Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Śpiąca królewna - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Seria:
Data wydania:
17 marca 2021
Ebook
19,99 zł
Audiobook
24,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Śpiąca królewna - ebook

Kolejna książka z serii Rossa Macdonalda, uchodzącej za swoistą klasykę amerykańskiego kryminału. Główny bohater, detektyw Lew Archer, prowadzi skomplikowane śledztwa, rozwiązując kolejne makabryczne intrygi i wdając się przy tym w niejedną niebezpieczną potyczkę z przestępcami.

Gdy piękna Laurel Russo zjawia się u detektywa Archera, mężczyzna jeszcze nie wie, że poniekąd przyczyni się do jej cierpienia. Roztrzęsiona dziewczyna, wychodząc z mieszkania, zabiera jego leki nasenne i znika.

Rozpoczyna się niebezpieczna i nieprzewidywalna walka o jej życie. Russo pochodzi z rodziny Lennoxów – wielkich potentatów ropy naftowej. Pierwsza próba odzyskania dziewczyny z rąk porywaczy kończy się śmiercią jej ojca.

Archer, wyraźnie zauroczony Russo, podejmuje się kolejnej. Jednak nie wszyscy z Lennoxów są z tego faktu zadowoleni…

Ross Macdonald, właśc. Kenneth Millar, to amerykański pisarz, autor powieści kryminalnych. Najważniejszą w jego dorobku jest seria o detektywie Archerze. Pisarz debiutował w 1949 roku, od razu zyskując sobie czytelnicze zainteresowanie. Jest autorem nie tylko powieści, ale także zbiorów opowiadań. Wiele jego książek jak „Ruchomy cel” czy „Człowiek pogrzebany” doczekało się ekranizacji.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-87-26-26296-4
Rozmiar pliku: 422 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ 1

W środę po południu wracałem do domu z Mazatlán. Kiedy zbliżaliśmy się do Los Angeles, samolot linii lotniczych Mexicana zszedł niżej nad ocean i wtedy po raz pierwszy ujrzałem rozlaną ropę.

Bezkształtna plama, szeroka na kilka, a długa na kilkanaście kilometrów, pokrywała błękitne wody przed Pacific Point. Po zawietrznej sterczała platforma wiertnicza, niczym metalowa rękojeść sztyletu, który dźgnął świat i utoczył z niego czarną krew.

Steward szedł wzdłuż samolotu, sprawdzając, czy pasażerowie są przygotowani do lądowania. Zapytałem go, co stało się z oceanem. Jego dłonie i ramiona wykonały charakterystyczny dla ludzi zza południowej granicy gest, świadczący o beztrosce „angoli“.

- Trysnęła w poniedziałek. – Nachylił się nade mną i spojrzał w dół ponad skrzydłem. – Dzisiaj jest jej więcej niż wczoraj. Proszę zapiąć pasy, _señor_, za pięć minut lądujemy.

Na lotnisku kupiłem gazetę. Wyciek ropy był wiadomością dnia. Jack Lennox, wiceprezes spółki naftowej, do której należała platforma wiertnicza, przewidywał, że sytuacja zostanie opanowana w ciągu dwudziestu czterech godzin. Sądząc ze zdjęcia, Jack Lennox był przystojnym mężczyzną, ale z tego wcale nie wynikało, że mówi prawdę.

Pacific Point to jedna z moich ulubionych miejscowości na wybrzeżu. Kiedy zmierzałem na lotniskowy parking, plama ropy, zagrażająca miejskim plażom, zawisła na horyzoncie moich myśli niczym przygnębiająca chmura.

Nie pojechałem do domu, do zachodniego Los Angeles, lecz skręciłem na południe, ku Pacific Point. Zanim tam dotarłem, słońce zeszło już nisko. Ze wzgórza nad przystanią zobaczyłem olbrzymią plamę, rozlewającą się po morzu jak przedwcześnie zapadła noc.

Od brzegu dzielił ją niecały kilometr - zdecydowanie pokonała już ciemnobrązowy pas listownic, olbrzymich glonów, stanowiących naturalną zaporę. Łodzie ratownictwa wodnego krążyły tam i siam, spryskując jej brzegi jakimiś chemikaliami. Innych łodzi w zasięgu wzroku nie było. Od strony morza wejście do przystani zagradzała biała plastikowa bariera; krążące nad nią mewy też wyglądały jak wykonane z białego plastiku.

Zszedłem na plażę publiczną i ruszyłem na piaszczysty cypel, częściowo zasłaniający przystań. Na skraju wody stało kilka osób, głównie kobiety i dziewczęta. Wpatrzone w morze, wyglądały, jakby czekały na koniec świata, albo jak gdyby koniec już nastąpił i miały tak zostać w bezruchu na zawsze.

Zaczynał się leniwy przypływ. Na fali szamotał się jakiś czarny ptak z ostrym dziobem. Miał pomarańczowoczerwone oczy, jak gdyby pałające gniewem; nie od razu poznałem, że to perkoz wielki, taki był utytłany ropą.

Jakaś kobieta w białej koszuli i spodniach weszła po uda do wody i wyciągnęła ptaka, przytrzymując mu głowę tak, żeby nie mógł jej dziobnąć. Kiedy wracała, zobaczyłem, że jest młoda i przystojna, a jej ciemne oczy są tak samo pełne gniewu, jak oczy perkoza. Jej wąskie stopy zostawiały na mokrym piasku pięknie ukształtowane ślady.

Zapytałem, co zamierza zrobić z ptakiem.

- Zabrać go do domu i umyć – odparła.

- Boję się, że i tak mu to nie pomoże.

- Jemu pewnie nie, ale mnie może tak.

Poszła dalej, przyciskając szamoczące się czarne stworzenie do białej koszuli. Ruszyłem za nią, po eleganckich śladach jej stóp. Zauważyła to i odwróciła się do mnie.

- Czego pan chce?

- Chciałem panią przeprosić. Nie miałem zamiaru pani zniechęcać.

- Nie ma za co – odparła. – To prawda, że jeśli wpadną w ropę, rzadko wychodzą z tego cało. Ale uratowałam kilka w Santa Barbara.

- Jest pani prawdziwą znawczynią ptaków.

- Staram się, w ramach samoobrony. Moja rodzina siedzi w branży naftowej.

Ruchem głowy wskazała platformę wiertniczą przy brzegu, po czym odwróciła się nagle i odeszła. Patrzyłem, jak idzie szybko plażą na południe, tuląc do siebie perkoza niczym własne dziecko.

Ruszyłem za nią aż do nabrzeża, które ograniczało przystań od południa. Ekipa nafciarzy odsunęła barierę i wpuściła pozostałe łodzie, które podpływały kolejno i cumowały przy pomoście.

Wiatr zmienił kierunek; doleciał mnie zapach unoszącej się na wodzie ropy. Pachniała jak coś, co umarło, ale nie chce odejść.

Na nabrzeżu była restauracja; neon na dachu informował: BLANCHE. OWOCE MORZA. Byłem głodny, więc skierowałem się tam. Po drugiej stronie rozłożystego budynku restauracji walały się beczki z jakimiś chemikaliami, rozmaite maszyny, stosy pierścieni do cembrowania szybów naftowych. Ratownicy wysiadali z łodzi na pomost.

Podszedłem do starszego robotnika w czerwonym kasku na głowie; jego spaloną przez słońce twarz znaczyły głębokie bruzdy. Zapytałem, jak wygląda sytuacja.

- Nam nie wolno mówić na ten temat. Od gadania jest firma.

- Lennoxa?

- Chyba tak się nazywa.

Przerwał nam gruby brygadzista. Kombinezon miał ubabrany czarną ropą, a jego kowbojki na wysokich obcasach były nią całkiem przesiąknięte.

- Pan z prasy?

- Nie. Jestem zwyczajnym obywatelem.

Zmierzył mnie podejrzliwym spojrzeniem od stóp do głów.

- Miejscowy?

- Z Los Angeles.

- Tutaj nie wolno się kręcić.

Trącił mnie grubym brzuchem. Otaczający go mężczyźni nagle znieruchomieli. Wyglądali na twardych, zmęczonych i rozczarowanych facetów, gotowych wyżyć się na wszystkim, co się rusza.

Poszedłem z powrotem do restauracji. Tuż za rogiem czekał jakiś człowiek. Wyglądał na rybaka – wełniana czapka, a pod nią młode oczy błyskające spod burzy włosów.

- Niech pan z nimi nie zaczyna – odezwał się.

- Ani mi się śni.

- Połowa z nich jest z Teksasu, z głębi Teksasu. Dla nich woda to skaranie boskie, bo nie można jej sprzedać po parę dolarów od baryłki. Nie obchodzi ich nic poza tym, że tracą ropę. Mają w nosie i to, co tu żyje w morzu, i mieszkańców tego miasteczka.

- Ropa nadal wycieka?

- A jasne, że tak. Myśleli, że ją zatrzymali już w poniedziałek, kiedy się to wszystko zaczęło. Bo na początku to waliło jak cholera! Muł i węglowodór z odwiertu strzelały na trzydzieści metrów w górę. Spuścili do otworu rury, założyli czapę, przybili kafarem i myśleli, że jest zaczopowany. I owszem, główny odwiert był zatkany. Ale zaczęło przeciekać od spodu, ropa i gaz bulgotały wokół całej platformy.

- Mówi pan jak naoczny świadek.

Chłopak zamrugał i skinął głową.

- Bo widziałem to na własne oczy. Zabrałem tam swoją łodzią dziennikarza, Wilbura Coxa z miejscowej gazety. Kiedy dopłynęliśmy, ewakuowali już ludzi z platformy, bo w każdej chwili groziło, że wybuchnie pożar.

- Zginął ktoś?

- Nie, proszę pana. Chociaż tyle dobrego. – Obrzucił mnie taksującym spojrzeniem spod gęstwiny włosów. – Pan też z gazety?

- Nie, po prostu jestem ciekawy. Wie pan, co spowodowało ten wybuch?

Wskazał kciukiem na niebo, a potem na morze.

- Różnie tu mówią. Na przykład, że nie ocembrowali odwiertu jak należy. Ale tam jest coś nie tak ze strukturą dna. Całe jest popękane. To tak, jakby ktoś chciał wydłubać gładki otwór w torcie i zatrzymać w nim wodę. Nie powinni nawet próbować tu wiercić.

Minęli nas nafciarze z łodzi ratowniczych – powłóczyli nogami, jak niedobitki pokonanej armii. Rybak zasalutował im drwiąco i błysnął zębami spod gęstej brody. W odpowiedzi popatrzyli na niego z politowaniem, jak na szaleńca, który nie rozumie, co się dzieje.

Wszedłem do restauracji. Od baru dolatywały głosy, gwałtowne i przybite zarazem, ale sala jadalna była prawie pusta. Urządzona niczym podwodna oaza pośród lądu, miała bulaje zamiast okien. Przy kasie dwóch mężczyzn czekało na rachunek.

Zwróciłem na nich uwagę, bo stanowili dziwną parę. Jeden był młody; drugi, stary, cały się trząsł. Ale nie wyglądali na ojca i syna. Nie wyglądało nawet na to, by należeli do tego samego świata.

Stary był prawie całkiem łysy; jego policzki znaczyły sine blizny, biegnące od czubka głowy, przez co jego twarz wydawała się pofałdowana. Miał na sobie stary garnitur z szarego tweedu, na oko szyty na zamówienie. Ale jego wątłe ciało ginęło w ubraniu. Podejrzewałem, że garnitur uszyto na kogo innego, a jeśli dla starego, to w czasach, kiedy był młodszy i silniej zbudowany. Człowiek ten poruszał się jak ktoś zagubiony w świecie, zagubiony w czasie.

Młody nosił levisy i czarny golf, podkreślający jego potężne bary, tak szerokie, że głowa wydawała się przy nich za mała. Zauważył, że mu się przyglądam, i wbił we mnie wzrok. Jego oczy przywiodły mi na myśl wielu przegranych facetów, których znałem. Wyglądali na świat przez kraty w oknach, które utrzymywały ich w środku, a innych na zewnątrz.

Przysadzista blondyna w pomarańczowej sukience przyjęła od nich pieniądze i wbiła je na kasę. Młody zapłacił i zabrał resztę. Starzec w tweedowym garniturze wziął go pod rękę, tak jak ślepiec czy kaleka chwytają pielęgniarkę.

Blondynka otworzyła im drzwi i jakby w odpowiedzi na pytanie, wskazała ręką na południe.

Kiedy przyniosła mi kartę dań, zapytałem ją o nich.

- Pierwszy raz w życiu ich widzę. Pewnie turyści... zupełnie się nie orientują w okolicy. Od dwóch dni gapie ściągają tu na potęgę. – Obrzuciła mnie ostrym spojrzeniem. – Pan też nietutejszy. Nie jest pan chyba jednym z tych rozrabiaków, których tu ściągnęli do walki z ropą?

- Nie, jeszcze jeden turysta.

- No to dobrze pan trafił. – Rozejrzała się po sali z miną właścicielki. – Jestem Blanche, jakby pan nie wiedział. Co do picia? U mnie drinki są zawsze podwójne, to tajemnica mojego sukcesu.

Poprosiłem o bourbona z lodem. A potem popełniłem błąd i zamówiłem rybę. Miała smak ropy naftowej. Zostawiłem niedojedzoną kolację i wyszedłem.ROZDZIAŁ 2

Przypływ się wzmagał i obawiałem się, że naniesie ropę, która do rana mogła pokryć plażę. Postanowiłem wybrać się brzegiem morza na pożegnalny spacer, na południe - przypadkiem w tę samą stronę, w którą odeszła kobieta z perkozem.

Zachodzące słońce migotało na falach i biło w górę oślepiającym blaskiem. Niebo kilkakrotnie zmieniło kolor i teraz było jasnoszare. Miałem wrażenie, że idę pod sklepieniem olbrzymiej jaskini, w której tlą się ukryte ogniki.

Dotarłem do czegoś w rodzaju naturalnego rogu, gdzie brzeg zakręcał ostro w stronę morza, a na plaży znienacka wyrosło urwisko. Kilku zapóźnionych surferów czekało w wodzie na ostatnią wielką falę.

Obserwowałem ich, aż wreszcie z ciemniejącego morza podniósł się olbrzymi grzywacz i sprowadził większość z nich na brzeg. Kormoran przemknął nad wodą jak myśl, która nagle wpadła do głowy i zaraz uciekła.

Przeszedłem jeszcze ponad pół kilometra. Wąska plaża zwężała się coraz bardziej - z jednej strony ograniczały ją wdzierające się na brzeg fale, z drugiej górujące urwisko, wznoszące się w tym miejscu na blisko dwadzieścia metrów. Co jakiś czas wydeptane na dziko ścieżki i ryzykowne drewniane schody prowadziły do domów na szczycie.

Powtarzałem sobie, że nie dam się porwać fali. Ale noc zapadała, a morze wznosiło się jej na spotkanie.

Dwieście metrów przede mną u stóp urwiska zalegały zwalone głazy, blokujące plażę. Postanowiłem dojść tam i dopiero wtedy zawrócić. To otoczenie wzbudzało we mnie niepokój. W gasnącym świetle urwisko i zwalone pod nim głazy wyglądały jak coś, co ogląda się po raz ostatni.

Wysoko na kamieniach dostrzegłem coś białego. Kiedy podszedłem bliżej, przekonałem się, że to kobieta; poprzez szum fal doleciał mnie jej płacz. Odwróciła się ode mnie, nie na tyle szybko jednak, żebym jej nie rozpoznał.

Kiedy zbliżałem się do niej, siedziała bez ruchu, jak gdyby udawała przedmiot, który zakleszczył się w szczelinie.

- Czy coś się stało?

Przestała płakać z głośnym dźwiękiem, jak gdyby przełknęła łzy, i odwróciła głowę.

- Nie. Nic się nie stało.

- Ptak nie żyje?

- Owszem, nie żyje. – Głos miała wysoki, napięty. – Zadowolony pan?

- Mnie nie tak łatwo zadowolić. Nie sądzi pani, że siedzenie tu nie jest zbyt bezpieczne?

Nie odpowiedziała od razu. W końcu odwróciła głowę powoli. W głębokim zmroku błysnęły na mnie jej mokre oczy.

- Podoba mi się tutaj. Mam nadzieję, że nadejdzie przypływ i mnie zabierze.

- Dlatego, że zginął jeden perkoz? Wiele nurkujących ptaków straci tu życie.

- Proszę, niech pan już nie mówi o śmierci! – Wygrzebała się z rozpadliny między kamieniami i wstała. – Kim pan w ogóle jest? Ktoś pana przysłał po mnie?

- Jestem tu z własnej woli.

- Śledził mnie pan?

- Niezupełnie. Wybrałem się na spacer. – Fala rozbiła się o kamienie; poczułem na twarzy zimny rozbryzg. – Nie sądzi pani, że czas się stąd zbierać?

Rozejrzała się szybko, z desperacją, po czym spojrzała na szczyt urwiska, gdzie zbudowany na wspornikach dom wisiał nad jej głową niczym miecz Damoklesa.

- Nie wiem, dokąd mogłabym pójść.

- Myślałem, że mieszka pani w okolicy.

- Nie. – Milczała przez chwilę. – A pan gdzie mieszka?

- W Los Angeles. Zachodnim Los Angeles.

Uciekła spojrzeniem w bok, jak gdyby podjęła decyzję.

- Ja też.

Nie wierzyłem w takie przypadki, ale postanowiłem poddać się rozwojowi wydarzeń i zobaczyć, dokąd mnie to zaprowadzi.

- Ma pani jakiś środek transportu?

- Nie.

- Odwiozę panią.

Bez protestów ruszyła za mną. Przedstawiła się jako Laurel Russo, żona Thomasa Russo. Odparłem, że nazywam się Lew Archer. Z jakiegoś powodu postanowiłem nie wspominać, że jestem prywatnym detektywem.

Zanim dotarliśmy do końca urwiska i zakrętu plaży, potężna fala zalała nam stopy i sprowadziła na brzeg ostatniego surfera. Dołączył do pozostałych, którzy w schronieniu naturalnej jaskini grzali się przy ogniu, rozpalonym z wyrzuconego na brzeg drewna. Ich pokryte ropą twarze i ciała błyszczały w świetle płomieni. Wyglądali na takich, którzy zrezygnowali z uroków cywilizacji - ludzi gotowych na wszystko albo na nic.

Na plaży byli jeszcze inni – rozmawiali przyciszonymi głosami albo wpatrywali się w wodę bez słowa. Przez chwilę towarzyszyliśmy im w półmroku. Ocean i jego brzeg nigdy nie są całkiem czarne – skupiają światło niczym soczewka teleskopu.

Kobieta stała tak blisko mnie, że czułem na karku jej oddech. A jednak wydawała się niezwykle daleka, jak gdyby ode mnie i pozostałych dzieliła ją astronomiczna odległość. Ona także chyba zdawała sobie z tego sprawę. Wzięła mnie za rękę. Jej dłoń była zimna.

Na nabrzeżu znów pojawił się barczysty młody człowiek w czarnym golfie, którego widziałem w restauracji Blanche. Zeskoczył na piasek i ruszył w naszym kierunku. Poruszał się ospale, mechanicznie, jak nakręcana na sprężynę zabawka.

Przystanął i obrzucił kobietę groźnym, a zarazem pełnym podniecenia spojrzeniem. Nie puszczając mojej ręki, odwróciła się i pociągnęła mnie w stronę drogi. Trzymała się mnie kurczowo, spazmatycznie, niczym przerażone dziecko. Młody człowiek stał bez ruchu, odprowadzając nas wzrokiem.

Przyjrzałem jej się uważnie w świetle latarni. Twarz miała zastygłą jak maska, w oczach malował się ponury szok. Kiedy wsiedliśmy do mojego samochodu, dosłownie poczułem jej strach.

- Kim jest ten facet?

- Nie mam pojęcia. Słowo daję.

- Więc dlaczego pani się go boi?

- Po prostu jestem wystraszona, i tyle. Możemy na tym poprzestać?

- To chyba nie Tom Russo? Pani mąż?

- Ależ skąd!

Jej ciałem wstrząsały dreszcze. Wyciągnąłem stary prochowiec, który wożę w bagażniku, i zarzuciłem go jej na ramiona. Nawet na mnie nie spojrzała ani nie podziękowała.

Wyjechałem podjazdem na autostradę. Na północ, w naszym kierunku, ruch był niewielki. Ale od strony Los Angeles oślepiał nas nieprzerwany strumień reflektorów, jak gdyby miasto przepuszczało światło przez dziurę w boku.ROZDZIAŁ 3

Podczaj jazdy kobieta milczała tak uparcie, że nie miałem odwagi przerywać ciszy. Od czasu do czasu zerkałem na nią. Wyraz jej twarzy zmieniał się stopniowo, przechodząc od smutku, strachu i konsternacji do zimnej obojętności. Ciekaw byłem, co powodowało te zmiany... a może to tylko moje myśli w połączeniu z grą świateł sprawiły, że wyobraźnia płatała mi figle?

Kiedy skręciłem z autostrady w zjazd do zachodniego Los Angeles, odezwała się cichym, nieśmiałym głosikiem:

- Gdzie pan mieszka, panie...? – Zapomniała mojego nazwiska.

- Archer – podpowiedziałem. – Kilka przecznic stąd.

- Czy byłby to dla pana duży kłopot, gdybym zadzwoniła od pana do męża? Nie spodziewa się mnie. Ostatnio mieszkałam u krewnych.

Powinienem zapytać o adres męża i odwieźć ją tam, a tymczasem zabrałem ją do siebie.

Bosa, w moim starym prochowcu zwisającym jej z ramion, stanęła na środku dużego pokoju i rozejrzała się, jakby przyszła z wizytą charytatywną do biedoty. Jej postawa, to kompletne nie liczenie się z odczuciami innych, kazało mi pomyśleć o środowisku, z jakiego się wywodzi. Ani chybi miała za sobą pieniądze, pewnie całkiem nowego chowu.

Wskazałem jej telefon na biurku i wyszedłem do sypialni, by rozpakować torbę podróżną. Kiedy wróciłem do dużego pokoju, siedziała skulona nad telefonem; przyciśnięta do ucha czarna słuchawka wyglądała jak jakiś instrument chirurgiczny, który wyssał całą krew z jej twarzy.

Nie zdawałem sobie sprawy, że w słuchawce panuje cisza, dopóki nie odłożyła jej, bardzo ostrożnie. Potem położyła ramiona na blacie i ukryła w nich twarz. Jej włosy opadły na biurko niczym głęboki cień.

Przez chwilę przyglądałem jej się bez słowa, nie chcąc ingerować w jej uczucia, a może nie chcąc ich podzielać. Ta kobieta miała kłopoty. Z drugiej strony, w moim pokoju wyglądała całkiem naturalnie.

Po jakimś czasie uniosła głowę. Jej twarz była nieruchoma jak maska.

- Przepraszam, nie wiedziałam, że pan tu jest.

- Nic się nie stało.

- Owszem, stało się. Tom po mnie nie przyjedzie. Jest u niego kobieta. To ona odebrała telefon.

- A co z tymi krewnymi, u których się pani zatrzymała?

- Nic.

Rozejrzała się po pokoju, jak gdyby jej życie nagle się skurczyło.

- Wspomniała pani o rodzinie. Podobno siedzi w branży naftowej?

- Widocznie źle mnie pan zrozumiał. A poza tym, jeśli nie ma pan nic przeciwko temu, mam dość tego wypytywania. – Jej nastrój zmieniał się, jakby sterowało nim kapryśne wahadło: albo sama była urażona, albo urażała innych. – Pan się śmiertelnie boi, że będzie mnie pan miał na głowie, to widać.

- Wręcz przeciwnie. Może pani tu przenocować, jeśli ma pani ochotę.

- Z panem?

- Odstąpię pani sypialnię. Ta kanapa się rozkłada.

- A ile by mnie to miało kosztować?

- Nic.

- Czy ja wyglądam na łatwą dupę?

Wstała, strząsając z siebie mój płaszcz. W zamyśle miał to być gest odrzucenia, mimowolnie jednak prezentowała mi w ten sposób swoje ciało – kusząco wypukłe piersi, tam gdzie ptak poplamił jej koszulę, wąską talię, krągłe biodra i toczone uda... Na dywanie leżał piasek z jej brudnych eleganckich stóp.

Przed oczami przemknął mi obraz siebie samego - faceta w średnim wieku, na dorobku. To prawda, że gdyby była stara czy brzydka, nie przywiózłbym jej do domu. Ale nie była. Pomimo całego rozgoryczenia i strachu jej ciemna główka była niezmiennie piękna.

- Ja naprawdę nic od pani nie chcę – powiedziałem, zapytując się w duchu, czy to aby prawda.

- Ludzie zawsze czegoś chcą. Niech pan się nie oszukuje. Nie powinnam tu z panem przyjeżdżać. – Rozejrzała się jak dziecko w nieznanym otoczeniu. – Nie podoba mi się tu.

- Nikt pani nie zatrzymuje, pani Russo.

Nagle wybuchnęła płaczem. Łzy pociekły po jej nie umalowanej twarzy, zostawiając błyszczące ślady. Ze współczucia, a może z pożądania, spróbowałem wziąć ją w ramiona. Cofnęła się i stała rozdygotana.

- Proszę usiąść – powiedziałem. – Może pani zostać. Nikt tu pani nie skrzywdzi.

Nie uwierzyła mi. Podejrzewałem, że już wcześniej została ciężko skrzywdzona, być może okaleczona jak ten perkoz, bez szans na odratowanie. Dotknęła swej zalanej smutkiem twarzy.

- Mogłabym się tu gdzieś umyć?

Wskazałem jej drzwi do łazienki. Demonstracyjnie zamknęła je za sobą na klucz. Nie było jej długo. Kiedy wyszła, jej oczy odzyskały blask, a ruchy sprężystość, jak u alkoholika, który potajemnie walnął sobie lufę.

- To ja już sobie pójdę – powiedziała.

- Ma pani jakieś pieniądze?

- Tam, gdzie się wybieram, nie potrzeba pieniędzy.

- A to co ma znaczyć?

Zbyt gwałtownie zareagowała na ostrość w moim głosie.

- Spodziewa się pan zapłaty za podwiezienie? Nie mówiąc o tym, że stoję tu i wdycham pańskie cenne powietrze.

- Pani koniecznie chce się z kimś pokłócić. Dlaczego akurat ze mną?

Uznała to za ostateczny afront. Gwałtownie otworzyła drzwi i wyszła z mieszkania. Coś mi mówiło, żeby pójść za nią, ale dotarłem tylko do skrzynki na listy.

Usiadłem przy biurku i zająłem się stosem korespondencji, która nadeszła w ciągu mojej tygodniowej nieobecności. Prawie same rachunki. Poza tym czek na trzysta dolarów od człowieka, któremu odszukałem syna, mieszkającego z pięcioma innymi nastolatkami na Isla Vista. To właśnie w tej sprawie poleciałem do Mazatlán. Był też mozolnie wykaligrafowany list od pensjonariusza zakładu o zaostrzonym rygorze w środkowej Kalifornii, który twierdził, że jest niewinny, i chciał, żebym to udowodnił. Na zakończenie dodał postscriptum:

„Bo nawet jeśli nie jestem niewinny, dlaczego mnie nie chcą wypuścić? Jestem już stary, nikomu nie mógłbym zrobić krzywdy. Co by to komu szkodziło, jakby mnie teraz puścili?“.

W moim umyśle nastąpiła seria niejasnych połączeń, jak w centrali telefonicznej po zamówieniu rozmowy międzynarodowej. Zerwałem się z miejsca, niemal wywracając lekkie krzesło, i wbiegłem do łazienki. Drzwiczki do szafki z lekarstwami były niedomknięte. Trzymałem tam fiolkę z nembutalem, jakieś trzydzieści pięć, czterdzieści kapsułek – pozostałość po czasach, gdy zapomniałem, jak się zasypia, a potem nauczyłem się od nowa. Ale teraz fiolki już nie było.ROZDZIAŁ 4

Wybiegłem na pustą ulicę jakieś dziesięć, może dwanaście minut po jej wyjściu. Wsiadłem do samochodu i objechałem kwartał ulic. Żadnych przechodniów, ani śladu Laurel Russo.

Dopiero gdy dojechałem do Wilshire, zdałem sobie sprawę, że to strata czasu. Wróciłem do siebie i odszukałem w książce telefonicznej Thomasa Russo. Mieszkał na skraju Westwood, niecałe sześć kilometrów ode mnie. Zapisałem sobie jego adres i numer telefonu.

Sygnał w słuchawce zabrzęczał kilkanaście razy, rytmiczny i ochrypły jak przedśmiertne rzężenie, aż w końcu ktoś odebrał telefon.

- Dom państwa Russo, Tom Russo przy aparacie.

- Mówi Lew Archer. Pan mnie nie zna, ale dzwonię w sprawie pańskiej żony.

- Laurel? Czy coś jej się stało?

- Jeszcze nie. Ale niepokoję się o nią. Zabrała z mojego mieszkania tabletki nasenne.

W jego głos wkradła się podejrzliwość.

- Pan jest jej mężczyzną?

- Ja? Nie, pan.

- Więc co ona robiła w pańskim mieszkaniu?

- Chciała do pana zadzwonić. A kiedy pan ją odtrącił, wyszła z moimi proszkami nasennymi.

- Jakimi?

- Nembutal, trzy czwarte grana.

- Ile ich było?

- Około czterdziestu. Wystarczająco dużo, żeby się zabić.

- Wiem – odparł Russo. – Jestem farmaceutą.

- Czy uważa pan za prawdopodobne, że ona je zażyje?

- Nie wiem. – Ale w jego cichym głosie pojawił się cień strachu.

- Czy pańska żona próbowała się kiedyś zabić?

- Nie wiem, z kim właściwie rozmawiam. – Odpowiedź oznaczała, że prawdopodobnie próbowała samobójstwa. – Pan jest z policji czy coś w tym rodzaju?

- Jestem prywatnym detektywem.

- Pewnie wynajęli pana jej rodzice?

- Nikt mnie nie wynajął. Spotkałem pańską żonę na plaży w Pacific Point. Przygnębiła ją ta historia z ropą i poprosiła mnie, żebym ją podrzucił do Los Angeles. Kiedy pan ją odtrącił...

- Niech pan tego w kółko nie powtarza. Ja jej nie odtrąciłem.

Powiedziałem tylko, że nie przyjmę jej z powrotem, chyba że tym razem naprawdę jest gotowa się postarać. Nie wytrzymałbym kolejnego łatania dziury i następnego zerwania. Ostatnie o mało mnie nie zabiło.

- A ją?

- Jej nie zależy na mnie tak, jak mnie na... Chwileczkę, przecież ja panu zdradzam rodzinne sekrety!

- Niech mi pan zdradzi więcej, panie Russo. Do kogo jeszcze mogłaby zadzwonić albo pójść?

- Musiałbym się nad tym dobrze zastanowić, a teraz nie mam czasu. Mam nocną zmianę w aptece. Już powinienem tam być.

- Który to sklep?

- Save-More w Westwood.

- Wpadnę tam. Zrobi mi pan wykaz ludzi, z którymi mogłaby próbować się skontaktować?

Russo obiecał, że się postara.

Pojechałem Wilshire prawym pasem, wypatrując Laurel pośród przechodniów na chodniku. Zaparkowałem na parkingu przed apteką i wszedłem przez bramkę do środka. W świetle jarzeniówek sklep wydawał się sztuczny i nierzeczywisty jak stacja kosmiczna.

Kilkunastu młodych ludzi kręciło się między półkami – chłopcy ufryzowani na Jana Chrzciciela, dziewczęta zrobione na matkę Whistlera z jego obrazu – surowe czarne suknie do samej ziemi, białe chusty zakrywające zebrane do tyłu włosy. Mężczyzna w oszklonej budce w głębi sklepu był w wieku pośrednim między nimi a mną.

W jego czarnych włosach, ani długich, ani krótkich, srebrzyła się przedwczesna siwizna. Śnieżnobiały kitel powodował, że jego głowa wydawała się oddzielona od tułowia, jak gdyby unosiła się swobodnie w białym świetle jarzeniówek. Na kościstej twarzy wyraźnie rysowała się czaszka, niczym obleczona skórą starożytna rzeźba z brązu.

- Pan Russo?

Obrzucił mnie bystrym wzrokiem i wyszedł na otwartą przestrzeń pomiędzy szklaną budką a kasą.

- Czym mogę panu służyć?

- Jestem Archer. Żona się nie odezwała?

- Nie, proszę pana. Na wszelki wypadek zawiadomiłem Izbę Przyjęć w Hollywood i kilka innych szpitali.

- A więc według pana żona ma skłonności samobójcze?

- Coś o tym kiedyś wspominała, dawno temu. Laurel nigdy nie była zbyt szczęśliwa.

- Mówiła, że kiedy zadzwoniła do pana, telefon odebrała kobieta. Obrzucił mnie smutnym spojrzeniem ciemnobrązowych oczu; tak patrzy wierny pies na swojego pana.

- To była sprzątaczka na dochodne.

- Pracuje u pana wieczorami?

- Prawdę mówiąc, to moja kuzynka. Została po godzinach i przygotowała mi kolację. Mam powyżej uszu jadania w restauracjach.

- Od jak dawna pan i Laurel jesteście w separacji?

- Tym razem jakieś dwa tygodnie. Ale nie jesteśmy w separacji, nie w sensie prawnym.

- Gdzie ona mieszka?

- Głównie u przyjaciół. No i z rodzicami i z babką w Pacific Point.

- Przygotował mi pan ten wykaz, o który prosiłem? Znajomych i krewnych?

- Owszem. – Podał mi kartkę i nasze oczy znów się spotkały. Jego wydawały się mniejsze i twardsze. – Pan naprawdę chce się tym zająć, mam rację?

- Z pańskim pozwoleniem.

- Można wiedzieć dlaczego?

- Bo uciekła z moimi proszkami. Mogłem ją powstrzymać, ale byłem na nią zły.

- Rozumiem. – Ale jego wzrok powędrował gdzieś w dal nad moim ramieniem. – Dobrze pan zna Laurel?

- Nie za bardzo. Poznałem ją dziś po południu. Ale chyba dobrze wyczuwam jej nastrój, jeśli pan rozumie, o czym mówię.

- Tak jak wszyscy. – Nabrał głęboko powietrza i wypuścił je z głośnym westchnieniem. – Na tej liście są głównie krewni. Laurel nigdy mi nie opowiadała o swoich chłopakach... myślę o czasach sprzed naszego ślubu. A o ile wiem, miała tylko jedną prawdziwą przyjaciółkę, Joyce Hampshire. Chodziły razem do szkoły, gdzieś w Orange. Prywatnej szkoły. – Wrócił spojrzeniem do mojej twarzy; oczy miał zamyślone, czujne. – Joyce była na naszym ślubie. Ona jedna uważała, że Laurel powinna zostać z mężem... to znaczy ze mną.

- Od dawna jesteście małżeństwem?

- Od dwóch lat.

- Dlaczego żona pana zostawiła?

- Nie wiem. Ona sama nie potrafiła mi tego wyjaśnić. Coś się popsuło... nasze uczucia pękły. – Jego wzrok powędrował ku butelkom i pudełkom na półkach za przepierzeniem: lekarstwa do wyboru, do koloru, w nieskończonych ilościach.

- Gdzie znajdę Joyce Hampshire?

- Ma mieszkanie niedaleko stąd, w Greenfield Manor. To w Santa Monica.

- Mógłby pan zadzwonić i uprzedzić ją, że być może do niej wpadnę?

- Mogę. Myśli pan, że powinienem zawiadomić policję?

- To nic nie da. Mamy za mało materiału, żeby się wzięli do roboty. Ale niech pan zadzwoni, jeśli pan chce. A skoro już o tym mowa, niech pan zawiadomi dyżurną pomoc dla niedoszłych samobójców.

Podczas gdy Russo zajął się telefonem, przejrzałem wystukany na maszynie wykaz nazwisk.

Joyce Hampshire, Greenfield Manor;

William Lennox, El Rancho (dziadek);

Sylvia Lennox, Seahorse Lane, Pacific Point (babka);

Jack Lennox z żoną, Cliffside, Pacific Point (ojciec i matka Laurel);

Kapitan Benjamin Somerville z żoną, Bel-Air (jej wuj i ciotka).

Starałem się zapamiętać tę listę.

Tymczasem Russo rozmawiał przez telefon:

- Nie pokłóciłem się z nią. W ogóle jej dzisiaj nie widziałem. Nie mam z tym nic wspólnego, daję słowo.

Odłożył słuchawkę i wrócił do mnie.

- Chyba mógłby pan porozmawiać z Joyce stąd, chociaż nie wolno mi udostępniać tego telefonu.

- I tak wolę z nią pogadać osobiście. Rozumiem, że Laurel się do niej nie odezwała?

Russo potrząsnął głową, nie spuszczając wzroku z mojej twarzy.

- Dlaczego mówi pan o niej po imieniu?

- Dlatego, że pan o niej mówi tak samo.

- Ale podobno pan jej prawie nie zna. – Był nieco wytrącony z równowagi.

- Bo nie znam.

- To skąd całe to pana zainteresowanie? Nie twierdzę, że nie ma pan do tego prawa. Ale skoro pan jej nie zna, to ja tego po prostu nie rozumiem.

- Mówiłem panu, że w pewnym sensie czuję się odpowiedzialny.

- Ja też – przyznał, zwieszając ciemną głowę. – Teraz już wiem, że popełniłem błąd, kiedy zadzwoniła wieczorem i powiedziała, że chce wrócić do domu. Powinienem jej kazać wracać natychmiast.

Należał do tych ludzi, którzy gniew i podejrzliwość łatwo zwracają przeciwko sobie. Na jego przystojnej twarzy malowało się rozczarowanie, jakby czuł, że na własne życzenie pozbawił się młodości.

- Czy uciekała już wcześnej, panie Russo?

- Bywaliśmy już w separacji, jeśli o to panu chodzi. I zawsze to ona odchodziła.

- Czy ma problemy z narkotykami?

- Nic poważnego.

- To znaczy?

- Zażywa za dużo barbituranów. Zawsze miała kłopoty ze snem czy, ogólnie rzecz biorąc, z nerwami. Ale nigdy nie przedawkowała. – Przetrawił tę ewentualność z na wpół przymkniętymi powiekami, jakby nie mógł spojrzeć prawdzie w oczy. – Wydaje mi się, że ona po prostu blefuje. Chce mnie nastraszyć.

- Mnie wystraszyła, bez dwóch zdań. Czy kiedy zadzwoniła do pana, wspominała coś o samobójstwie?

Russo nie odpowiedział od razu, ale jego czaszka pod cienką skórą uwydatniła się jeszcze bardziej.

- Coś tam mówiła.

- Może pan sobie przypomnieć, co dokładnie?

Odetchnął głęboko.

- Powiedziała, żebym pozwolił jej wrócić do domu, jeśli chcę ją jeszcze zobaczyć żywą. I czekać na nią. Ale nie mogłem tego zrobić, musiałem tu przyjechać i...

- Zobaczyć ją żywą? – wpadłem mu w słowo.

- Tak powiedziała. Wtedy nie potraktowałem tego poważnie.

- Ja to traktuję bardzo poważnie. Ona jest w ciężkim szoku, a jednak myślę, że chce, żebym ją odnalazł.

Podniósł wzrok.

- Skąd panu to przyszło do głowy?

- Zostawiła uchylone drzwiczki do szafki z lekarstwami. Nie próbowała uciec z tymi proszkami... w każdym razie nie za bardzo. – Podniosłem jego listę nazwisk. – A co z tą jej rodziną? Bel-Air, El Rancho i Seahorse Lane... to bardzo drogie okolice.

Russo z powagą pokiwał głową.

- Są bardzo bogaci. – Pochylił ramiona, co miało oznaczać: A ja jestem biedny.

- Czy jej ojciec to ten sam Jack Lennox, do którego należy ta platforma wiertnicza? Ta, z której wycieka ropa?

- Właścicielem jest jej dziadek, William Lennox. Jego spółka posiada wiele szybów naftowych.

- Zna go pan?

- Spotkaliśmy się raz. W zeszłym roku zaprosił mnie na zebranie rodzinne w El Rancho. Mnie, Laurel i całą resztę familii. Ale skończyło się wcześnie i nie mieliśmy okazji zamienić ani słowa.

- Czy Laurel jest z nim w dobrych stosunkach?

- Kiedyś była, zanim wziął sobie nową kobietę. Dlaczego pan pyta?

- Mam wrażenie, że przede wszystkim przygnębiła ją ta historia z ropą. Ona chyba bardzo przeżywa tragedię ptaków.

- Wiem. To dlatego, że nie mamy dzieci.

- Mówiła to panu?

- Nie musiała. Ja chciałem mieć dzieci, ale ona nie czuła się jeszcze gotowa do macierzyństwa. Łatwiej było jej się zajmować ptakami. Ale teraz cieszę się, że jesteśmy bezdzietni.

W jego głosie zabrzmiała zgryźliwość, niekoniecznie podświadoma. Nasza rozmowa uświadomiła mu chyba, że jego perspektywy życiowe się kończą.

- Zna pan rodziców Laurel... Jacka Lennoxa i jego żonę?

- Znam. Jego zdjęcie było dziś na pierwszej stronie „Timesa“.

- Widziałem. Czy pojechałaby do nich, czy raczej do swojej babki, Sylvii?

- Pojęcia nie mam, co mogła zrobić. Od dwóch lat usiłuję zrozumieć Laurel, ale nigdy nie potrafiłem przewidzieć, gdzie ją poniesie.

- A kapitan Somerville i jego żona, z Bel-Air... czy oni są jej bliscy?

- To jej wujek i ciotka. Przypuszczam, że kiedyś byli w dobrych stosunkach, ale ostatnio raczej nie. Nie jestem najlepszym źródłem tego typu informacji. W gruncie rzeczy niewiele wiem o tej rodzinie. Ale odkąd stary zmienił swoje domowe układy, wszyscy się skłócili. Laurel bardzo to przeżywała.

- Dlaczego?

- Ona nie znosi kłopotów, jakichkolwiek kłopotów. Zawsze cierpi, kiedy ludzie kłócą się czy awanturują w jej obecności. Nie wytrzymuje nawet zwyczajnej domowej sprzeczki.

- A często się sprzeczaliście?

- Nie, raczej nie.

Do lady obok mnie podeszła kobieta w receptą w ręku. Na nogach miała wysokie czarne boty, a na głowie żółtą perukę. Pojawienie się klientki najwyraźniej było aptekarzowi na rękę. Wziął od niej receptę i z ulgą skierował się do swojego okienka.

- Żegnam! – zawołałem za nim.

Zawrócił i nachylił się ku mnie, żeby nikt nie usłyszał tego, co ma mi do powiedzenia.

- Jeżeli spotka się pan z Laurel, niech pan jej powie... niech pan ją poprosi, żeby wróciła do domu. Nie stawiam żadnych warunków. Po prostu chcę, żeby wróciła. Niech pan jej przekaże moje słowa.

W jego szklanej budce odezwał się telefon. Russo odebrał, słuchał przez chwilę, wreszcie potrząsnął głową.

- Wiesz, że nie mogę teraz przyjechać. A tutaj nie chcę ich widzieć. Ta praca to wszystko, co mam. Poczekaj chwilę.

Wrócił do mnie, blady i roztrzęsiony.

- Rodzice Laurel są w moim domu. Ja się nie mogę stąd ruszyć, a nie chcę, żeby przyjeżdżali do sklepu. Poza tym ja nie potrafię rozmawiać z tymi ludźmi. Wyświadczyłby mi pan wielką przysługę, panie Archer, gdyby pojechał pan tam i porozmawiał w nimi w moim imieniu. Pan ją widział ostatni. To niedaleko stąd. Z przyjemnością zapłacę panu za fatygę, ile pan uzna za stosowne.

- W porządku. Policzę panu sto dolarów. Jego twarz wydłużyła się.

- Tylko za to, że pan z nimi porozmawia?

- Podejrzewam, że będę musiał zrobić coś więcej. Sto dolarów to moja dniówka.

- Nie mam tyle przy sobie. – Zajrzał do portfela. – Teraz mogę dać panu pięćdziesiąt.

- Zgoda. Wierzę, że zapłaci mi pan resztę.

- Czy zrealizuje pan wreszcie moją receptę, czy będziecie tak gadać do rana? – wtrąciła się kobieta w żółtej peruce.

Russo przeprosił ją najmocniej, znacząco skinął mi głową i wrócił do telefonu.

Wsiadając do samochodu, czułem, że mając za klienta męża Laurel, jestem bardziej uprawniony do tego, co robię. U kogoś takiego jak on, człowieka, który – jak przypuszczałem – przebił się do kasty ludzi interesu dzięki ukończeniu studiów farmaceutycznych, wydanie pieniędzy, nawet jeśli sytuacja go do tego zmusiła, świadczyło o prawdziwym zatroskaniu.

Jadąc przez Westwood, zapytałem się w duchu, skąd właściwie wzięła się moja troska o jego żonę. Odpowiedź nie nasuwała się sama. Laurel należała do ludzi, z którymi wiąże się swoje utajone lęki, swe nieuświadomione żale.

Miałem wrażenie, że jej oczy obserwują mnie z ciemności jak duch kobiety, która umarła. Albo duch ptaka.ROZDZIAŁ 5

Była to podupadająca okolica, zamieszkana przez ludzi z klasy średniej. Kryte stiukiem domy z płaskimi dachami, wzniesione w latach dwudziestych, spoglądały na siebie po przeciwnych stronach ulicy, niczym warownie na dawno zapomnianym polu bitwy. Budynek Toma Russo odróżniał się od pozostałych tym, że stał przed nim teraz nowy czarny cadillac.

Zza kierownicy wysiadł olbrzymi facet.

- Pan jest Archer?

Potwierdziłem.

- Jack Lennox – przedstawił się. – Ojciec Laurel.

- Poznałem pana.

- O, to my się znamy?

- Rano widziałem pańskie zdjęcie w gazecie.

- Rany boskie, to było zaledwie dziś rano! Mam wrażenie, że już minął tydzień. – Ponuro pokiwał głową. – Powiadają, że nieszczęścia chodzą parami. Z doświadczenia wiem, że to prawda.

Marudził tak od niechcenia, ale wyczuwałem, że za tą fasadą jest pełen pytań i wątpliwości. Po ojcu Laurel trudno było oczekiwać czegoś innego. Zbliżył się do mnie i powiedział cicho:

- Jak widzę, mój zięć – ostatnie słowo wymówił z wyraźnym niesmakiem – nie ma ochoty się z nami spotkać. Niech mi pan wierzy, że jest to uczucie wzajemne. Dobrze się stało, że wysłał emisariusza. Tyle że niezupełnie rozumiem, jaka jest pańska rola w tej sprawie.

- Jestem prywatnym detektywem – wyjaśniłem i dodałem, nieco naciągając fakty: – Tom Russo wynajął mnie, żebym odnalazł pańską córkę.

- Nie sądziłem, że tak mu na niej zależy.

- Zależy mu. Teraz jednak nie mógł opuścić apteki. A ponieważ jestem ostatnim człowiekiem, który widział pańską córkę, zgodziłem się przyjechać i porozmawiać z państwem.

Lennox ujął mnie za łokieć. Poczułem napięcie przepływające z niego w głąb mojego ciała, jak gdyby zamknął obwód elektryczny.

- Pan ją widział ostatni? Jak mam to rozumieć?

- Uciekła z mojego mieszkania z pełną fiolką nembutalu. –

Spojrzałem na zegarek. – Nieco ponad godzinę temu.

- A skąd ona się wzięła u pana?

- W jego głosie zabrzmiała złowróżbna nuta. Uścisk na moje ramię wzmógł się.

Strząsnąłem jego rękę.

- Spotkałem ją na plaży w Pacific Point. Poprosiła, żebym ją podwiózł do zachodniego Los Angeles, co też zrobiłem. A potem chciała zadzwonić ode mnie do męża.

- Co zaszło między Laurel a jej mężem?

- Nic takiego. Właśnie wychodził do pracy, więc nie mógł po nią przyjechać. Teraz, oczywiście, ma wyrzuty sumienia, ale ja go nie winię. Pańska córka była przygnębiona, jeszcze zanim wyjechaliśmy z Pacific Point.

- Przygnębiona? Czym?

- Przede wszystkim wyciekiem ropy. Wyciągnęła z niej ptaka, który potem padł.

- Niech mi pan tego oszczędzi. Ludzie teraz wszystko zwalają na tę katastrofę. Myślałby kto, że to jakiś cholerny koniec świata.

- Dla pańskiej córki to mógł być koniec świata. Jest niezwykle wrażliwa, a zdaje się, że już od jakiegoś czasu żyła na krawędzi.

Potrząsnął głową. On sam wyglądał, jakby był na skraju załamania nerwowego, i tak naprawdę to nie miał ochoty, żebym mu opowiadał o córce.

- Czy zauważył pan u niej skłonności samobójcze? – zapytałem.

- Nic mi o tym nie wiadomo.

- A kto może wiedzieć?

- Niech pan spyta jej matkę.

Wprowadził mnie do domu, jak gdyby należał do niego. Kiedy na chwilę znaleźliśmy się obok siebie w jasno oświetlonym korytarzu, wymieniliśmy szybkie spojrzenia. Twarz miał ogorzałą od słońca; spod burzy falujących kasztanowych włosów, które nie zaczęły się jeszcze przerzedzać na czole, spoglądały na mnie nieprzeniknione niebieskie oczy. Ale w tych oczach można się było doszukać śladów zadufania, a w zarysie ust – zepsucia. I oczy, i usta zdradzały też cień przestrachu, jak gdyby czuł pierwsze oznaki nadciągającej starości. Z pewnością był już dobrze po pięćdziesiątce, choć wyglądał o wiele młodziej.

Jego żona czekała w salonie wraz z kuzynką Toma – tą, o której Russo mówił mi w aptece. Siedziały w fotelach naprzeciwko siebie, a ich sztywne pozy świadczyły, że już od dawna nie mają sobie nic do powiedzenia.

Młodsza, kuzynka Toma, miała na sobie jasnoniebieski obcisły kombinezon, który aż nadto uwydatniał jej figurę. Wyglądała jak zwierzę w potrzasku. Kiedy jednak uśmiechnąłem się do niej półgębkiem, zrewanżowała mi się tym samym.

- Jestem Gloria – przedstawiła mi się. – Gloria Flaherty.

Starsza z kobiet wyglądała tak, jak pewnie wyglądałaby Laurel, gdyby dożyła jej wieku. Wciąż zdradzała ślady niepospolitej urody, ale jej twarz od nosa do kącików ust żłobiły świadczące o przebytych cierpieniach bruzdy, a czarne cienie pod oczami nasuwały wrażenie, że właśnie uratowano ją z pożogi. We włosach miała pasma siwizny.

Uniosła dłoń w czarnej rękawiczce i złożyła ją bezwładnie w mojej dłoni.

- Pan Archer? Nic z tego wszystkiego nie pojmujemy. A pan? Czy to prawda, że Laurel ma skłonności samobójcze, jak twierdzi jej mąż?

- Niewykluczone.

- Ale dlaczego? Co takiego się stało?

- Właśnie miałem panią o to zapytać.

- Ale ja właściwie od kilku dni z nią nie rozmawiałam. Laurel mieszka u swojej babki. Lubi korzystać z jej kortu tenisowego. Uważa, że to dla niej dobra terapia.

- Czy pani córka wymaga terapii, pani Lennox?

- Użyłam tego słowa w bardzo ogólnym sensie. – Obejrzała się, popatrzyła znacząco na kuzynkę i wróciła spojrzeniem do mnie. – W tych okolicznościach wolałabym nie rozmawiać na ten temat.

Gloria zrozumiała aluzję i wstała.

- Dokończę sprzątanie kuchni. Mogę komuś coś zaproponować? Lennoxowie skrzywili się i pokręcili głowami. Już sama myśl, że mieliby coś zjeść albo wypić w domu Toma Russo, była dla nich przerażająca. Niczym kosmonauci, sztucznie utrzymywani na obcej planecie, mieli się na baczności, pełni pogardy dla nieprzyjaznego środowiska i jego niewiarygodnych mieszkańców.

Kiedy kuzynka zniknęła w kuchni, pani Lennox wstała i zaczęła krążyć po ograniczonej przestrzeni przed wygaszonym kominkiem. Wysoka i zbyt chuda, poruszała się z nerwową gracją nastolatki. Pomachała dłońmi w rękawiczkach przed twarzą.

- Co za perfum używa ta kobieta? Pachną jak „Północ w Long Beach”.

- Nie obrażaj Long Beach – sprostował jej mąż. – To porządne nafciarskie miasteczko.

Przypuszczałem, że usiłują narzucić rozmowie lekki ton, ale ich słowa miały wagę ołowiu. Pani Lennox odwróciła się do mnie.

- Myśli pan, że ona tu z nim mieszka?

- Wątpię. Tom mówi, że to jego kuzynka. A co ważniejsze, on chyba naprawdę kocha pani córkę.

- To dlaczego się nią nie opiekuje?

- Wygląda na to, pani Lennox, że nie jest to takie proste.

Na chwilę pogrążyła się w zadumie.

- To prawda. Zawsze tak było. Laurel jest zupełnie nieobliczalna.

Miałam nadzieję, że małżeństwo...

- Zapomnij o jej małżeństwie! – wpadł jej w słowo mąż. – Przecież widać, że to właściwie fikcja. Nie żyją ze sobą od tygodni. Russo twierdzi, że nie chce rozwodu, ale on tylko gra na zwłokę, żeby dostać w łapę. Już ja znam takich typków.

- Możliwe, że się pan co do niego myli – stwierdziłem. – Wygląda na to, że zależy mu na niej wcale nie mniej niż panu.

- Co pan powie? No to wbij pan sobie do głowy, że ja jestem jej ojcem. I wypraszam sobie porównywanie mnie z tym... aptekarzem. To oburzające.

W obecnym nastroju oburzało go pewnie wszystko. Rumieniec, który zalał jego twarz, ustąpił miejsca szarości. Jego żona obserwowała tę zmianę barw jak dobrze sobie znane sygnały. Pomimo pewnej rezerwy w oczach nachyliła się nad nim i położyła mu dłonie na ramionach.

- Uspokój się, Jack. Czeka nas pewnie długa noc. – Odwróciła się do mnie. – Mąż żyje w wielkim napięciu. W zaistniałych okolicznościach rozumie pan chyba dlaczego.

- Nie rozumiem natomiast, w jakim celu państwo tu przyjechali, pani Lennox – odparłem.

- Sądziliśmy, że może zastaniemy tu córkę. Jej babka mówiła, że Laurel wspominała o powrocie do Toma.

- A zatem pani się o nią martwi?

- Martwię się o nią przez całe życie... jej życie.

- Zechce mi pani wyjaśnić dlaczego?

- Żebym to ja mogła!

- To znaczy, że pani nie może czy nie chce?

Znowu spojrzała na męża, jak gdyby w oczekiwaniu na kolejny sygnał. Na jego twarzy wystąpiły różowe plamy. Potarł ją ręką, ale nie wpłynęło to na zmianę jego cery. Za to kiedy się odezwał, w głosie zaszła wyraźna zmiana.

- Laurel bardzo wiele dla nas znaczy, panie Archer. Jest naszym dzieckiem, jedynym dzieckiem, jakie mamy i będziemy mieli. Gdyby coś jej się stało... – Wzruszył ramionami i opadł bezwładnie w fotelu.

- A co, pańskim zdaniem, mogłoby jej się stać?

Nie odpowiedział. Stojąca nad nim żona patrzyła na niego tak, jak gdyby próbowała odczytać jego myśli. Zwróciłem się więc do nich obojga:

- Czy córka próbowała kiedyś popełnić samobójstwo?

- Nie – zaprzeczył ojciec.

Ale matka przytaknęła:

- Owszem, w pewnym sensie.

- Za pomocą lekarstw?

- Tego nie wiem. Ale kiedyś zastałam ją z rewolwerem ojca w jego gabinecie. Grała w rosyjską ruletkę.

Lennox zaczął się kołysać na boki, jak gdyby był przywiązany do fotela rzemieniami.

- Nigdy mi o tym nie mówiłaś.

- Nie mówiłam ci o wielu rzeczach. Nie było takiej potrzeby... aż do dzisiaj.

- Więc zatrzymaj je jeszcze dla siebie, dobrze? To nieszczególny moment na czyszczenie stajni Augiasza. – Podniósł się i stanął do mnie plecami, górując nad żoną. – Co będzie, jeśli stary się o tym dowie?

- A co ma być?

- Wiesz dobrze, że w grę wchodzi spadek po ojcu. Tej kobiecie wystarczy byle pretekst, żeby go nas pozbawić. A my chyba nie zamierzamy jej go oddać lekką rączką, dobrze mówię?
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: