Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Sto metrów za krzyżówką - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
14 października 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
19,99

Sto metrów za krzyżówką - ebook

Inne czasy, te same namiętności.

Majka to dobrze ułożona, choć chwilami porywcza dziewczyna. Właśnie kończy pisać pracę magisterską i zakochuje się od pierwszego wejrzenia w koledze swojego kolegi. Uczucie tych dwojga rozwija się w precyzyjnie oddanych realiach PRL-u oraz urokliwych lokacjach krakowskiego Starego Miasta. Studenci najlepszych polskich uczelni wystają godzinami w kolejkach po szynkę, polują na papierosy w kiosku i wymieniają się przydzielonymi im towarami.

Pełna emocji historia, która sprawia, że wspomnienia dawnych czasów stają przed oczami czytelnika.

Doskonała propozycja dla miłośników "Madame" Antoniego Libery.

Kategoria: Romans
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-87-284-0085-2
Rozmiar pliku: 479 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1.

– Czy długo będę czekać? – zapytała trochę bez sensu. Wiedziała przecież, że zazwyczaj czeka się długo.

– Nie wiem, kochaneńka – urzędniczka zatopiła długi paznokieć małego palca w mocno natapirowanej fryzurze. Leciutko się podrapała, wywołując przy tym chybotanie się misternie ułożonego wielkiego koka. – Na razie linia zajęta.

Majka ze zrozumieniem pokiwała głową i odwróciła się od okienka.

Szpakowaty mężczyzna, widząc młodą, ładną dziewczynę, natychmiast zebrał leżące na ławce obok niego gazety i szarmanckim gestem zaprosił ją, żeby usiadła. Rzuciła okiem na prawo i lewo. Wszystkie inne ławki były zajęte. Skorzystała więc z zaproszenia.

– Dziękuję – uśmiechnęła się i usiadła. Sięgnęła do lnianej torby i wyciągnęła „Przekrój”.

– Międzymiastowa? – stwierdził raczej, niż zapytał szpakowaty pan.

– Mhh – przytaknęła i rozłożyła gazetę.

– A, przepraszam, jaka? Zwykła, pilna, czy błyskawiczna?

– Zwykła.

– O, to się pani naczeka – zawyrokował i zajął się gazetką z krzyżówkami. – Lewy dopływ Wisły – mamrotał pod nosem.

– Oj, naczeka się pani, naczeka – przytakiwała siedząca po prawej stronie kobieta. – Ja ostatnio bite sześć godzin tutaj siedziałam. Bite sześć godzin, proszę pani – wyciągała z torebki nitkę kordonka, błyskawicznie nawijała na palec i w zawrotnym tempie szydełkowała. – No cóż – westchnęła – trzeba się uzbroić w cierpliwość.

– Ja, proszę pani – szpakowaty pan przechylił się w jej stronę – jak to wszystko widzę, to mam się ochotę uzbroić w całkiem co innego niż cierpliwość. I pomyśleć, że przed wojną była tutaj automatyczna centrala – z dezaprobatą kręcił głową.

Kobieta chciała odpowiedzieć, ale zastygła z lekko otwartymi ustami, bo powietrze przeszył ostry głos urzędniczki:

– Radom! Kabina numer sześć! – jazgotała. – Radom! Szóstka. Proszę się pospieszyć!

Łysawy, krępy mężczyzna zgrabnie przeciskał się między siedzącymi a stojącymi w kolejce.

– Da mi pani sygnał po trzech minutach – rzucił w przelocie do urzędniczki i pobiegł do otwartej kabiny. Szarpnął drzwi i zatrzasnął je za sobą. Te jednak z jękiem otworzyły się. Znów je zatrzasnął, a one na nowo jęknęły i powoli, acz uparcie otwierały się. Machnął więc ręką i podniósł słuchawkę.

– Mama?... Mama, przyjadę we czwartek... Po południu... Nie, z Tadkiem... Gdzie mam płynąć?... Mamo, jaki statek?... Normalnie przyjadę... Pociągiem... No przecież mówię, że z Tadkiem...

– Staruszka pewnie nie dosłyszy – półgłosem powiedziała szydełkująca kobieta.

– Powiedz, człowieku, że z Tadeuszem, bo matka źle cię zrozumiała – bąknął pod nosem szpakowaty pan.

– Nie... Dwa... Dla Tadka też... No tak, przecież mówię, że z nim przyjadę... No... No widzi mama.

– Znany aktor, na pięć liter, pierwsze „o” i czwarte „o”, może pani wie? – zapytał szpakowaty pan.

– Ordon – machinalnie odpowiedziała Majka.

Złożyła gazetę i wsunęła do torby.

– Idę się trochę przewietrzyć, duszno tutaj – powiedziała, wstając.

– A jak w tym czasie będzie połączenie? – zaniepokoił się szpakowaty pan.

– Sam pan mówił, że trzeba się będzie naczekać.

– No, tak, ale to nigdy nie wiadomo, kiedy się linia zwolni. Lepiej nie wychodzić.

Majka wzruszyła ramionami.

– Niech pani chociaż powie, jaka miejscowość, to zawołamy, jakby co.

Szydełkująca kobieta przytaknęła.

– Niski Las – odpowiedziała Majka. Zarzuciła torbę na ramię i wyszła.

Zaraz za drzwiami założyła płaszcz, bo mimo ciepłego, wiosennego słońca w powietrzu panował jeszcze chłód.

Bezwiednie spojrzała na długą kolejkę, która kończyła się prawie tuż przy drzwiach poczty.

– Majka! Tutaj! – wrzeszczał Marek. Wysunął się na środek chodnika, machał wysoko uniesionymi rękami jak tonący na środku jeziora i szczerzył zęby w szerokim uśmiechu. Nie dało się go nie zauważyć.

– O, nie! Jeszcze ten – westchnęła pod nosem. Z ociąganiem, powoli podeszła do niego. Stał mniej więcej w połowie kolejki.

– Czekam i czekam. Już myślałem, że nie przyjdziesz – łgał jak z nut, puszczając przy tym oko.

– Ale to mieli być koledzy. O koleżance nic pan nie mówił – z udawanym wyrzutem powiedziała kobieta stojąca za nim.

– Bo ja tak ogólnie powiedziałem – tłumaczył się z czarującym uśmiechem.

– Jacy koledzy? – zapytała Majka.

– Mistrzu, Długi i Kostek. Poszli po masło i papierosy. Zaraz powinni być.

– Kostek?

– Nie znasz? Taki z prawa.

– Nie, nie znam.

– Nie będzie ci chyba przeszkadzać, że jeszcze dwie osoby będą przed tobą?

– Tylko widzisz – tłumaczyła się – ja właśnie zamówiłam międzymiastową i zaraz muszę wracać na pocztę.

– Międzymiastową – machnął ręką. – Dziewczyno, trzy razy zdążysz zrobić zakupy, zanim cię połączą.

– Różnie to bywa. Wolę przypilnować.

– Słuchaj, szkoda rezygnować – namawiał. – Podobno pełny asortyment dzisiaj przywieźli.

– W zasadzie – zastanawiała się – potrzebowałabym tylko polędwicy. Dla cioci. Pewnie nie ma.

– To ja skoczę i się zorientuję – nie czekając na odpowiedź, pobiegł w stronę drzwi sklepowych.

– Tylko zobaczę, co jest – uspokajał stojących.

Po chwili wychynął z tłumu i z triumfującym uśmiechem perorował już z daleka:

– Otóż jest, miła pani. Śliczna, różowiutka polędwiczka, pięknie uwędzona, pachnąca i tęczowa. Pyszności. Kilka sporych kawałków, więc powinno wystarczyć. Ciocia będzie usatysfakcjonowana.

– A wołowinka? – zapytał starszy pan. – Nie widział pan, czy może jest?

– Wołowinki niestety nie widziałem – Marek rozłożył ręce.

– A mówił pan, że wszystko – z wyrzutem powiedział starszy pan.

– Widzi pan – tłumaczył Marek. – Z wołowiną są kłopoty. My tak szybko kroczymy do komunizmu, że bydło za nami nie nadąża.

Wszyscy gruchnęli śmiechem.

– Z mięsa to pewnie tylko kurczaki – kobieta stojąca za nim mówiła z przekonaniem. – Schaby, karczki to zostawiają dla tych z pierwszych rzędów.

– A wie pani, dlaczego oni zawsze siadają w pierwszych rzędach? – Marek był bardzo zadowolony, że może robić wrażenie.

Kobieta uniosła brwi.

– Bo tylko wtedy mają naród za sobą.

Chóralne „Jesteśmy”rozległo się za ich plecami. Majka odwróciła się.

Jak wiele może zdarzyć się w ułamku sekundy, kiedy nienazwana, przemożna siła usuwa w cień cały świat. Obraca w pył wszystko, co było do tej chwili. Wysyła rozum na długi spacer, a w rozkołatane serce wlewa tę najpiękniejszą prawdę, że to właśnie on, że to właśnie ona. Ta wyjątkowa, wyśniona, upragniona i jedyna. I poddajesz się z radością rozkosznemu urokowi zniewalającego spojrzenia. Toniesz w nim cały. I bezgranicznie pragniesz trwać tak bez końca. Na zawsze.

– Aaa, wy się nie znacie – Markowi udało się zachować obojętność.

„Mylisz się, Marku – myślała Majka. – Znałam go, nim pierwszy promień słońca rozjaśnił niebo, nim kropla deszczu spadła na spragnioną ziemię, nim powiew wiatru z czułością musnął kiełkujące źdźbło trawy. I tylko czas czekał aż do tej chwili”.

Kostek wyciągnął rękę, w której ściskał niewielkie zawiniątko i, podając je Majce, ochrypłym głosem wykrztusił:

– Rajstopy.

Zduszony chichot szybko przerodził się w głośniejszy rechot, aż wreszcie cała piątka zanosiła się głośnym śmiechem.

– No co? – Kostek próbował ukryć zmieszanie. – Dawali, to wziąłem. Tak zwana sprzedaż wiązana. Chcesz? – zwrócił się do Majki.

– Chętnie – zaśmiała się nerwowo. – Ile?

– Nie, nie za pieniądze – szybko wtrącił Długi. – Na wymianę. Nie masz przypadkiem wolnych kartek na papierosy?

– Przypadkiem mam – starała się patrzeć na niego, ale oczy same uciekały w całkiem inną stronę.

– Dziewczyno, z nieba nam spadasz – ucieszył się Mistrzu. – W tym temacie mamy nieustający deficyt.

– Deficyt w deficycie – natychmiast podłapał Marek.

– Czyli? – pytająco łypnął na niego Długi.

– Czyli szynka w papierze toaletowym.

– O, kurczę! – Mistrzu plasnął się dłonią w czoło. – Papier! Całkiem nam z głowy wyleciało.

– A widziałeś gdzieś po drodze, żeby był? – z przekąsem zapytał Długi.

– No nie.

– Więc?

– W moim kiosku będzie w poniedziałek – poinformowała Majka.

– Masz kiosk? – zdziwił się Długi.

– Nie – zaśmiała się. – W kiosku na naszej ulicy. Sąsiadka w nim sprzedaje i zawsze daje nam cynk.

– A gdzie to? – zainteresował się Kostek.

– Na Manifestu. Zaraz przy Sokole.

– Ej, to blisko – ucieszył się.

Wyraźnie niezadowolony Marek przerwał ich rozmowę.

– Nie powinnaś przypadkiem zajrzeć na pocztę? – zwrócił się do Majki.

Zaskoczona tym pytaniem, bo pochłonięta bez reszty nową sytuacją zupełnie zapomniała, po co tutaj przyszła, ociągała się chwilę z odpowiedzią. Bawiła się nylonowym woreczkiem, w który były zapakowane beżowe rajstopy, i tajemniczo się uśmiechała.

– Wiesz – odezwała się po chwili. – Nie wiem, czy w ogóle będę dzwonić.

– To musisz odwołać, bo cię obciążą.

– To odwołam – wzruszyła ramionami.

– Co do tego papieru – wrócił do tematu Kostek. – Czy sąsiadka zdradziła tę słodką tajemnicę, o jakiej porze może to być?

– Zwykle dostawa jest koło południa, ale wiadomo, że trzeba być wcześniej – siliła się na obojętność Majka, ale nie do końca udało się jej opanować drżenie głosu.

– Seminarium, nie damy rady – skrzywił się Długi.

– Ty będziesz? – upewniał się Kostek. Potakująco kiwnęła głową.

– Mniej więcej koło jedenastej? – zaproponował.

– Może być – zgodziła się.

– Jesteśmy więc umówieni – uśmiechnął się.

Majka poczuła, że się rumieni. Natychmiast zaczęła pochrząkiwać i kasłać, ale krótkie, porozumiewawcze spojrzenie Mistrza i Długiego świadczyło o tym, że jej zmieszanie nie uszło uwadze pozostałych. Zwłaszcza zaś Marka, któremu cała ta sytuacja zupełnie się nie podobała i za wszelką cenę chciał zwrócić na siebie uwagę.

– A wiecie, o czym marzy przed śmiercią polska świnia? – wypalił.

– Wiemy, wiemy.

– A ja nie wiem – wtrąciła się kobieta stojąca za nimi.

– Otóż, szanowna pani – przedłużał odpowiedź. – Polska świnia przed śmiercią marzy o tym, żeby chociaż jej serce w kraju zostało.

– Ależ z pana kawalarz – chichotała kobieta.

– A słyszeliście o dobrobycie w Związku Radzieckim? – zagłuszając jej śmiech, szybko spytał, żeby przypadkiem ktoś nie odebrał mu głosu.

– Nie – odpowiedzieli zgodnym chórem.

– Ja też nie – triumfował rozbawiony, bo wywołał ogólną radość.

Kolejka tym razem posuwała się nadzwyczaj szybko. Kiedy więc znaleźli się w środku sklepu, przestali głośno rozmawiać. Marek od czasu do czasu podchodził do lady i ponad głowami klientów zerkał, jakie wędliny jeszcze są. Interesowała go zwłaszcza polędwica.

Majka zdążyła w tym czasie odwołać międzymiastową. Oczywiście chłopaki zgodnie uznali, że nie będą się wciskać przed dziewczynę, więc zakupy zrobiła jako pierwsza. Rzuciła tylko półgłosem ogólne „Cześć” i udając, że nie słyszy konspiracyjnego szeptu Marka: „Majka, poczekaj”, szybko wyszła.

Początkowo zamierzała iść na przystanek, ale zawróciła i weszła na Planty.

Popękane po zimie, zabłocone alejki wydały się jej gładkie, jakby były wyłożone miękkim dywanem. Nieznośne skrzeczenie kawek brzmiało niczym nastrojowa muzyka. Chciało się jej śpiewać i tańczyć.

Na Rynku kupiła cztery precle. Wygrzebała z torby niedojedzoną kanapkę, pokruszyła ją starannie i z radosnym śmiechem rzuciła natrętnym gołębiom, które bezczelnie wskakiwały na jej świeżo wypastowane buty.

Odniosła wrażenie, że ciężkie drzwi kamienicy tym razem same się otworzyły.

– Jak się masz? – miło zagadnęła do wielkiego, burego kocura sąsiadki, wylegującego się na wycieraczce, którego przecież szczerze nie znosiła.

– Jestem – krzyknęła z przedpokoju.

– Dzwoniłaś? – ciocia z durszlakiem w ręce wychyliła się z kuchennych drzwi.

– Nie, nie dzwoniłam, ale zobacz, co mam – odwinęła z papieru piękny kawałek pachnącej polędwicy.

– Przecież święta już były – zdziwiła się ciocia. – Co oni? – pochyliła się nad wędliną. – Pachnie znakomicie. To co, nie będziesz jechać? – spytała z niepokojem.

– Będę, ciociu, będę – zapewniała. – Słuchaj – zmieniła temat. – Te papierosy od Heńka jeszcze są, czy komuś dałaś?

– Zaczęłaś palić?

– No co ciocia? Dla chłopaków.

– Stoją w szafie, przy butach.

– A co u profesora? – ciocia wykładała pierogi do miski.

– Pogłębić drugi rozdział.

– Jeszcze? To kiedy ty obronisz?

– Zrozum – Majka schwyciła jednego pieroga i z błogim mruknięciem wgryzła się w mięciutkie ciasto. – Nie mógł mi tak od razu zaakceptować. Cały czas przyłażą mundurowi i każą mu nas męczyć. Musiał coś wynaleźć, żebym przyszła kolejny raz. Oboje wiemy, że praca jest dobra. Coś tam dopiszę i będzie w porządku.2.

Do ośrodka zdrowia prowadziła alejka otoczona z obu stron niewielkimi świerkami. Powoli, podpierając się laską, szedł po niej przygarbiony staruszek. Przystawał co chwilę i łapał głębszy oddech. Ostrożnie, z niemałym trudem pokonał trzy schodki i nacisnął klamkę. Drzwi były zamknięte. Dla pewności szarpnął klamkę jeszcze kilka razy.

– Kto się tam tłucze? – z okna na piętrze wychyliła się młoda brunetka. Staruszek zadarł głowę.

– Bedzie dziś przyjmał? – zaskrzeczał słabym głosem.

– A co? Spać nie może? – zawołała brunetka.

– Ni, no, spać mogę – oddzielał każde słowo.

– To czemu tak wcześnie przyszedł?

– Ale, bo recepty, żeby nie późno.

– Receptami niech się nie martwi – uspokajała. – Krzysiek będzie jechał, to kupi. Mariusz! – krzyknęła w głąb mieszkania. – Zostaw już tego psa, bo się do szkoły spóźnicie!

– To długo trza czekać? – nie dawał za wygraną staruszek.

– Tam na drzwiach napisane.

– Kiedy niedowidzę.

– Do ósmej. Niech siądzie na ławce albo idzie do sklepu.

– Ale kiedy jeszcze zamknięty.

– Ano widzi.

– A zmierzy mi Małgonia ciśnienie? – dopytywał.

– Zmierzę, zmierzę. Tylko niech mi da dzieci do szkoły wyszykować – Małgosia powoli traciła cierpliwość. Kątem oka dostrzegła w alejce sprzątaczkę.

– Pani Gieniu! – zawołała do niej. – Pani wpuści do środka – wskazała głową na staruszka.

– A co? – spytała sprzątaczka, podchodząc bliżej. – Józef spać nie może?

– Ni, no, spać mogę – odrzekł staruszek.

– To co tak wcześnie przyszedł?

Małgosia odsapnęła i wsunęła się do kuchni. Pozawijała w papier kanapki i powkładała do tornistrów. Zdjęła z wieszaka worki z kapciami i podała dzieciom. Obojgu dała soczystego buziaka i otworzyła drzwi na klatkę. Pierwsza wybiegła ruda, mała suczka. Tuż za progiem przysiadła i spokojnie czekała.

– Mamusiu – Ilonka odwróciła się. – A możemy jeszcze odprowadzić Bryłkę? Suczka, słysząc, że o niej mowa, wstała i zamerdała ogonem.

– Możecie. Tylko się nie spóźnijcie. Mariusz – zwróciła się do syna. – Zegarek masz?

– Przecież mi szkiełko wypadło i tata jeszcze nie wkleił.

– To weź Ilonki.

– Babskiego nie będę nosił – oburzył się.

Małgosia pokręciła tylko głową i chwilę patrzyła, jak jej pociechy zbiegają ze schodów. Podeszła do sąsiednich drzwi i przez moment nasłuchiwała. Z wnętrza dobiegało ciche pogwizdywanie. Lekko zapukała.

– Kto tam? – rozległ się za drzwiami męski głos.

– Panie doktorze, pacjent.

– Kto?

– A któż by inny? Dziadek Józef – zaśmiała się i zeszła do ośrodka.

Gienia skończyła już sprzątanie. Powiesiła jeszcze bielutkie, w kant wyprasowane fartuchy, ułożyła w zgrabny stosik ściereczki i nalała wody do czajnika.

W poczekalni, z głową opartą o ścianę, chrapał dziadek Józef. Nie obudziło go ani krzątanie się sprzątaczki, ani głośne „Dzień dobry” wchodzącego lekarza. Przekręcił tylko głowę, pomlaskał i spał dalej.

– Zdąży pan doktor wypić, zanim się obudzi – uśmiechnęła się Gienia, stawiając na biurku szklankę w czerwonym, plastikowym koszyczku z gorącą aromatyczną kawą. Wychodząc, cicho zamknęła za sobą drzwi.

Doktor wyciągnął z biurka kartkę i przybił na niej swoją pieczątkę. Długo się w nią wpatrywał. _Jan Kwieciński, lekarz medycyny, Wiejski Ośrodek Zdrowia w Niskim Lesie._

– Lekarz – szepnął sam do siebie. Zapalił Carmena i głęboko się zaciągnął. Chlipnął łyk kawy i utkwił wzrok w białych drzwiach.

Dziadkowi Józefowi zapisał lekarstwa te, co zwykle.

Później do gabinetu weszła młodziutka blondynka. Wzrok Jana zatrzymał się przez chwilę na jej jasnych jak przędza włosach i serce mocno zakołatało. Opanował się szybko.

– Proszę się rozebrać do połowy – rzucił machinalnie.

– Ale, panie doktorze... – zaczęła dziewczyna.

– Śmiało, śmiało – powiedział łagodnie i znowu utkwił wzrok gdzieś między drzwiami a umywalką.

Dziewczyna z ociąganiem zaczęła ściągać sweter. Czuła się skrępowana. Wydawało się jej, że Jan zbyt nachalnie wpatruje się w nią, że przewierca ją wzrokiem na wylot. Kiedy została już tylko w samym biustonoszu, niezgrabnie przysiadła na brzegu krzesła. Czekała w milczeniu, a on nadal wpatrywał się nie wiadomo gdzie i nie wiadomo w co. Poczuła chłód na ramionach. Rozcierała je więc dyskretnie. W końcu dosyć głośno chrząknęła.

– Osłucham panią – Jan zerwał się jak wybudzony z głębokiego snu.

– Panie doktorze – tłumaczyła prędko dziewczyna – ale mnie nic nie jest. Ja tylko po leki dla babci, bo się jej kończą.

– Ach, tak – rzucił krótko. – W takim razie – bąkał nieco zakłopotany – proszę się ubrać.

Wziął do ręki kartę z historią choroby i uważnie czytał ostatni wpis.

– A babcia? Czemu sama nie przyszła? – rzucił znad papierów.

– Bo chora jest – szybko mówiła, zapinając guziki bluzki. – Z tych leków na ciśnienie, co jej pan przepisał, to bardzo zadowolona i kazała, żeby powtórzyć takie same. Pani Małgosia mierzy jej co tydzień i dobre jest cały czas. A teraz to czosnek je i sok z malin pije.

– No dobrze, dobrze – westchnął Jan i sięgnął po receptę.

Ledwo skończył pisać, dziewczyna prawie wyrwała mu ją z ręki i pędem wybiegła z gabinetu.

– A tej co? – Małgosia z uniesionymi brwiami chwilę patrzyła za nią, po czym położyła na biurku stosik szarych kopert.

– Grzyb się tutaj gdzieś nie kręcił? – Jan sięgnął po kolejnego papierosa.

– Coś się tam przed chwilą tłukło na dole, to może jeszcze jest. Zawołać? – spytała, wychodząc. – Ooo – zawołała z poczekalni – o wilku mowa.

– I jak, namyśleł się doktór? – Grzyb swoim wielkim jak szufla łapskiem uścisnął delikatną dłoń Jana.

– Zimno tu jak w psiarni. Paliłeś już dzisiaj? – usłyszał w odpowiedzi.

– No przecież, że tak. Od szósty co i rusz podrzucom, a wy tu marznieta.

Zsunął czapkę na tył głowy i poskrobał się po zmierzwionych, przerzedzonych włosach.

– Po mojemu, doktorze, to wina bedzie w kaloryferach i rułkach. Patrz pan – odsunął firankę i pacnął pięścią w zawór. – Wszystko zapieczune, a i pewnikiem kamienia się nazbierało. Woda ni ma się jak przecisnąć. Przecież na dole wszystko wymieniły. Piece nowe, boliery nowe, rułki nowe. To wina musi być tutej.

– Mogli od razu wszystko wymienić – wtrącił Jan.

– Ano mogły, ino, że ony to zawsze zaczynajo chałupę od dachu budować. Trza bedzie latem jakiego zajzajeru wlać, żeby kamień rozpuścić, albo to wszystko w cholerę wywalić i wstawić nowe. Na nic moje palenie, jak woda nie dochodzi – rozłożył ręce. – To jak, przemyśleł doktór sprawę? – wrócił do swojego pytania.

Jan westchnął i wyjął Carmeny. Zapalili.

– Przecież to aż nieładnie, żeby doktór takim wypierdkiem jeździł – przekonywał Grzyb. – Ten z Anielina ma dużego fiata, ten z Borkowa to się teraz na poldka przesiadł, a doktór maluchem. To jak my podług innych wyglądamy, że my jakie sknery, czy cóś?

– Widzisz – Jan wypuszczał z ust malutkie kółeczka dymu. – Samochodzik nowy, na razie niezawodny, a na giełdzie – nic pewnego.

– To ja wiem. Przecie jakby był jaki felerny, to bym go od doktora nie broł – zgodził się Grzyb. – Ale małe toto – skrzywił się.

– Pewnie ci Leszek nie daje spokoju, co? – zaśmiał się Jan.

– No, nie powiem. Trochę mu się spieszy. On już teraz bardziej miastowy. Skoczył by se to tu, to tam. Jak to młody – westchnął. – Ode mnie krzywdy doktór miał nie będzie. Zapłacę, ile potrza. Krzyśka i Hermusia jużem ugadał, to by my w niedzielę na Elizówkę skoczyli.

– Ostatecznie – łamał się Jan – rozejrzeć się mogę.

– Polecę powiedzić Hermusiowi – ucieszył się Grzyb.

W jeszcze lepszym nastroju wrócił, nim doktor skończył pracę. Zajrzał do gabinetu.

Jan podniósł głowę znad książki.

Grzyb, widząc, że nie ma żadnego pacjenta, szerzej otworzył drzwi.

– Doktór idzie – rzucił krótko i machnął ręką.

Jan odłożył książkę, wyciągnął z szuflady paczkę papierosów, wrzucił do kieszeni i poszedł za nim. Kiedy weszli do kotłowni, Grzyb zamknął za sobą ciężkie, metalowe drzwi.

– Zaszedłem do Hermusia – mówił ściszonym głosem. – A jak jużem tam był, to żem se pomyślał, że do córki mom od niego dwa kroki, to się z nią zobaczę. Akurat tak się złożyło, że Bożenka, ta sklepowa z Górki, doktór zna, siedziała u niej. No i od słowa do słowa zgadało się, że ma ona do oddania, całkiem za darmo, landrynki.

Jan, póki co, nie pojmował konspiracji związanej z kilkoma cukierkami, ale słuchał dalej.

– Trzymała te landrynki na zapleczu – ciągnął Grzyb. – Zima, myślała se, to im się nic nie stanie. Tyle, że zapomniała okno zasłonić. Słońce poszło, no i się cholery porozpuszczały i posklejały. Sprzedać tego ni ma jak, a zmarnować znowuż szkoda. Wiadomo, na straty spisze, że z powodów atmosferycznych, i będzie kryta, ale żal wyrzucać.

– I? – Jan nie mógł się doczekać końca tej słodkiej opowieści.

– To jo żem powiedział, że bardzo chętnie weznę – oświadczył Grzyb.

– To bierz – Jan wzruszył ramionami.

– Ino, że mom prośbę do doktora. Jakby my tak z Krzyśkiem podskoczyli na Górkę karetką i przywieźli.

– Co przywieźli?

– No te landrynki.

– Chcesz gonić karetkę cztery kilometry po paczkę cukierków?

– Jake paczke, jake paczke? Doktorze, tego jest sto kilo, cztery worki. Rozumie doktór? – Grzyb zawiesił głos dla nadania większej rangi swojej wypowiedzi. – Małgośka i tak będzie jechać na zastrzyki, to by my po drodze kawałek zawinęli. Drogi wiele nie nadrobimy, to i paliwa nie wiem, czy pół litry pójdzie.

– Dobrze – zgodził się zniecierpliwiony Jan.

– A, jeszcze jedno – zaczął niepewnie Grzyb. – Te landrynki to jo na bimber biere.

– Czy ja matką twoją jestem, że mi się tak spowiadasz?

– Chodzi o to, że wszystkie bańki mom zacierem pozajmane. Tak żem se pomyśloł, żeby tutej w jednym bolierze nastawić, bo...

– Czyś ty oszalał?! – ostro przerwał mu Jan. – Chcesz, żeby mnie posadzili?!

– A tam, zaraz bedo doktora sadzać – bagatelizował Grzyb. – Jakby one chciały wszystkich, co pędzo, wsadzać, to by im więziniów zabrakło. Tutej wszystko nowiuśkie, dopiero co wyminiane, czyściutki wyjdzie, prima sort – przekonywał. – Ciepły wody bedzie pod dostatkiem, bo boliery tera wielgachne i wystarczy pod jednym palić. A drugi co? Tak po próźnicy mo wisić?

– Mowy nie ma! – Jan był nieprzejednany.

– To jo się tak spytom – z innej strony zaczął Grzyb. – Widzi doktór co złego w tym, że se człowiek trochę bimbru upędzi? Przecie tego świństwa ze sklepu pić się nie da. Niedobre toto, piekące, a łeb na drugi dzień to tak nawala, że wytrzymać nie idzie.

– Nie, nie zgadzam się – uciął krótko Jan.

– Przecież nikt nie bedzie o tym wiedzioł – łapał się ostatnich argumentów Grzyb. – To co takiego się stanie?

– Nie było tej rozmowy – stanowczo powiedział Jan i skierował się do wyjścia.

– A to mi bardzo pasuje – ucieszył się Grzyb. – Nie było tej rozmowy, czyli doktór o niczym nie wie. To jo wszystko weznę na siebie. Nawet jakby mnie przyłapały i dały mandat, to i tak mi się opłaci. A przecież doktór na mnie do czerwónych nie doniesie.

Jan nic nie odpowiedział. Energicznie poprawił fartuch i poszedł do siebie.

Grzyb odczekał chwilę i wyszedł na podwórze.

Tuż za świerkową alejką, na zielonej, soczystej trawie leżały rzucone na płask dwie ogromne opony do ciągnika. Obydwie wypełnione były po brzegi żółtym piaskiem. Między porozrzucanymi kolorowymi łopatkami, grabkami i wiaderkami baraszkowały dwa czarnobiałe kocięta. Wdrapywały się na górę piasku i zjeżdżały to na plecach, to na rozcapierzonych łapach, to na nosach, prychając przy tym i pomiałkując. Ilonka zwracała na nie uwagę tylko wówczas, kiedy zapędzały się za daleko i wpadały na starannie uklepany piasek. Odtrącała je wtedy łokciem. Z malutkiej konewki wylewała po trochu wodę. Z namoczonych grudek lepiła zgrabne, różnej wielkości, kuleczki.

– Co robisz? – zziajany Mariusz zatrzymał się i zerknął do niebieskiej, blaszanej miski.

– Bałwanki – odpowiedziała, zadzierając głowę.

– Aaa – rzucił tylko i popędził do trzepaka. Za nim dreptała Bryłka. Kiedy zobaczyła swojego pana, jednym susem przeskoczyła turlające się kocięta i pognała do niego. Przymilnie merdała ogonem, obskakiwała go ze wszystkich stron i uśmiechała się. Była bodaj jedynym psem w okolicy, który to potrafił. Wystarczyło powiedzieć: „Bryłka, uśmiechnij się”, a natychmiast pokazywała wszystkie zęby. Grzyb nie zwrócił na nią uwagi. Szedł prosto do karetki.

– I jak? Zgodził się? – zapytał go Krzysiek. Zatrzasnął klapę i wycierał ścierką ręce.

– I tak, i nie – sapnął Grzyb.

– To znaczy?

– Jechać możemy, a z tym drugim – kiwnął głową w stronę okna do kotłowni – powiedział: „Nie było tej rozmowy”.

– Czyli zgodził się – Krzysiek puścił oko i wrzucił ścierkę pod fotel.

– Tato! – zawołał do niego Mariusz, zwisający z trzepaka głową w dół. – Możemy z wami jechać?

– Nie będę woził całego przedszkola! – odkrzyknął Krzysiek.

– Jak ty się do dziecka odzywasz?! – ofuknęła go Małgosia. Zapinając fartuch, zeszła ze schodków i usadowiła się na przednim fotelu.

– Już mu nie raz mówiłem, że jak służbowo, to nie wolno. To co się głupio pyta. Siadaj – kiwnął na Grzyba i otworzył tylne drzwi.

– Dzisiej?

– Będziesz czekał, aż się rozmyśli?

Zatrzasnęli drzwi i ruszyli.

W niedzielę, jeszcze przed świtem, przy tej samej karetce stał zgarbiony Hermuś i ostrożnie wlewał z kanistra płyn do baku.

– Ty, ty! Co ty tam lejesz?! – krzyczał już od drzwi Krzysiek.

– Mieszankę – sapnął Hermuś.

– Jaką mieszankę?! Przecież to, kurna, benzyniak!

– To co z tego, że benzyniak. Nic mu bedzie. Jo tyż co dziń szynki nie jem, a żyje. Doktór nie bedzie się darł, że na państwowym jeździmy, a przy okazji żem se karnisterek opróżnił, bo może uda się coś zakołować. Co nie?! – krzyknął do Grzyba, który razem z doktorem wychodził już z ośrodka.

– Nie podoba mi się to – Jan z kwaśną miną spojrzał na karetkę. – Powinniśmy jechać moim.

– Co doktór? Maluchem we czterech chłopa? – zaprotestował natychmiast Grzyb. – Przecież jo bym tam ni miał nawet gdzie nóg wyprostować. A i do karetki wiencyj kanistrów dało się nakłaść.

– Paliwo my wlali swoje – wtórował mu Hermuś. – A że się trochę przewietrzy, to i na dobre wyjdzie. Samochód bardziej się niszczy od stania niż od jeżdżynia.

– Dobra, jedźmy – zdecydował Krzysiek – bo już się widno robi.

Droga do Lublina była o tej porze prawie pusta. Grzyb, który do późna w nocy moczył w wodzie landrynki i oddzielał od folii, zmęczony, zasnął. Hermuś natomiast nieprzerwanie rozprawiał o markach, blachach, progach, silnikach, napędach i częściach zamiennych. Jan słuchał go uważnie i nabierał coraz większego przekonania, że podjął dobrą decyzję.

Pierwszy wysiadł z samochodu i z niemałą ekscytacją ruszył na giełdę. Początkowo był ożywiony. Chętnie rozmawiał. Śmiał się z dowcipów Krzyśka. Potem poczuł się znużony i zniechęcony. Obejrzeli już ponad setkę samochodów i żaden nie wzbudził szczególnego zainteresowania. Kupił kawę i pociągnął spory łyk.

– Wróćmy się do tamtego – zaproponował Hermuś.

– Do tego niebieskiego – zgodził się Krzysiek.

– No.

Jan bez słowa ruszył za nimi.

– Na właścicieli, to ja bym go kupił – rzucił przez ramię Krzysiek.

– Czemu? – spytał Jan.

– Takie to cyganić nie umią – skwitował Grzyb. – Skóry też zdzierać nie bedo. Ubrania z Pewexu, buty skórzane.

Podeszli bliżej. Obok niebieskiego fiata stało dwoje elegancko ubranych ludzi. Wyglądali na małżeństwo.

– Dobry samochód – uśmiechnęła się zachęcająco kobieta.

– Jak taki dobry, to czego sprzedajo? – spytał Grzyb.

– O proszę pana, my jesteśmy z niego bardzo zadowoleni – przekonywała – ale mąż dostał talon na poloneza. Inaczej na pewno byśmy się go nie pozbywali. Składany we Włoszech, nie u nas – trajkotała. – Kolor piękny.

– Kolorem się nie jeździ – mruknął Hermuś. – Zapal go pan – zwrócił się do właściciela. Otworzył klapę i nasłuchiwał. – Zawory brzęczą – sapnął. Niepostrzeżenie szarpnął lekko plastikowy wężyk. – Hmm... krztusi się – pokręcił głową. – Dej pan – wyjął doktorowi z ręki kubek i postawił na pokrywie filtra. – Chlupoce – mlaskał z niezadowoleniem.

– Miałem go niebawem postawić do mechanika – tłumaczył właściciel – ale skoro zdecydowaliśmy się go sprzedać...

– Naradzimy się i zara wrócimy – przerwał mu Hermuś. Odeszli parę kroków.

– Doktór go bierze – powiedział ściszonym głosem.

– Tego? – zdziwił się Jan.

– No. Jużem go wcześni miał na oku.

– To czemu bez sensu łaziliśmy tyle czasu?

– Doktór to taki prędki. Czekołem, aż facet trochę zmięknie. Rano to się chodzi, patrzy, czeko się, aż wszystkim się zacznie nużyć, zaczną się trochę wkurzać, być niepewne. Z ceny wtedy łatwi schodzo. Prawdziwy handel to tak po dziesiąty dopiero się zaczyna.

– Ale zawory, krztusi się – dziwił się Jan.

– Ja to doktorowi w trymiga zładuję. Jakoś łajza ustawiała. A z tym krztuszeniem, to tako drobno sztuczka – chytrze się uśmiechnął.

– Kawa chlupotała – Jan nadal był nieprzekonany.

– Chlupotać to zawsze trochę bedzie. Byłoby źle, jakby się wylewała. Silnik jest w porządku.

– Rura siwiuteńka – dodał Krzysiek.

– No – kontynuował Hermuś. – Blachy zdrowiuśkie. Bity nie był. Składany we Włochach. Za te piniądze lepszego doktór nie kupi.

Wypalili po dwa papierosy, a Jan wciąż się zastanawiał. W końcu Grzyb wyciągnął z kieszeni zwitek banknotów.

– To za malucha. Tyle, co było ugadane. Będzie musiał doktór jeszcze dziesięć dołożyć. Ma doktór?

– Mam, mam – odruchowo rzucił Jan, nadal wpatrując się w kubek z kawą, jakby z fusów chciał wyczytać, jaką decyzję podjąć. – Dlaczego tylko dziesięć? – podniósł głowę. – Przecież facet ma tam napisane...

– Reśte zbijemy na remont silnika – przerwał mu Hermuś.

– Jaki remont? – zaniepokoił się Jan.

To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: