmiał: „Ostatni seans w Anarene”. Dan uznał, że nie ma sensu otwierać nowego piwa.

— No dobrze, panie Leer, co pan tam dla nas ma — westchnął nieco sennie, po czym odgonił natrętną myśl o prysznicu.

Eseistyczne dokonanie Leera stanowiło krańcowe przeciwieństwo klarownego, wycyzelowanego, a wręcz ociekającego pedanterią wywodu Katie Green. Leer miał trochę zbyt lekkie pióro. Trochę jak sam Dan, gdy się nad tym zastanowić. Gdyby nie zakrawało to na próżność, której kwartalny zapas Dan dziś wyczerpał, oceniłby, że Leer chyba ciut się na nim wzoruje. Jedno nie ulegało wątpliwości — Leer był absolutnym fanatykiem zarówno powieści McMurtry’ego, jak i jej ekranizacji.

Rozpoczął od znanej anegdoty, jak to pewnego dnia Peter Bogdanovich stał w kolejce do sklepowej kasy i zauważył tę książkę na wystawie z broszurowymi wydaniami. A jako że był maniakiem kina i początkującym reżyserem, postanowił ją kupić ze względu na tytuł. Gdy jednak przeczytał na odwrocie okładki, że historia opowiada o dzieciakach dorastających w Teksasie, uznał, że go to nie interesuje. Do pomysłu ekranizacji ostatecznie przekonała go żona oraz Sal Mineo, który wyznał mu, iż chciałby w takim filmie zagrać. Co, koniec końców, i tak się nie stało.

Dalej Leer odnotowywał, że w przeciwieństwie do obrazu Bogdanovicha, w książce wcale nie wyczuwa się wszechobecnej nostalgii. „Czytając ją — pisał — można raczej dojść do wniosku, że autor pragnął wyrównać rachunki z własną niezbyt przyjemną małomiasteczkową młodością, niż tworzyć ckliwy portret zmierzchającego świata. Próba przetransponowania tego na kliszę dała raczej osobliwy efekt, który sprawia nieprzyjemne wrażenie, jakby Peter Bogdanovich gdzieś w połowie drogi wdusił hamulec.”

W opinii Leera po raz kolejny udowadniało to starą prawdę, że literatura znacznie wyprzedza kinematografię pod względem obyczajowym. „Powieść wyszła w 1966 roku. Późniejszy o pięć lat film, choć znacznie w stosunku do niej złagodzony, był i tak owiany aurą skandalu do tego stopnia, że w niektórych kinach samochodowych zakazywano jego wyświetlania. Bogdanovich pominął na przykład obecny w książce wątek homoseksualny, nie wspominając o zoofilii, której to młodzież z miasteczka oddaje się z nudów, gdy brak forsy na dziwki.”

Tutaj Dan musiał się z Leerem zgodzić. Pamiętał, jak nim samym wstrząsnęła scena dymania ślepej jałówki. Gdyby pojawiła się w filmie w tamtych czasach, reżysera zapewne nazwano by bluźniercą, a z kolei dziś prawdopodobnie zlinczowałyby go środowiska obrońców zwierząt.

Odłożył kartki, schował twarz w dłoniach i przez kilka chwil siedział tak w bezruchu, wsłuchując się w ciszę. Właściwie dopiero teraz zdał sobie sprawę, jak jest głęboka i dojmująca i jak wydaje się na niego napierać ze wszystkich stron. Mieszkańcy Colton Road należeli do wyjątkowo dyskretnych. Nie spotkał nikogo ani gdy przyjechał z McGruderem, ani później, kiedy wrócił taksówką. Może kilka razy wydało mu się, że w którymś domu poruszyła się firanka, może nawet przesunął się za nią cień ludzkiej sylwetki, ale to było wszystko.

Jak to ujął Bill? „Żebyś się, kurwa, odblokował i napisał wreszcie tę pierdoloną powieść.” Rzeczywiście, w klasycznej historii o cierpiącym na uwiąd twórczy pisarzu tak by się stało. Oto ów pisarz wprowadza się do ustronnego domu, w którym konfrontuje się z demonami przeszłości, dzięki czemu udaje mu się odnaleźć zagubioną gdzieś po drodze magię. Oczywiście muszą też być jakieś wątki poboczne dynamizujące fabułę i popychające protagonistę do metamorfozy.

Tyle że Dan nie cierpiał na uwiąd, a co za tym idzie, nie musiał się odblokowywać. Bill w swej prostoduszności trochę przestrzelił. A może wcale nie? Może jednak wiedział o Danie coś, do czego on nigdy by się przed samym sobą nie przyznał? Zgoda, miał do napisania książkę. Zbierał do niej materiały przez ostatnich kilka miesięcy, a jego wydawca przebąkiwał o tłustej zaliczce. Gdyby nie ta cała heca z Billem i Barrington, Dan nie wahałby się jej przyjąć. Być może zresztą w końcu to zrobi? Po Barrington też trzeba będzie żyć.

Z niewytłumaczalnych powodów czytelnicze getto łaknęło biografii Charlesa Bukowskiego, a Dan doskonale wiedział, jak ją uszyć, żeby się sprzedała. Może nie rewelacyjnie, może nie zasłużyłaby na podium w kategorii literatury faktu „New York Timesa”, lecz na tyle dobrze, by podnieść ciśnienie bufonowatym kretynom pokroju Palmersona. Gdy tylko ogarnie się na uczelni, prawdopodobnie przystąpi do kreślenia wstępnego szkicu.

Więc roboty będzie miał po pachy. Pozostawała kwestia demonów przeszłości. Były tutaj — a jakże. Wbijały w niego szyderczy wzrok z lodówki. Miały postać tych cholernych naklejek. To dzięki nim kuchnia początkowo wywarła na nim tak pozytywne wrażenie. Teraz stały się katalizatorem pamięci. Dawno temu w innej kuchni stała inna lodówka ozdobiona bardzo podobnymi, produkowanymi seryjnie, naklejkami przedstawiającymi uśmiechnięte krasnoludki i wróżki. To Maureen nalegała, by je kupili.

Josh je uwielbiał.

Przypomniał sobie teraz, jak w tamten słoneczny czerwcowy poranek siedzieli przy milczącym śniadaniu. Maureen paliła, a Dan popijał drobnymi łyczkami kawę i zastanawiał się, jak zażegnać trwającą od tygodni wojnę, której nikt otwarcie nie wypowiedział. Powód oczywiście był jeden. Nazywał się „Czas przejścia” i choć początkowo pretensje Maureen skupiały się na pieniądzach, które Dan w tym interesie utopił, obecnie ich ciche dni weszły w nową fazę. W tej chwili to on bardziej stanowił problem.

To on się zamknął. On pielęgnował w sobie żółć. On, choć był już na skraju pogodzenia się z faktami, wciąż wysączał z siebie wstrętny jad.

— Chcę ci zaproponować pewien układ — odezwała się nagle Maureen. Zgasiła dopalonego w dwóch trzecich papierosa, nerwowo odgarnęła z ucha kosmyk miedzianych włosów i podjęła. — Przemyślałam to. Propozycja jest jednorazowa i nie podlega negocjacjom.

Odstawił filiżankę i patrzył na nią w wyczekującym milczeniu.

— Odejdziesz z uniwerku. — Jej głos był mocny i pewny. — Zrobisz to natychmiast po zakończeniu semestru. Daję ci pięć lat. Dokładnie tyle samo, ile przepracowałeś. Przez te pięć lat będę nas utrzymywać i nawet słowem się na ten temat nie zająknę. Sądzę, że sobie poradzimy. Może czasem będę musiała brać więcej dyżurów, ale nic nie szkodzi. Wiesz, jaka ze mnie ambitna bestia.

— Ale…

— Nie przerywaj mi. — Twarz miała jak z kamienia, a oczy stalowo zimne. — Jeśli w ciągu tych pięciu lat nie napiszesz czegoś, co będzie się nadawać do normalnego wydania, wrócisz na wydział. Albo pójdziesz dokądkolwiek. Będziesz mógł nawet zostać kierowcą autobusu albo sprzątać ulice, jeżeli nic lepszego ci się nie trafi. Nie obchodzi mnie to. Moja kierownicza duma na tym nie ucierpi. Oczywiście będziesz mógł skrobać po godzinach. Przecież mnóstwo pisarzy ma normalny etat, a mimo to jakoś daje radę tworzyć.

Czuł, że wszystko wokół niego wiruje. To, co mówiła Maureen, jeszcze nie w pełni do niego docierało, lecz jednego był całkowicie pewien. Uda mu się. Pięć lat? Chryste, to szmat czasu! Istny ocean dni, które bez wyrzutów sumienia będzie mógł poświęcić na twórczość. Żadnych irytujących zadań, konieczności przygotowywania nudnych zajęć, wydziałowych zebrań, całej tej szklanej waty, która tylko mąci człowiekowi w głowie.

Tamta rozmowa odbyła się ponad trzynaście lat temu. Nie zwieńczył jej wybuch radości, podczas którego Dan porwałby Maureen w ramiona i zasypał gradem pocałunków. Po przedstawieniu oferty Maureen po prostu wstała i wzięła się do zmywania naczyń. Dan spokojnie dopił kawę i wyszedł na uczelnię. Wciąż była między nimi ta niewidzialna bariera, choć z każdym dniem coraz cieńsza.

Wspomnienie było nadspodziewanie intensywne. Podobnie jak cała masa innych, które podążały za nim. Dan z trudem je powstrzymał. Skrawki przeszłości uderzyły w niego falą gorąca. Gdy teraz się stopniowo wycofywała, przeszył go przenikliwy chłód, od którego ramiona i ręce pokryły mu się gęsią skórką. Aż zaszczękał zębami, co w tej przeraźliwej ciszy zabrzmiało upiornie, prowokując kolejne dreszcze.

Tyle że nie był to chłód wywołany reakcją na stare zmory. W każdym razie nie tylko. To znów było owo coś, co poczuł popołudniu. Coś namacalnego i jak najbardziej zewnętrznego. Będzie musiał się jednak skontaktować z McGruderem.

A co na razie? Na razie chyba sprawdzi, czy Philips działa. Nagle jakoś za dużo zrobiło się tej ciszy. Na szczęście telewizor okazał się sprawny.Rozdział 5 Noc

Śnił o śniegu. O całych tumanach grubych płatków roztańczonych we wszystkich kierunkach. Tłem dla tego niesamowitego i całkowicie bezgłośnego widowiska był nocny nieboskłon pulsujący fantastycznymi, nieomal psychodelicznymi kolorami. Boże, to jest jak z Lovecrafta! — pomyślał. Nie czuł zimna ani w ogóle otoczenia. Był od niego jak gdyby odseparowany. Potrafił jedynie określić swoją pozycję. Leżał na plecach w jednej z zasp utworzonych przez ten cichy śnieg, który wdzierał mu się do nosa, oczu i ust.

I było coś jeszcze. Jego prawa noga… Rozsadzał ją drążący, przenikający do samego szpiku ból, tak jakby ktoś wwiercił w nią rozgrzany w piecu hutniczym stalowy pręt i powoli nim obracał, delektując się efektem. Zakończenia nerwowe zmieniły się w okruchy gorącego szkła. Dan doskonale wiedział, że gdyby zdołał unieść głowę na tyle, by móc zobaczyć swoje ciało od pasa w dół, ujrzałby w miejscu tej nogi powykręcany kikut oblepiony krwawą miazgą.

Pragnął krzyczeć, ale ten przeklęty śnieg zatykał mu gardło i krtań. Mógł jedynie charczeć, dusząc się z przeraźliwie klarowną świadomością, że właśnie zbliża się koniec, że… umiera. Tak po prostu, banalnie. Za chwilę ten śnieg całkowicie go zasypie. A kolory będą się mienić…

Obudził się zlany potem. Prawą nogę od kostki aż po pachwinę miał drętwą. Starając się wyrównać galopujący oddech, powoli usiadł i zaczął ją rozmasowywać. Drętwota niemrawo ustępowała, przechodząc w reumatyczne rwanie, które zawsze najbardziej dawało mu się we znaki tuż pod kolanem. Znów opadł w skotłowaną pościel i czekał, aż rwanie ustąpi. Niekiedy nim na dobre odpuściło, uderzało jeszcze w ostatnie wysokie C, wywołując skurcze mięśni. By temu zapobiec, zaczął ostrożnie uginać nogę w kolanie.

W końcu poczuł parcie na pęcherz. Znów usiadł i spuścił bose stopy na parkiet. Tak jak się spodziewał, był lodowato zimny. O co, do diabła, chodziło z tym zimnem? W kotłowni znajdował się gazowy piec, ale Dan nie chciał jeszcze go włączać. Zamierzał poczekać z tym przynajmniej do początku listopada. Wyglądało jednak na to, że chyba będzie musiał zmienić plany.

Przez zasłonięte okno wpadał nikły seledynowy poblask latarni ulicznych. Dan sięgnął po leżący na nocnym stoliku zegarek. Wcisnął guzik do podświetlania tarczy. Dochodziło wpół do trzeciej. Kompletny obłęd — pomyślał. Ze snu pamiętał już tylko wirujący śnieg i te lovecraftowskie kolory, choć część jego umysłu była w pełni świadoma, że gdyby się wysilił, przywołałby jeszcze co najmniej kilka szczegółów.

Wstał niepewnie. Noga ciągle była trochę bardziej sztywna niż zwykle tuż po przebudzeniu. Mimo to dokuśtykał do drzwi, a potem na korytarz. Tutaj wpadająca przez tarasowe okno poświata latarń była o wiele wyraźniejsza. Nie wiedzieć czemu spodziewał się, że szyby będą skute mrozem. Nie były. Za to w plamie mroku naprzeciwko tarasu ciemniejszym prostokątem odcinały się zamknięte na klucz drzwi.

Dan przypomniał sobie ten stary film Kieślowskiego o chłopcu, którego ojciec źle obliczył grubość pokrywy lodowej na jeziorku, przez co lód się załamuje i chłopiec tonie. Była tam taka niesamowita nocna scena… mały budzi się, zakrada się do gabinetu ojca i widzi, że ich komputer–Bóg samoczynnie się włączył. Ekran jarzy się na zielono, a kursor mruga, zapraszając. A może to zdarzyło się ojcu już po śmierci syna? Nie pamiętał.

Jego pęcherz miał na ten temat własne zdanie. A brzmiało ono: chce mi się, kurwa, lać.Rozdział 9 Żar pisania

Wiedział, że śni. Był tego wręcz klarownie świadom. Co więcej, domyślał się, że sceneria tego snu najpewniej stanowi odbicie jego dzisiejszych rozmyślań o „Lśnieniu”. Znajdował się w ogromnym hallu przypominającym hotel Panorama z kubrickowskiej ekranizacji. Nie dziwił się, że jego umysł wybrał akurat ten wariant — w końcu wersja Kubricka o wiele mocniej zapisała się w zbiorowej pamięci niż powieściowy pierwowzór Kinga. Oczywiście ku dożywotniemu zgrzytaniu zębami tego ostatniego.

Stał więc w tym wypełnionym błękitną poświatą hallu i wsłuchiwał się w zwielokrotnione echo stukotu maszyny do pisania — zapewne biurowego modelu, który Jack sobie pożyczył, by w nieskończoność powtarzać tylko jedno zdanie. Tylko czy to właśnie on naparzał w klawisze? Dan nie był pewien. Zwłaszcza że to, co wychodziło spod palców piszącego, nie brzmiało jak: „Nudzą Jacka takie sprawy — ciągła praca, brak zabawy.” To było raczej jak coś… coś… Skupił się i już prawie widział kształt słów. Coś o… muchach?

— Po biurku łaziła mucha. Trzepnąłem ją otwartą dłonią i wyeliminowałem z gry — wyrecytował odległy głos. Oczywiście doskonale Danowi znany.

Dan ruszył w tym kierunku. Zupełnie jak Wendy, na którą Jack za chwilę naskoczy, że przeszkadza mu się skupić. A potem każe jej spieprzać, a ona położy uszy po sobie, uśmiechnie się głupkowato i odejdzie. Szkoda, że on nigdy nie postąpił tak z Maureen. Może gdyby był wobec niej bardziej stanowczy, doczekałby się na swój pociąg. W końcu — jak mówią — podobno szczęście sprzyja tym, którzy sami sobie pomagają. Nie, uderzyć to by jej nigdy nie uderzył — nie był taki — ale powinien być wobec niej bardziej nieustępliwy. Jak mógł pozwolić jej się tak zdominować?

Przy maszynie siedział, rzecz jasna, sam wielki Hank z tą swoją ponurą małpią gębą, w częściowo rozpiętej turkusowej koszuli i oczywiście — bo jakżeby inaczej — ubzdryngolony. Zresztą butelka z wódką stała obok maszyny. Na widok Dana przestał pisać i podniósł na niego przekrwione pijackie oczy.

— No i co się tak, kurwa, gapisz? — warknął. — To ty jesteś tym żałosnym kutasiną, co ma o mnie niby pisać, hę?

Dopiero teraz Dan zauważył, że na biurku stoją dwie maszyny. Druga była zwrócona klawiaturą do niego. Na wałek była nawinięta kartka papieru. Dan czytał kiedyś, że w snach nie rozróżnia się liter, ale — o, dziwo — tu litery na białych klawiszach były doskonale widoczne. Podobnie jak nazwa maszyny — Brzęczyk.

— No — Bukowski patrzył wyczekująco. W mdłym zimowym świetle doskonale było widać nabiegłe krwią białka — no to siadaj, kurwa, i pisz!

— Ale… ja… — Dan rozpaczliwie rozglądał się w poszukiwaniu krzesła — ja nie wiem co. Nie wiem… jak.

— Jaja sobie ze mnie robisz, fagasie? — Warknął Bukowski. — Po prostu uderzaj w te pierdolone klawisze! Pisz, kurwa, sercem! I pamiętaj, złamasie, pierwsza wersja sercem, dopiero druga rozumem. O, tak. — I zaczął dosłownie tańczyć palcami po klawiaturze swojej maszyny. — O, tak się to robi, ty mały zasrany chujku! Tak robią to prawdziwi twardziele. Nie próbuj! Po prostu rób, kurwa! Bo ty wciąż tylko próbujesz. Jesteś jebanym statystą. — Terkot czcionek zlewał się w pojedynczy, rozłupujący Danowi czaszkę wizg.

Kiedy Bukowski doszedł prawie do końca strony, wyrwał kartkę i pokazał Danowi z pogardliwym uśmieszkiem.

— Właśnie tak — wycedził i odłożył kartkę na całkiem już pokaźny stosik. Sięgnął po butelkę, zerwał zębami korek, który następnie wypluł na podłogę, i wlał sobie do gardła większość zawartości. — Ty nie masz tego żaru — oznajmił nagle oklapłym głosem. — Zresztą nigdy nie miałeś. Pisanie nigdy nie było dla ciebie kwestią życia i śmierci, tylko metodą na załatwienie własnych kompleksów. Równie dobrze mogłeś grać w baseball. Ale do tego też nie miałeś jaj.

— Nieprawda! — syknął Dan z dziwnym dziecięcym uporem. — Gnoisz mnie, bo się mścisz za własne niepowodzenia. Za te wszystkie listy odmowne.

Bukowski wychylił się w jego kierunku i wymierzył w niego palcem wskazującym prawej ręki, na którym lśnił sygnet Leona Pitza.

— Pisanie, cioto, to zapach cipy, kiedy liżesz ją tak, że prawie dławisz się jej soczkiem — wybełkotał. To jest lepsze od hery. Jeśli tego tak nie czujesz, nie zawracaj ludziom dupy swoimi smętami. A ja wiem coś o zapachu tej części kobiety. W to chyba nie wątpisz.

— To… to co ja mam robić? — wybąkał bezradnie Dan, czując, jak pod powiekami zaczynają mu się zbierać łzy.

Bukowski wydoił resztę wódki z butelki.

— No cóż, mój ty niezwykle intelektualnie wysublimowany przyjacielu, prawdopodobnie skończysz, trzepiąc konia gdzieś w Arkansas. Autobus do Arkansas odjeżdża codziennie, więc nie zwlekaj. Albo niech ona cię podwiezie. — Wskazał głową gdzieś za plecami Dana.

Dan podążył za nim wzrokiem, choć wiedział, co zobaczy. Po schodach z piętra schodziła lokatorka wanny z pokoju 237, tyle że ubrana. Sukienka na gnijącym, nasiąkłym lodowatą wodą ciele była tak obcisła, że omal nie pękały jej szwy. Jej obcasy przypominały małe szczudła. Dan ucieszył się, że w snach nie można czuć zapachów. Widok pozieleniałej, odłażącej od kości skóry mu wystarczył. Szła jak kolebiący się z boku na bok pingwin zombie.

Dan dosłyszał odgłos rozpinanego suwaka. Pospiesznie rzucił okiem na Bukowskiego. Tamten odsunął się z krzesłem od biurka i na wpół leżąc, właśnie wyciągał z rozporka wielkiego, sterczącego fiuta. Zaczął się onanizować.

— Celine’a ci nie załatwiłem, suczko, ale w zastępstwie masz Kushnera — wysapał. Zaraz potem jęknął przeciągle i wytrysnął. — I pamiętaj — wymruczał niemal lubieżnie — zapach cipy, kiedy liżesz ją tak, że…

I wtedy oślizłe, zapewne cuchnące zepsutą rybą dłonie spadły Danowi na ramiona i został brutalnie odwrócony.

Wykatapultował się ze snu z niemym okrzykiem obrzydzenia i zgrozy. Spodziewał się, że noga będzie jedną płonącą agonią, ale na szczęście była cicho. Poleżał chwilę, wyrównując oddech, i wstał z zamiarem napicia się wody. Kiedy tylko wyszedł z sypialni, zorientował się, że coś jest bardzo nie tak. I nie chodziło nawet o cmentarne zimno, które natychmiast ogarnęło jego nagie ciało. Za tarasowym oknem padał śnieg. Gęsty, bezgłośny. I ciemna plama w smudze światła latarni na podłodze. Wolał nie wiedzieć, co to.

A więc wciąż śnił. Doświadczał snu w śnie. Rzadko mu się coś takiego zdarzało, a na pewno nigdy tak realistycznie.

Śnieg za oknem i to coś pod oknem nie były jedynymi anomaliami. Drzwi do tajemniczego pokoju były uchylone i wypływała z nich poświata podobna do tej w hotelu, gdzie spotkał ducha Bukowskiego. Oczywiście wiedział, że musi tam pójść i sprawdzić, co jego własny umysł dla niego przygotował. Poszedł więc, a właściwie został popchnięty przez niewidzialnego reżysera tej upiornej sceny, w której występował jako bezwolna postać.

Pokój był całkowicie pusty, nie licząc trzech ustawionych na podłodze z klepek pieńków. Na środkowym leżała odcięta głowa Maureen z krwawą kryzą wokół poszarpanej szyi i strużkami na wpół zakrzepłej krwi ściekającymi z warg. Dan dowiedział się od policji, że głowa jego żony rzeczywiście została nieomal odcięta przez rozbitą przednią szybę. Przedsiębiorca pogrzebowy wykonał dobrą robotę, żeby nic nie było widać.

W pieniek po jej lewej była wbita siekiera, też jakby żywcem przeniesiona z kubrickowskiego hotelu Panorama. Na pieńku po prawej majaczył prostokątny kształt. Dan, dzięki sennej wszechwiedzy, nie musiał się nawet zbliżać, by zorientować się, że jest to egzemplarz „Czasu przejścia”.

Głowa otworzyła oczy. W nierzeczywistej, błękitnej świetlistości błysnęły pozbawione źrenic białka.

— Posunąłeś brzęczyk, Dan — wycharczało to, co pozostało z jego żony. — Posunąłeś go i się nie wypieraj, ty sukinsynu!

Teraz krzyknął naprawdę. I naprawdę wreszcie się obudził. W nodze czuł tylko lekkie ćmienie, które bez problemu dawało się znieść.

Znów chwilę wyrównywał oddech. Wpatrywał się w przestrzeń, mimo wszystko nie do końca przekonany, czy na pewno nie wpadł w kolejną odsłonę tego sennego palimpsestu. Kiedy wreszcie zdecydował się wstać i wyjść do łazienki, starał się nie patrzeć na tarasowe okno, a jeszcze bardziej na skrawek podłogi pod nim. Stojąc nad sedesem, zastanawiał się, czy jednak nie poszukać sobie innego lokum. Skontaktuje się w tej sprawie z McGruderem.

I nagle naszła go inna, zupełnie zwariowana myśl: rzucić to wszystko w diabły! Skończyć semestr i książkę o Bukowskim, a potem zaorać ten pseudoliteracki interes, wyjechać, zająć się czymś zupełnie innym, tak dalece niezwiązanym ze wszystkim, co dotychczas robił, na ile tylko będą pozwalały okoliczności.

Perspektywa całkowitej zmiany życia przejęła go dreszczem podniecenia. Ale jeszcze bardziej sama myśl, że w ogóle mógłby to zrobić. Że w ogóle mógłby istnieć w jakiejś innej wersji samego siebie, uwolnić się od wszystkiego, czym dotąd był, zrzucić to jak niepotrzebny balast i zbudować się jeszcze raz. Przecież, do cholery, nie był skazany na to jedno życie. Mógłby wciąż zostać, kim tylko by zechciał, spróbować miliona rzeczy.

No właśnie, ale kim właściwie miałby zostać? Wykidajłą na Florydzie? Pastorem u baptystów? No, do tego miałby chyba nawet predyspozycje.

No cóż, na razie mógł uczynić jedno — strzepnąć z małego ostatnie kropelki moczu i spuścić wodę. I chętnie to zrobił. Potem wrócił do swojej tymczasowej sypialni, nie rozglądając się na boki i zapominając o McGruderze.

Gdyby nie zasnął zbyt szybko, być może dowiedziałby się, że tej nocy nad Barrington zawirował pierwszy wczesny śnieżek, po którym do świtu nie został nawet ślad.

A być może dowiedziałby się również i tego, że dom był obserwowany przez postać skrytą w cieniu wiązu oddzielającego go od sąsiedniej posesji.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: