Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Stary poczciwy Hindenburg dobrze wiedział, co dobre dla Niemiec - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
3 sierpnia 2020
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Stary poczciwy Hindenburg dobrze wiedział, co dobre dla Niemiec - ebook

Druga powieść pisarza, który kryje się pod pseudonimem Melquiades. Wzorowy syn, który podał do sądu całą swoją rodzinę; kura, która ma dziwne konszachty z cyganami; tajemnica nawiedzonego domu. Oraz tajemniczy hobbysta z dalekiej przyszłości, który postanowił poznać dawno zapomnianą istotę, aby dowiedzieć się, dlaczego mówiono o niej: Człowiek to brzmi dumnie!

Po lekturze tej książki będziesz mógł odpowiedzieć, na ile to prawdziwe hasło. Twoim przewodnikiem w tej szalonej podróży będzie pewien właściciel zakładu pogrzebowego, który umiał słuchać zmarłych…

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-66115-99-6
Rozmiar pliku: 1,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Choć od tamtego czasu minęło już tyle lat, ta historia dalej wzbudza we mnie uzasadniony lęk. Wszystko, o czym chcę opowiedzieć, wydarzyło się przed bodaj dwudziestu laty, a dotyczyło dwóch oddanych sobie ponad wszystko przyjaciół. Królowa Wiktoria miała się całkiem dobrze i nic nie zapowiadało, by raptem za jedenaście miesięcy miała wyciągnąć kopyta. Miejscem dla tego słuchowiska umarłych jest jak zwykle Tottenham, bo niby gdzie w Londynie miały wydarzyć się te wszystkie niepokojące zdarzenia. Tak się składa, że byłem naocznym świadkiem tych wydarzeń, jednym z uliczników trwoniących swój czas na włóczeniu się bez celu od świtu do nocy. Mieszkałem dokładnie na wprost tych wariatów, co jakże się wsławili przez swoją niecodzienną praktykę. Z racji tego, że jestem teraz rozważnym mężem i częściej używam noża do krajania chleba, nie wyjawię swojej prawdziwej tożsamości. Nazywam się...! Wywindowałem przez parę szczebli w drabinie społecznej, więc dla świętego spokoju wolę nie opowiadać, czym niegdyś się zajmowałem. A wiem, że wielu tylko przez moje niskie pochodzenie wciąż patrzy na mnie nieprzychylnie i najchętniej utopiłoby mnie w świątecznym gulaszu. Tę kwestie zamykam. A teraz gwoli ścisłości rozpłaszczmy się nad faktami, a mówiąc wprost, zacznijmy od samego początku. W tamtym czasie wszystkim byłem znany pod pseudonimem, dlatego też dla tej pary wyrzutków zachowam odpowiednio po jednym na głowę: Tucek i Gicek. Przyznam, że dość dźwięcznie brzmi to w uszach, bo kto na boga wymyślił im takie przezwiska: Widziałeś Tucka, bo mam do niego pilną sprawę? Nie, ale obstawiam, że jest z Gickiem! Zresztą widziałem jak razem wsiadali do Tuckowozu! Nie bez przesady można było o nich powiedzieć jak o papużkach nierozłączkach, bo niby kto chciałby zostać pochowany w jednej mogile razem ze swoim przyjacielem: Właściwie to pochowajcie nas razem! Tak brzmiała końcówka tego dramatu, co nie bez przesady w gazetach całej Anglii wzbudziło takie poruszenie: „To zakrawa na paranoje, teraz nawet własnej matce nie pozwolę się odprowadzić na cmentarz...”. Przyznam, że swego czasu długo rozważałem tę myśl, ale w końcu dałem za wygraną i wypędziłem ją w diabły. Wszak to niemożliwe, by jeszcze gdzieś na świecie znalazła się taka parka szalbierców! A początek tej dreszczowej historii zaczyna się na długo przed tajemniczą śmiercią Thomasa Bale’a, czyli jakieś pięć lat przed finalnym jej rozwiązaniem. Przyjmuje się, że Tucek właśnie wtedy podjął się tego nietypowego zajęcia, jakim dla wielu z was nie bez przesady jest prowadzenie własnego domu pogrzebowego: Ej, Tucek, czyś ty oszalał?! Kto normalny z własnej woli poszedłby ubierać umarlaków! Niedługo później dołączył do niego nieodłączny kompan wszystkich jego smutków, czyli Gicek. I byli już razem upaprani w tym gównie po same uszy. A trzeba przyznać, że była to jego ulubiona praca i nie chciał jej zmienić nawet, kiedy jego dziewczyna zagroziła mu zerwaniem zaręczyn: Trącisz trupem! Właściwie, to powinnam od ciebie odejść! Co zresztą się stało, kiedy odkryła, że jego najlepszy przyjaciel zostaje u niego na noc. Ale nie dla pozyskania organów wewnętrznych przyjął się do tej pracy, co śmiało można mu zarzucić, kiedy mijałem go w drzwiach z torbą pełną jakiegoś mięsa. A tak się składa, że miałem tę przyjemność, gdyż nieodłączny kompan moich lat szczenięcych zajmował piętro niżej kawalerkę. Już na długo przed tym wszystkim zasłynął z niepospolitej wyobraźni, choć ja osobiście uważałem tę jego paplaninę za nic więcej jak tylko czczą gadaninę: Swoim Tuckowozem osiągam dwieście na godzinę! Chciałoby się powiedzieć: jesteś szalony i nie ma już dla ciebie ratunku. Ale o wiele bardziej zatrważające w tym wszystkim jest to, że spora cześć moich kompanów wierzyła mu bezgranicznie. I tak do Piotra w niedługim czasie dołączyła reszta z dwunastu apostołów, a po upływie kilku lat miał już sporą rzeszę wyznawców nie tylko w Tottenhamie, bo nawet w okolicach pałacu Buckingham nie odstępowała go jakaś zgraja. Więc nic w tym dziwnego, że kiedy niejednokroć wspominał coś o uszach, wszyscy myśleli, że chodzi o te gumowe: Swoim Tuckowozem osiągam dwieście na godzinę, ale nie to słyszałem, kiedy przyłożyłem ucho do ucha tej kwiaciarki, co kiedyś pokłóciła się ze swoim mężem o trzy stłuczone filiżanki! A tak się składa, że ta kwestia tyczy się właśnie pierogów wszystkich tych umarlaków, których stroił na drugi świat. Coś mu się ubzdurało w głowie, że dobiegają z nich rozmaite dźwięki, ot choćby taki jak: „Stary poczciwy Hindenburg dobrze wiedział, co dobre dla Niemiec”. Było tego znacznie więcej, gdyż blisko pięć lat trwał w tym szaleństwie. Znosił je wszystkie w reklamówce do swojego domu, a zalegały nawet w szafkach. Dopiero nagłe ozdrowienie pamięci pewnego krawca, co do powodu utraty swej igły, zmieniło ten stan rzeczy. I już wszyscy wiedzieli, że prawdziwie mieli do czynienia z szaleńcem, bowiem na dzień przed tym niecodziennym odkryciem położył się trupem, więc stąd ten czas przeszły. Rzekoma igła, którą ten krawiec zgubił, znajdowała się w lewej kieszonce płaszcza jego żony, a to właśnie w nim została pochowana ta nieszczęsna kobiecina. Zostawił ją tam, kiedy przyszywał guzik któregoś rękawa, o czym zupełnie zapomniał, kiedy następnego dnia przez swojego ucznia odstawił płaszcz we właściwie miejsce. Trumna została zaplombowana, zaś krawiecki mistrz przez następne trzy dni nie zaprzątał sobie niczym głowy; czyli jak nakazuje zwyczaj, do dnia pogrzebu. Dopiero po stypie wrócił do warsztatu z zamiarem obszycia pościeli królowej Wiktorii złotymi łabędziami, ale igły nigdzie nie było. Jak artysta czasami używa jednego pędzla, bez którego właściwie nie może się obejść, tak ten nieszczęsny krawiec nie mógł zrobić nic bez swojej igły. I dlatego właśnie musiał porzucić swoją specjalizację na bez mała osiem długich miesięcy, w przeciwnym razie umarłby z głodu. Na ten czas wybrał sobie zawód pucybuta, aż dość nieoczekiwanie przypomniał sobie o zgubie. W tym dniu jego żona obchodziła urodziny i od niepamiętnych czasów zawsze upychał kieszenie jej płaszcza czekoladkami. To właśnie ten szczegół przyczynił się do odmiany jego losu, raptem sobie przypomniał, gdzie ją ostatnio zostawił: Jest w płaszczu mojej biednej żony! Płaszcz znajdował się na jego żonie, powtarzam, martwej! Właściwie nie przedstawiało to dla niego żadnej różnicy, wszak za życia widział ją niejednokroć w gorszym stanie: To prawda, że nie lubiła się malować! Ale nikt go nie uprzedził, że bez jednego ucha będzie tam na niego czekała. Dokładnie za pięć dwunasta policja zjawiła się w mieszkaniu tego nieszczęśliwca, co przez najmniej trzy lata znosił do swej nory pierogi tych wszystkich umarlaków. Po długim mocowaniu się z drzwiami wydawało się, że spotka ich za to zasłużona nagroda, ale nic z tych rzeczy! Gdyż jeden z nich był już martwy, natomiast drugi najwyraźniej żegnał się z życiem, skoro stał w oknie: Właściwie, to pochowajcie mnie razem z nim! I skoczył, pozostawiając po sobie jedną wielką kałużę krwi. Naturalnie był to Gicek. Kiedy jego przyjaciel skonał ledwie przed dobą po komplikacjach wynikających ze zderzenia się z drzewem przed trzema tygodniami. Pokój wypełniał fetor śmierdzących uszów, a było ich najmniej tysiąc trzysta sześć. Zalegały wszędzie, bo nawet pod łóżkiem zgromadził ich tam pokaźną liczbę. Ale i tak funkcjonariusze prawa swoją uwagę zwrócili najpierw na stół. Powiedzmy, że było ich tam jakieś trzysta pięćdziesiąt i były ustawione w równych rzędach, jakby faktycznie czekały, że ktoś przyłoży do nich swe ucho i usłyszy jaką mają tym razem historię do opowiedzenia. Kiedy ten dziwak siedział martwy w swoim bujanym fotelu, a w dłoni ściskał skrawek papieru. W gazecie odnotowano jego treść, więc może jeszcze raz posłuchajmy jak dźwięczał w uszach: „Stary poczciwy Hindenburg dobrze wiedział, co dobre dla Niemiec”. Skoro już tyle opowiedziałem, w takim razie spróbujmy teraz wczuć się w jego rolę i przypomnieć sobie wszystkie te niezwykłe historie: Swoim Tuckowozem osiągam dwieście na godzinę, ale nie to słyszałem, kiedy przyłożyłem ucho do ucha tego... A przynajmniej jakąś ich część, więc jak to brzmiało...Swoim Tuckowozem osiągam dwieście na godzinę, ale nie to słyszałem, kiedy przyłożyłem ucho do ucha tego wiarołomcy, co kiedyś wszystkich księży wprawiał w zdumienie swoją spowiedzią. Bo niby jaki ksiądz nie popadłby w konsternację na wieść, że jego podopieczny handluje kocim mięsem. Jak sam twierdził, przybył tu z bardzo daleka, bo chyba z Antiochii. Tam takie zwyczaje są na porządku dziennym, toteż nie zaprzątajmy sobie tym więcej głowy. W każdym razie co w tym takiego zdrożnego, skoro mój rodzony brat zajmował się podobnym procederem? Jednym z tysiąca sposobów zwabiał do siebie wygłodniałe koty, by je następnie oskubać i sprzedać jakiemuś amatorowi kociego mięsa. A wiem, że musiał na tym nieźle zarobić, skoro dzień w dzień widziałem go w towarzystwie jakiś panienek. Na sobie miał najlepszy garnitur, kształtną główkę zdobił niemniej wyszukany melonik i te dwie lafiryndy nieodstępujące go nawet na krok. To przecież obraz rychłego nieszczęścia, powiedziałby mój nieodżałowany ojczulek. Gdziekolwiek jesteś, niech ci ziemia lekką będzie, bo w obydwu przypadkach miałeś rację! Ale zajmijmy się pierwszym, kiedy w śmierci mojego brata niebyło nic szczególnego. Te dwie kurwy oskubały go z wszystkich pieniędzy i, masz ci los, się powiesił! Widocznie nie wszystkie należą do tego samego gatunku, skoro z tym wiarołomcą postąpiły inaczej. Właściwie to wybrały się z nim na drugi świat, a wszystko zaczęło się po długiej nocy spędzonej na degustowaniu najrozmaitszych trunków. Świt zastał ich dopiero nazajutrz następnego dnia, strasznie bolała ich głowa, pragnienie skosztowania jakichś galaretek wręcz sięgnęło zenitu i na domiar złego wszystkim chciało się pić. W zdobyciu tego ostatniego wystarczało tylko odkręcić kurek i podstawić swoje dzióbki na wodę cieknącą z kranu. Nie ma w tym nic zdrożnego, gdyż sam robiłem to niejednokroć, kiedy po wszystkim następnego dnia czułem w gębie Saharę. Ale kto i po jaką cholerę kazał tej przekornej kurwie otworzyć tą szafkę na wprost?! Dokładnie na wprost tych drzwi, co kiedyś świeciły blaskiem, a dziś przypominają raczej wejście do obory. Niedługo później przeprowadziła się tam moja ciotka, więc stąd to wszystko wiem; zaś sam osobiście pomagałem jej wciągnąć te wszystkie bety na trzecie piętro. Tyle tego dobrego, a teraz przejdźmy do rozwiązania tej zagadki, gdyż żaden z was nie zgadnie, co ten malkontent ukrywał w tej szafie. Były to konserwy, choć o wiele bardziej warta tej nazwy będzie galaretka; przypomina konserwę, a tej kurwie właśnie to chodziło po głowie. Właściwie jej koleżance również, choć to ona została wysłana w daleki świat z zamiarem znalezienia czegoś do jedzenia: Znajdź nam coś do jedzenia! Najlepiej, aby to były...! Gdyby choć jedna z nich miała odrobinę oleju w głowie, pewnie zrazu zapytałaby dobrodzieja tej uczty, co znaczą te wszystkie trupie czaszki na tych puszkach. Ale nie miała! Zaś nawet gdyby, i tak nie spotkałoby się to z oczekiwanym rezultatem, gdyż ich dobrodziej w zaistniałym stanie rozumiał ledwie co trzecie słowo: Co znaczą te trupie czaszki? W tym zdaniu wszystko wskazuje na słowo „te”! Oznacza ono tyle, co nic, toteż darujmy sobie wszelkie spekulacje jakoby ich dobroczyńca posiadał szczególny dar kojarzenia pewnych faktów, a wystarcza mu tylko jedno słowo. Mówię zupełnie tak, jakby to wszystko miało się dopiero wydarzyć, a więc można było temu jakoś zapobiec. Ale tak niebyło, bo niby kogo pochowali w tym dołku na wprost rozłożystego klonu? O ironio, chciałoby się powiedzieć nad jego grobem, gdyż tak się składa, że te wszystkie puszki zapewniały mu przez lata godne miejsce w społeczeństwie. To właśnie ich zawartość tak działała na koty, że przybywały z drugiego końca miasta, aby tylko skosztować tej papki. Nie potrafię określić, co dokładnie stanowiło ten pyszny deser, ale faktem jest, że po upływie doby koty się od tego zwyczajnie przekręcały. Puchły jak żaby przed wylotem do raju, a teraz tylko wystarczało je wszystkie pozbierać do jednego worka. O widzisz! – miał powtarzać swojemu asystentowi, kiedy pięć kolejno schodów na jego klatce zajmowało dziesięć kotów. I, niczym w jakiejś dobrej komedii, na jeden przypadały dwa. Dla równowagi leżały po przeciwnych brzegach, w dodatku do góry brzuchem. Do góry brzuchem, czyli zupełnie tak, jakby miały wszystkiego dość. Ten sam los spotkał tą trójkę wagabundów, a właściwie dobrych przyjaciół dzielących wspólnie radości, smutki i jedną pościel. A dopadł ich w chwili najmniej pisanej na śmierć, bo kiedy im wszystko zbrzydło i chęć zakosztowania jakiejś dobrej komedii brała górę nad wszelki rozsądek. Tak, byli już trzeźwi! Jakby nie patrząc, dwadzieścia cztery godziny to spory kawałek czasu, zatem nie ulega dyskusji, że wszystko zdołało wywietrzeć z ich pustych główek. Mieli na sobie płaszcze, zaś panie prócz tego jeszcze frywolne kapelusze. A śmierć dopadła ich dokładnie w tym samym miejscu, w którym przez ostatnie dziesięć lat spotykał te wszystkie koty. To jest kolejno trzeci, dziesiąty i osiemnasty stopień, gdyż szli w mniej więcej w takim odstępie. Padli na wznak, a ich brzuchy po upływie kilku godzin nabrały właściwości powietrznego balonu. O równej siedemnastej znalazł ich sąsiad wracający z pracy, dwie godziny później trafili do mnie stół, a niecałą dobę po wszystkim byli już zaplombowani na amen. I tak jak przypuszczałem przeprowadzona sekcja wykazała, że była to niebezpieczna substancja; wystarczało tylko lekko przekuć ich napęczniałe brzuchy igłą, by wypłynęła z nich zielona maź. Nie sposób było określić cóż to było za paskudztwo, dlatego też z wszelkim rozsądzaniem tej łamigłówki dałem sobie zwyczajnie spokój. A mniej więcej taką treść usłyszałem, kiedy pierwszy raz przyłożyłem swe ucho do ucha tego wiarołomcy, co na kocim mięsie zarabiał krocie: Przez tę suszę zwiędną nam kurze stópki! Było tego znacznie więcej, więc nie marnujmy czasu i dopowiedzmy resztę tej niebywale ciekawej...Rozdział 1

Było słoneczne popołudnie i jak zwykle o tej porze Clara wraz ze swoją konwią wybrała się do ogródka. Doglądanie kurzych stópek sprawiało jej największą przyjemność, bo prawdą jest, że niebyło większej osobliwości na całym świecie niż kurze stópki! O tym, że były to prawdziwe kurze stópki, mógł się przekonać każdy, kto piątkowe przedpołudnia włóczył się po targach rozmaitości. To nic innego jak dawna forma jarmarków, odpustów, czy przykuwających wzrok przydrożnych straganów. A więc mogłeś na nim spotkać dosłownie wszystko, bo od mechanicznej małpki zmywającej za nas brudne naczynia, po ziemniaki obdarzone ludzką inteligencją włącznie. Dział z kurzymi stópkami znajdował się nieodmiennie na wprost stoiska z używaną odzieżą. Właściwie nie taką znowu używaną, bo ledwie wczoraj służyła gubernatorowi Centaura za przechowalnię urodzinowych cukierków. W każdym razie ta nazwa była zarezerwowana dla tego stoiska, a dokładnie na wprost jego znajdował się dział z kurzymi stópkami. Obsługiwał go stary wąsacz, czyli nie kto inny jak człowiek sum. Miał oślizgłą sylwetkę i prawdziwe rybie łuski pokrywały całe jego ciało, zaś wąsy jak przystało na tę pospolitą rybę naturalnie sięgały do kostek. Wszystkie trzy ściany jego regałów wypełniały puste doniczki. Przepraszam za tę nierozwagę, gdyż każda z nich była wypełniona pulchną ziemią. Pulchną ziemią i nawozem najpewniej dostarczonym tu z jakiejś odległej planety; bo niby skąd wziął się ten płowy nalot, unoszący się jakieś dziesięć centymetrów nad doniczką? Zaś z zaplecza, ku zgorszeniu przechodniów, dobiegały mniej więcej takie odgłosy: „Ko, ko, ko!”. Nie bez kozery użyłem tego słowa, kiedy w świecie aluminiowych puszek wszelki drób stał się w czymś rodzaju zatopionej Atlantydy. Minęło tyle lat, zapomniano, jak smakował pieczony kurczak. Ale z opowiadań ludzi pamiętających dawne czasy można wnioskować, że był niczego sobie i ponadto uzdrawiał chorych. Niestety było to jedynie nagranie, jedno z wielu które zachowało się na płycie gramofonowej. A teraz jakiś gładkolicy ordynans diabła ma czelność mamić tym ludzi – powtarzał przechodzący obok ksiądz proboszcz. Było to jedynie nagranie, ale i tak zrobiło swoje, skoro takie tłumy pierzchły od tego wariata. Wśród nich była mała dziewczynka, mniej więcej pięcioletnia. Mieszkała sama, odkąd jej ojciec w ślad za matką postanowił pędzić żywot na pół koczowniczy, to znaczy wraz ze swoją budą wyniósł się z domu i odtąd nocował pod gołym niebem w różnych częściach kraju. W każdym razie wyszło jej to jedynie na dobre, bo od tej pory nie musiała już wysłuchiwać tej pary wariatów, jak sprzeczają się o niemal każdą niedomytą łyżeczkę. A ponadto wprowadziła do swego mieszkania kudłatego przyjaciela o imieniu Misto, co jeszcze bardziej nastręczyło jej powodów do chwalenia pana: Dziękuje ci panie bożku, że ta para wariatów wreszcie pozostawiła mnie w spokoju! Nawet nie wiesz, jak jestem ci wdzięczna! Wyprowadzili się z domu i odtąd Clara, w myśl zasady uczynię ze swego domu prawdziwą wieżę Babel, zaczęła znosić do mieszkanka rozmaite graty. Tak że w każdą środę, czwartek i piątek przybywało kolejne piętro tej piętrzącej się w oczach sąsiadów rupieciarni. Miała tam praktycznie wszystko, co pozwoliłoby jej przetrwać wojnę nuklearną. A nawet dziewięćdziesiąt ostatnich lat jej życia w przypadku nieuniknionego końca wszystkich ludzi, bo niby jak ta zgraja wiarołomców poradziłaby sobie bez prawdziwego boga, jego książki, maseczki gazowej, siedemdziesięciu trzech woreczków ryżu zalegających w szafie, czy prawdziwego drzewka cytrynowego. Wprawdzie było to drzewko aluminiowe, czyli jak cała ta epoka pozbawiona duszy, ale jego owoce były prawdziwe i służyły tej dziewczynce jako dodatek do herbaty. Wszystkie te graty pochodziły z jednego miejsca, a był to targ rozmaitości. I tak pewnego dnia wiedziona wewnętrznym instynktem, iż właśnie dzisiaj znajdzie dla siebie coś naprawdę interesującego, udała się ze swoim koszyczkiem na targ rozmaitości. Już na samym początku zainteresowała ją osobliwa muzyka, właściwie dźwięk w niczym niepodobny do żadnego z wcześniej słyszanych głosów: „Ko, ko, ko...!”. I ten dziwny człowiek, który przedstawił się jako Cygan Melquiades, choć prawdę powiedziawszy o wiele bliżej było mu do ryby. A wszystko przez tę rybią łuskę pokrywającą całe jego ciało! Mówił, że od zawsze tu był, ale dziewczynka nigdy wcześniej go nie zauważyła. Może tak była zaprzątnięta grzebaniem w gaciach za święcącymi kredkami, a może jego oślizgła sylwetka nigdy wcześniej nie zawitała tutaj ze swoim kramem? W każdym razie tak ją zaprzątnęła ta dziwna postać, że bez chwili zwłoki zaczęła z nim rozmowę: Co to za dziwne odgłosy? I już po chwili wiedziała, że w odległych czasach takie odgłosy wydawały z siebie kurki. Jak mówił, były to ptaki obrośnięte najprawdziwszym pierzem, a właściwie różnokolorowymi piórkami; w pełnym słońcu mieniły się wszystkimi kolorami tęczy, a bardzo mądrym ludziom służyły do zapisywania niewątpliwie mądrych rzeczy: Tak się składa, że żyłem w tamtych czasach i pewno mądre zdanie zdążyłem zanotować jednym z tych piórek! Po chwili rękawiczka osłaniająca jego ludzką dłoń sunęła się na ziemię i dziewczynka przeczytała na głos niniejszą inskrypcje: „Bóg istnieje”. Przecież to oczywiste – miała krzyknąć na całe gardło, ale w porę ten posępny Cygan wyprzedził odruch serca i dziewczynka już w myślach musiała kończyć swoją prelekcję. Dopiero kiedy znaleźli się na zapleczu, zdjął z jej twarzy swoją oślizgłą dłoń i dziewczynce ukazał się świat widziany chyba tylko w snach. Był to niewielki pokój o wymiarach trzy na trzy, zaś w miejscu, gdzie najpewniej powinno znajdować się jakieś zadaszenie, wzbijała się wysoka jak wieża Babel szafa. Była tak wysoka, że nawet kiedy ten oślizgły człowiek wziął ją w swoje ręce, nie potrafiła dostrzec jej czubka; a wokół jej niczym jakieś planety wirowały gwiazdy. Na jej niezliczonych półkach najpewniej jakiś wariat powycinał z tektury niezliczoną liczbę paczuszek i, jak mówił ten posępny Cygan, w każdej z nich znajdował się zupełnie inny świat: Zajrzyj do...! Widzisz, to z niej wydobywają się te osobliwe odgłosy! Po chwili dodając jakby do siebie: Tak właśnie wyglądają kurki! Kurki to osobliwe zwierzątka, lubią ziarno, skubać trawę i najczęściej wylegują się w...! Gdzieś w kącie leżała wielka walizka czy właściwie kufer, jako że była cała z drewna. To z jego wnętrza ku zdumieniu dziewczynki ten oślizgły człowiek wydobył sześć kolejno większych od siebie kurzych stópek; właściwie całych nóżek, ale to tak brzydko brzmi, więc wszyscy nazywali je kurzymi stópkami. Po chwil znaleźli się z powrotem przed stoiskiem i dziewczynka żegnała się z tym dziwnym człowiekiem, którego nie miała prawa już więcej ujrzeć: Do zobaczenia! A tak po za tym jestem ci bardzo wdzięczna za te...! Cygan Melquiades wraz z całym swoim taborem zniknął równie nieoczekiwanie jak się pojawił, zaś dziewczynka okrężną drogą wracała do domu, pchając przed sobą swój wózek. A był to wózek dla lalek, w którym kolejno znajdowało się sześć doniczek, a teraz jeszcze w każdej z nich po jednej kurzej stópce. Zgodnie z zaleceniami trzeba było je wsadzić w ziemię wraz z zawartością całej doniczki w noc poprzedzającą bachanalia wariatów. Ten czas przypadał na środę, bo według kalendarza pełnia księżyca miała być w czwartek. Jego blask wpływał tak na szaleńców jak wieść, że gdzieś rozdają za darmo cukierki wpływała na mojego ojca, powtarzała już w domu, przyglądając się tym dziwnym stópkom z bliska. O ich niezwykłości miała przekonać się już niedługo, niech tylko minię jeszcze te parę dni, kurze stópki na dobre wylądują w jej ogródku, zaś ona zbudzi się z ropuchą na twarzy: Przeklęta ropucha! W każdym razie kto pozwolił ci wyjść z...? Ropucha wylądowała z powrotem we wzorowanym na grzęzawisko terrarium, a dziewczynka pobiegła pędem podlać swoje kurze stópki. A zgodnie z zaleceniem tego dziwnego człowieka każdej stópce na dzień miało przypaść pół szklanki wody, powtarzała czyniąc pierwsze honory. O ich niezwykłości przekonała się już wkrótce, a mówiąc wprost kiedy pierwsza kropla wody zaszczyciła pierwszą w kolejce do wodopoju kurzą stópkę; bo w myśl zasady wystarczy tylko wcisnąć odpowiedni guzik, a będziemy dla ciebie tańczyć, śpiewać, czy myć brudne naczynia. Zaczęły poruszać swoimi łapkami. Może dlatego, że dziewczynka nigdy tak naprawdę niedorosła, wydało się jej to całkiem naturalne: Nie ma w tym nic dziwnego, niby jak miały mi podziękować za tę...? Za ofiarowaną dobroć identycznie postąpiła każda kolejna stópka, zginając w geście podziękowania swoją łapkę. Wręcz chciałoby się powiedzieć: Prawdziwi z was dżentelmeni albo kto nauczył was takich manier, skoro wychowywałyście się wśród samych mężczyzn? Ale dziewczynka nic nie odpowiedziała, tylko zgodnie z dalszymi wskazówkami dała każdej z tych kurzych stópek po jednym ziarnku najprawdziwszego owsa. Najprawdziwszego, bo jak zapewniał ten posępny Cygan, zmłócił je na rok przed katastrofą ekologiczną. Kurze stópki w identyczny sposób podziękowały dziewczynce za okazaną dobroć, zaś ona była już zajęta zupełnie czymś innym. Nie przewidując, iż następnego dnia obok swego pluszaka i szmacianej lalki znajdzie trzy elipsowate kamyczki. Ale w odróżnieniu od kamyków, jakie częstokroć służyły jej do przepędzania intruzów z ogródka, te – gdy próbowała postąpić z nimi identycznie – rozbiły się albo raczej stłukły. Zaś z ich środka ku wielkiemu zdziwieniu wypłynęła jakaś żółta ciecz: To nie może być prawdą...! Bardzo ją to zdziwiło, więc w identyczny sposób postąpiła z każdym kamykiem wygrzebanym spod swojego bucika; ale żaden mimo tak wielu prób nie okazał się czymś więcej niż tylko zwykłym kamykiem. Nie mogąc znaleźć na to żadnej sensownej odpowiedzi, postanowiła skorzystać z pomocy boga, a właściwie jego książki – „Encyklopedii Britannica”. Przeglądając poszczególne strony tej liczącej bez mała tysiąc dwieście stron książki, natknęła się na bardzo ciekawy opis:„ Jajka jako bogate źródło substancji odżywczych są podstawą wielu potraw. W Polsce najczęściej spożywa się jaja kurze, a także kacze, gęsie i przepiórcze. Jajka towarzyszą człowiekowi od początku jego istnienia...”. Zaś obok, tylko dla potwierdzenia tej doniosłości, była umieszczona fotografia. I tak, zachodząc w głowę, doszła do wniosku, że najpewniej zniosła je szmaciana lalka, skoro leżały obok niej: A na wszystko miały wpływ oczywiście te kurze stópki...! O tym, że miały na to wpływ kurze stópki nie trzeba było się domyślać: Toż to oczywistość, skoro podlewam je w niemal każdy...! Ale szmaciana lalka nie miała z tym nic wspólnego! Jak również jej kudłaty przyjaciel, jedna z trzech mechanicznych małpek, pluszowy niedźwiadek, czy każda z osobna dynia, pod którą dzisiaj zaglądnęła. Dając sobie z tym spokój, nie zachodziła już więcej w głowę, skąd niby biorą się te wszystkie jajka, skoro nie zniosła ich żadna lalka; zaś one w jakiś niewytłumaczalny sposób się pojawiły? W każdym razie spodobała się jej ta zabawa, jajka za każdym razem pojawiały się w zupełnie innym miejscu, zaś ona musiała poświęcić niemało czasu i energii, aby je znaleźć: Kto by pomyślał, że dzisiaj wygrzebie was razem z ziemniakami spod...? I powiem, że odtąd służyły jej jako dodatek do placków ziemniaczanych. Ale również korzystała z innych jego dobrodziejstw, kiedy bardziej zaznajomiła się z tą ciekawą lekturą: „Jajkiem na twardo udławił się kiedyś król Francji Ludwik... Jajecznica to kolejna...”. I tak ta rezolutna dziewczynka niedługo zapomniała o całym bożym świecie, przestała chadzać na targ rozmaitości, a wszystko kręciło się tylko i wyłącznie wokół jajek: Ciekawe, gdzie jutro znajdę...? Ale wcześniej jeszcze muszę podlać te kurze stópki! Od tego czasu wielkie jajo przyświecało jej wszystkie myśli, zaś w nocy zamiast gwiazd widziała plejadę przepiórczych jajek. Niespodziewana zmiana w jej obyczajowości nastąpiła wraz z pojawieniem się pierwszych oznak suszy. A ta przyszła nagle i dziewczynka nic tylko powtarzała w kółko: Przez tę suszę zwiędną nam kurze stópki! Wody brakowało, kurze stópki z dnia na dzień marniały w oczach, więc niebyło również jajek. Dziewczynkę bardzo to zasmuciło, właściwie to zawalił się na nią cały aluminiowy świat; przygniótł jej stópki i krew zaczęła nie dochodzić do mózgu. Tylko powtarzała w kółko niczym jakąś dawno zasłyszaną mantrę: Przez tę suszę zwiędną nam kurze stópki! Wraz z dwudziestym dniem suszy kurze stópki faktycznie zwiędły, przypominały bardziej ususzone siano, jakim w dawnych czasach służyło chłopom za legowisko dla swoich krów. Innymi słowy był to koniec kurzych stópek, koniec jajek, wreszcie koniec jej niezwykłej zabawy! Dopiero wówczas przypomniała sobie o tej oślizgłej rybie, czy jak on tam siebie nazywał, Cyganie Melquiadesie? Więc popędziła na targ rozmaitości, ale w miejscu ongisiejszego straganu stała tylko ta wielka szafa; dzisiaj pusta. Gdy do niej zajrzała i przeglądnęła wszystkie zakamarki, spostrzegła jakiś świstek papieru zawinięty w rulonik. Była ciekawym dzieckiem, toteż nie zwlekała z rozszyfrowaniem tej tajemnicy: „Bóg istnieje”. Już w myślach doczytując resztę: „Bóg istnieje, więc nigdy nie pisz mnie z małej litery”. Ale dziewczynka mało przejęła się tymi wszystkimi uwagami, jakie niewątpliwie na siebie sprowadziła przez to wyznanie, i pobiegła z powrotem do domu. A gdy tam w końcu dotarła, już z drogi prowadzącej do jej ogródka spostrzegła jakieś dziwne stworzenia krzątające się wokół jej huśtawki. Ich piórka w pełnym słońcu mieniły się wszystkimi kolorami tęczy, miały dziwny dziubek, zaś nóżki przypominały jej godne pożałowania kurze stópki. Już z tej odległości zaobserwowała, że jest ich nie więcej niż trzy, a wydawały z siebie mniej więcej takie odgłosy: „Ko, ko, ko...!”. Były to najprawdziwsze kurki, jakie w dawnych czasach zasiedlały ten skrawek ziemi. Dziewczynka była wniebowzięta, a już przed trzynastą doprawiała swoją ulubioną jajecznicę. Następnego dnia skończyła się susza i dziewczynka...Swoim Tuckowozem osiągam dwieście na godzinę, ale nie to słyszałem, kiedy przyłożyłem ucho do ucha tego Żyda spod trójki. Tak, to ten, co wszystkim swoim dłużnikom przylepiał do ubrania karteczkę z kwotą, jaką jest mu w tej chwili dłużny: Niech nie zdziwi cię fakt, ale jesteś mi już winien całe dziesięć szylingów! I tak każdego dnia ten wampir nieczuły na światło dzienne i wszelkie związane z tym bajdurzenia, dostarczał swoim kredytobiorcom kolejnych powodów do zmartwień. Wyglądało to dość zabawnie, kiedy tak za każdym z osobna z swoich kredytobiorców chodził od rana do wieczora: Powtarzam ci, stój! Mam do ciebie ważną sprawę! Sam na moje wielkie nieszczęście zadłużyłem się u tego Izydora, więc nie brzmi to wcale zabawnie, kiedy przypomnę sobie, z jaką wówczas natarczywością napastował mnie przez okrągły miesiąc: Pamiętasz te trzy pensy, które brakowały ci do piwa?! Po trzech dniach jesteś mi już winien okrągłą sumę! Tak, całe dziesięć pensów! A teraz powiedz, gdzie mam ci o tym przypomnieć! Szczęściem los się do mnie uśmiechnął i niecały miesiąc później wygrałem pokaźną sumę na wyścigach. Spłaciłem swój dług, który wtenczas opiewał na tysiąc funtów. Czym uchroniłem siebie od nieuniknionej w takim przypadku przeprowadzki pod most, zaś płaszcz od dalszego niszczenia. I więcej w swoim życiu nie przestąpiłem tej knajpy, co samą swoją nazwą może wzbudzać uzasadniony niepokój: „Izba wytrzeźwień”. Niestety ten sam los nie był już taki łaskawy dla mojego kuzyna! Tak, to ten, co mierzył prawie dwa metry, zaś wszyscy wołali za nim Brylant: Brylant, dokąd tak pędzisz swoją kolasą? Miał pecha, że właśnie u niego musiał się zadłużyć, a nie należał do ludzi, którym sprzyja fortuna. I tak w krótkim czasie te trzy pensy na załatanie przedziurawionej opony wzrosły do jednego funta. Przed końcem trzeciego dnia dług opiewał na kwotę dziesięciu funtów, a gdy się obudził kilka godzin później spostrzegł na swoim nosie bilecik zawierający następującą notkę: „Nie pytaj, kto mi otworzył okno, tylko oddaj dwadzieścia funtów”. Wraz z upływem pierwszego miesiąca kwota wzrosła do astronomicznej sumy tysiąca funtów, zaś on chwytał się różnych forteli, aby czym rychlej uwolnić się od tej pijawki. Niestety wszystkie plany, wraz z nieustanym stawianiem na tego samego konia, trafił szlak. I Brylant coraz częściej myślał o samobójstwie: „W najgorszym razie wyskoczę przez okno!”. Ale prędko odrzucił tę myśl, kiedy spostrzegł krzątającą się wokół jego betów matkę. Nazywał ją dobrą wróżką i za nic w świecie nie chciał zrobić jej tej przykrości. Innymi słowy miała tylko jego, a niewątpliwie tym czynem sprowadziłby na jej dobroduszną postać obłęd. Dlatego nie pozostawało mu już nic innego, jak znaleźć sobie jakąś porządną pracę, czyli taką, która w szybkim czasie pozwoli mu spłacić ten wynurzający się z głębin oceanu wierzchołek góry lodowej. Co zresztą z ciężkim sercem przebolał, kiedy już następnego dnia dowiedział się, że za dziesięć funtów tygodniowo pewien fabrykant jest gotowy podjąć z nim współpracę. Zaś do samego Izydora wystosował taki list:„ Czcigodny Izydorku, kustoszu wszystkich gwiazd i mieniących się w oczach brylantów, czy nie możemy tego jakoś rozłożyć na raty?”. Odpowiedzieć była satysfakcjonująca, gdyż tak się składa, że ten kustosz gwiazd i mieniących się w oczach brylantów dla swoich kredytobiorców przewidział też taki fortel: „Nie widzę żadnych przeciwwskazań! Z dzisiejszym dniem jesteś mi winien okrągłe dziesięć tysięcy”. Sprawa być może ułożyłaby się dobrze, gdyby mój zapobiegliwy kuzyn nie uściślił w swym liście, ile tak naprawdę będzie dostawał. Dziesięć funtów tygodniowo to dla niejednego z nas spory majątek, ale uwierzcie mi, że Żyd Izydor tylko w ciągu jednego dnia więcej wydawał na swoje karteczki. Więc gdy w niedziele przed mszą przyszedł oddać mu pierwsze dziesięć funtów, zwyczajnie go wykpił: Postradałeś zmysły jak cała twoja kompania! Czy nie wiesz, że więcej wydaję w ciągu tylko jednego dnia na swoje karteczki! I już chciał zawrócić, ale w odpowiedniej chwili przywołał go do siebie, przylepiając mu do płaszcza karteczkę z niniejszą treścią: „Jesteś mi już winien sto tysięcy!”. Następnego dnia nie pojawił się już więcej w pracy, w środę przyszedł komornik, który oszacował tę budę na ledwie trzydzieści tysięcy funtów. Brylant wraz ze swoją matką zamieszkał pod mostem, zaś niecały miesiąc później straż miejska znalazła go martwego; cały oblepiony był karteczkami, obok leżała matka. Ale również z innej upierdliwości zasłynął Żyd Izydor, a była ona porównywalna z obłędem! Choć tylko nieliczni o niej wiedzieli, a jednym z nich na swoje nieszczęście musiałem być ja! A stąd ten wykrzyknik, gdyż to mi w udziale, do spółki z braćmi Henri, musiała przypaść ta nieszczęsna rola, do jakiej bez dwóch zdań można zaliczyć spotkanie z tym dziwadłem. Co mam na myśli, szybko wyjaśnię, ale wcześniej tylko uściślę, że wszystkim jak zwykle rozrządzał przypadek. Gdyż ani myślałem potwierdzać tego, co tylko nieliczni opowiadali sobie przy zgaszonych świeczkach: Wiedziałeś, że Izydorowi urodził się syn bez głowy? Przyznam, że była to dla mnie nie lada niespodzianka, bo jeszcze do wczoraj trudno było mi uwierzyć w te bujdy; tym bardziej, że ten impotent jest zdolny spłodzić jakiekolwiek potomstwo! A wszystkiemu winien był oczywiście przypadek i pewna dość osobliwa mrzonka, jakoby nasz poczciwy Izydorek zgromadził w jednej ze swoich komnat trzecią część okupu wystawionego za życie inkaskiego władcy Atahualpy. Niestety w żadnej z jego komnat opływających kurzem niebyło ani grama tego cennego kruszcu, za to stos karteczek dotykał prawie sufitu. Głęboko wierząc, że któraś z tych komnat mimo wszystko musi skrywać ten osobliwy skarb, rozkazałem swoim kompanom się rozdzielić: Tom, twoje drzwi są wszystkie od lewej! Chwilę później zatrwożył mnie głos podobny pohukiwaniom słowy, zaś ja nie tracąc czasu pobiegłem sprawdzić tą doniosłość: Rany boskie, a więc to cię tak zatrwożyło! Jeszcze chwilę staliśmy osłupiali, przyglądając się tej niezwykłej postaci, jak chodzi w kółko wokół swego krzesła. Nie miał głowy, ręce opadały mu bezwładnie do kolan, jak to się nierzadko spotyka u niektórych przedstawicieli naczelnych, zaś po stroju, jaki wówczas miał na sobie, można było śmiało wnioskować, iż mamy do czynienia z mężczyzną. Żaden z moich kompanów nie wspomniał więcej o tym nawet słowa, choć ja sam przez okrągły miesiąc zachodziłem pod te przeklęte drzwi; czyli zupełnie tak, jakbym go chciał przyłapać na czymś zdrożnym! Właściwie to jego poczciwego ojczulka, a wszystko to, by potwierdzić pewną doniosłość, iż niema czegoś takiego jak miłość ojcowska; bo niby za co mój poczciwy ojczulek kochał mojego brata, jak za jego niezwykłe talenty! Nieodłącznie w każdym swoim zdaniu przywoływał jego dobre imię, a przeważnie zaczynał je od słów: Olgierd czegokolwiek się chwyci doprowadzi do końca! Tak było z gitarą, nauką języka rosyjskiego, a teraz jest z kolekcjonowaniem znaczków pocztowych. Kiedy w mojej osobie nie widział niczego szczególnego, bo podług przysłowia, jeśli nie ma z ciebie pożytku, to równie dobrze możesz przerwać ten nieudany scenariusz i skoczyć z krzesła. Co niejednokroć powtarzał, kiedy tylko przywoływałem tą myśl z odmętów mojego serca: Jak chcesz, to się wieszaj, wreszcie będziemy mieć święty spokój! Identycznie musiało być z tym nieszczęśnikiem, skoro Żyd Izydor do tej pory nie wypowiedział mu jeszcze wymówienia. A więc musiał mieć jakieś niezwykłe talenty, czyli takie które bez dwóch zdań wprawiłby tego skrupulanta w dobry humor. Bo niby skąd nasz poczciwy Izydorek czerpał tyle energii przez te wszystkie lata, żeby tak od świtu do zmroku latać po całym mieście ze swoimi karteczkami? A wyglądało to mniej więcej tak: Więc ściągał swój...! Przepraszam, z tego wszystkiego aż się zakrztusiłem! Więc ściągał swój kapelusz, obok wieszał płaszcz, zaś robocze buty wymieniał na paputki czekające jego powrotu. I tak ten gładkolicy ordynans diabła pozostawiał za drzwiami wszystkie swoje troski, łącznie z przyklejaną brodą. Dopiero wówczas moja oślizgła osoba występowała zza katedry doniczek, przystępując do działania. I tak odkryłem, że gdy tylko znalazł się w tej komnacie, postać przypisana jego synowi zmieniała swe usposobienie i już więcej nie kręciła się wokół tego przeklętego krzesła. A wznosząc ręce do góry klaskała, zaś stopy zdawały się poruszać w identycznym rytmie. Chwilę później w miejscu, gdzie najpewniej powinna znajdować się głowa, lądowała wielka paczka, właściwie karton, czym była. A na jej czterech bokach dobre oko bez zmrużenia mogło wychwycić kolejno twarz: dziecka, mężczyzny w średnim wieku, siwego starca, czy poważnej matrony. Dopiero wówczas Żyd Izydor siadał wygodnie na podstawionym zawczasu taboreciku, patrząc z nie lada zaciekawieniem na aktorskie wyczyny swego syna: Wielkie brawa! Wielkie brawa, jestem z ciebie dumny synku! Oczywiście było to kino nieme, ale jemu nad wyraz wystarczał taki scenariusz, bo grał w nim jego własny syn: Wielkie brawa! Wielkie brawa, jestem z ciebie dumny synku! Po wszystkim, czyli wraz z wybiciem godziny szóstej, Żyd Izydor wracał do swojego poukładanego świata. Świata, w którym niebyło miejsca na rozrywkę, a wszystkie gwiazdy kręciły się wokół równie wielkich liczb. Karton lądował w kącie, zaś ten biedak pozostawiał zupełnie sam do następnego spektaklu: Jesteś naprawdę utalentowanym chłopcem! Oj, wielka szkoda, że nie mogę się tobą pochwalić! I znów był Izydorem, człowiekiem skupiającym w sobie tysiąc dwieście pomysłów na pomnożenie majątku, tudzież tyle samo pomysłów, jak wykiwać urząd skarbowy i żyć przy tym dostanie, ale nadzwyczaj skromnie; bo jedynie za trzy pensy dziennie. Więc już wiecie za co Izydor tak kochał swego syna, a teraz opowiem jak zginął i co takiego usłyszałem kiedy w końcu trafił do mnie na stół. Zatem zacznę od tego, że wszystko zaczęło się jakiś miesiąc od ostatniego spektaklu, w jakim miałem okazję współuczestniczyć. Był listopad, a właściwie jego ostatni dzień przewidziany na święto wszystkich Andrzejów. Żyd Izydor wracał ze swoimi karteczkami do domu, kiedy na wprost wybiegł mu czarny kot. Żyd Izydor, jako że nie należał do ludzi przesądnych, zignorował ten fakt i poszedł dalej swoją drogą. Być może był to zwykły przypadek, jeden z wielu, który przez swoją niezwykłość każe nam wierzyć w rzeczy nadprzyrodzone. W każdym razie chyba go ten kot urzekł, skoro ledwie dwadzieścia metrów dalej jakiś szaleniec skrócił go o głowę. W miejscu zbrodni prócz ciała oddzielonego od głowy leżał najprawdziwszy miecz samurajski. To właśnie nim rzezimieszek musiał dokonać tej straszliwej zbrodni. Mimo licznych w to zaangażowanych środowisk żydowskich nie udało się pochwycić mordercy, a nawet dojść do tego, kto mógł nim być! Gdyż nikt go nie widział, a najmniejszy ślad zbrodni nie wskazywał czegokolwiek. Tylko karton, w miejscu gdzie najpewniej powinna znajdować się głowa, mógł nielicznym z nas podsunąć pewne domysły? Ale żaden z naszej czwórki nie wspomniał już o tym nawet słowem, zaś ja dla tego dusigrosza nie zamierzałem nadstawiać karku. Niecałe trzy dni później pewien włóczęga kręcący się nieopodal TheateRoyal zakomunikował policji, że w koszu na śmieci znajduje się ludzka głowa. Oczywiście należała ona do Izydora, bo kto inny w odstępie trzech dni mógł zgubić własną głowę? I przyznam, że ładnie go pozszywałem, skoro jego liczni przyjaciele wystawili taką opinię: Wygląda o wiele lepiej niż za życia! To było, zanim przystawiłem swe ucho na jego sekrety, a właściwie pewną mrzonkę: Czuje się jak groch przy drodze! A teraz proszę słuchać uważnie, gdyż jest to zaledwie wierzchołek góry lodowej. A więc...Rozdział 2

Jak zwykle kwadrans przed dziewiętnastą ulicami San Francisco przetoczyła się kawalkada zdalnie sterowanych łazików. Nikt nie miał bladego pojęcia, kto nimi wszystkimi sterował, ale wszyscy stosowali się do powyższego zalecenia: „Proszę niezwłocznie przed zapadnięciem zmroku oznaczyć drzwi swojego mieszkania czerwoną farbą! W przeciwnym razie anioł śmierci...”. Ten głos jak trąba Michała Archanioła, docierał do każdego ludzkiego osiedla: „Proszę niezwłocznie przed zapadnięciem zmroku oznaczyć drzwi swojego mieszkania czerwoną farbą! W przeciwnym razie anioł śmierci…”. W powojennej historii San Francisco jeszcze nie zdarzyło się, by ktoś nie zastosował się do powyższego zalecenia. Czy choćby wyjrzał za drzwi swojego mieszkania o wskazanej porze, to jest minuta po dziewiętnastej. Ta godzina była umownie przyjęta przez całe prezydium powyższej aglomeracji i nikt nie miał prawa tego kwestionować. Wszyscy bali się konsekwencji, jakie mogłaby przynieść ta decyzja. Nikt tak naprawdę nie wiedział, kim był anioł śmierci i w jaki sposób ukarze krnąbrnego człowieka. Tym bardziej dlaczego upodobał sobie właśnie to miasto za cel swoich nocnych przechadzek. Jedni upatrywali w nim błazna błądzącego z trupą wędrownych Cyganów: Dawniej okradali nas z kur, obecnie chodzą z tym bezbożnikiem i kradną nam nasze sny! Niektórzy widzieli w nim gościa od wymiany linek trakcyjnych, co zwykle przed północą podjeżdżał swym drabiniastym wozem i sprawdzał każdą z nich: Tak naprawdę te linki trakcyjne służą do...! Wśród nich znaleźli się również tacy, co uważali wszystko za zwykłą bujdę: Pewnie to jakiś test psychologiczny! Tak że jesteśmy kimś na wzór królików...! Na ten temat powstało wiele interesujących anegdotek, a ten znikomy obraz sytuacji nie jest nawet tak zwanym brudem zza paznokci. Również swoją teorię na ten temat posiadał Fang Feng, albo Feng Fang; osiemdziesięcioletni mieszkaniec pozostałej w dwóch trzecich Chinatown. A właściwie nie miał, jeśli tak to można nazwać: Każdy coś brzdąka na ten temat, tylko ja wciąż czuję pustkę w głowie! Spośród wszystkich tajemnic przeszłości była to jego chyba największa niewiadoma; porównywalna z irracjonalnym zagadaniem dawnych filozofów, jakoby Bóg nie miał swojego początku. Dzisiaj już wszyscy wiedzą, że Boga tak naprawdę nigdy niebyło, a podającym się za stwórcę wszechrzeczy był zapuszkowany w słoju niebiański byt; poprzez swoje sny kreujący światy, ludzi czy organizmy jednokomórkowe. Najsmutniejsza w tym wszystkim była samotność, to, że siedział tak całymi dniami przy swoim bunkrze i nie miał się z kim tym wszystkim podzielić: Czuję się jak groch przy drodze! Nikt nie rozumiał jego rozterek, bo tak naprawdę był inny niż wszyscy: Im tylko grządki w głowie, a tak są posłuszni temu głosowi, jakby od niego miało zależeć ich życie! Niemniej to jego zachowanie było o wiele bardziej absurdalne, skoro uważając wszystko za stek bzdur, codziennie przed zapadnięciem zmroku otwierał puszkę czerwonej farby. I zupełnie jak w trybie jakiejś skomplikowanej maszyny, oznaczał drzwi swojego trzypoziomowego bunkra: Tak jak mówił, czerwony znak...! Mógłbym powiedzieć, że robił to z przyzwyczajenia, ale w żadnym razie nie należał do rutyniarzy, co sielskie popołudnia spędzają zwykle na grze w kółko i krzyk. Robił to przez jakiś nieuzasadniony niepokój, który rodził się w jego sercu i dojrzewał przez cały ten czas. Nie pamiętał świata sprzed wojny, a więc nocy i gwiazd. Zaraz po wojnie wszystkim została częściowo wykasowana pamięć, a jedną z pierwszych osób, obok prezydenta, był właśnie Fang Feng. Odtąd świat miał nie znać ciemnych kolorów, żyć w przeświadczeniu, że wszystko co złe pochodzi z mroku. A jego wysłannikiem jest właśnie ten anioł śmierci, co jakże maniakalnie zastępuje wszystkie jego myśli już od pewnego czasu: Kim może być ten anioł śmierci i jakie konsekwencje mogą wypływać z...? Na te i inne pytania miał znaleźć odpowiedź już wkrótce, a dokładnie jeszcze dziś w nocy. Dlatego też Fang Feng, nie idąc za przykładem swoich sąsiadów, nie oznaczył drzwi swojego bunkra czerwoną farbą. I gdy wszyscy już zeszli na dół, sam wyszedł na powierzchnię, aby zajrzeć w oczy nocy. Jej wszechogarniająca ciemność wywołała w nim uczucie bliskie omdleniu, nie miał pojęcia gdzie kończy się jej kres i co znaczą te żółte prześwitujące punkty na jej czarnym prześcieradle. Nie pamiętał nocy, a więc świata sprzed wielkiej wojny. Ale jeszcze bardziej ciekawiła go postać kryjąca się za aniołem śmierci, bo to przecież dla niej złamał obowiązujące reguły. Mógłbym powiedzieć, że dla tego celu ukrył się za wielką ciężarówką na przeciwko grządek pani Dalloway. Ale to nieprawda, gdyż z wszystkim, co wówczas miał, uplasował się na środku drogi; to jest z ręcznie składanym krzesełkiem i pajdą chleba, którą dla zabicia czasu starannie przeżuwał. Siedząc tak i dumając spostrzegł, że od jakiegoś czasu nie słychać już turkotu łazików, za to inny dźwięk rozchodził się po okolicy. Ten odgłos przypominał brzęczenie dzwoneczków, a raczej zgniatanie aluminiowych puszek. Z każdą kolejną sekundą stawał się bardziej wyraźny i jeszcze towarzyszyły mu jakieś słowa: Przeklęte życie...! Właśnie tak mogły brzmieć te słowa, ale Fang Feng w tej chwili całą swoją uwagę przeniósł na sylwetkę mężczyzny wyłaniającego się z mroku. Mógł liczyć mniej więcej trzydzieści lat, jego ubiór, podobnie jak dłonie, był bardzo zaniedbany. Podeszwa prawego buta najwyraźniej dopominała się jeść, zaś spodnie identycznie jak rękawy ciut przykrótkiej koszuli były mocno postrzępione. Twarz była wynędzniała, tak że jego żywe oczka w tym zastawieniu były czymś nienaturalnym. Biła z nich jakaś głębia, a może ciekawość bardzo wrażliwego dziecka. Włosy miotane wiatrem opadały bardziej na lewą stronę, a jego chód podsuwał na myśl tylko jedno skojarzenie: Chodzisz jak pingwin! W każdym razie ciągnął za sobą jakiś worek i stale narzekał: Przeklęte życie...! Niebawem ich oczy miały się spotkać, a pierwszym, który zainicjował rozmowę, był właśnie ten dziwny mężczyzna: Masz pożyczyć piątaka? Fang Feng niestety nie miał przy sobie nawet grosza, ale za to miał pajdę chleba, którą bez zastanowienia wysunął w kierunku nieznajomego mężczyzny: Może to cię zadowoli? Tajemniczy mężczyzna najwyraźniej nie był głodny, skoro odsunął od siebie wyciągniętą rękę: Chce mi się tylko bardzo...! Po czym przysiadł obok i zainicjował swoją długą opowieść: „Wszystko wydarzyło się raptem trzy lata...”. Fang Feng niedowierzał jego słowom, podróże w czasie wydawały mu się nieprawdopodobne, a powód, dla jakiego ten mężczyzna zaryzykował własne życie, wręcz absurdalny: Zbieram puszki...! To dzięki nim mam na piwo! Mówił, że przybywa z przyszłości, a stamtąd, skąd pochodzi, obowiązuje wszelka prohibicja, tak że nawet zwykłego jabola nie można się napić: Wszystko zaczęło się od trzeciej śmierci arcyksięcia Franiczka; tym razem zamordowanego przez własnego potomka, jakiegoś tam praprawnuka. Rzecz jasna chodziło o spadek. Strzelił do niego z lasera, by po wszystkim oddać się bezzwłocznie w ręce policji: Zrobiłem to wyłącznie dla pieniędzy, nie wyobrażacie sobie, ale nie mam nawet na piwo! Na jedno małe...! Nie dość, że nie dostał ani jednego grosza z tego tytułu, to jeszcze swoją długą karę musiał odbyć na oddziale leczenia uzależnień: Podwójne dożywocie...! I ani jednego małego piwa! Zaś sam arcyksiążę Franciszek na prośbę swej szesnastej żony został wskrzeszony już czwarty raz, wydziedziczył swego potomka i dzięki licznym wpływom wniósł z powodzeniem pewną poprawkę do konstytucji. „Alkohol wyjaławia duszę i prowadzi ludzkość na skraj...”. Na świecie zapanował chaos, więzienia były przepełnione bimbrownikami, a za niewielką ilość alkoholu we krwi groziła nawet kara śmierci. Tak że w niedługim czasie upadł również rynek podziemny: Nie będę ryzykował życia za parę kredytów...! Spadło to na mnie jak grom z jasnego nieba, nie wiedziałem, co z sobą począć i jak przestać myśleć tylko o jednym: Ile bym dał, żeby teraz napić się zimnego...! Chwytałem się rozmaitych forteli, na własną rękę przygotowywałem napój piwo podobny z różnych odmian kukurydzy, czy hodowałem chmiel w doniczkach na poddaszu. Niestety moje wysiłki okazały się daremne i w krótkim czasie jak tysiące moich przyjaciół wylądowałem w szpitalu: Będzie pan musiał odtąd żyć w całkowitej... Tam poznałem pewnego człowieka, właściwie kobietę o nieprzeciętnych zdolnościach artystycznych. Potrafiła namalować miasto, które wcześniej widziała z lotu ptaka raptem przez trzy minuty! Miała więcej niezwykłych talentów, niemniej to, że pochodziła z przyszłości zasługiwało na oddzielną wzmiankę: Jestem tutaj dla pewnego zakładu...! Mówiła, że stamtąd, skąd przybywa, ludzie w ogóle się nie starzeją, tak że nikomu nie jest już potrzebne jakieś zmartwychwstanie! W relacjach z kobietami nigdy nie miałem jakiś większych problemów, dlatego wiedziałem, ile trzeba zachodu, aby zaciągnąć ją do łóżka: Może obejrzymy jutro jakiś film? Skoro tu jestem, więc wiesz, że mi się udało! To cacko miało jakieś pięć cali i zajmowało jedną trzecią jej torebki. Instrukcja była z tyłu, tak, że nie miałem jakiś większych problemów z jego uruchomieniem: Proszę wybrać rok...! Czasy, które wybrałem, również niebyły przypadkiem, wiedziałem, że jeszcze długo będziecie uzależnieni od aluminiowych puszek i wszelkiego złomu, a to jest przecież najprostszy sposób w pozyskaniu środków na piwo. Pojawiłem się tu zaraz po zakończeniu wojny i bezzwłocznie spaliłem za sobą wszelkie mosty, rozbijając machinę czasu na drobne kawałeczki. Tak że nikt nie będzie mógł mnie teraz namierzyć! To ja wymyśliłem anioła śmierci, a wraz z nim cały ten teatrzyk. Nie chciałem mieć żadnej konkurencji, a wśród zbieraczy złomu jest ona równie wysoka, co wśród kolekcjonerów znaczków pocztowych. I tak każdej nocy od przeszło trzech lat zbieram wasze śmieci, natomiast w dzień głównie piję: Nikt nie zna mojej tajemnicy, a ty zaraz zabierzesz ją z sobą do grobu. Gdy to powiedział, oczy Fang Feng’a nabrzmiały krwią. Chwilę później było już tylko słychać świst wiatru i mężczyznę ciągnącego za sobą...
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: