Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Stalky i spółka - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
28 lutego 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
19,99

Stalky i spółka - ebook

Przełom XIX i XX wieku, powieść o losach trójki szkolnych przyjaciół, którzy uczęszczają do angielskiej szkoły z internatem. Relacja łącząca chłopców jest tym bardziej cenna, że ukształtowana została w niełatwej rzeczywistości. Realia szkolne pełne są przemocy, a jej sprawcami pozostają nie tylko uczniowie, ale i nauczyciele. Szczególnie zła sława otacza okrutnego nauczyciela łaciny, przeciw któremu buntują się Stalky oraz jego dwaj towarzysze.

Kategoria: Dla dzieci
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-87-281-9186-6
Rozmiar pliku: 459 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

OD TŁUMACZA.

Dzieło niniejsze, poświęcił autor Cormellowi Price’owi, swemu mistrzowi, swego czasu (1874 do 1894) rektorowi liceum w Bideford (Półn. Devon). W powieści tej Kipling, jedna z osób działających, członek hultajskiej trójki, występujący pod przezwiskiem Beetle’a, opisuje nietylko lata swej młodości ale także życie liceum angielskiego, tradycję i charakter szkoły, wreszcie sposób myślenia, zwyczaje, upodobanie oraz życie duchowe angielskiej młodzieży.

Trzeba zaznaczyć i podkreślić, że w życiu Anglika szkoła gra znacznie większą rolę niż u nas. Angielskie szkoły średnie i wyższe, licea i kollegja, to przeważnie internaty, w których chłopcy, w młodym już wieku oderwani od rodziny, pozostają pod wyłączną opieką nauczycieli. Szkoła staje się im domem, zastępuje im rodzinę, tak, że chłopcy rozwój swój duchowy i umysłowy zawdzięczają w znacznie większej mierze pedagogom niż rodzicom. Toteż i po wyjściu ze szkoły wychowankowie nie tracą z nią kontaktu, nie zrywają z nią stosunków, przeciwnie, interesują się nią żywo i wspominają ją przeważnie tak serdecznie, jak dom rodzicielski.

Aż do zmartwychwstania Polski kształtował się u nas ten stosunek przeważnie zupełnie inaczej. Szkoła, nauka, była strasznem, potwornem narzędziem wynaradawiania, Madejowem łożem, na którem przycinano i zniekształcano dusze młodzieży polskiej, nauczycieli uważano za coś w rodzaju katów, najzacieklejszych wrogów młodzieży, którymi też nieraz bywali. Nawet w Małopolsce, gdzie poziom szkół był bardzo wysoki, rzadko kiedy w stosunkach wewnętrznych panowała prawdziwie serdeczna, ciepła, szczera atmosfera. Nie mogły budzić zaufania szkoły, w których „historja ojczysta“ znajdowała się w rubryce godzin nadobowiązkowych, między stenografją a śpiewem. Tak szczęśliwe i piękne wszędzie gdzieindziej lata szkolne w naszym kraju były zatrute, a nieraz bardzo gorzkie. Dlatego, sądzę, mimo iż nasza literatura powieściowa jest bardzo żywa i interesuje się wszystkiem, stosunkowo mało zajmowała się szkołą, w zupełności przestając na zawsze pięknem i miłem „Sercu“ Amicis’a.

Z tego punktu widzenia rzecz biorąc, „Stalky i Sp.“ będzie książką dla czytelnika polskiego zupełnie nową. Uderzy go w niej niejedno, niejedne da poważnie do myślenia, niejedno pokaże mu duszę angielską u korzeni i nie zawsze z najpiękniejszej strony; równocześnie zaś powieść ta, dając olbrzymie pole do nader zajmujących porównań, każe myśleć o naszej nowej polskiej szkole, która własnego swego typu jeszcze nie ma, albowiem on dopiero się tworzy, stosownie do wskazań nowego życia, wypracowywany wspólnie przez pedagogów i uczniów, Jakże mało wiemy o życiu wewnętrznej tej kuźnicy przyszłości, jaką jest szkoła, jak mało zajmujemy się światem szkolnym, temi inspektami, w których ciepłej, słońcem przegrzanej atmosferze rozkwitają i dojrzewają dusze młodych pokoleń.

A jest to zarazem atmosfera szczerej radości życia i humoru, świat prostych uciech i bezpośrednich odruchów, świat, w którym człowiek, mimo dyscypliny, nauczycieli i dozorców, jest wciąż jeszcze wolny, ponieważ nie nauczył się krępować duchowo. Charaktery już się zarysowują, ale jeszcze nie zdołały nabrać stalowej hartowności w walce o życie. I tu są boje — powiedzmy raczej bitki, z których czasem ktoś wychodzi „z twarzą jak kompot,“ przedewszystkiem jednak jest tu słońce, powietrze, ruch, gra wiecznie czynnej, młodej energji i śmiech, nie ślamazarny, ckliwy śmiech przez łzy, ale zdrowy, młodzieńczy — aż do łez.

_J. B.__„Wielkich Ludzi, pieśni, chwal“_

_Małego imienia._

_Bo ich dzieło rośnie wciąż,_

_I ich dzieło rośnie wciąż_

_W głąb i wszerz się krzewi wciąż_

_Ponad ich marzenia._

Wiatr zachodni, morza szum

Wyrwały nas matkom,

Rzuciły na nagi brzeg —

Tuzin domów, gdzie ten brzeg,

A lat siedem marzł w nich człek

Z uczniacką czeladką.

Sławnych ludzi był tam rój,

Wielkiej uczoności;

Wzięło się tam dużo trzcin,

Wciąż słyszało się świst trzcin,

Nikt nam nie żałował trzcin,

Ze szczerej miłości.

Od Egiptu aż po Pont

I przez Himalaje —

Pełno ludzi z naszych gron

Brazylia i Babylon

Wyspy czy też Andów skłon,

Wszędzie nasz człek staje.

Wielkim Ludziom sława wciąż,

Cześć, Starzy Koledzy!

Pokazali nam, w czem rzecz,

Nauczyli nas, w czem rzecz,

Prawda, Boga Wielka Rzecz,

Ważniejsza od Wiedzy.

Szerokości każdej znak

Wybity na świecie,

Widział już któregoś z nas,

Zawsze najlepszego z nas,

Zawsze w pracy, aż po pas —

Wszędzie nas znajdziecie.

A to dał nam każdy mąż

Od ćwiczeń i słówek:

Pracy zawsze wiernym bądź,

Swe zadanie zawsze skończ,

Źle czy dobrze — ale skończ,

Bez żadnych wymówek.

Czy sztabowiec, czy też szpieg,

Czy człowiek podkopów,

Stał z królami twarzą w twarz,

Rzekł: — Mam szrapnel — co ty masz? —

Był to zawsze człowiek nasz,

Co najtęższy z chłopów!

Uczono nas w kraju wciąż,

Niezliczone razy,

Że najlepszą rzeczą jest

I najprościej zawsze jest,

Najzdrowiej, najmądrzej jest:

Czcić wasze rozkazy.

Drudzy, w krajach obcych słońc,

Mają większe sprawy,

Służą, dzierżąc ziem tych rząd,

(Wierna służba — oto rząd!)

Miłość, wierność dzierży rząd,

Bez zysku ni sławy.

To wpoili mistrze nam,

Nie wiem jak i kiedy,

Lecz poznałem z biegiem lat,

Dojrzewając z biegiem lat,

Że to owoc szkolnych lat,

Że to było wtedy.

Przeto wielbmy mężów tych,

Ducha Wspaniałego,

Co wzgardzili swojem Dziś,

Zapomnieli swoje Dziś,

W pracy zdarli swoje Dziś,

Dla Jutra naszego.

_„Wielkich Ludzi, pieśni, chwal“_

_Małego imienia,_

_Bo ich dzieło rośnie wciąż,_

_I ich dzieło rośnie wciąż,_

_W głąb i wszerz się krzewi wciąż,_

_Ponad ich marzenia._W ZASADZCE.

W lecie wszyscy chłopcy, jak się patrzy, budowali sobie za liceum chaty na dunach, żarnowcem porosłych. Były to właściwie małe gniazdka, wycięte kozikami w gąszczu kolczastych krzaków, pełne kikutów, splątanych korzeni i cierni, ponieważ jednak budowanie ich było surowo zakazane, uważano je za rozkoszne pałace. I przez pięć lat z rzędu Stalky, M’Turk i Beetle (było to w czasie, zanim jeszcze zaszczycono ich osobną pracownią), budowali, jak bobry, samotną świątynię dumania, w której palili fajki.

Jednakże Mr. Prout, dyrektor ich domu, nie miał o nich zbyt dobrej opinji, a także Foxy, szczwany, rudy sierżant szkolny, niezbyt im dowierzał. Nosił tennisowe pantofle, uzbrojony był w lornetkę, a zadaniem jego było krążyć jak jastrząb nad niegrzecznymi chłopcami. Gdyby on sam był w pole wyruszył, chata zostałaby z pewnością osaczona, bo Foxy znał zwyczaje swej zwierzyny. Opatrzność jednak kazała Mr. Prout’owi, którego przydomek szkolny, wywodzący się od kształtu jego nogi, brzmiał „Kopyciarz,“ do poprowadzenia wywiadu na własny rachunek i właśnie ostrożny Stalky to był, który znalazł olbrzymi jego ślad koło chaty pewnego pięknego popołudnia, gdy gotów był zapomnieć o Proucie i jego czynach, zagłębiony w tomie Surtees’a i zajęty nową fajeczką z głogu. Kruzoe na widok śladu stopy Karaiba nie działałby rychlej od Stalky’ego. Sprzątnął on natychmiast fajki, wymiótł szczątki zapałek i pośpieszył ostrzec Beetle’a i M’Turk’a.

Charakterystyczne jednak dla tego chłopca było, iż nie zbliżył się do swych towarzyszów, dopóki nie odnalazł i nie rozmówił się z małym Hartoppem, przewodniczącym Towarzystwa Nauk Przyrodniczych, instytucji, którą Stalky miał w pogardzie. Hartopp niewymownie się zdziwił, kiedy chłopak uprzejmie, jak to tylko on umiał, zaczął go błagać, aby mu pozwolił zgłosić siebie, Beetle’a i M’Turka jako kandydatów, zwierzył mu się z hamowanego oddawna zainteresowania kwiatami, wczesnemi motylami i nowemi zjawiskami i wreszcie okazał gotowość, o ile Mr. Hartopp uznałby za stosowne, rozpocząć nowe życie odrazu. Jako nauczyciel Hartopp był nieufny, równocześnie jednak był też entuzjastą, a jego dobra, mała dusza, nie była pozbawiona pewnego uprzedzenia do tej trójki, a już szczególnie do Beetle’a z powodu uwag, jakie od czasu do czasu pod jego adresem padały. To też, niechcąc zrażać żałujących grzeszników, okazał się wobec nich litościwym i wciągnął te trzy nazwiska do swej księgi.

Dopiero wtedy, nie wcześniej, odszukał Stalky Beetle’a i M’Turka we wspólnej sali. Pakowali książki, nad któremi mieli zamiar spędzić spokojne popołudnie w krzakach żarnowca, które nazywali „puszczą.“

— Wszystko przepadło! — rzekł Stalky pogodnie — Znalazłem po obiedzie lekkie ślady stópek Kopyciarza koło naszej chaty. Bogu dzięki, że je zdaleka widać!

— Na—sy—pa—li piasku! Fajki schowałeś? — zapytał Beetle.

— Gdzieżby! Zostawiłem je, rozumie się, na samym środku chaty! Co za skończony idjota z ciebie, Beetle! Czy ci się zdaje, że oprócz ciebie nikt już nie myśli? Niema co, ta chata już dla nas na nic. Kopyciarz będzie jej pilnował.

— A to klapa! Co za świństwo! — mówił zaskoczony M’Turk, wyrzucając książki z za pazuchy.

Chłopcy nosili swe bibljoteki w bluzach, między kołnierzem a paskiem.

— Ładna historja! To znaczy, że z powodu tego podejrzenia do końca kursu będziemy pod bezustannym dozorem.

— Niby dlaczego? Kopyeiarz znalazł jedną chatę. On i Foxy będą jej pilnowali. To nas przecie nic a nic nie obchodzi; idzie o to tylko, żebyśmy się w tych stronach przez jakiś czas nie pokazywali.

— Pewnie, ale gdzież się podziejemy? — rzekł Beetle — Sam wybrałeś to miejsce, a ja — ja — ja chciałem dziś popołdniu czytać.

Stalky siedział na pulpicie, bębniąc piętami w ławkę.

— Beetle, ty jesteś skończone cielę. Czasami mam wrażenie, jak gdybym powinien was obu puścić kantem. Czy zdarzyło się kiedy, aby o was wuj Stalky zapomniał? _His rebus injectis_ — ujrzawszy ślady Kopyciarza, okrążające naszą chatę, złapałem małego Hartoppa — _destricto ense_ — powiewającego siatką na motyle. Przebłagałem Hartoppa. Oświadczyłem mu, Beetle, że jeśli cię przyjmie, napiszesz odczyt dla Łowców Pluskiew. Zapewniłem go, Turkey, że przepadasz za motylami. Krótko mówiąc, udobruchałem Kartofla i w tej chwili jesteśmy już Łowcami Pluskiew.

— I cóż z tego? — rzekł Beetle.

— Turkey, daj mu w tej chwili kopniaka.

Terytorjum, wyznaczone na małe wycieczki uczniom liceum, było w interesie wiedzy znacznie rozszerzone dla członków Towarzystwa Nauk Przyrodniczych. Pod warunkiem, że nie będą wchodzili do domów, mogli się w rzeczywistości wałęsać, gdzie im się podobało; za ich przyzwoite zachowanie się ręczył Mr. Hartopp.

Beetle zrozumiał to, jak tylko M’Turk zaczął go kopać.

— Jestem skończonym osłem, Stalky! — wołał, zasłaniając atakowaną część ciała — _Pax_, Turkey, jestem osłem!

— Nie zważaj na niego, Turkey. Czy wasz wuj Stalky nie jest Wielkim Człowiekiem?

— Jest! Jest! — zgadzał się Beetle.

— Ale swoją drogą polowanie na pluskwy to plugawe zajęcie — zauważył M’Turk — W jaki sposób się do tego zabrać?

— W ten sposób! — rzekł Stalky, sięgając do stojących za nim szafek mikrusów — Mikrusy zawsze warjują za historją naturalną. Tu masz puszkę na rośliny małego Braybrooke’a.

To mówiąc, wyrzucił za okno mnóstwo zrośniętych z sobą, gnijących roślin i rozluźnił rzemień.

— Zdaje mi się, że to może człowiekowi nadać zupełnie zawodowy wygląd. A tu geologiczny młotek Clay’a młodszego. To może wziąć Beetle. Turkey, ty pewnie rwiesz się do jakiejś siatki na motyle.

— Niech mnie szlag trafi, jeśli to prawda! — wykrzyknął M’Turk poprostu, ale z głębokiem przekonaniem. — Beetle, daj mi młotek!

— Dobrze! _Ja_ nie jestem wcale dumny. Zdejm mi tę siatkę, co tam wisi na górze, Stalky!

— Bardzo słusznie. Ty, to składany interes! Te kundle, mikrusy, mają bardzo luksusowe upodobania. Boga mego, to ci zrobione jak wędka! Na świętego Samiwela wyglądamy zupełnie, jak Łowcy Pluskiew! A teraz słuchajcie, co wam powie wuj Stalky! Pójdziemy na motyle na nadbrzeżne skały. Mało kto tam chodzi. Ale to tura nielada. Radziłbym wam zostawić książki.

— Jeszcze czego! — rzekł Beetle stanowczo — Ani mi się śni wyrzec się swej przyjemności dla paru parszywych motyli!

— Spocisz się strasznie! To już raczej weź mego Jorrocka. Goręcej ci od niego nie będzie.

Sjrocili się wszyscy trzej, albowiem Stalky pognał ich ostrym kłusem daleko na zachód, wzdłuż skał nadbrzeżnych po pod zarosłemi żarnowcem dunami, naprzełaj przez wąwozy, pełne kolczastych krzaków. Nie zwracali najmniejszej uwagi na latające króliki ani cesarskie korony, zaś to, co Turkey mówił o geologji, w żaden sposób nie nadaje się do powtórzenia.

— Czy idziemy do Clovelly? — zapytał wreszcie zdyszany.

Rzucili się na krótką, sprężystą murawę, ogarnięci z jednej strony leniwą sennością morza pod nimi, a z drugiej lekkim wietrzykiem letnim, buszującym wśród drzew w głębi lądu. Patrzyło się stąd w wąwóz, napół pełen starego, wysokiego żarnowca, obsypanego żółtem kwieciem i biegnącego aż ku obramieniu z krzaków jeżyny i gąszczu różnego krzewia i ostów. Wyglądało to, jak gdyby pół wąwozu aż do brzegu skały było pełne złotego ognia. Dalej ciągnęło się już otwarte, trawą zarosłe pole, gęsto najeżone tablicami z napisami.

— Co za okrutny, stary piernik! — odezwał się Stalky, czytając napis na najbliższej tablicy. — _Pod grozą pociągnięcia do jak najsurowszej odpowiedzialności wobec prawa G. M. Dabney, Col., Sędzia Pokoju_ i tak dalej. Nie zdaje mi się, żeby człowiek o zdrowych zmysłach chciał przejść tę granicę.

— Trzeba naprzód dowieść, że ktoś zrobił szkodę, bo nie można pociągać do odpowiedzialności za nic. Nie może skarżyć o przekroczenie granicy — rzekł M’Turk, którego ojciec miał większy majątek ziemski w Irlandji — To wszystko bzdury!

— Dobrze wiedzieć, bo zdaje mi się, żeśmy właśnie tego potrzebowali. Ależ nie na przełaj, Beetle, ty ślepy warjacie! Tożby nas po pół mili złapano! Tędy! i zwiń tę swoją głupkowatą siatkę na motyle.

Beetle wyjął pierścień, schował siatkę do kieszeni, zsunął kij, tak, że zrobiła się z niego laska długości dwuch stóp i opasał się trzcinową obręczą. Stalky poprowadził ich w głąb lądu do lasku, znajdującego się o jakie ćwierć mili od morza i tu zatrzymał się u skraju jeżyn.

— _Teraz_ możemy zejść prosto na dół przez krzaki i nie pokazać się więcej — mówił taktyk — Beetle, syp naprzód zbadać teren. Fu! Gdzieś tu wściekle śmierdzi lisem.

Beetle na czworakach, wyjąwszy, kiedy łapał spadające okulary, zaczął się czołgać przez kolczasty gąszcz i właśnie wśród jęków bólu oznajmił, iż znalazł bardzo piękny lisi przesmyk. Dobrze się to dla niego składało, bo Stalky szczypał go _a tergo_. Tym tunelem czołgali się na dół. Był to widocznie gościniec mieszkańców wąwozu, prowadzący, ku niewypowiedzianej radości chłopców, na sam skraj skały nadbrzeżnej i kończący się kilku kwadratowemi stopami suchej murawy, ze wszystkich stron otoczonej ścianami nieprzeniknionych kolczastych zarośli.

— Słowo daję, tu dopiero można się położyć! — rzeki Stalky, chowając nóż do kieszeni — Patrzcie!

Rozsunął tęgie łodygi przed sobą i zdawało się, jak gdyby nagle otworzyło się okno na daleką panoramę Lundy. O dwieście stóp pod nimi falujące morze leniwo obwąchiwało żwir nadbrzeżny. Słychać było młode kawki, pokrzykujące na rafach, poświstywanie i zgiełk jakiegoś niewidzialnego jastrzębiego gniazda; zaś Stalky z wielką powagą plunął na plecy młodemu królikowi, wygrzewającemu się na słońcu daleko pod nim tam, gdzie tylko skalny królik może znaleźć dla swych stóp oparcie. Wielkie szare i czarne mewy skrzeczały, opędzając się od kawek; włóki aromatycznego kwiecia dokoła tętniały życiem nisko gnieżdżących się ptaków, śpiewających lub milczących w miarę jak cień kołujących jastrzębi przybliżał się lub oddalał; a na otwartem polu po drugiej stronie wąwozu tarzały się i skakały wesoło króliki.

— Fi! Co za kącik! To ci dopiero historja naturalna! — odezwał się Stalky, nabijając fajeczkę — Może tu nie byczo, co? Poczciwe, stare morze!

Splunął znowu z uznaniem i umilkł.

M’Turk i Beetle wyjęli książki i legli na brzuchach z brodami w dłoniach. Morze chrapało i gulgotało; ptaki, rozproszone na chwilę przez przybycie tych nowych zwierząt, wróciły do swych zajęć, zaś chłopcy czytali w bujnej, rozparzonej, sennej ciszy.

— Hallo, jakiś dozorca! — odezwał się Stalky, zamykając ostrożnie _Handley Cross_ i patrząc przez krzaki.

Po wschodniej stronie zjawił się na horyzoncie człowiek z fuzją.

— Bodaj go jasny piorun, on chce siąść!

— Przysiągłby pewnie, że jesteśmy kłusownikami! — rzekł Beetle — Ale co komu po bażancich jajach! Są zawsze zgniłe.

— _Ja_ myślę, że nieźle byłoby dać nogę w krzaki — zauważył Stalky — Wcale nam nie jest potrzebne, żeby G.

M. Dabney Col., Sędzia Pokoju tak prędko zaczął się nami zajmować. W puszczę i cicho! Kto wie, czy ten drab nie szedł za nami, rozumiecie?

Beetle był już daleko w tunelu. Usłyszeli, jak stęknął w jakiś dziwny, niebywały sposób; rozległ się trzask gałęzi łamanych przez ciężkie jakieś ciało, przedzierające się przez krzaki.

— Mam cię, ty mały, czerwony łotrze!

Gajowy złożył się nagle i wypalił z obu luf w ich kierunku. Śrut zaszumiał w suchych łodygach dokoła nich, że aż się kurz z nich posypał, równocześnie zaś wielki lis przeleciał między nogami Stalky’ego i pomknął ku skrajowi skały.

Nie odezwali się ani słowem, póki nie znaleźli się w gąszczu, podrapani, rozczochrani, zgrzani, ale przecie niedostrzeżeni przez nikogo.

— Omal, że się nam nie dostało! — odezwał się Stalky — Przysiągłbym, że kilka śrócin przeleciało mi między włosami.

— Widziałeś go? — mówił Beetle — Mało brakowało, a byłbym na niego upadł. Ale to był ogrom! A śmierdział! Hallo, Turkey, co ci jest? Czyś ranny?

Chuda twarz M’Turk’a zrobiła się perłowo-biała; usta, zwykle napół otwarte, były mocno zaciśnięte, a oczy aż się żarzyły. Nigdy go takim nie widzieli, wyjąwszy raz w bolesnym okresie wojny domowej.

— A czy wy wiecie, że to się równa morderstwu? — rzekł chrapliwym głosem, zgarniając ciernie z głowy.

— Kiedy nam i tak nic nie zrobił! — wtrącił Stalky — To przecie tylko szopa! No, gdzież ty idziesz?

— Idę do dworu, jeśli tu jakikolwiek jest — odpowiedział M’Turk, przedzierając się przez osty — Powiem to pułkownikowi Dabney’owi!

— Czyś zwarjował? Powie z pewnością, że się nam to słusznie należało. Zrobi na nas doniesienie. Dostaniemy publiczne lanie przed całą szkołą. Turek, nie bądź osłem! Pomyśl o nas!

— Idjoto jakiś! — zawołał M’Turk, odwróciwszy się gwałtownie — Myślisz, że mnie idzie o nas? Idzie o gajowego!

— Zwarjował! — rzekł Beetle żałośnie, idąc za nim.

W samej rzeczy, był to jakiś nowy Turkey — Turkey wyniosły, kanciasty, zadzierający nosa — za którym oni szli przez porzeczki i maliny w ogrodzie prosto ku trawnikowi, na którym stał z urzędnikiem starszy jegomość z siwizną u skroni, słuchając i klnąc zaciekle na przemiany.

— Czy pan pułkownik Dabney? — zaczął M’Turk swym nowym, chrapliwym głosem.

— Tak jest, ja, ja, a — oczy jego wędrowały po chłopcu od góry do dołu — kto — czego u djabła wy tu chcecie? Spłoszyliście mi bażanty. Nie próbujcie przeczyć. Niema się z czego śmiać! (Niezbyt piękne lica M’Turka skurczyły się w okropny grymas śmiechu przy słowie „bażanty“). Wybieraliście mi jaja z gniazd. Napróżno chowasz czapkę, wiem dobrze, że jesteś z liceum. Nie próbuj przeczyć! Jesteś z liceum. Proszę natychmiast o nazwisko i numer, paniczu. Chciałeś ze mną mówić — co? Moje tablice z napisami widziałeś? Musiałeś widzieć! Nie próbuj przeczyć! Widziałeś! O, karygodne, karygodne!

Pułkownik dusił się z gniewu. M’Turk tupał zlekka piętą w trawnik i jąkał się trochę — dwie niezawodne oznaki, że traci panowanie nad sobą. Ale o cóż miał być zły on, winowajca?

— Nie — niech pan posłucha, proszę pana. Czy — czy pan strzela lisy? Bo, jeśli pan nie strzela, to pański gajowy strzela. Widzieliśmy na własne oczy. Ja — ja gwiżdżę na pańskie wyzwiska — ale to okropność! To przecie uniemożliwia wszelkie uczucia sąsiedzkie! Męż — mężczyzna musi raz na zawsze powiedzieć, jakie stanowisko zajmuje wobec okresu ochronnego! To gorsze od morderstwa, bo przeciw temu niema legalnego środka!

M’Turk cytował chaotycznie słowa ojca, podczas gdy starszy jegomość wyprawiał dziwne hałasy w gardle.

— Czy wiesz, kto ja jestem? — zagulgotał wreszcie.

Stalky i Beetle zadrżeli.

— Nie, mój panie, i nic mi na tem nie, zależy, choćbyś pan nawet był samym wicekrólem! Proszę mi tu zaraz odpowiedzieć, jak gentleman gentlemanowi: Czy pan strzelasz lisy, czy nie?

A przecie cztery lata temu Stalky i Beetle tak starannie wykopali M’Turka z jego irlandzkiego dialektu! Najniewątpliwiej w świecie zwarjował albo dostał porażenia słonecznego i tak samo niewątpliwie dostanie rżniątkę — naprzód od starego gentlemana, a potem od dyrektora. Najmniejsze, czego się wszyscy trzej mogli spodziewać, to była chłosta publiczna. Jednakże — o ile własnym oczom i uszom mogli wierzyć — starszy pan zmiękł. Mogła to być cisza przed burzą, ale...

— Ja nie strzelam!

Wciąż jeszcze gulgotał.

— To pan musi wylać swego gajowego. On nie godzien mieszkać razem z przyzwoitym lisem w jednem i tem samem hrabstwie. I w dodatku lisica — w tej porze roku!

— Czy przyszedłeś rozmyślnie po to, żeby mi to powiedzieć?

— Rozumie się, że tak, dziwny człowieku! — odpowiedział M’Turk, tupiąc nogą — Czyżbyś pan nie zrobił tego samego dla mnie, gdyby się panu zdarzyło zauważyć coś podobnego w moim majątku?

W niepamięć — w niepamięć poszło liceum i szacunek należny starszym. M’Turk znowu stąpał po jałowych, purpurowych górach dżdżystego wybrzeża zachodniego, gdzie, podczas feryj był wicekrólem czterech tysięcy akrów gołej ziemi, jedynym synem w trzystoletnim domu, panem dziurawej łodzi rybackiej i bożyszczem ubogich dzierżawców swego ojca. To ziemianin mówił do równego sobie — głębina wołała do głębin — i stary gentleman zrozumiał to wołanie.

— Przepraszam! — rzekł — Przepraszam bez zastrzeżeń — pana i Stary Kraj. A teraz może pan będzie tak dobry i zechce mi opowiedzieć, jak to było?

— Byliśmy w pańskim jarze — zaczął M’Turk i opowiadał dalej na przemiany, to jak żak, to znowu, gdy niegodziwość gajowego wyprowadzała go z równowagi, jak oburzony obywatel wiejski. Wreszcie zakończył:

— Jak pan z tego widzi — musiało to już wejść u niego w zwyczaj. Ja — my — nigdy chętnie nie oskarża się służby sąsiada, ale w tym wypadku pozwoliłem sobie...

— Rozumiem. Oczywiście. I miałeś pan zupełną słuszność. Haniebne — och, haniebne!

Przechadzali się razem po trawniku, a pułkownik Dabney rozmawiał jak z równym sobie.

— Oto skutki awansowania rybaka — rybaka! którego osobiście wyciągnąłem z jego sideł na homary! Przecie tego dość, aby zepsuć reputację archanioła! Niech pan nie próbuje przeczyć! To fakt. Dobrze pana wychował ojciec. Tak jest. Cieszyłbym się bardzo, gdybym go mógł poznać. Tak jest, bardzo. A ci dwaj panicze? Anglicy. Niech pan nie próbuje przeczyć! Oni także z panem przyszli? Nadzwyczajne! Nadzwyczajne, doprawdy. Nigdybym nie przypuszczał, żeby przy dzisiejszym stanie wychowania mogło się znaleźć trzech chłopców ze zdrowemi zasadami... Ale prawda pochodzi z ust... Nie, nie! To się do was nie stosuje! Nie próbujcie przeczyć! Wy nie! Sherry chwyta mnie zawsze za wątrobę, ale — piwo, co? Ha? Co powiecie na piwo i mały podwieczorek? Dawno już temu, jak byłem chłopcem — straszne to szkodniki. Ale wyjątki potwierdzają tylko regułę. I w dodatku lisica!

Nakarmiła ich na terasie siwowłosa gospodyni. Stalky i Beetle głównie jedli, ale M’Turk z szeroko otwartemi oczami prowadził swobodną, lekką rozmowę, a starszy pan traktował go jak brata.

— Ależ rozumie się, mój drogi, możecie przyjść znowu. Czyż nie powiedziałem, że wyjątki potwierdzają regułę? Dolna część wąwozu? Człowieku, gdzie się wam podoba, byleście mi nie płoszyli bażantów. Te dwie rzeczy nie są bynajmniej do pogodzenia. Nie próbujcie przeczyć. To fakt. A swoją drogą, nie pozwolę już gajowemu nosić strzelby. Przychodźcie i chodźcie sobie, gdzie chcecie. Ja was nie będę widział, wy nie potrzebujecie widzieć mnie. Jesteście dobrze wychowani. Jeszcze szklankę piwa, co? Powiadam ci — był rybakiem i dziś wieczór znowu rybakiem zostanie. Zostanie! Najchętniej utopiłbym go. Odprowadzę was do domku odźwiernego. Moi ludzie nie są szczególnie — e — uprzejmi dla chłopców w waszym wieku, ale _was_ na drugi raz poznają.

Po wielu komplimentach pożegnał ich przy domku odźwiernego w wysokiej bramie u dębowych sztachet parku.

Chłopcy stali przez jakiś czas w milczeniu. Nawet Stalky, który grał drugie, jeśli nie nieme skrzypce, patrzył na M’Turka jak na człowieka nie z tego świata. Dwie szklanki mocnego domowego piwa snać melancholijnie usposobiły chłopca, bo idąc z rękami w kieszeniach, zanucił zcicha:

„Oh, Paddy drogi, zali wiesz, co ludzie szepczą sobie?“

Kiedyindziej Stalky i Beetle rzuciliby się na niego natychmiast, bo ta pieśń była ze względu na swą siłę czarodziejską wyklęta — anathema. Widząc jednakże, czego dokonał, tańczyli dokoła niego w milczeniu, czekając, aż raczy zstąpić na ziemię.

Dzwonek, zwołujący na herbatę, odezwał się, kiedy byli o pół mili od liceum. M’Turk drgnął i ocknął się ze swych marzeń. Opuściła go wakacyjna chwała majątku ziemskiego. Znowu był mówiącym po angielsku uczniem liceum.

— Turkey, to było niesłychane! — pochwalił go Stalky szlachetnie — Nie wiedziałem, że to w tobie siedzi. Zdobyłeś dla nas na cały kurs chatę, w której poprostu nikt _nie może_ nas złapać.

Wirowali dziko na piętach, jodłując według przyjętego zwyczaju długiego okrzyku zwycięskiego, zbliżonego do pieśni triumfalnej dzikiego i zbiegli ze wzgórza ścieżką, prowadzącą od gazometru na dół właśnie w samą porę, aby się spotkać ze swym dyrektorem, który całe popołudnie spędził na pilnowaniu ich opuszczonej chaty w „puszczy“.

Na nieszczęście, caławyobraźnia Mr. Prouta skłaniała się ku ciemniejszej stronie życia, skutkiem czego bardzo kwaśno patrzył na tych cherubinów o niewinnem wejrzeniu. Chłopcy, których rozumiał, zajmowali się „matchami“ domowemi, do których ich też każdej chwili można było zawołać. On jednak słyszał, jak Mr. Turk publicznie wyśmiewał palanta — nawet „matche“ domowe; wiedział, że zapatrywania Beetle’a na „honor domu“ są wprost rewolucyjne i nigdy nie mógł z całą pewnością powiedzieć, kiedy gładki i uśmiechnięty Stalky śmieje się z niego. A wobec tego — jako że natura ludzka jest taką, jaką jest — ci chłopcy musieli gdzieś nabroić! Spodziewał się, że to nic poważniejszego, ale...

— _Ti—ra—la—la—i—tu!_ Oto ma pieśń zwycięska! Słuchajcie!

Stalky, wciąż jeszcze wirując na piętach, pobiegł do jadalni, jak tańczący derwisz.

— _Ta—ra—la—la—i—tu!_ Oto ma pieśń zwycięska! Słuchajcie! — piruetował za nim Beetle z rozkrzyżowanemi ramionami.

— _Ti—ra—la—la—i—tu!_ Oto pieśń mego zwycięstwa! Słuchajcie! — zaskrzeczał głos M’Turka.

Ale, gdy go mijali, czy zalatywało od nich piwem, czy nie?

Nieszczęście jego tkwiło w tem iż jego sumienie gospodarza domu kazało mu zasięgnąć rady u kolegów. Gdyby był powędrował ze swą fajką i kłopotami do pokoju małego Hartoppa, byłby sobie może oszczędził wstydu. Bo Hartopp miał do chłopców zaufanie i niejedno o nich wiedział. Los skierował go do Kinga, również gospodarza domu, ale niezbyt mu życzliwego, a nienawidzącego gorliwie Stalky’Ego i Sp.

— A — ha! — rzekł King, zacierając ręce po wysłuchaniu historji — Ciekawe! W _moim_ domu nigdy nikomu coś podobnego na myśl nawet nie przyjdzie.

— Widzi pan — prawdę mówiąc, nie mam dowodu!

— Dowodu? Dla naszego znakomitego Beetle’a! Jak gdyby go było potrzeba! Przypuszczam, że dostarczanie dowodu nie będzie niepodobieństwem dla sierżanta. Przynajmniej w moim domu uchodzi foxy za niezwyciężonego w wyłapywaniu krętaczów. Z całą pewnością palili gdzieś i pili. Chłopcy tego typu zawsze to robią. Zdaje się im, że to po męsku.

— Ale oni mało z kim się w szkole wdają, a wobec młodszych są wyraźnie — no — brutalni — rzekł Prout, który widział zdaleka, jak Beetle oddawał z procentem siatkę na motyle zapłakanemu mikrusowi.

— Oczywiście! Uważają się za wyższych ponad zwykle rozrywki. Małe zarozumiałe bydlątka! W tym szyderskim celtyckim uśmiechu M’Turka jest coś, co mnie trochę by denerwowało. A jak starannie oni się zawsze ze wszystkiem kryją! Ich bezczelność jest wprost na zimno obmyślana, z góry ułożona. Jak pan wie, jestem bezwzględnym przeciwnikiem wtrącania się do spraw cudzych domów, ale tym chłopcom trzeba dać nauczkę, Prout, i to dobra nauczkę, jeśli chcemy poskromić bodaj tylko ich wybujałą pewność siebie. Gdybym był na pańskiem miejscu, zająłbym się przez jaki tydzień ich sprawkami. Chłopcy tego rodzaju — być może, że sobie pochlebiam, ale ja myślę, że chłopców znam — nie wstępują do Łowców Pluskiew bez kozery. Niech pan powie sierżantowi, aby miał oczy otwarte; ja też czasem będę uważał podczas swych wędrówek.

— _Ti—ra—la—la—i—tu!_ Oto ma pieśń zwycięska! Słuchajcie! — zabrzmiało daleko w głębi kurytarza.

— Wstrętne! — rzekł King — gdzie oni się nauczyli tego bezwstydnego wyciA! Koniecznie potrzebują dobrej nauczki.

Ale chłopcy nie troszczyli się o nauczki przez kilka następnych dni. Mieli do swego rozporządzenia cały majątek pułkownika Dabney’a i przetrząsali go z ostrożnością Czerwonoskórych, a dokładnością włamywaczy. Mogli wchodzić przez bramę koło domku odźwiernego z górnej drogi — nie omieszkali zaprzyjaźnić się z odźwiernym i jego żoną — mogli, zeszedłszy na dno wąwozu, wracać wzdłuż skał nadbrzeżnych, albo też, zacząwszy od wąwozu, piąć się w górę aż ku gościńcowi.

Uważali starannie, aby nie wejść w drogę pułkownikowi — on swoje zrobił i nie należało nadużywać jego gościnności — nie pokazywali się też na horyzoncie, gdy mogli się poruszać w ukryciu. Najulubieńszym ich kątem była kryjówka w krzakach na brzegu skały. Beetle nazwał ją Zaczarowaną Grotą, tak dla spokoju jak i schronienia, jakie dawała. Gdy tu leżeli z fajkami i tytuniem, umieszczonym wygodnie na długość ramienia, pozycja ich prawnie była nie do zdobycia.

Albowiem, zapamiętajmy to sobie, pułkownik Dabney nie zaprosił ich do swego domu. Z tego powodu nie potrzebowali prosić o specjalne pozwolenie bywania u niego; a pod tym względem przepisy szkolne były bardzo surowe. On dał im tylko wstęp na swe grunta, zaś ponieważ oni byli regularnymi Łowcami Pluskiew, rozszerzone granice ich działalności sięgały jego tablic w wywozie i bramy jego parku na górze.

Byli olśnieni swą własną cnotliwością.

— Ale nawet gdyby tak nie było — mówił Stalky, leżąc na wznak i wpatrując się w błękit — Przypuśćmy nawet, że jesteśmy kilka mil za granicami szkolnemi, nikt, kto nie wie, gdzie tunel, złapać nas w tej puszczy nie może. Czyż to nie lepsze, niż leżenie tuż za budą i pietranie się, ile razy chciało się zapalić fajkę? Czyż wasz wuj Stalky nie jest...

— Nie! — rzekł Beetle, wyciągnięty na brzegu skały i plując w zamyśleniu — Zawdzięczamy to Turkowi. Turkey jest Wielki Człowiek! Turkey, wiesz ty, złoto, że ty do rozpaczy doprowadzasz Kopycińsia?

— Głupi, stary osioł! — mruknął M’Turk zaczytany.

— Znowu zaczynają nas podejrzewać! — zaczął Stalky — Kopytko stał się dziwnie podejrzliwy od jakiegoś czasu, a Foxy, ile razy urządzi obławę, zawsze musi przynieść coś w rodzaju, w rodzaju...

— Skalpu! — rzeki Beetle — Foxy jest durny Czinganguk!

— Biedny Foxy! — rzucił Stalky — Wyobraża sobie, że nas w tych dniach złapie. Powiedział mi wczoraj w sali gimnastycznej: — Mam pana na oku, Mr. Corkran. Ostrzegam pana tylko dla pańskiego dobra. — Odpowiedziałem mu na to: — Radzę wam dać temu spokój, bo wpadniecie. Ostrzegam was tylko dla waszego dobra. — Foxy był wściekły.

— Cóż, dla Foxy to tylko wesoły sport! — rzekł Beetle — Kopyciarski to prawdziwy szpicel! I nie dziwię się, jeśli myśli, żeśmy się wstawili...

— Ja się urżnąłem tylko raz, podczas świąt — mówił Stalky z namysłem — Strasznie się potem przechorowałem. Ale, jak Boga mego, jak się ma za gospodarza klasy takiego bydlaka, jak Kopyto, można się rozpić.

— Gdybyśmy chodzili na „matche“ i ryczeli „Doskonale, panie profesorze!“, gdybyśmy stali na jednej nodze i wyszczerzali zęby, ile razy Kopytius powie „Dalej dziatki, żwawo,“ a my mu na to „tak jest prosz pampsora,“ „Nie, prosz pampsora,“ „O, prosz pampsora“ lub „Prosimy, prosz pampsora,“ jak to robi zgraja parszywych mikrusów, Kopytkowski wynosiłby nas pod niebiosa — rzekł M’Turk z drwiącym uśmiechem.

— Trochę za późno zaczynać.

— A po co? I tak wszystko w porządku. Kopyciański nie chce niczego złego. _Ale_ on jest osioł. A my _dajemy mu do poznania_, że go uważamy za osła. _Dlatego_ Kopyścio nas nie kocha. Wczoraj po modlitwie powiedział mi, że on jest _loco parentis!_ — śmiał się Beetle.

— Chorrroba! — wykrzyknął Stalky — To znaczy, że knuje jakieś niesłychane łajdactwo! Ostatni raz mi to powiedział, jak mi dał trzysta wierszy do przepisania za tańczenie kaczuki w dormitarzu Nr. 10. _Loco parentis_, jak Boga mego! Ale co nas obchodzą te głupstwa, dopóki jesteśmy szczęśliwi. Nic nam zarzucić nie można.

Tak było i właśnie ta ich nienaganność wprowadzała w zakłopotanie Prout’a, King’a i sierżanta. Chłopcy, mający coś na sumieniu, zwykle się zdradzają. Cichaczem wymykają się pośpiesznie za bramę, a zapytani śmieją się nerwowo. Wracają w nieładzie tuż przed apelem. Dają sobie znaki głowami, rozmawiają na migi i chichoczą, rozpraszając się, jak tylko zauważą zbliżającego się nauczyciela. Ale Stalky i jego towarzysze dawno już wyszli z okresu tych młodocianych manifestacyj. Wychodzili jakby nigdy nic i wracali w zupełnym porządku po lekkim podwieczorku z poziomek ze śmietaną w domku odźwiernego.

Ponieważ w miejsce krwiożerczego rybaka gajowym został mianowany odźwierny, żona jego miała dla chłopców wielki szacunek. Prócz tego odźwierny dał im wiewiórkę, którą oni znów ofiarowali Towarzystwu Nauk Przyrodniczych, dając tem równocześnie mata małemu Hartoppowi, już chcącemu zapytać, co też oni robią dla Wiedzy. Foxy sumiennie zbadał kilka głębokich stromych dróg dewońskieh za pewną samotną oberżą na rozstaju; a ciekawą było rzeczą, że także Prout i King, rzadko przyjaźnie obcujący z sobą członkowie „ciała nauczycielskiego,“ kroczyli razem w tym samym kierunku — to znaczy, na północny-wschód. A tymczasem Czarodziejska Grota leżała dobrze na południowy-zachód.

— Oni są chytrzy — pie—kielnie chytrzy! — mówił Stalky — Ale dlaczego nas aż tam szukają?

— Ja wiem! — odezwał się Beetle słodko — Pytałem Foxy, czy próbował kiedy w tej oberży piwa. To mu wystarczyło i dodało mu trochę ducha. On i Kopycio tak długo węszyli koło naszej starej chaty, że pomyślałem, iż nie będą mieli nic przeciw jakiejś zmianie.

— Dobrze, ale to przecie wiecznie trwać nie może — zauważył Stalky — Kopytkowicz chodzi nadęty, jak chmura gradowa, a King zaciera tylko przednie łapy i szczerzy zęby jak hiena. Na Kinga działa to okropnie demoralizująco. Jeszcze którego dnia pęknie...

Ten dzień przyszedł nieco wcześniej niż się spodziewali — przyszedł, kiedy sierżant, którego obowiązkiem było zbieranie niepunktualnych, nie pojawił się przy zbiórce poobiedniej.

— Ma już dość marudów, co? Poszedł na górę, żeby nas wymacać stamtąd lornetką — rzekł Stalky — Dziw, że dawniej o tem nie pomyślał. Widzieliście, jakie oko do nas zrobił stary Kopyto przy zbiórce? Kopycińsio też w tem palce umaczał. _Ti—ra—la—la—i—tu!_ Oto mój śpiew zwycięski! Słuchajcie! Chodźmy!

— Do Groty? — zapytał Beetle.

— Naturalnie, tylko że ja nie palę _aujourd’hui. Parce quc je_ zupełnie słuszne _ment pense_, że dziś będziemy _suivis_. Pójdziemy sobie wzdłuż skał, powolutku, tak, żeby Foxy mógł nam nadążyć na górze.

Skierowali się ku pływalni i nagle ujrzeli przed sobą Kinga.

— O, _ja_ wam przeszkadzać nie będę! — wykrzyknął na ich widok — Zajęci naukowemi badaniami oczywiście? Jestem pewny, że się dobrze zabawicie, moi młodzi przyjaciele.

— Widzicie! — rzekł Stalky, kiedy King nie mógł ich już słyszeć — Nie potrafi dochować sekretu. Idzie, żeby nam przeciąć linję odwrotu. U łazienek zaczeka na Kopyciarza. Obsadzili wszystkie miejsca, wyjąwszy drogi wzdłuż skał i teraz myślą, że nas zakorkowali jak w butelce. Niema się poco śpieszyć.

Szli powoli przez wąwozy, aż wreszcie stanęli na linji tablic.

— Posłuchajcie, chłopcy. Foxy nakręcony jest tak, że będzie musiał posypać się za nami zgóry nadół, jak groch. Jak tylko usłyszycie, że się przedziera przez krzaki, walcie wprost do Groty. Oni chcą nas złapać _flagrante delicto_.

Zanurzyli się w krzewiu pod prostym kątem do tunelu, otwarcie idąc przez trawę i legli cicho w Grocie.

— Nie mówiłem?

To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: