Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Stałe fragmenty. Piękny i wstrętny. Opowieść o dwóch twarzach futbolu - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
26 września 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
39,99

Stałe fragmenty. Piękny i wstrętny. Opowieść o dwóch twarzach futbolu - ebook

Piłka nożna to piękna gra

Finał mundialu, w którym Argentyna wygrywa, a Messi spaceruje. Wielkie mecze Ligi Mistrzów, gdy Guardiola ma zbyt wiele dobrych pomysłów, a Ancelotti unosi brew ze zdziwienia. Poruszająca postawa przyjaciół z boiska na Euro, kiedy Eriksen ma atak serca, a zmagający się z nowotworem Vialli wpada w objęcia Manciniego.

Michał Okoński niestrudzenie szuka w futbolu „stałych fragmentów” – chwil olśnienia, które pozwalają uwierzyć, że w tym świecie nie wszystko przelicza się na pieniądze.

Piłka nożna to wstrętna gra

Okoński jednocześnie mierzy się z brudami tej dyscypliny. Pisze o korupcji i sportswashingu, o idei Superligi i Barcelonie, która przestała być „więcej niż klubem”, a także o polskim piekle, z którego uciekł Sousa i w którym Michniewicz zakopał talenty piłkarzy. Przyciągające miliardową publiczność zmagania świetnie opłacanych gwiazd są dla niego lustrem, w którym odbija się współczesność.

W książce Okońskiego gwiazdy te odzyskują ludzki wymiar i szukają wolności. Jest tu Pelé, któremu brakuje miłości, jaką lud obdarza Garrinchę. Jest dręczony demonami dzieciństwa Gascoigne, przypominający superbohatera Haaland i Marciniak, sędzia naszych spraw.

„Stałe fragmenty” to niezwykły portret współczesnego futbolu. Jego piękna i brzydoty. Rozczarowań i zachwytów. Michał Okoński opowiada tak, że kibice zakochują się w piłce jeszcze bardziej, a ci, którzy trzymali się od niej na dystans, czują zaproszenie do nowej przygody.

Kategoria: Sport i zabawa
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-240-6796-1
Rozmiar pliku: 871 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PIOSENKA STAREGO KIBICA

MOŻE TO BYĆ ZESZYT SPRZED WIELU LAT, na przykład wyprodukowany w Strzegomiu pod nazwą „skoroszyt akademicki”, bo – jeśli dobrze pamiętam – ów skoroszyt był formatu A4 i ludzie mojego, zdecydowanie przedinternetowego pokolenia wklejali do niego zdjęcia i artykuły ze sportowej prasy, przechodząc do porządku dziennego nad tym, że puchł niemiłosiernie, a ślady kleju przebijały przez papier gazetowy.

Mogą to być piłkarskie koszulki retro, na które moda przyszła w ostatniej dekadzie, kiedy chłopcy od tamtych zeszytów zmienili się już w mężczyzn przynajmniej metrykalnie, bo o ich faktycznej dojrzałości – zważywszy na niemijające futbolowe pasje – faktycznie można by dyskutować.

Mogą to być plakaty z piłkarzami, dołączane do czasopism dla nastolatków i wieszane nad łóżkiem. Może to być album, do którego zbierało się naklejki albo karty z piłkarzami. Mogą to być wynalezione gdzieś w internecie antologie najpiękniejszych bramek i związanych z nimi gestów radości (Bebeto!). Dla bardziej świadomych może to być na przykład lektura monumentalnej _Historii mundiali_ Leszka Jarosza albo innych książek o dziejach futbolu.

Tak naprawdę może to być cokolwiek. Jakiś, jeśli mogę sparafrazować to piłkarskie określenie, stały fragment w tym niestałym świecie. Jakiś powiew sentymentu, nuta nostalgii. Jakieś wspomnienie z czasów, kiedy to wszystko wydawało się jeszcze niewinne. Kiedy oglądanie meczu (na mundialu, Euro, Copa América, w Lidze Mistrzów i tak dalej) oznaczało nie tylko kibicowanie jakimś „naszym”, ale także pierwsze doświadczenie uniwersalizmu, dzięki któremu moje pokolenie na przykład zakochiwało się w bramkarzu Kamerunu Thomasie N’Kono i w napastniku Anglii Garym Linekerze, o Diego Maradonie z Argentyny nie wspominając. Kiedy parę czerwcowych tygodni z mistrzostwami świata czy Europy było lekcją geografii, czasem ślęczenia nad atlasami, zauroczenia feerią kolorowych flag. Nade wszystko może: kiedy dzięki oglądaniu meczów wchodziło się w niedostępny na co dzień świat dorosłych – świat ich prawdziwych, nareszcie nietłumionych przekonaniami czy wychowaniem emocji. Świat, w którym stawali się bliscy.

PAMIĘTAM, JAK PRZYWOŁYWAŁEM TE WSZYSTKIE SENTYMENTALNE ARTE­FAKTY W dniu rozpoczęcia mundialu w Katarze, żeby zagłuszyć w sobie dojmujący brak radości z faktu, że właśnie się zaczyna. Wiedziałem przecież o ciemnej stronie tej imprezy (i w ogóle współczesnego futbolu) tak dużo, że na samym końcu oczekiwania, na kilkanaście godzin przed tak zwanym pierwszym gwizdkiem, czułem, że myśląc o niej, trudno mi wykrzesać z siebie coś więcej niż czysto profesjonalne podejście kogoś, kto z zajmowania się futbolem uczynił w ostatnich latach fragment swojego dziennikarskiego powołania.

Nie pomagało. Podobnie jak zaglądanie jeszcze raz do klasycznych kibicowskich tekstów. W jednym z nich, pióra Wojciecha Kuczoka, natrafiłem na zdanie: „Kiedy patrzę w przyszłość, nie myślę o tym, ile lat jeszcze przeżyję, tylko ile mundiali zdołam zobaczyć”, ale nie umiałem już uwierzyć jego autorowi. Nie bardzo do mnie docierały słowa przyjaciela, który zapowiadał, że weźmie urlop, bo zamierza spędzić z synami miesiąc przed telewizorem. Eduardo Galeano, autor _Otwartych żył Ameryki Łacińskiej_, zwykł w pierwszym dniu mistrzostw świata wieszać na drzwiach kartkę „Zamknięte z powodu piłki nożnej”, ale mocno wątpię, czy zimą 2022 roku powtórzyłby ten gest.

Jak można – myślałem wtedy – swoim zaangażowaniem autoryzować ów spektakl hipokryzji, w którym nawet oburzenie z powodu wprowadzonego w ostatniej chwili zakazu picia piwa w strefach kibicowskich (z czego wyłączono oczywiście loże najbardziej wpływowych gości mistrzostw) wydawało się oburzające, bo przecież zakaz picia piwa w porównaniu ze śmiercią robotników czy niebotyczną korupcją przy kupowaniu sobie przez Katar prawa do organizacji mundialu wydawał się wykroczeniem z repertuaru najniewinniejszych?

POTEM JEDNAK OBEJRZAŁEM BODAJ NAJLEPSZE PIŁKARSKO MISTRZOSTWA ŚWIATA W HISTORII. Spektakl, w którym wulgarność dekoracji i kulis nie przesądziła o tym, jaka sztuka została między nimi rozegrana. Na jej jakość nie miały wpływu ani słabości uczestniczących w niej aktorów, ani grzechy producenta. Z każdym kolejnym dniem turnieju robiłem się coraz mniej, a nie coraz bardziej zmęczony.

„Więc choć porażki pierwszej smak / Z twych warg uleciał dawno już / A z mych pierwszego smak zwycięstwa” – śpiewał Wojciech Młynarski _Piosenkę starych kochanków_ Jacques’a Brela, i śpiewał chyba o tym, co się wtedy ze mną działo. Odkąd bowiem zacząłem o futbolu myśleć świadomie, niezwykłość tego sportu polegała dla mnie na tym, że – jak to ujął swego czasu Jerzy Pilch – „człowiek jest w zasadzie pewny, że nasi przegrają, ale idzie na mecz, bo do końca nie jest pewny i w sumie liczy, że się obudzą i wygrają”. Innymi słowy: niezależnie od stojących za dwiema drużynami pieniędzy, niezależnie od ubijanych ponad ich głowami interesów, niezależnie od dzielącej je czasem przepaści wyznaczanej przez umiejętności, sławę i doświadczenie poszczególnych zawodników, w chwili kiedy wychodzą na boisko, naprawdę nie wiadomo, kto wygra.

Ba, czasami od pieniędzy, umiejętności, sławy, doświadczenia ważniejsza jest więź między przyjaciółmi z boiska, ich solidarność, nadzieja czy wiara, że może się udać. Są, owszem, mecze, o których wyniku rozstrzyga geniusz jednego zawodnika, ale częściej bywa to efekt zbiorowego wysiłku – mozołu wręcz, włożonego na treningach w opracowanie jakiegoś schematu przeprowadzenia akcji albo stałego fragmentu gry właśnie. Są również mecze, o których wyniku decyduje zwykły przypadek, żeby nie powiedzieć: Los. Ileż to razy słyszeliśmy w tym kontekście słowa o „­cudzie na…” – i tu padała dowolna nazwa stadionu?

WIEM, ŻE TRUDNO BYŁO NIE TYLKO W TO UWIERZYĆ, ale w ogóle o tym myśleć, kiedy niejaki Gianni Infantino, opływający w luksusy szef FIFA, na chwilę przed rozpoczęciem mistrzostw świata zrównywał swoje rzekome cierpienia z cierpieniami dyskrymino­wanych w Katarze osób homoseksualnych czy robotników migrantów – ale książka, którą trzymają Państwo w rękach (i która rzecz jasna nie tylko o ostatnim mundialu opowiada), ostatecznie pokazuje chyba to, że futbol znów się obronił. Z należnym wahaniem chciałbym postawić zresztą i to pytanie: czy wszystkie skandale wokół piłkarskich igrzysk – powód, że kupują je dyktatorzy i auto­kraci, a sprzedają działacze o mentalności mafiozów – nie stanowią również paradoksalnego dowodu na czystość samego sportu, a przynajmniej uczuć, jakie żywimy do niego my, kibice?

Wspomniany już Galeano wszystko to widział i opisywał. W książce _Futbol w cieniu i słońcu_ zauważał, że historia piłki nożnej to smutna podróż od przyjemności do obowiązku – i że w miarę jak ten sport się komercjalizował, w miarę jak dla ludzi, którzy na nim zarabiają, zaczęły się liczyć wynik i sukces, zanikało piękno płynące z samej radości gry. „Na szczęście od czasu do czasu na boiskach pojawia się jakaś bezczelna czarna owca, która wyłamuje się ze schematu i wykiwawszy wszystkich rywali, sędziego i publiczność na trybunach, popełnia szaleństwo dla samej przyjemności smakowania zakazanego owocu wolności” – kończył wszak jeden z kluczowych rozdziałów swoich rozważań. O kilku bezczelnych czarnych owcach, o ich szaleństwach, o zakazanym smaku wolności i o tym, czy tę wolność można jeszcze znaleźć w świecie zawodowej piłki, przeczytają Państwo na kolejnych stronach.

„Strudzeni trochę bądź co bądź / Posłusznie wyruszamy więc / Na pole bitwy wyruszamy” – to znów Młynarski i Brel. Ostatecznie zaśpiewali piosenkę o miłości. Bez niej żaden z zebranych tu fragmentów by nie powstał.TA WSTRĘTNA GRA

DZIŚ FUTBOL NIESIE PRZESŁANIE WOLNOŚCI, RÓWNOŚCI I BRATERSTWA. POMAGA LECZYĆ RANY PO PANDEMII, ZWALCZAĆ UPRZEDZENIA, STAWIAĆ WAŻNE PYTANIA WSPÓŁCZESNEMU ŚWIATU. ALE NIE ZAWSZE TAK BYŁO.

Na początku było słowo, lecz nie było to słowo Boga. Nie mówił go człowiek posłany przez Boga, choć za takiego się uważał. Człowiek ten nie był też w swym nauczaniu osamotniony – w drugiej połowie XIX wieku takich jak wielebny Edward Thring z Uppingham było dużo, dużo więcej. Może zresztą należałoby napisać, że na początku był strach. Fundamentalny i dotyczący kwestii ostatecznych.

Kiedy dobrze ponad sto lat po szczycie kaznodziejskiej aktywności wielebnego Thringa, w Wigilię Bożego Narodzenia 1973 roku, legendarny trener Liverpoolu Bill Shankly sformułował najsłynniejsze trzy zdania w dziejach futbolu („Niektórzy ludzie uważają, że piłka nożna jest sprawą życia i śmierci. Jestem mocno rozczarowany takim podejściem. Mogę zapewnić, że to coś o wiele ważniejszego”), mylił się na mnóstwie poziomów. Choć śmierć naznaczyła dzieje jego klubu podczas tragedii na trybunach stadionów Heysel i Hillsborough, to zarówno za czasów Shankly’ego, jak i tym bardziej w naszej epoce, piłka jest po prostu sportem. Czymś, co dostarcza rozrywki i pozwala realizować pasje. Wehikułem komercji. W najlepszym razie: ważną częścią kultury i użytecznym narzędziem do lepszego rozumienia historii społecznej kontynentów i krajów.

Jeśli jednak wypowiedź szkoleniowca Liverpoolu odczytać na poziomie najgłębszym, wracając zarazem do narodzin uprawianej przez jego podopiecznych dyscypliny, trudno odmówić mu słuszności. Dla ludzi, którzy z prawdziwie misjonarskim zapałem poświęcili się wprowadzeniu piłki nożnej do programu angielskich szkół, a następnie wymyśleniu i ujednoliceniu reguł, wedle których miała być rozgrywana, stawką było coś o wiele ważniejszego niż życie i śmierć. Strach, jaki żywili, wiązał się, owszem, z perspektywą hańbiącego kresu ziemskiego żywota, ale jeszcze bardziej przerażająca była perspektywa wiecznego potępienia.

No dobrze. Na początku był wytrysk.

Ta straszna rzecz

„Być może najlepszym sposobem na zrozumienie tego, jak rodziła się angielska piłka nożna – a w związku z tym cała piłka nożna, jaką znamy – będzie wyobrażenie sobie czegoś diametralnie odmiennego niż stworzenie świata, a przynajmniej stwo­rzenie świata wedle starożytnych Egipcjan” – pisze David Winner w znakomitej książce _Those Feet_ (Te stopy; nie od rzeczy będzie zauważyć, że tytuł tego dzieła nawiązuje do pierwszych słów poematu _Jeruzalem_ Williama Blake’a: „A czy te stopy w dawnych czasach / Znaczyły Anglii górskie drogi? / I czy Baranek Boży hasał / Po naszej Anglii łąkach błogich?”, przeł. Maciej Froński). Nie ukrywajmy: w kosmologii heliopolitańskiej bóg stworzenia Atum powołuje świat do istnienia przez akt masturbacji, Winner więc każe czytelnikowi wyobrazić sobie coś radykalnie innego. Zamiast ciepłej i słonecznej delty Nilu z jego życiodajnymi wylewami – wilgotne i zimne trawiaste pole w pobliżu równie wilgotnych i zimnych murów angielskiej szkoły w połowie XIX wieku. Zamiast egipskiego boga, „Tego, który stworzył sam z siebie” – anglikańskiego kapłana. Na przykład wspomnianego już Edwarda, starszego z braci Thring.

Mówiąc o angielskiej szkole, wypada odejść od współczesnych skojarzeń. „Nowe lub zreformowane »szkoły publiczne« w gruncie rzeczy były prywatnymi szkołami z internatem – kształciły głównie synów bogatych rodzin” – zauważa Norman Davies w _Wyspach_, a synowie ci (bo przecież nie córki…) wywodzili się wyłącznie z arystokracji bądź z często nuworyszowskiej, rodzącej się na skutek rewolucji przemysłowej burżuazji. Proponowany przez te placówki model wychowania – czy raczej kiełznania owych dość nieokrzesanych młodzieńców – miał się opierać na ideale „muskularnego chrześcijaństwa”, patriotyzmu, odpowiedzialnej dyscypliny i służby społeczeństwu – tak to streszcza Davies, zauważając, że pozamykani w dormitoriach chłopcy byli izolowani od miejscowej ludności i że wszystkim wszczepiano ten sam światopogląd, a także ten sam południowoangielski dialekt, choćby byli Walijczykami czy Szkotami.

Opowiadamy tu o miejscach, w których na porządku dziennym były przemoc, kary fizyczne i donosicielstwo. W których za akt „samookaleczenia” (jak nazywano onanizm, kiedy nie mówiono o nim jako o „tej strasznej rzeczy, którą robi się w sekrecie”) można było zostać wydalonym. W których o prawie do prywatności nie było mowy: źle widziane było samo przebywanie w czterech ścianach bez obecności towarzyszy. Jakkolwiek to zabrzmi, wzajemne szpiegowanie się przez uczniów miało służyć wytworzeniu atmosfery „czystości”.

Jesteśmy bowiem w wiktoriańskiej Anglii. W czasach rygorystycznej moralności i duszących spontaniczność konwenansów. W czasach obsesyjnej kontroli wszystkiego, co kojarzy się (albo choćby może się kojarzyć) z seksem. W czasach przekonania, że ciało jest w pierwszym rzędzie siedliskiem grzechu, a największymi zagrożeniami dla rozwoju człowieka są rozprzężenie, lenistwo i właśnie fizyczne pokusy.

Ta dzika bestia

Rzecz w tym, że w postaci, pod jaką znamy ją dzisiaj, piłka nożna rodziła się niejako w odpowiedzi, a w każdym razie nie bez związku z represyjnym klimatem tamtego czasu. Opiekunowie brytyjskich szkół – jedną z najważniejszych postaci miejscowego systemu szkolnictwa był właśnie Edward Thring – uznali, że najlepszą obroną przed praktykami masturbacyjnymi, które daremnie usiłowali wyplenić w licznych kazaniach, jako wiodącymi do „haniebnych i przedwczesnych śmierci”, będzie rozwój sportów drużynowych.

David Winner rzuca ową antymasturbacyjną obsesję na szersze tło. Pisze o lęku i niepewności, spowijających potężne jeszcze wówczas imperium, a wiążących się z perspektywą osłabienia jego supremacji (zmierzch Cesarstwa Rzymskiego, jak wynika z ówczesnych odczytań dzieła Edwarda Gibbona, był tak naprawdę skutkiem dekadencji i utraty seksualnej samokontroli jego przywódców; najazdy barbarzyńców i rozkwit chrześcijaństwa nadeszły później), o traumie wywołanej na przykład śmiercią Charlesa Gordona i triumfem Mahdiego w Chartumie. Cytuje obserwację zajmującego się dziejami dziewiętnastowiecznej męskości Johna Tosha, że podobne obsesje zwykle wiążą się ze znanymi psychoanalitykom przeniesieniami, projekcjami lub przemieszczeniami, wraz z dosadnym podsumowaniem, że zamiast zająć się tym, co dzieje się z imperium, ówcześni poddani królowej woleli martwić się o to, co dzieje się z ich (proszę mi darować to słowo, ale cytuję cenionego brytyjskiego historyka) „wackami”.

Autor _Those Feet_ przypomina też, że seksualne niepokoje znajdowały odzwierciedlenie w literaturze tamtych ­czasów – pisze o popularności takich przeciwstawień jak Van Helsing i Drakula, Doktor Jekyll i Mr Hyde, Holmes i Moriarty, gdzie po jednej stronie były dobro, opanowanie i rozum, po drugiej zaś zło, chaos i żądza. Pisze również o lęku przed kobiecością (był to czas, kiedy kobiety zaczynały już żyć samotnie, nosić spodnie, jeździć na rowerach i czytać „podejrzane” książki). Co ciekawe: w przypadku kobiet – sprowadzanych w dominującym dyskursie do roli „anioła w domu” – o istnieniu energii seksualnej nie mogło być mowy, lekarze tamtych czasów kwestionowali jej istnienie; to zadaniem mężczyzny było „ujarzmienie drzemiącej w nim bestii”.

To przeklęte myślenie

Męskość, dość specyficznie rozumiana, była więc wtedy na ­ustach wszystkich, także pionierów futbolu. Arthur Conan Doyle, skądinąd utalentowany bramkarz i obrońca współzakładanego przez siebie Portsmouth FC, pisał, że „lepiej, aby nasz sport był trochę zbyt brutalny, niż żeby miał stać się zniewieściały”.

Wielu historyków brytyjskiej piłki zastanawiać się będzie w przyszłości, czy utrzymująca się aż do naszych czasów nieufność do błyskotliwych dryblerów i filigranowych rozgrywających, a zarazem kult ociekających krwią z rozbitego łuku brwiowego twardych obrońców, podobnie jak niechęć do sprytu i taktyki, a zarazem uwielbienie dla kondycji i krzepy, nie mają swego źródła właśnie w czasach wiktoriańskich. Piłkarz na boisku, tak samo jak żołnierz w okopach (Norman Davies cytuje pieśni, w których dzielność zawodnika przekłada się wprost na dzielność piechura: „Pułkownik padł, karabin głucho szczeknął”, ale „chłopięcy głos znów podrywa szeregi: »Graj dalej! Graj! Masz rozegrać ten mecz!«”), ma być przede wszystkim waleczny. Nie może być artystą, nie może być delikatny. Nie powinien płakać. Co oczywiste: nie może za dużo myśleć.

Dla kogoś, kto bacznie obserwuje futbol z Wysp, wydaje się oczywiste, że nieco topornemu Wayne’owi Roone­yowi o wiele łatwiej było podbić serca rodaków niż metroseksualnemu Davidowi Beckhamowi. A o tym, że myślenie szkodzi, mówił wprost do tysięcy swoich słuchaczy jeden z przywódców czystościowej krucjaty w wiktoriańskiej Anglii, Alfred Dyer. Zamiast „tej strasznej rzeczy robionej w sekrecie”, która tysiące najlepszych synów ojczyzny zabija lub zamienia w idiotów – perorował – powinno się więcej jeździć na trycyklu, uprawiać sporty zespołowe, ewentualnie pójść porąbać drzewo lub ruszyć na długi spacer, po których to czynnościach można się wreszcie położyć do łóżka porządnie zmęczonym (i broń Boże nie myśleć przed zaśnięciem!).

Analizująca podobne wypowiedzi w rozprawie _James Joyce, Sexuality and Social Purity_ (James Joyce, seksualność i czystość społeczna) historyczka Katy Mullin zauważa z humorem, że jak na czasy przed Freudem przystało, nie brakowało w nich fraz, które ojca psychoanalizy doprowadziłyby do wzniesienia brwi, w stylu: „Młody człowieku, weź się mocno w garść”. Jej kluczowa obserwacja brzmi jednak serio. „Panika związana z masturbacją była tak powszechna, że samotność, prywatność, indywidualizm stały się czymś podejrzanym – pisze. – A wszelkie sporty zespołowe, z futbolem na czele, potraktowano jako antidotum”. Trudno się więc dziwić, że rewolucjonizując program nauczania w Uppingham School, Edward Thring wprowadził doń obowiązkowe zajęcia z krykieta, futbolu i gier okołopodobnych, a skupowaniem terenów nadających się na boiska zajmował się równie intensywnie jak sprawdzaniem, czy uczniowie trzymają ręce na kołdrach.

Ten kulisty przedmiot

W jego krucjacie pozostawał wszak pewien słaby punkt. Za piłką uganiano się, kopano ją i rzucano w Anglii od wieków. Była to jedna z ulubionych rozrywek ludu w czasie świątecznym: w czymś, co od biedy uznać można było za mecze, uczestniczyły setki mężczyzn, przy braku lepszego sprzętu posługując się czasem głową owcy bądź wikinga.

Nie ukrywajmy: rozgrywka należała do niezwykle brutalnych, a efektem bezpardonowej walki o ów kulisty przedmiot były nie tylko wybite szyby czy połamane nogi, ale także wypadki śmiertelne, co jakiś czas więc angielscy władcy zwyczajnie jej zabraniali. „Ponieważ gonitwy za piłką w miejscach publicznych powodują wiele zgiełku, z którego może wynikać wiele zła zabronionego przez Boga, w imieniu króla zakazujemy pod karą uwięzienia uprawiania tej gry w przyszłości w mieście” – ogłaszał mer Londynu Nicholas de Farndone już w 1314 roku. Zakaz szybko jednak uchylono i jeden z piętnastowiecznych kronikarzy wyrzekał, że „ta wstrętna gra” jest bardziej rozpowszechniona, niegodna i bezwartościowa niż jakikolwiek inny rodzaj zabawy. Czy nie lepiej – proponowali kolejni monarchowie – byłoby rozwijać szlachetną pasję łucznictwa?

Nieodżałowany Wiktor Osiatyński w swoim _Przez Wembley do Monachium_ cytuje pracę W.B. Johnsona z 1929 roku zatytułowaną _Futbol jako przeżytek magii_ – jej autor dowodzi, że boje między wioskami miały charakter rytualny, a w zdobyciu piłki i zatrzymaniu jej we własnej miejscowości mogło chodzić o zatrzymanie słońca w celu zapewnienia dobrych plonów; jednak jesteśmy niedaleko heliocentrycznego Egiptu. Rewolucja przemysłowa i urbanizacja osłabiły wprawdzie popularność tej zabawy, ale akurat to nie martwiło wielebnego Thringa. Większym problemem był brak czytelnych reguł, wedle których mogłaby toczyć się gra.

Jak bowiem ustalić zasady rywalizacji drużyn reprezentujących dwie szkoły albo (zakładane początkowo głównie przez byłych absolwentów tychże, czyli tak zwanych oldbojów) dwa kluby? Czasami przed meczem spotykali się kapitanowie i próbowali coś uzgodnić, ale coraz częściej różnice okazywały się zbyt wielkie i nie chodziło bynajmniej tylko o to, na jakim boisku, w jakim czasie, jaka liczba uczestników i jakiej wielkości bramkę będzie atakować. Najbardziej fundamentalne debaty dotyczyły kwestii, czy piłkę można jedynie kopać i biec z nią przy nodze (podawanie długo uchodziło za niemodne – współpraca między zawodni­kami polegała na tym, że jeden pędzi, a reszta, zwykle stojąca niżej w społecznej hierarchii, udziela mu wsparcia w przypadku straty), czy także łapać ją w ręce, jak w rugby. Oraz – znów jak w przypadku rugby – czy można przeciwnika łapać, przepychać i podcinać.

To nieangielskie podcinanie

W 1862 roku młodszy brat Edwarda John Charles Thring opublikował zbiór zasad, zatytułowany skądinąd _Najprostsza gra_ i – wzorem Mojżesza – próbujący zmieścić wszystko w dziesięciu przykazaniach. Rok później powstały _Zasady futbolu Uniwersytetu Cambridge_, a grupa absolwentów tej uczelni – z młodszym Thringiem pośród nich – spotkała się w londyńskiej Old Freemasons ­Tavern, założyła Football Association, angielski związek piłkarski, i z zapałem poświęciła się kolejnym kodyfikacjom.

Także w tym wypadku o rozumienie męskości (oraz o autodefinicję Anglika) chodzi równie mocno jak o to, czy sznurek między słupkami powinno się rozwiesić na wysokości około dwustu czterdziestu centymetrów. Jakkolwiek portretuje sir Ar­thura ­Kinnairda, wieloletniego prezesa Football Association, dostępny na Netfliksie serial _Angielska gra_, on również był jednym z liderów krucjaty na rzecz czystości. Choć to, jak grał, dobrze streszcza anegdota, w której matka sir Arthura zwierza się przyjaciółce z lęku, że jej ukochany syn wróci kiedyś z meczu ze złamaną nogą, by usłyszeć w odpowiedzi: „Proszę się nie martwić, _madam_, to z pewnością nie będzie jego noga”.

Pierwsi kodyfikatorzy futbolu spierali się więc, czy zawodnikom powinno się zabronić podcinania i chwytania rywali – oraz jak ewentualny zakaz wpłynie na ich morale. John Charles Thring, niejako wtórując Conan Doyle’owi, obstawał, że choć futbol z samej swojej istoty jest twardy i nie powinien stać się „zniewieściały”, to jednak celowe kopnięcie rywala w nogę nie jest ani męskie, ani _fair_: „nie zawahałbym się nazwać go barbarzyńskim i nieangielskim”. Reprezentujący Blackheath Club niejaki F.W. Campbell uważał jednak, że to w podcinaniu zawiera się istota futbolu, jego przeciwnicy zaś są grupą mięczaków, którzy „wyżej cenią ćmienie fajki i łyk grogu od prawdziwie męskiej gry”. „Jeśli tego zabronicie – wywodził – pozbawicie nasz sport całej odwagi i śmiałości, ja zaś poczuję się zobligowany przywieźć wam tabun Francuzów, którzy pokonają was po tygodniu treningów”.

„Jak widać, w sporcie chodziło o ból, brutalność i męstwo – podsumowywał tę logikę historyk futbolu Jonathan Wilson w klasycznym już dziele _Odwrócona piramida. Historia taktyki piłkarskiej_ – a gdyby rzecz sprowadzić do umiejętności, wygrywać mógłby byle obcokrajowiec”.

Te piękne igrzyska

W 2023 roku rzecz sprowadza się jednak do umiejętności, a piłka nożna dawno już nie jest angielską grą. Nawet jeśli początkowo to właśnie poddani Wiktorii, Edwarda VII czy Jerzego V uczyli jej podstaw mieszkańców globu zafascynowanych wszystkim, co brytyjskie, to nie sposób na przykład przecenić roli, jaką w rozwoju południowoamerykańskiego futbolu odegrali opuszczający swój kraj w międzywojniu Węgrzy (inna sprawa, że w 1953 roku reprezentacja Węgier dała również bolesną lekcję nowoczesnej piłki Anglikom, gromiąc ich na Wembley 6:3).

Mówiąc prościej: futbol stał się grą austriacką i węgierską, brazylijską, argentyńską i urugwajską, francuską i marokańską, włoską i – nade wszystko, zważywszy fenomen Johana Cruyffa oraz jego amsterdamsko-katalońskie dziedzictwo – holenderską. Lokalne interpretacje tego sportu potrafią naprawdę wiele powiedzieć o kulturze i historii danego miejsca (czy kojarzenie szarż husarii z kontratakami polskich drużyn, a ubóstwa tutejszej myśli szkoleniowej z frazą z _Pana Tadeusza_: „Ja z synowcem na czele, i – jakoś to będzie”, jest tylko publicystycznym nadużyciem?).

Mówiąc jeszcze prościej: piłka nożna stała się grą dla wszystkich. Grą zglobalizowaną, owszem (widać to choćby po koszulkach reprezentacji, które uczestniczą w wielkich światowych turniejach, dostarczanych przez kilka zaledwie koncernów i boleśnie do siebie podobnych), ale zarazem mocno zakorzenioną w ziemi, która nie ma wiele wspólnego z tamtym wilgotnym polem za szkołą w Uppingham.

Kiedy piszę, że piłka stała się grą dla wszystkich, mam na myśli także uprawiające tę dyscyplinę, komentujące ją i kibicujące jej kobiety. Mam na myśli gejów, których obecność w świecie futbolu staje się dziś równie oczywista, jak oczywista była (choć piętnowana niemal równie mocno jak masturbacja) w tamtych angielskich szkołach. Mam na myśli odmieniające oblicze poszczególnych reprezentacji „starej Europy” dzieci migrantów – i dzieci migrantów urodzone i wychowane już w Europie, ale wybierające grę dla kraju swoich przodków. Mam na myśli zawodników klękających przed pierwszym gwizdkiem meczów Premier League w akcie niezgody na wszelką dyskryminację i nierówność (choć zaczęli to robić po śmierci George’a Floyda, nie chodzi tylko o dyskryminację rasową).

Jeśli powyższy akapit niejednemu czytelnikowi wydał się może zbyt kaznodziejski, ufam, że nowina w nim zawarta jest jednak lepsza od nowin wielebnego Thringa.SPORT ISTNIEJE

PROSZĘ PAŃSTWA, W NOCY Z 18 NA 19 KWIETNIA 2021 ROKU W EUROPIE NIE SKOŃCZYŁA SIĘ PIŁKA NOŻNA. CHOĆ BYŁO BLISKO.

Pierwsze przecieki pojawiły się już w niedzielę po po­łudniu, ale oficjalna wiadomość gruchnęła nocą – akurat wtedy, kiedy mający kłopoty z zaśnięciem kibice piłkarscy podsumowywali weekend, raz jeszcze zachwycając się dwiema bramkami Lionela Messiego w wygranym przez Barcelonę 4:0 finale Pucharu Króla z Athletikiem Bilbao. W mocno do siebie zbliżonych i dość lakonicznych oświadczeniach dwanaście z piętnastu najbogatszych klubów ogłosiło zamiar powołania Europejskiej Superligi. Było to wyzwanie rzucone UEFA – unii europejskich związków piłkarskich, trzymającej władzę w kontynentalnym futbolu i organizującej jego najważniejsze rozgrywki, zwane Ligą Mistrzów. Rozgrywki, w których udział gwarantuje największe jak dotąd prestiż i pieniądze. A zarazem rozgrywki, w których najbogatsi nie zawsze wygrywają, z których odpadają za wcześnie albo, o zgrozo, do których czasem w ogóle się nie dostają, bo w ligach krajowych, w których sukcesy dają prawo awansu do Ligi Mistrzów, poszło im akurat kiepsko.

Szumnie nazywające się „klubami założycielami” zespoły – a właściwie zarządzający nimi biznesmeni – uznały, że najlepszą odpowiedzią na ich problemy, bynajmniej niezwiązane jedynie z pandemią COVID-19, która na jakiś czas zatrzymała funkcjonowanie futbolowego cyrku, będzie stworzenie instytucji nowej, niezależnej od UEFA, i takiej, której twórcy grać będą wyłącznie we własnym gronie. Mówiąc prościej: instytucji, do której – poza założycielami (ich liczba miała wzrosnąć wedle dość niejasnych kryteriów do dwudziestu) – nie miałby wstępu żaden zespół mniej może znany, za to taki, który miałby szansę okazania swojej wyższości nad „klubem założycielem” w bezpośrednim starciu. Instytucji, z której nie można już byłoby wypaść, żeby nie wiem jak słabo się w niej grało.

W tym zamyśle Liga Mistrzów straciłaby na znaczeniu, no bo kto chciałby finansować i oglądać jej rozgrywki, skoro nie występowałyby w niej kluby, których nazwy znają nawet nieinteresujący się sportem na co dzień, na przykład: Real, Barcelona, Juventus, Inter, Manchester United czy Liverpool?

Ucieczka do przodu

Oczami wyobraźni widzę już niejednego czytelnika, który po przeczytaniu powyższego wzrusza ramionami, w przekonaniu, że nic a nic go to nie obchodzi. Sport przecież… nie istnieje, jak przekonują autorzy książki pod takim właśnie tytułem, Jan Sowa i Krzysztof Woleński – od dawna nie chodzi w nim o szlachetną rywalizację, tylko o pieniądze, których temat pojawił się już przecież w poprzednich akapitach. To biznes rozrywkowy, istniejący jedynie dzięki dochodom z reklam, biletów wstępu i praw do transmisji oraz dzięki obsłudze wielkich wydarzeń (takich jak mundiale, prowadzące w gruncie rzeczy do spustoszenia krajów je organizujących – chyba że chodzi o kraje typu Katar, ubijające przy okazji swoje ważne interesy; będzie o tym mowa jeszcze w części czwartej tej książki).

Nawet jeśli bramki Messiego, Lewandowskiego, Benzemy czy Haalanda niektórym wydają się naprawdę piękne, to wysiłek sportowców czy koncepcje szkoleniowców znaczą w nim tyle, co wszystkie akcje Grety Thunberg dla spowolnienia katastrofy klimatycznej – twierdzą zwolennicy takiego poglądu. Wielkie mi halo, że kolejne korporacje, futbolowe tym razem, wymykają się spod kontroli rządów czy organizacji międzynarodowych: ot, po prostu jeszcze jeden przykład schorzeń współczesnego kapitalizmu. Może jest wręcz tak, że przyczyną całego zamieszania z Superligą było to, iż światem futbolu zainteresowały się nowe potęgi – miał je obsługiwać agresywny bank inwestycyjny JP Morgan – dotąd odcięte od możliwości zarabiania na tym polu, bo UEFA miała już swoich partnerów, nie najprzyjemniejszych zresztą, skoro Ligę Mistrzów do czasu rosyjskiej napaści na Ukrainę w lutym 2022 roku sponsorował między innymi kremlowski Gazprom. No i dlaczegóż by te największe kluby, dzięki których marce interes UEFA w ogóle się kręci, nie miałyby zarabiać jeszcze więcej, bez konieczności dzielenia się z kimkolwiek?

Zaczynamy dochodzić do sedna. Odpowiedzialni za ów biznes zarządcy „klubów założycieli” mieli i mają swoje kłopoty. Angielski Tottenham wybudował nowy stadion, zadłużając się potężnie w nadziei spodziewanych zysków ze zwiększonej frekwencji – a tych przez długie miesiące nie miał, bo z powodu pandemii musiał grać przy pustych trybunach. Jeszcze bardziej emblematyczny był przykład Barcelony: słynąca niegdyś z pracy z młodzieżą w klubowej akademii, postawiła na model celebrycki, skupowała gwiazdy i gwiazdki futbolu, ale nie dość, że przepłacała, to nie otrzymywała zwrotu z inwestycji w postaci wyników na boisku – więcej napiszę o tym w kolejnym rozdziale.

To był jeden z ważnych powodów pomysłu na Superligę: długi, w jakich tkwiły wszystkie „kluby założyciele” – w przypadku Barcelony przekraczające w momencie ogłoszenia projektu miliard euro, w przypadku Realu zbliżające się do miliarda. Z pierwszych przecieków wynikało, że jeśli projekt wypali, jego inicjatorzy będą mogli podzielić między siebie kwotę 3,5 miliarda euro. Niebagatelny zastrzyk, zważywszy, że wszystkie kluby zakończyły sezon 2019/2020 pod kreską, niektóre (jak Barcelona, Manchester City, Juventus, ­Milan) z długiem przekraczającym 150 milionów euro.

No dobrze, ale to przecież wciąż nie jest argument, by czytać dalej. Cóż czytelnika – zwłaszcza takiego, który w czasie pandemiczno-wojennym sam został zmuszony do zaciskania pasa – miałoby obchodzić to, że nagle jakimś krezusom ziemia zaczęła palić się pod nogami?

Zasłużcie sobie

W 2016 roku, a więc całkiem niedawno, mistrzostwo Anglii – i prawo występów w Lidze Mistrzów – wywalczyło Leicester City, drużyna, która rok wcześniej w ostatniej chwili uratowała się przed spadkiem z angielskiej ekstraklasy i której prawdopodobieństwo sięgnięcia po tytuł bukmacherzy oceniali jako 1:5000, czyli dokładnie tak jak szansę na odnalezienie żywego Elvisa.

Bonzowie europejskiego futbolu, z których perspektywy było to naruszenie porządku, mogli sobie mówić „Nigdy więcej Leicester”, ale podobne przypadki w tym sporcie wciąż się zdarzają. Dwa lata po sukcesie Leicester młoda drużyna Ajaxu Amsterdam, w rankingach najbogatszych umieszczana zwykle gdzieś w trzeciej czy czwartej dziesiątce, awansowała aż do półfinału Ligi Mistrzów, ogrywając po drodze najbogatszy w świecie Real i nieco tylko mniej zamożny Juventus. Cztery lata później Juventus dostał baty od FC Porto, w 2020 roku z potężnym Manchesterem City poradzili sobie ubożsi krewni z Olympique Lyon. Przykłady można mnożyć, symboliczne są coroczne niepowodzenia w Lidze Mistrzów Paris Saint-Germain, który to klub mimo zatrudnienia po drodze Messiego, Neymara czy Kyliana Mbappé wciąż nie może przynieść swoim katarskim właścicielom tego najważniejszego trofeum.

Innymi słowy: mimo iż niemal natychmiast wybijających się zawodników ze słabszych finansowo drużyn ­giganci wykupują (tak się stało z podporami tamtego Ajaxu z rozgrywek 2018/2019, Frenkiem de Jongiem i Matthijsem de Ligtem, N’Golo Kanté również natychmiast opuścił mistrzowskie Leicester), to zdanie „Sport nie istnieje” wciąż nie znajduje pokrycia w rzeczywistości. Przynajmniej taki sport, w którym na boisko wychodzą dwie drużyny złożone z jedenastu zawodników – i choć jedna z nich jest o niebo lepiej opłacana, przygotowywana w sposób bardziej profesjonalny i tak dalej, to wcale nie jest powiedziane, że wygra.

Owszem, drzwi do elity były przymykane od jakiegoś już czasu. W samej ­Lidze Mistrzów, wbrew nazwie, od wielu lat nie występowali tylko sami mistrzowie, z najmocniejszych piłkarsko krajów dostawało się do niej aż czterech ­przedstawicieli, a reprezentanci najsłabszych musieli przechodzić przez eliminacje (na marginesie: przykra prawda na temat europejskich przygód polskich klubów jest taka, że prawa gry w Lidze Mistrzów pozbawiły je nie zapory stawiane przez potentatów, ale własna niekompetencja, bo czymże innym wytłumaczyć porażki Wisły z Levadią Tallinn albo ­Legii ze Spartakiem Trnawa?). Sam fundament ­sportowej rywalizacji wciąż ­jednak pozostawał – ­przystępując do niej, na przykład zgłaszając drużynę do rozgrywek na najniższym szczeblu ligowej piramidy, można było wierzyć, że z czasem uda się wspiąć na szczyt, by tam sprawdzić się z najlepszymi. W momencie ogłoszenia projektu Superligi aż cztery z sześciu „klubów założycieli” zajmowały w tabeli angielskiej ekstraklasy miejsca niedające prawa gry w kolejnej edycji Ligi Mistrzów.

Najbardziej wymownym komentarzem do ich zamiarów były założone na rozgrzewkę przed meczem z Liverpoolem koszulki zawodników ligowego średniaka, Leeds United, na których napisano: „Zasłużcie sobie na to”. Zbyteczne dodawać, że krezusi nie zasłużyli: zremisowali 1:1. A innym toczącym ligowe zmagania członkom „kartelu” (jak powszechnie określano ich w następnych dniach) nie poszło wcale lepiej. We Włoszech Milan ku powszechnej satysfakcji przegrał u siebie z maleńkim Sassuolo, a Inter ledwie zremisował z niewiele większą Spezią.

Żądamy zimnych nocy

W ciągu kilkudziesięciu godzin, które wstrząsnęły światem futbolu, zderzyły się więc dwie jego wizje. Jednej w symbolicznym skrócie dali wyraz kibice Chelsea: podczas wielotysięcznej manifestacji przed stadionem, zorganizowanej przeciwko planom przystąpienia ich klubu do Superligi, nieśli między innymi transparent z napisem: „Żądamy naszych zimnych nocy w Stoke”, nawiązującym do powtarzanego w świecie angielskiej piłki bon motu, że może i ten Messi jest dobrym piłkarzem, ale z pewnością nie udowodniłby tego na zimnym i wietrznym stadionie położonym w tym dość ponurym mieście środkowo-zachodniej Anglii.

Oto sedno uprawiania tego sportu – i sedno kibicowania, o którym zapomnieli bogacze: polega na towarzyszeniu drużynie przez całe życie, bez względu na to, gdzie i z kim przychodzi jej się mierzyć, z jak daleką podróżą wiąże się możliwość dopingowania jej z wysokości trybun, i jakim wynikiem kończy swoje zmagania. To futbol, który zakorzenia w lokalnej społeczności, jest demokratyczny, równościowy, buduje wspólnotę, uczy lojalności, odwagi i wytrwałości, a nawet – jak widać – dystansu i poczucia humoru.

Drugą wizję prezentował czarny charakter tamtych dni, prezydent Realu Madryt Florentino Pérez. W wywiadach, których udzielał, unikał raczej odpowiedzi na pytanie, dlaczego w dwóch poprzednich sezonach Ligi Mistrzów najbogatszy klub świata odpadał w jednej ósmej, a i po mistrzostwo kraju bynajmniej nie sięgał z regularnością, jaką powinien gwarantować mu status finansowy. Wolał skupić się na analizach, z których wynikało, że w ostatnich latach 40 procent ludzi poniżej dwudziestego czwartego roku życia przestało interesować się piłką.

Wedle jego rozumowania odpowiedzią na to spadające zainteresowanie powinno być ograniczenie oferowanego konsumentom produktu do starcia najlepszych (czyli, przynajmniej w tej logice, najlepiej rozpoznawalnych), a przy okazji… uproszczenie i uatrakcyjnienie ich rywalizacji, na przykład przez skrócenie meczów, bo 90 minut przed ekranem wytrzymać coraz trudniej. „Diabeł się w ­ornat ubrał i ogonem na mszę dzwoni”, przypominały się słowa pana Zagłoby o jenerale Forgellu, kiedy Pérez mówił, że tak naprawdę twórcom Superligi chodzi o… uratowanie piłki, a nie o zamianę jej w kolejne _reality show_.

Liga królów

Jeśli już o _reality show_ mowa, uczciwsza – co przecież nie znaczy, że dla kibica tradycyjnego futbolu mniej przerażająca – jest inicjatywa, którą w 2023 roku wprowadził w życie niedawny piłkarz Barcelony Gerard Piqué. Inteligentny i obrotny Katalończyk został po zakończeniu kariery organizatorem inspirowanej piłką nożną Kings League – transmitowanych na TikToku, You­Tubie i Twitchu rozgrywek siedmioosobowych drużyn, w których oprócz emerytowanych gwiazd futbolu występują popularne gwiazdy e-sportu i streamerzy. Tutaj również rozumuje się w duchu Florentina Péreza: skoro zwykły mecz jest nudny, a w dodatku jeszcze może zakończyć się remisem, zawsze można grać szybciej i na mniejszym boisku, bez przepisu o spalonym czy limitu zmian. Dodatkowe modyfikacje reguł gry stają się przedmiotem głosowania fanów w mediach społecznościowych, trenerom przysługuje losowana – jak w grach komputerowych czy planszowych – „tajna broń” (na przykład możliwość wyrzucenia z boiska dowolnego rywala lub karny „z kapelusza”), a wyposażeni w specjalny sprzęt sędziowie również zmieniają się w streamerów.

W chwili gdy kończę książkę, rozwój tej inicjatywy jest błyskawiczny: turniej finałowy Kings League rozegrano w marcu 2023 roku na słynnym Camp Nou, co wiązało się skądinąd z koniecznością przeniesienia na inny termin wyprzedanego już El Clásico między kobiecymi drużynami Realu i Barcelony. O jakości sportowej widowiska mówić raczej nie warto, ale o permanentnym stymulowaniu odbiorców – właśnie jak podczas wielkich turniejów e-sportowych – już tak. Florentino Pérez z pewnością byłby zachwycony, gdyby nie fakt, że pomysł narodził się jednak w Barcelonie.

Kamienie młodych pasterzy

Akurat spór o możliwości percepcyjne odbiorców świadomy czytelnik może znać z innych sfer rzeczywistości, weźmy na przykład debatę o przyszłości dziennikarstwa, gdzie okazuje się, że odpowiedzią na kryzys mediów nie musi być jedynie tabloidyzacja, a instytucje oferujące tak zwany produkt jakościowy mają się nieźle. Pomysłodawcy Superligi mylili się zresztą, zakładając, że oglądanie w kółko ich zmagań może być odpowiedzią na nudę dopadającą młodsze pokolenia – przeciwnie, to byłaby dopiero nuda: konieczność patrzenia w kółko na coraz bardziej nasyconych i zmęczonych sobą goliatów, których jednym dekretem uchroniono by przed kamieniami młodych pasterzy. I to jest dopiero dobra historia: patrzenie na to, jak słynni supergwiazdorzy, których twarze zdobią piórniki czy termosy wciskane dzieciom do tornistrów, we łzach opuszczają jakieś boisko, bo ktoś, po kim kompletnie się tego nie spodziewali, wymyślił sposób na ich ogranie.

Skądinąd tego aspektu sprawy Florentino Pérez nie brał najwyraźniej pod uwagę: przyjemność towarzysząca przyglądaniu się strącanym z tronów wszechpotężnym, wydawałoby się, władcom również jest nie lada rozrywką, a na system rozgrywek ligowych, w którym jedni spadają, a inni awansują, można wręcz patrzeć w kategoriach darwinistycznych.

W tym sensie możliwość obserwowania, jak w ciągu czterdziestu ośmiu godzin owi pyszni i zadufani turbokapitaliści z „klubów założycieli” zamienili się pod lawiną krytyki w zagubionych i nieco nawet przestraszonych dziadersów, pośpiesznie wycofujących się jeden po drugim z planu powołania elitarnych rozgrywek, była dla komentatorów futbolowego cyrku frajdą doprawdy niebywałą.

Od chwili ogłoszenia zamiaru jej utworzenia na zarządzających parszywą dwunastką „klubów założycieli” posypały się bowiem gromy, i to nie tylko z ust działaczy UEFA, z pewnością zaniepokojonych perspektywą utraty przywileju gromadzenia zysków z piłkarskiego tortu.

Niech żyje porażka

O odbieraniu punktów drużynom, które wyraziły zamiar przystąpienia do Superligi, mówili komentatorzy sportowi i organizatorzy rozgrywek krajowych. O protestach kibiców przed stadionami już wspomniałem, ale co równie ważne: ideę powołania nowych rozgrywek potępili nie tylko fani, ale także świetnie opłacani przez „kluby założycieli” trenerzy i piłkarze. Czyli ci, dzięki ­którym ten biznes może w ogóle funkcjonować.

Szkoleniowiec Manchesteru City Pep Guardiola mówił, że to nie jest sport, jeżeli nie ma w nim związku pomiędzy wysiłkiem i nagrodą i jeżeli porażka na boisku nie ma znaczenia. Kapitan Liverpoolu Jordan Henderson zwołał spotkanie kolegów – liderów innych drużyn, by wspólnie wyrazić opinię na temat bezsensowności projektu. ­Piłkarze Manchesteru United zażądali spotkania z zarządem (który wkrótce opuścił powszechnie nielubiany dyrektor Ed Woodward), jeden z symboli tego zespołu – napastnik Marcus Rashford, którego akcja w mediach społecznościowych zmusiła brytyjski rząd do przedłużenia programu dofinansowania posiłków dla najuboższych uczniów, o czym zresztą wypada napisać więcej – oznajmił, że „futbol bez kibiców jest niczym”. Szefowie drużyn niemieckich – gdzie struktura własnościowa klubów powoduje, że większy wpływ na ich funkcjonowanie mają właśnie zwykli fani – po prostu oświadczyli, że nie przystępują do projektu, a prezydent ­Bayernu Karl-Heinz Rummenigge przypomniał zadłużonym włodarzom innych superdrużyn, że są lepsze sposoby radzenia sobie z kłopotami niż dalsze rozdymanie pensji.

Swoje zrobili też politycy, wietrząc w tym okazję: będący skądinąd raczej ideologiem wolnego rynku i przeciwnikiem nadmiaru regulacji ówczesny premier Wielkiej Brytanii Boris Johnson oświadczył po spotkaniu z przedstawicielami kibiców „klubów założycieli”, że nie zawaha się przed odpaleniem „legislacyjnej bomby” i wprowadzeniem obostrzeń, które uniemożliwiłyby rozłamowcom uzyskanie pozwoleń na pracę w ramach nowej struktury. Tym razem poparcie parlamentu dla jego inicja­tywy wyniosło sto procent.

Głupek, który chciał zostać oszustem

Jak napisał Jonathan Liew w „Guardianie”, pomysł utworzenia Superligi mógł narodzić się jedynie w głowach ludzi, którzy w istocie nienawidzą piłki – z jej nieprzewidywalnością i z tym, że grając na podwórku, naprawdę możesz marzyć, iż któregoś dnia zagrasz z przyjaciółmi z tego podwórka na największym stadionie świata.

W jakimś sensie były to więc bardzo zabawne dwa dni, zwłaszcza że w miarę jak upływały, dowiadywaliśmy się kolejnych smacznych szczegółów. Na przykład o tym, że ojciec chrzestny najmłodszego dziecka prezydenta UEFA Aleksandra Čeferina, prezes Juventusu Andrea Agnelli, nagle przestał odbierać od kuma telefony („Nigdy dotąd nie spotkałem kogoś, kto kłamałby tak często i tak konsekwentnie jak on” – mówił potem Słoweniec, jeden z niewątpliwych wygranych tamtych dni, o byłym już przyjacielu, który zresztą kilkanaście miesięcy później musiał podać się do dymisji w związku z nadużyciami finansowymi, jakich dopuścił się w okresie rządów nad „Starą Damą”). Albo o tym, że wygłoszona w telewizji Sky Sports przez dawnego piłkarza Manchesteru United Gary’ego Neville’a tyrada przeciwko macierzystemu klubowi i innym twórcom Superligi zrobiła furorę nie tylko wśród kibiców, ale i na WhatsAppowej grupie coraz bardziej przestraszonych rokoszan. Nawet farma botów, zasypująca portale społecznościowe setkami wpisów o tym, jaki to super pomysł ta cała Superliga, okazała się bezradna w konfrontacji z autentycznym oburzeniem całkowicie niewirtualnych sympatyków sportu.

Niby o tym, że światem futbolu rządzi gromada niekompetentnych ignorantów, wiedzieliśmy już wcześniej – niezliczonych przykładów dostarczają choćby autorzy _Futbonomii_ Simon Kuper i Stefan Szymański. Z ich książki przywołam jedynie malownicze zdanie człowieka mającego styczność z futbolową branżą: „Mogę robić interesy z głupkami i oszustami. Ale z głupkami, którzy chcą być oszustami, nie potrafię”. Jednak przez tych kilka kwietniowych dni 2021 roku patrzyliśmy na nich z wyjątkowo bliskiej perspektywy.

Po wyprowadzeniu kozy

Oczywiście tego, co działo się za kulisami boju o Superligę, nie powinno się opisywać w kategoriach starcia dobra ze złem. UEFA i obrońcy dotychczasowego formatu Ligi Mistrzów mieli swoje interesy, zresztą w cieniu awantury zreformowali te rozgrywki, wychodząc nieco naprzeciw potrzebom superklubów. „Będzie więcej meczów i przywilejów dla bogatych, będziemy jeszcze skuteczniej doić fana. Przepraszam – klienta”, komentował na łamach „Gazety Wyborczej” ­Rafał Stec, dodając, że jedyne, co nam pozostaje, to być klientem świadomym: „Wiedzieć, że przed tymi, którzy chcieli ukraść nam wszystko, uchronili nas ci, którym wystarczy haracz”.

A czy wydarzenia tamtych dni przyniosły również jakiś promyk nadziei? Odpowiedź nie będzie łatwa.

Niewątpliwie okazało się, że potężni kapitaliści wciąż jeszcze nie mogą pozwolić sobie na zlekceważenie roli, jaką sport odgrywa w życiu zwykłych ludzi. Że niespodziewanie przypomniano im, jak to ujął Simon Kuper w tekście na łamach „Financial Timesa”, iż powierzone im kluby mają przypominać nie tyle firmy nastawione na zysk, ile muzea: organizacje o charakterze publicznym, które służą społeczności, a jednocześnie pozostają w miarę wypłacalne. Niektórzy po całej tej awanturze powołali ciała konsultacyjne, w których przedstawiciele klubowego zarządu regularnie spotykają się z przedstawicielami stowarzyszeń kibicowskich. Niektórzy zdobyli się wręcz na słowo „przepraszam”.

Nawet późniejsza o dwa lata próba powrotu do tematu – ogłoszenie skorygowanego formatu Superligi przez Bernda Reicharta, dyrektora generalnego agencji A22 Sports Management (założono ją specjalnie po to, by wspierać budowę i promocję ­nowych rozgrywek) – odchodzi już od czegoś, co w projekcie było najbardziej skandaliczne: jej zamkniętego charakteru. W propozycji Reicharta z lutego 2023 roku mowa o tym, że żaden z klubów nie miałby w niej stałego członkostwa, a o prawie udziału (uwaga: nawet sześćdziesięciu do osiemdziesięciu drużyn) decydowałyby wyniki osiągane w ligach krajowych. Byłaby to więc w gruncie rzeczy alternatywa dla Ligi Mistrzów, tyle że niekontrolowana przez monopolistów z UEFA. W dziesięciopunktowym dokumencie A22 Sports Management czytamy, że „Ligą powinny zarządzać kluby, a nie strony trzecie, które czerpią korzyści bez ponoszenia jakiegokolwiek ryzyka”. Do tego mowa jeszcze o powiązaniu wydatków z zyskami, a pensji i transferów z rocznym dochodem, o wsparciu dla mniejszych klubów i futbolu kobiecego, w końcu zaś również o „przyjęciu wartości i praw Unii Europejskiej”, co wydaje się aluzją do coraz odważniej rozpychających się na futbolowym rynku szejków reprezentujących państwa tyleż zamożne, ile nieprzejmujące się nadmiernie kwestią praw człowieka. Tu znowu diabeł się w ­ornat ubiera albo, jak to sarkastycznie ujął Barney Ronay, wymachuje mieczem wartości, by powstrzymać jakiś superklub na petrodopalaczach przed możliwością wydania kolejnych setek milionów na jakiegoś biegającego za piłką młodzieńca; „w końcu wszyscy wiemy, że po to właśnie wymyślono prawa i wolności obywatelskie”.

Wygląda więc na to, że zakończyć trzeba niewesoło. Superliga nie powstała ze względu na powszechną falę oburzenia, ale takie fale przychodzą i odchodzą. W międzyczasie coś, co je napędza, bywa przejmowane na sztandary przez tych, przeciwko którym się podnoszą. „Hipokryzja to hołd składany cnocie przez występek, drogi chłopcze – cytuje w pewnym momencie maksymę François de La Rochefoucauld jeden z bohaterów _Subtelnej prawdy_ Johna le Carrégo. – Obawiam się, że to najlepsze, na co nas stać w tym niedoskonałym świecie”.

Poza zimnymi i wietrznymi nocami w Stoke, oczywiście.

_Dalsza część rozdziału dostępna w pełnej wersji_
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: