Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Stolik z fotografią - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
6 listopada 2020
Ebook
19,99 zł
Audiobook
29,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
19,99

Stolik z fotografią - ebook

Powieść najpopularniejszej autorki PRL-u!

Henryka zmaga się z cierpieniem, które przyniosła wojna. Kobieta straciła córkę, dręczona jest koszmarami sennymi i wspomnieniami. W ostatnim dniu powstania warszawskiego Henryka otrzymała od umierającej nieznajomej klucze i adres. Ocalona trafia do mieszkania kobiety i powoli zaznajamia się z jej losami. Niedługo potem Henryka poznaje młode małżeństwo, Michała i jego ciężarną żonę, Janinkę. Henryka oferuje im dach nad głową.

Realistyczna powieść opisująca grozę wojny i okrucieństwo śmierci.

Kategoria: Esej
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-87-267-0904-9
Rozmiar pliku: 616 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Gdyby nadszedł bodaj kwadrans ciszy.

Głuche dudnienie, przerywane łoskotem wybuchów, towarzyszący grzechot serii z broni maszynowej, odzywające się tak blisko jak trzask zapałki zapalanej tuż przy twarzy, pojedyncze suche strzały przeszkadzały umierającej odepchnąć nękające ją strzępki świadomości.

Resztkami słuchu ciągle łowiła dźwięki. Gasnącym wzrokiem jeszcze oglądała dymiące ulice. Ostatkiem dotyku rozpoznawała szorstkość przykrywającego ją koca. Szczątkami węchu chwytała odór spalenizny i rozkładu. Wiedziała, że jeszcze istnieje. Męczyła się przy tym każdym włóknem silnego i żywotnego nadal ciała.

Henryka odczuwała to tak gwałtownie i głęboko fizycznie, że jej własne serce przystawało i znów przyspieszało biegu. Zaczynało bić i zwalniało. Pociła się i wysilała bezwiednie do chwili, gdy przez głowę przebiegła myśl, że chce uczynić rzecz niemożliwą — za kogoś umrzeć. Wówczas napięte mięśnie nagle w niej zwiotczały, powietrze przestało rozsadzać piersi, a myśl się uspokoiła.

Nic nie wiedziała o kobiecie kończącej życie na sąsiednim materacu. Przynieśli ją na nim któregoś dnia i dotąd tam leżała, krwawiąca i anonimowa.

Życiorysy, identyfikacje nie miały zresztą żadnego znaczenia. Żadne informacje nie były nikomu potrzebne.

Henryka nie zmieniła swego miejsca obok rannej. Nie próbowała uwolnić się od niszczącego sąsiedztwa. Towarzystwo śmierci, jak każde inne, było jej dawno obojętne. A może ono właśnie bliższe, zrozumialsze i bardziej obłaskawione niż towarzystwo ludzkie.

Konająca miotała się na materacu, machała rękami, kręciła głową, nawet jej nogi nie mogły spocząć. Czarne włosy splątały się na wezgłowiu. Nie było wśród nich ani jednego siwego pasma. Mimo to Henryka była pewna, że obie są w jednym wieku. Tamta przekroczyła również czterdziestkę.

W dogasającym świetle rozlewającego się na spodku ogarka nie zauważyła wyciągającej się ręki. Zdawało jej się, że o coś zahaczyła połą jesionki. Minęło kilka sekund, zanim ręka trzymająca się płaszcza zdołała przekazać swój słaby sygnał. Henryka podniosła spodek z ogarkiem i oświetliła twarz zanurzoną w czerni splątanych włosów.

Ta twarz wypływała teraz z półmroku w żółtym, niepewnym świetle świecy i razem z rozpoznawaniem ludzkich rysów stało się coś ważnego — absolutna, całkowita, wielka i straszna cisza pochłonęła świat zgiełku, mordu i zniszczenia, kładąc na miasto, jego ruiny, jego ulice, place, sterczące w niebo wieże miłosierną dłoń kapitulacji. Zimną jak lód, uciskającą serce, chłodną jak woda łagodząca rozpalone oczy.

W tej samej chwili kobieta spojrzała przytomnie na Henrykę.

Niepojęta, bo doskonała i dlatego czymś nieprzewidzianym grożąca cisza zaatakowała omdlałością plecy i ramię trzymające spodek z ogarkiem. Światło przechyliło się i zachybotało cieniami na ścianie piwnicy, nad głową umierającej.

— Torba.. torba... — wymówiła szeptem kobieta.

Henryka odzyskała natychmiast spokój. Ogarek oświetlał zaledwie głowę rannej. Nie widziała dotąd przy niej żadnej torby. Postawiła spodek i pomacała ubitą ziemię wokół siennika. Nie natrafiała na żaden przedmiot. Ogarnęło ją podniecenie, przeciwne jej opanowanej naturze. Bała się, że nie zdąży znaleźć torby, zanim skończy się cisza. Była pewna, że ta cisza jest im potrzebna. Trzeba ją zatrzymać, zachować, aż znajdzie torbę. Podniosła wezgłowie razem z bezwładną głową. Oczy rannej potwierdziły trafność poszukiwań.

— Klucze — wymówiła teraz nieznajoma.

Henryka wsunęła rękę w głąb damskiej torebki. Grzebała niezręcznie we wnętrzu czyjegoś kończącego się życia. Przerzucała między palcami dobrze znane każdej kobiecie drobiazgi, grzebień, puderniczkę, ołówek do brwi, pomadkę do warg — do tych warg, które wymawiały ostatnie słowa.

Bezsens życia czy bezsens przedmiotów — jak się człowiekowi wydaje — potrzebnych do życia, wstrząsnął nią, chociaż nie miała czasu na filozofię.

Zabrzęczały klucze. Ten jedyny — w doskonałej ciszy — dźwięk sprawił umierającej widoczną ulgę. Odprężenie, a powoli i spokój wygładziły jej napięte rysy.

Henryka nie miała wątpliwości, że jest to spokój już kończącej swoje dzieło śmierci. Nachyliła się nisko nad twarzą odchodzącej, trzymając w górze rękę z ogarkiem, aby widzieć ludzkie oczy, które mogą coś jeszcze powiedzieć, gdyby wargi już nie potrafiły.

— Grochowska ... dwieście ... cztery ... sześć — wymówiły jednak te wargi dość wyraźnie — mieszkania ... pie ... pięć.

Henryka nie była pewna ostatniej cyfry. Słowo spłynęło z warg leżącej samym oddechem. Nie domagała się jednak ścisłości. Praga leżała na drugim końcu świata. Drogi tam prowadzące urywały się na przepaści Wisły. Nic nie oznaczały mosty ani brody. Nic woda rozgarniana siłą ramion. Zabrakło gruntu pod drugi brzeg, w który mogłaby się wczepić wyobraźnia.

— Oddać ... oddać ... — dyszała konająca. Nie otwierała oczu i już nie szukała nimi Henryki; wszystkie siły wkładała w słowa. Nie starczyło ich.

Kończył się ogarek i Henryka odwróciła się od materaca, ryzykując utratę kontaktu z człowiekiem, który mógł go już nie odnaleźć.

— Świeca! Dajcie świecę — zażądała zdławionym szeptem. — Kto ma kawałek świecy?

Jakaś ręka wyciągnęła się z mroku, chociaż Henryka nie spodziewała się takiego wyrzeczenia. A jednak ludzie ciągle szanowali śmierć, mimo że ona dawno też nic nie znaczyła. Dzięki temu do końca, do ostatka pozostali ludźmi.

Henryka przytknęła ogryzek świecy do pływającego na spodku tlącego się knota. Wokół materaca umierającej zrobiło się nagle widno. Kobieta patrzyła w niski strop nad głową szeroko otwartymi oczami, prawie martwym spojrzeniem. Henryka szybko przesłoniła dłonią zbyt ostry blask. Źrenica umierającej zareagowała jednak na nieoczekiwane źródło światła i to drażniące rażenie pozwoliło jej wrócić jeszcze na moment do życia.

— Marcin — wyszeptała z wyczuwalnym przerażeniem. Chciała umrzeć nie wymówiwszy tego imienia. — Ko... Kowacz... wróci... jak...

Ciężkie powieki zakryły oczy. Usiłowała jeszcze coś dodać, ale męczyła się tylko bezwładem języka i brakiem głosu.

Henryka skupiła uwagę na umierającej, próbując przekazać jej własną wolę, życie. Zatrzymać tę uchodzącą świadomość. Jeszcze na chwilę związać ją ze światem ludzi, zdarzeń i rzeczy.

Konająca uniosła nieznacznie rękę, która natychmiast opadła. Henryka dotknęła uchem jej warg.

— Mąż — usłyszała w tej chwili albo wydało jej się, że tak słyszy — Węgry... Wę...

Ciężka bomba lotnicza rozerwała nadętą niby gigantyczny balon ciszę i rozniosła jego strzępy w powietrzu razem z pyłem walących się wypalonych jeszcze w sierpniu ścian.

Henryka upadła na pierś konającej, gasząc o nią ogień knota. Słyszała rzężenie cudzych płuc. Ściskała w dłoni powierzone klucze. Zanim jeszcze ustał szelest sunącego po ścianach piasku, wiedziała, że strop wytrzymał.

Wyprostowała się i namacała ogarek na nieruchomej już piersi. Blask zapałki wyrwał ludziom z gardeł zbiorowe westchnienie. Henryka zbliżyła światło do twarzy kobiety, z którą w jakiś sposób — nie wiedziała jeszcze, w jaki — związał ją los. Nieznajoma nie żyła.

Henryka sięgnęła po torbę i wytrząsnęła z niej zawartość. Poza kilkoma banknotami i klamrą do włosów niczego więcej nie znalazła. Zmarła nie miała przy sobie dokumentów.

Ktoś szarpnął drzwiami do piwnicy. Ludzka sylwetka zwaliście zarysowała się w obramowaniu jasności.

— Więcej strzelania nie będzie — powiedział człowiek z wysokości schodków. — Koniec.

„Trzeba ją pogrzebać — pomyślała Henryka. — Jak się nazywała? Kowacz? Musi mieć jakieś nazwisko, jeżeli nie miała imienia”.

— Są ranni? — zapytał człowiek, który nadal tkwił jak pomnik w prostokącie światła.

— Jest — odezwała się Henryka. — Jest zmarła. Skonała przed chwilą.

— Miała pecha — roześmiał się mężczyzna — właśnie kapitulujemy.

„Tak, miała pecha” — powtórzyła Henryka w myślach. Śmiech mężczyzny, którego zawsze będzie znać tylko z konturu rysującego się w prostokącie światła, sprawił jej ulgę. Ze śmierci w chwili ofiarowania przez los życia gestem zbyt szczodrym, aby go przyjąć bez rezerwy, można się tylko śmiać.

— Wszystkich zmarłych grzebiemy — dodał człowiek szorstko. Wysunął się z prostokąta światła jak postać wychodząca z ram obrazu i zapadł się w próżnię. Zniknął. Mógł wydawać się tylko fantomem. Ale cisza była rzeczywistością.ROZDZIAŁ 1

Od rzeki dęło huraganowym wiatrem. Kobieta wspięła się na wzniesienie i spojrzała w dół. Po białej gładkiej pokrywie lodowej wiatr niósł tumany sypkiego śniegu. Formował z niego chmury nisko lecące nad lodem, wznoszące się wyżej wirujące tulejki, przebijające korkociągiem ciężkie, lutowe powietrze. Tulejki przez sekundę, dwie kręciły się nad lodem i nie dając rady twardości powietrza opadały w rozsypce na pokarbowany wiatrem śnieg, z którego powstały.

Gęsta para waliła z ust i nosa przy najlżejszym wydechu. Śnieg chrzęścił pod nogami. Przez cienkie podeszwy butów kobieta wyczuwała gruzowisko, ścięte tylko mrozem, scalone grudami zmarzniętej ziemi. Zmierzyła wzrokiem odległość dzielącą wierzchołek wyniosłości od niewidocznej pod lodem rzeki.

„No, jeszcze sto metrów” — pomyślała. Stromizna błyskała gdzieniegdzie zasadzkami gładzizny. Inni ludzie przed nią spuszczali się tędy do rzeki, ale teraz, w nadchodzącej błyskawicznie szarówce, tylko ona jedna stała na wyniosłości, mierząc swoje siły z martwą pokrywą zamilkłej rzeki.

— No, a ty czto? Gdzie leziesz?

Głos dobiegł ją z tyłu i zabrzmiał jak wystrzał w ciszy ruin, zimy, nadciągającego wieczoru i nadal obecnej nad Wisłą śmierci.

Podskoczyła, jakby ktoś dźgnął ją w tyłek bagnetem. Żołnierz wybuchnął śmiechem. Jego pogłos odbił się o ściany wypalonych domów i poleciał z wiatrem przez rzekę.

— Ale niesie — zdumiała się kobieta.

— Czto? — zdziwił się żołnierz.

— Głos — odparła spokojnie.

— Aaa — przeciągnął. — Fakt, niesie. No, co — pustka. Wot — i wasza stolica. — Pokiwał głową. — A ty nie leź przez ruiny do rzeki. Miny — rozumiesz? Tędy nie trzeba iść. Rozbrajamy tu miny. Ale już ciemnawo. Na dziś skończona robota. A ty idź do mostu. Macie już most przez rzekę. Drewniany. — Szukał chwilę w pamięci nazwy ulicy. — Przy Karowej — wymówił z trudem.

Dopiero teraz dostrzegła czerwonawy blask za sąsiednim murem rozwalonej kamienicy. Żołnierz powędrował oczami za jej spojrzeniem.

— Tak. Ogień rozpalili. Mróz.

— Cicho siedzieliście — zauważyła kobieta z tobołkiem przytroczonym na plecach.

— A cicho. W takich ruinach zawsze może ktoś podejść. Czort wie kto. Wojna. My ciebie śledzili.

— Mnie? — kobieta roześmiała się serdecznie. Żołnierz jej zawtórował.

— Zimno. Chcesz się ogrzać?

Zawahała się.

— Muszę przejść przez rzekę.

— Nie wolno — orzekł stanowczo. — Rano. I nie tędy. Dalej — machnął ręką w dół rzeki.

— Nie dojdę już za dnia do Karowej. Późno. I jeszcze iść przez most. Za daleko. Nie mam tu gdzie nocować. — Potrząsnęła głową. — Muszę zaraz przejść Wisłę.

Przy ognisku dobrze zasłoniętym od wiatru rysującą się na tle nieba wysoką ścianą siedziało w kucki kilku żołnierzy. Jeden oficer stał oparty o mur.

— Przyprowadziłem — oświadczył żołnierz swemu oficerowi, co miało zabrzmieć jak meldunek. W jaki sposób jednak meldować babę z kocem w charakterze tobołka na plecach i w półbucikach na słupkach? Żołnierze w ciepłych walonkach, siedzący u ogniska, wywalili gały na te pantofelki, jakby zobaczyli parkiet do tańca, a na nim wirujące nóżki w balowych atłaskach.

Oficer równie niedbale kiwnął głową. Żołnierz kucnął przy ognisku obok towarzyszy i wyciągnął dłonie do ognia, nie interesując się więcej babskim jeńcem.

Obok ogniska leżała na kupie sterta połamanych krzeseł i reszta jakiejś szafki.

— Powyciągali — mruknął oficer. — Z ruin.

— Proszę pana — zaczęła kobieta — niech mnie pan puści na drugą stronę. Na Pragę.

— Tędy? — pokręcił głową. — Nie. Ech, ludzie, ludzie. Nie było mostu, szli, no charaszo. Jest most, trzeba mostem. Wiatr cię przewróci — mruknął — i co będzie? Zamarzniesz. Człowieka mieć na sumieniu?

— Lód twardy — zauważyła kobieta. — Droga krótsza. Idę spod Sochaczewa. Nachodziłam się. A w ogóle przeszłam nie takie rzeczy jak zima i wiatr — dodała z pobłażaniem i uśmiechnęła się na wspomnienie tego wszystkiego, o czym myślała.

— A co? — zaciekawił się oficer. Chociaż ciągle mówił od niechcenia, obserwował jednak nieproszonego gościa.

— Ja z Warszawy — poinformowała go kobieta. — Stąd — i spojrzała za siebie na widoczne jeszcze dobrze w szarówce spiętrzone, straszące ułomkami ramion, oczodołami wybitych okien, piszczelami żelaznych drągów ruiny.

— Z tej strony Warszawy? — upewnił się oficer.

— Z tej — potwierdziła. — Niemcy mnie wywieźli. W październiku. Wróciłam.

— Po co? — chciał się dowiedzieć oficer. Żołnierze nad ogniem zaczęli mruczeć „Katiuszę”.

— Jak to po co? — zdziwiła się szczerze kobieta. — Do domu.

— Przecież nie ma domu — zniecierpliwił się oficer.

— Jest — uśmiechnęła się kobieta.

— To? — zatoczył ręką wokoło siebie. Pokiwał głową jak parę minut temu jego żołnierz. — No, charaszo. A po drugiej stronie masz gdzie zanocować?

Kobieta zawahała się, ale trwało to tylko sekundę.

— Tak. Mam.

— Jefim! — pokrzyknął oficer nie za głośno. Ten sam żołnierz, który przyprowadził kobietę do ogniska, zerwał się na nogi.

— Tak, toczno, tawariszcz kamandir.

— Przeprowadzisz obywatelkę przez rzekę.

— Tak jest, rozkaz, tawariszcz kamandir — wybełkotał ze zdziwieniem żołnierz.

— Jefim — żołnierz wyprostował się bardziej — bez żadnych kawałów, co? Zrozumiano?

— Tak. Zrozumiano, towarzyszu dowódco — odpowiedział śmiertelnie poważnie Jefim.

— Ja jestem już dawno dorosła — wtrąciła kobieta z niedostrzegalnym sprzeciwem w głosie.

Oficer uśmiechnął się wieloznacznie. Silniejszy wybuch ognia, który akurat obejmował poręcz krzesła, oświetlił lepiej jego twarz.

— A tak — przeciągnął niedbale — dla porządku. Tylko dla porządku. A wy, barynia, skąd wy tak umiecie mówić po rosyjsku, co?

Kobieta wzruszyła ramionami.

— Barynia! O widzicie barynię. — Spojrzała wymownie po sobie. — My wszyscy teraz tacy panowie! Cała Polska panów.

— Ano, widzę — potwierdził oficer. — Widzimy. My wszystko dobrze widzimy — dodał z naciskiem.

— Mieszkałam w Rosji. — Poczuła się nagle zobowiązana wobec niego do wyjaśnienia czegoś, co, widziała, od początku niezwykle go interesowało i dziwiło, ale nie chciał się od razu z tym zdradzić. — Chodziłam do waszej szkoły. Do rosyjskiej szkoły.

— W jakim mieście? — zapytał, skrywając nadal ciekawość.

— W Charkowie.

— Na Ukrainie — stwierdził krótko.

— Na Ukrainie.

— Ale wy, obywatelko, nie mówicie tak jak ja, jak moi żołnierze — zauważył ostrożnie oficer. Jefim stał ciągle obok nich, otworzył trochę usta, oczy mu teraz zokrąglały.

Kobieta roześmiała się głośno. Głośniej trzasnął ogień.

— Chodziłam do carskiej szkoły. O to chodzi? — spytała domyślnie.

— O to i nie o to — przyznał mniej chętnie — wy mówicie tak, jak kiedyś, dawniej mówili u nas burżuje.

— Język się zmienił — stwierdziła kobieta. — Ja też to słyszę. Dwadzieścia lat nie mówiłam. Myślałam, że zapomniałam. Nie, nieprawda, wszystkie słowa wracają. Same. Przeprowadziliście reformę pisowni. To też zmienia język. Teraz cały naród mówi jednakowo. Dawniej wykształceni mówili tak, jak mnie nauczyli. Naród mówił po swojemu, bo go nie uczyli.

Oficer przyjrzał się baczniej kobiecie.

— Wy Polka? — chciał się upewnić.

— Polka — uśmiechnęła się kobieta domyślnie. — Kiedyś, w Rosji, Polacy pytali mnie zawsze, czy jestem Rosjanką. Komiczne, prawda? Później, w Polsce, rodacy podejrzewali mnie, że nie chcę się tylko do was przyznać. Jeszcze komiczniejsze. A teraz — wy. I co ja mam odpowiadać? Miałam słuch do waszego języka. Podobał mi się. Podobają mi się wasi pisarze.

— Kto? — zainteresował się żywiej oficer.

— Tołstoj, Puszkin — uśmiechnęła się kobieta.

— Jefim! — Żołnierz stał już tak prosto, że kobieta obawiała się o jego grzbiet. Niemal oczekiwała, że trzaśnie jak zbyt naciągnięta struna. — Zaprowadzisz obywatelkę aż na sam drugi brzeg, jasne? Na twardą ziemię — podkreślił, jakby rzeka skuta lodem nie była twardsza od ziemi. — Tam już chodzą patrole.

Kobieta z żalem oddalała się od płonących krzeseł. Nic w życiu nie wydawało jej się stosowniejsze do rozniecenia ogniska, nigdy nie było jej cieplej. W promieniu dwóch metrów od ognia mróz łapał za gołe łydki, za twarz jak wściekły pies zębami za skórę. Szarpiącymi kłami dobierał się szybko do mięśni.

Już byli z Jefimem poza kręgiem światła, gdy ponownie zatrzymał ich na miejscu głos oficera.

— A ty — wołał ten głos — nie chwal się swoim rosyjskim. Jeszcze jaki głupi pomyśli, że ty burżujka! Białogwardyjska córka albo żona. Bieżeniec z naszej rodiny albo jaka inna swołocz!

— Uch — mruknął żołnierz o imieniu Jefim — wyście się, obywatelko, spodobali naszemu komandirowi. No bo jest i co do spodobania. Baba z was, jaka baba! Prawdziwa Polka. Krasawica.

— Mógłby pan być moim synem — ostudziła jego zapał kobieta, pomna męskiej przestrogi oficera.

— Jaki tam baryń! — obraził się krasnoarmiejec. — A wy, gadacie. — Nie chciał się dać nabrać na żadnego syna, ale właśnie musiał złapać ją w pół, bo zabierała się do zjeżdżania aż na sam dół, na lód rzeki, na siedzeniu. — A widzicie — zaśmiał się jak chłopak, goniący po lodzie za dziewczyną — tędy niedobrze chodzić. Pozbieralibyście się akuratnie na samym dole. Potem nie wiadomo, czyby nóżki już tak dobrze niosły. Tu czort nadał nie tylko żelastwo i gruzy, ale wszędzie miny. Trzeba wiedzieć, którędy iść. Kilkadziesiąt my dziś wysadzili.

Na rzece musiała się złapać ramienia żołnierza, bo wiatr rzeczywiście przewracał. Parli oboje w poprzek rzeki, smagani po twarzach twardymi jak lód, zbitymi drobinami śniegu, oślepiającymi, zatykającymi nos i usta, sklejającymi rzęsy tak, że oczy przestawały do czegokolwiek służyć i trzeba było iść tylko na wyczucie, trzymając się raz obranego kierunku. W wyjącym poświście nie słyszeli swoich głosów i nie mogli się ze sobą porozumieć, dając sobie tylko znaki zwartymi mocno ciałami. Dopiero gdy podeszli pod praski brzeg, bardziej płaski, pozwalający wyjść bez wysiłku na piaski dawnych plaż, wiatr trochę ustał.

— No — mruknął Jefim, przecierając oczy i ściągając zgrabiałymi palcami grudki śniegu z rzęs — diabli dziś hulają. Utrzymacie się już, obywatelko, na nogach sami. Rozkaz wykonano. Gdyby nie mróz, całkiem przyjemny rozkaz. Ale też macie paltocik, no! Dziw, żeście nie zamarzli — dodał, obrzucając kobietę spojrzeniem. — Waciak wam potrzebny, taki jak nasze. Gdybyście chcieli, to ja bym wam waciaczek wyszukał, co? Pierwszej klasy waciaczek. Jakbyście mi dali adres — strzepnął resztę szronu z rzęs — no, teraz widzę was lepiej. Ale z was baba! To jak będzie z fufajką, co?

Kobieta uśmiechnęła się z trudem. Nie czuła prawie skóry na twarzy, jakby mięśnie ściągnęła gipsowa maska.

— Ja nie wiem jeszcze, gdzie będę mieszkać — i to akurat powiedziała szczerze. — A może moi krewni mnie nie przyjmą — wymyśliła na poczekaniu. — Jakże mogę wam dawać adres? Ja was znajdę — zapewniła go — sama. Będziecie jutro na Czerniakowie?

— Jutro i pojutrze! — sarknął żołnierz z irytacją. — Końca nie widać z minami. — Nic na tę noc nie układało się po myśli. Mało, że mróz tężał od kilku godzin, przeklęta mina rano rozerwała Kłobuszkina, pod wieczór znalazł taką ciepłą kobietę i jeszcze musi odstawiać ją, jak kociołek z gorącą strawą, pod którego pokrywkę nie wolno zajrzeć głodnemu.

Kobieta doskonale zgadywała stan jego ducha. Być może, po cichu przyznawała mu rację, toteż uznała, że trzeba go pocieszyć.

— Ja was znajdę, przy ognisku — zapewniła go jeszcze raz z przekonaniem, myśląc jednocześnie, skąd człowiek czerpie tyle prawdy z kłamstwa.

Żołnierz odwrócił się i powoli, bez przekonania wyszedł na lód rzeki.

— Dziękuję! — krzyknęła za nim kobieta z głębi duszy. Z ulgą śledziła jego malejącą, szarpaną przez wiatr, niknącą w mroku sylwetkę.

„Oficer dobrze wybrał — pomyślała. — Wiedział, kogo. Zachowuję się jak głupia. Do tego stara i głupia. Już nie pierwszą wojnę widzę. Przeszłam rewolucję rosyjską. Zdaje mi się, że wszystkiemu dam radę. Wojsko idzie z drugiego końca świata. Ludzie niczego nie zaznają, nic ludzkiego nie przeżyją, tylko mord i mord. Ile to już lat? Bez przerwy w pieriod i w pieriod. Kogo to obchodzi, jakim kosztem? Niemcy bronią się nadal jak wściekli. Tylko głupia baba włóczy się sama po nocy. Zachciało mi się Wisły. Zaraz, koniecznie, jak tylko zobaczyłam Warszawę. Boże mój, Warszawę!”

Wydostała się na równiejszy bruk jakiejś ulicy. Nie mogła się na razie zorientować, jakiej. Musiała trafić na Grochowską.ROZDZIAŁ 2

Nie widziała niczego na odległość dwóch metrów. Nie paliła się ani jedna latarnia. Grochowska pusta i wymieciona z życia straszyła jak zaminowane ruiny lewego brzegu Wisły.

„Żeby chociaż jakiś nocny patrol! — westchnęła w duchu. — Gdzie te patrole, o których mówił oficer rosyjski?”

Liczyła kamienice od ostatniego oświetlonego numeru, ale on znajdował się o dobry kilometr stąd i mogła się dziesięć razy pomylić. Weszła pod sklepienie bramy i oparła się o mur. Tobołek uwierał w plecy, przeszkadzał w rozluźnieniu członków. Zrezygnowała więc z odpoczynku i macając rękami po ścianach, odszukała wejście na klatkę schodową.

„Za późno tu dotarłam. Trzeba było czekać do rana. Dobre sobie, gdzie? A choćby przy ognisku, z żołnierzami”. Wiedziała jednak, że oficer wolał ją odesłać. Może rozumiał tak samo jak ona ludzką tęsknotę wygnanego ludu za tą rzekę? A może nie chciał jej mieć w pobliżu? Najpewniej jedno i drugie razem.

Wstrząsnęła się z zimna na wspomnienie przeprawy przez rzekę. Nogi źle obute ślizgały się po lodowej pokrywie. Takiego wiatru nie pamiętała od dnia swego narodzenia. Przewiał ją na wylot, zamroził do ostatniej kropli krwi.

Klatka schodowa też wyglądała jak czarna, niebezpieczna jama, ale Henryka przywykła do ciemności. Miała za sobą niezły trening poruszania się, odnajdywania i życia w mrocznych dziurach. Umiała rozpoznawać miejsca, przedmioty, orientować się w kierunkach tylko za pomocą dotyku.

Potrzebowała latarki, ale latarka znajdowała się w tłumoku, na plecach. Nie miała kieszeni w sfatygowanej jesionce. Palto oprócz roli odziena pełniło funkcję koca i poduszki. Było workiem na podebrane z pola kartofle, podściółką dla skołatanego ciała i wszystkim, co tylko dola wędrowca może wymagać od jednego łacha na grzbiecie. Z westchnieniem uwolniła ramiona od tłumoka. Położyła go przy nogach i kucnęła. Odpięcie rzemieni nie sprawiło większych trudności, niż gdyby robiła to w oświetlonym pomieszczeniu. Tylko zgrabiałe palce stawiały opór.

„Będzie trudniej związać tłumok. Na pewno wlazłam na inną klatkę albo nie do tej bramy”.

Krążek jasności oświetlił drzwi, przy których stała. Skierowała go do góry, na futrynę.

— Cztery — powiedziała bezwiednie na głos. Odwróciła się w stronę drugich drzwi, które mogły być tymi, o jakie chodziło. Razem z nią krążek światła zatoczył łuk i padł na mosiężną tabliczkę. Wygrawerowane na płytce litery poinformowały Henrykę, że stoi przed wizytówką człowieka albo ludzi, których szukała. Zupełnie się nie zdziwiła. Nie doznała ulgi z powodu tak prostego i zarazem bliskiego wywiązania się z przyrzeczenia, którego co prawda nie składała, ale dopełnienie rozumiało się samo.

Nie odczuła też emocji na widok nazwiska zaledwie wydmuchniętego kiedyś z konających ust, tutaj zwyczajnie wypisanego na drzwiach.

Odsunęła więc nogą rozwalony tobołek i dotknęła palcem dzwonka. Działał. Mogło być także światło na klatce, ale już nie miała ochoty go szukać. Wolała stać w ciemności, ona dawała pozór ukrycia. Straszny poseł dotarł do ludzkich drzwi. Ciężar swego posłania uświadomiła sobie razem z dźwiękiem dzwonka. Nic jej nie mogło zwolnić od obowiązku, który — chcąc nie chcąc — przyjęła na siebie.

Za drzwiami mieszkania nic się nie ruszało. Martwa cisza stała na klatce, w całej kamienicy i dalej za oknami, na ulicy.

„Ludzie boją się wizyt o zmroku. Udają, że nikogo nie ma w domu”.

Nacisnęła mocniej dzwonek. Dzwonił tam wewnątrz, jasno, metalicznie, niemal wesoło. Ogarnęło ją podświadome zdenerwowanie. Jednocześnie, nie wiadomo dlaczego, nabierała przekonania, że dzwonek świdruje pustkę. Jeszcze kilkakrotnie krótko zadzwoniła, ale ciszej, ostrożniej. Już nie chciała zaalarmować sąsiadów, jeżeli tu gdzieś byli. Nabierała przeświadczenia, że powinna wejść za te drzwi nie roniąc niczego z tajemnicy zmarłej. Jeżeli w ogóle jakaś tajemnica kryła się w jej posłaniu.

„Śmierć jest tajemnicą” — stwierdziła dla siebie. Już bez wahania zdjęła z szyi klucze. Miała je tam, zawieszone na kordonkowej nitce, grubej i solidnej. Na wypadek gdyby coś się w drodze przytrafiło. Tobołki traciło się zbyt łatwo. Bezpieczne było tylko to, co znajdowało się blisko skóry i ewentualnie razem ze skórą do oddania.

Ostrożnie, bezszelestnie wsunęła klucz w typowy, yalowski zamek. Puścił tak gładko, jakby go wczoraj otwierano.

„Idiotyczne... Co powiem ludziom czy człowiekowi, który stanie przede mną? Zaraz, w tej chwili, albo za godzinę? Rano? Do diabła, nie wiadomo kiedy.”

Mieszkanie było pogrążone w ciemności. Zatrzasnęła przezornie zatrzask i zaraz przypomniała sobie, że tobołek został na klatce. Machnęła na niego na razie ręką i ruszyła przed siebie, szukając na ścianie wyłącznika. Światło zupełnie ją oślepiło. Zmrużyła oczy, czekała, aż przyzwyczają się do jasności, potem rozejrzała się, gdzie przyszła.

Korytarz był typowy, niewielki, kiszkowaty i brzydki. Pełnił funkcję rozdzielczą dla wielu drzwi. Nie wiedziała jeszcze, dokąd prowadzących. Stała przydługą chwilę bez ruchu, czekając, aż ktoś pojawi się na którymś progu.

— Jest tu ktoś? — spróbowała na wszelki wypadek, ale nie za głośno, żeby nikogo nie przestraszyć.

Odpowiedziała jej cisza. Odniosła wrażenie, że martwota dawno opuszczonego miejsca stoi nad mieszkaniem. Klimat opuszczenia nauczyła się rozpoznawać jak coś materialnego. Nie umiałaby określić, na czym on polegał, ale w tej chwili nie chciała poddawać się łatwo irracjonalnym wrażeniom. Wolała sprawdzone. Pewnym krokiem, chociaż wcale nie była pewna tego, co robi, ruszyła wzdłuż korytarza, otwierając kolejne drzwi. Zajrzała pobieżnie do trzech pokoi, łazienki i kuchni. Pokoje — od razu to zanotowała w pamięci — wychodziły na ulicę. Nie zapaliła w nich światła, łazienka była ślepa. Z kuchni patrzyło się na pola na zapleczu Grochowskiej, odważyła się więc przekręcić tu kontakt, bo te pola w zamrozie lutowego pejzażu były równie martwe i puste jak mieszkanie, po którym chodziła. Nawet ściany odbijały echo kroków, aczkolwiek pokoje były zagracone i na pierwszy rzut oka stawało się widoczne, że meble pochodzą z innego, wielkiego domu. Tutaj zostały po prostu wtłoczone, zgromadzone jak się dało, upchane. Nie pasowały do wielkości pokoi, do ich kształtu ani do prymitywnej architektury wnętrza.

Przypomniała sobie o tobołku i żywo skoczyła na klatkę. Zanim wciągnęła go do mieszkania, przezornie zgasiła w korytarzu lampę. Zaniosła tobołek do kuchni i zdjęła jesionkę. Odsunęła krzesło od stolika przykrytego ceratą i opadła ciężko na siedzenie. Oparła łokcie o blat stołu, kryjąc twarz w dłoniach.

„Boże mój, czyżbym przyszła do domu? Czyżbym znalazła przystań? Miejsce, gdzie można złożyć głowę? Bodaj na kilka miesięcy. Niechby tygodni”.

Jeszcze parę godzin temu nie pozwoliłaby sobie na żadne lamenty. Uważała, że nie wolno skarżyć się nawet sobie, jeżeli w żaden sposób nie można sobie pomóc.

Z bezruchu, z bezwładu wyczerpania, z nagłego rozluźnienia hamulców woli wyrwał ją chłód. Powoli odjęła ręce od twarzy, chciała wstać, ale nie wykonała tego zamierzenia. Łokcie przesuwające się po ceracie zaznaczyły na niej dwie białe smugi, tak wyraźne i szerokie jak koła wozu zagłębiające się w piachu polnej drogi.

Nie odrywała wzroku od tego zjawiska, jakby zobaczyła pisany łokciem na ceracie swój własny los, przyszłość, przeznaczenie. Nie miała pojęcia, że tak poniekąd było. Na razie ścierała łokciami wielomilimetrowej warstwy kurz, który osiadł na stole.

Żaden człowiek ani stworzenie od wielu miesięcy nie dotykało tego stołu. Chwilę siedziała drętwo, nieomal sparaliżowana, sam na sam z nieznajomą kobietą, która umierając zażądała od niej przechowania kluczy. Strzępy tamtych, zdyszanych, ostatkiem oddechu wypowiadanych słów związały się nagle — jak się jej wydawało — w całość. Jacyś mężczyźni należeli do tego mieszkania, do tamtej kobiety. Gdzieś odeszli. Jeżeli żyją, wrócą tu i ona na nich poczeka.

Wysunęła palec i zaczęła pisać nim bezmyślnie po ceracie. Nie było wątpliwości, stół mógłby posłużyć za tablicę. Zerwała się, jakby chwytała ją febra. Policzki paliły na skutek wiatru i mrozu, a teraz jeszcze ogarniającego ją podniecenia. Nie mogła uwierzyć, że jest bezpieczna na dziś i na jutro, a może nawet pojutrze. Dalej nie należało zaglądać, niczego nie przewidywać. Na razie nie będzie się wałęsać jak bezpański pies po drogach zrujnowanych wojną. Odzyskiwała status obywatelski. Pozbywała się piętna włóczęgi. Zostawała z woli obcej kobiety opiekunką domu.

— Odwdzięczę ci się — odezwała się głośno do nieobecnej, jakby jeszcze klęczała obok materaca, w piwnicy. — Zwrócę ci wszystko z nawiązką za to, że dałaś mi dach nad głową. W najcięższej chwili. W takiej, gdy wszyscy na coś czekają. Ja nie mam na co ani na kogo czekać. A ty może miałabyś? Ironia losu. Nie ma nic głupszego niż życie. No cóż, będę czekać w twoim zastępstwie, skoro tak sobie życzyłaś.

Krążąc w kółko po opuszczonym domu, automatycznie sprawdzała wszędzie grubość kurzu pokrywającego ciężkie, dębowe meble. Nie mogła się powstrzymać, aby tego nie czynić, chociaż opuściło ją już podniecenie, które nad nią zapanowało, gdy jak piorun dosięgło ją przeświadczenie, że po długiej tułaczce jest bez wątpliwości i omyłki — bezpieczna.

Światło z wieloramiennego świecznika zalewało pokój. Bezwstydnym potokiem jasności wylewało się na opustoszałą, zupełnie martwą ulicę, samotnie nawołując ją znów do życia.

Wzdłuż Grochowskiej nie paliło się ani jedno okno. Tylko szparami przy futrynach gdzieniegdzie sączył się nikły żółty blask. Ludzie traktowali papier do zaciemniania okien jak rolety. Teraz służył im do odgradzania się od świata.

„Co ja robię? Ściągnę sobie kogoś na głowę. Mógłby mnie słusznie zapytać, w jakim charakterze buszuję po cudzym domu. No, dla mnie wojna już się skończyła! — pomyślała z triumfem. — Pora. Inni mieli to szczęście wcześniej!”

U góry, pod sufitem, jak wszędzie czerniała jeszcze rolka zwiniętego papieru. Henryka odwiązała sznurek, odcinając światłu drogę na ulicę. Cały blask skoncentrował się w czterech ścianach i kobieta poczuła się w nich dobrze, niby ślimak zamknięty w świetlistej muszli. Ogarnęło ją coś zbliżonego do klimatu starych, przedwojennych wieczorów, gdy ślimak nosił jeszcze na grzbiecie swoją osłonę.

„Nic już nie będzie podobne do tamtych wieczorów — zaprotestowała ostro przeciwko słabości, która pozór chciała przyjąć za prawdę. — Nie ma dziecka, nie ma Stefana. Nigdy nie będę się czuć jak dawniej. Jestem tylko jak zaszczute zwierzę, które dążyło do światła, do ludzkich siedzib i doszło”.

W kuchni, obok pieca, stała skrzynia pełna węgla. Schwyciła kubeł i naładowała go z nienaturalną energią. Z taką samą emocją biegała po pokojach, rozpalając stare, kaflowe piece. Na ulicy zdawało jej się, że nie zrobi ani kroku dalej, upadnie albo położy się na chodniku. Tutaj roznosiła kubły, jakby ważyły nie więcej niż pierze, i nie ustała, dopóki wszystkie piece nie zaczęły huczeć. Wtedy pozwoliła sobie na wytchnienie. Zrobiło się raźniej. Trzask ognia wniósł życie w martwotę opuszczonego domu. Gadał, zapełniał go po swojemu ruchliwą obecnością.

Henryka wyciągnęła z tobołka połówkę czarnego Chleba, kawałek słoniny, cebulę i pomarszczone jabłka. Ukroiła sobie kromkę chleba i obłożyła ją słoniną. Odkręciła kran nad zlewem. Z zachłanną ciekawością, jak barbarzyńca, śledziła wynik swej czynności.

„Śni mi się. Mam światło, wodę, ciepło. Mam gdzie mieszkać. W ciągu minut. Nic mnie, psiakrew, nie chciało trafić. Zawsze ze wszystkiego wyskoczę z takim szczęściem, o jakim się tylko opowiada. Dlaczego? Ja nie potrzebowałam tego szczęścia. Nie chciałam go jak tamta, umierająca w piwnicy. A teraz? Chcesz?”

Odstawiła szklankę z wodą. Tak, znów chciała żyć. Chciała żyć — bez Grażyny. Ostrożnie z samego środka koca wyciągnęła fotografię zawiniętą w gazetę. Podniosła ją do światła. Było to powiększone do formatu pocztówki amatorskie zdjęcie. Stała na nim dziewczyna, zbyt piękna i zbyt wysmukła. Musiało być silne słońce, bo sylwetka dziewczyny wydawała się prześwietlona jasnością, tak samo jak rozwiane włosy i zaplątana koło nóg suknia. Ktoś robił to ujęcie z dołu albo dziewczyna stała na wzniesieniu. Zdawało się, że zrywa się do lotu. Śmiała się — śmiała się tak serdecznie, że nawet martwy papier zachował i utrwalił żywioł. Nie tylko młodości, ale i życia, które nie mogło się w niej pomieścić.

„Tak. Nie było z tobą łatwo — powiedziała Henryka głośno do dziewczyny na fotografii. — Życie cię roznosiło, rozrywało, aż... rozerwało. Boże mój, czy ja się nigdy od tego nie uwolnię? Stało się. To nie ma znaczenia, jak. Musiało się stać.”

Wzięła ze sobą fotografię i poszła z nią do największego, środkowego pokoju. Piec nagrzał się zbyt gwałtownie, trzeszczały kafle. Henryka przestraszyła się, że pragnienie zadomowienia może się okazać zgubne w skutkach dla pieców.

Rozejrzała się po pokoju, wybierając miejsce dla fotografii. Na stoliku po radiu stała pusta ramka. Henryka osadziła w niej fotografię i z zadowoleniem obejrzała swoje dzieło. Ramka pasowała. Znalazła dla fotografii świetne miejsce, bardzo dobre miejsce. Stolik stał w centralnym punkcie pokoju i każdy, kto wchodził, spotykał się od razu wzrokiem ze zdjęciem.

Otworzyła piec, aby upewnić się, czy węgiel jest rozżarzony do samego wnętrza brył.

Czerwony blask zalał nagle pokój i zatańczył ciepłem na twarzy śmiejącej się dziewczyny z fotografii.

Henryka zakręciła szybko drzwiczki, bo na ułamek sekundy ta twarz ożyła prawdziwiej, niż matka mogła to znieść.ROZDZIAŁ 3

Nagrzany piec odzywał się trzaśnięciem coraz ciszej i rzadziej. Zmęczenie brało górę nad rozkoszą od wielu miesięcy nie zaznanych wygód. Samotnością, tak samo potrzebną człowiekowi, jak niezbędni mu są ludzie. Ale Henryka walczyła jeszcze ze snem i robiła to z przyzwyczajenia, ponieważ sen od pewnego czasu był dla niej źródłem tortur. Łóżko miejscem męczarni, z którego porywała się z krzykiem, śmiertelnym dławieniem, oblana potem, z rozszerzonymi zgrozą źrenicami, szukającymi swoich zmór w ciemnościach nocy. Powtarzalność snów, identyczność powracających obrazów nękały ją do tego stopnia, że z lękiem oczekiwała nadejścia zmierzchu. Z ulgą witała każdy świt. Swoim świadomym życiem władała już dobrze, ale na to drugie nie miała żadnego wpływu. Nikt nie panuje nad snami, nawet tak silny człowiek, jakim się niespodziewanie dla siebie okazała.

Razem z pierwszym, płytkim snem, gdy człowiek ledwie traci poczucie tożsamości miejsca i czasu, odnajdywała się zawsze w tym samym punkcie, od którego się wszystko zaczynało i dla niej — skończyło.

Stała obok baru „Satyr”, pośrodku rozkopanego, obnażonego z płyt chodnika Marszałkowskiej, na wzniesieniu uformowanym z gliny, wyrzuconej z podziemnych wykopów komunikacyjnych, i patrzyła w otwartą perspektywę ulicy, widoczną aż do Placu Zbawiciela.

Z tego niezwykłego dla oka tła, bo pozwalającego wybiegać mu dowolnie w przestrzeń zamkniętą przez 63 dni spiętrzonymi wałami barykad, wyłaniała się Grażyna.

Szła swobodnie i szybko w stronę oczekującej Henryki. Spostrzegły się niemal jednocześnie, z dużej jak na dotychczasowe warunki odległości, a działo się tak dlatego, że obie nie musiały się już kryć. Henryka stojąca prosto na wzniesieniu stanowiła znakomity cel, podobnie jak zbliżająca się ku niej środkiem ulicy dziewczyna. Strzały jednak nie padały i to właśnie wprawiało obie w stan niby hipnotycznego transu, w którym odwracalność sytuacji bywa do tego stopnia absurdalna, że wyjątkowość zdaje się nagle jedynym możliwym do zniesienia położeniem, a powszedniość zjawiskiem zatrważającym.

Henryka ciągle stała, a Grażyna szła ku niej i matka we śnie wiedziała, że miało to być spotkanie ostatnie, chociaż kobieta oczekująca dziewczyny niczego się jeszcze nie spodziewała.

— Jak to dobrze, mama, że cię spotykam — mówiła, podchodząc, dziewczyna. — Martwiłam się już, że się nie zdążymy pożegnać. Nasza komenda wychodzi z miasta.

— Wychodzicie? — To pytanie zadawał tylko doszczętnie rozbity człowiek, patrzący ponad głowę dziewczyny na dwie celujące w niebo szpile wież kościoła Zbawiciela. Widok zdawał się Henryce nie wiadomo dlaczego bezlitosny. Wieże przekłuwały szare, zbolałe, ołowiane, upadające na ziemię niebo. Grożąc, przeszkadzały mu zapaść się razem z miastem.

„Dość — myślała. — Dwie wojny. Dwa razy uciekinierzy. Dwa razy bez dachu nad głową!

— Kiedy wychodzicie? — powtarzała z odrętwieniem. Nie docierało do niej nic osobistego. Sens słów dziewczyny omijał ją. Odbijał się od obronnej ściany znieczulenia.

— Zaraz, mama. To... no, do widzenia. Do zobaczenia, mama. Kiedyś ... gdzieś ... znajdziemy się.

Dziewczyna odwracała się do odejścia i matka w tej samej chwili odzyskiwała inicjatywę, ale teraz wiedziała, że to się stało o sekundę za późno. Wówczas usiłowała tylko zatrzymać dziewczynę właśnie o tę sekundę dłużej. Miała jej powiedzieć coś niesłychanie ważnego, ale nie mogła dotrzeć do sedna swego przeświadczenia jego doniosłości. Zabrakło czasu czy sił?

— Zaczekaj — wymawiała zdławionym głosem — zaczekaj...

— Na co? — zapytywała dziewczyna z ogromnym zdziwieniem.

„Tak. Na co? Właśnie na co?” — myślała z wysileniem matka i nie umiała znaleźć dość mocnego argumentu. Przekonać Grażynę, że powinna rozważyć decyzję, którą powziął za nią ktoś inny. Po prostu nigdzie jeszcze nie wychodzić.

— Przecież wiesz, że nasza komenda wychodzi ostatnia. Nie ma już nikogo z naszych w mieście. — Dziewczyna wyjaśniała w ten sposób Henryce, że nikt nie może zostać zupełnie sam. Albo że nie powinien tego robić, porzucać swoich, uciekać przed odpowiedzialnością. Wynosić tylko swoją głowę, nawet jeżeli to jest usprawiedliwione, bo nikt jej wcześniej nie pytał, czy chce wstępować na stos. Ale Henryce utkwiło w głowie tylko jedno słowo.

„Ostatnia — myślała. — Jeżeli coś jest ostatnie, to nie ma drugiego wyjścia”. — Była jednak pewna, że zawsze jest, istnieje wyjście ze wszystkiego, tylko żadna myśl nie chciała oblec się w słowa. Jakby myśli nie mogły odnaleźć swego fonetycznego odpowiednika.

Dziewczyna odchodziła tą samą drogą. Matka stała wrośnięta w grząską glinę wzgórka, która trzymała nogi niby w zaciśniętych szczękach potrzasku.

„Ktoś zastawił tu potrzask — myślała z wysiłkiem. — Kto złapał nas w pułapkę?”

— Wyście mi ją zabrali! — krzyknęła strasznie Henryka i usiadła na łóżku. Znany pot oblewał jej szyję i plecy, wytrzeszczone oczy patrzyły w ciemność.

„Czy to ja krzyczałam, czy węgiel obsunął się w piecu?” — pomyślała przytomnie.

I to znała, tę nagłość przechodzenia z koszmaru w niczym nie zamąconą rzeczywistość. Z majaków do absolutnie czystej precyzji myślenia. Te przeskoki były najstraszliwsze, najbardziej mordercze.

Ręka przekręcająca kontakt nocnej lampki nawet nie zadrżała. Światło powoli obejmowało środek, później kąty pokoju. Henryka przymknęła oczy, opadła na poduszkę.

„Nie chciała mnie nawet dotknąć. Bała się zanadto do mnie zbliżyć. Stała cały czas w bezpiecznej odległości. Nie podałyśmy sobie nawet rąk. Nie pocałowałam jej na pożegnanie. Nie dopuściła do tego. Ona w i edziała. Nie chciała mnie już więcej ranić. Po swojemu dodała mi sił”.

Henryka znów wyciągnęła rękę, zgasiła światło. Jakiś wóz zaturkotał na kocich łbach Grochowskiej, jeden, potem drugi. Cały ciąg wozów jechał ulicą. Konie człapały wolno, z namysłem. Wiedziała, wcale nie potrzebując wstawać do okna, że idą z daleka, senne, zmęczone, stąpające jak ślepy człowiek, ze łbami zanurzonymi w workach z obrokiem, przeżuwające w marszu. Znów ciągnęły tabory zaprzęgnięte w karłowate koniki, jakich Rosjanie używali na tyłach, daleko na zapleczu frontu, które nie musiały się spieszyć, a po prostu skądś — dokądś dojechać.

Był to jedyny ludzki i swojski akcent zmotoryzowanej wojny. Koniki człapały w pogoni za czołgami, za bronią maszynową jadącą na samochodach wszystkich typów i międzynarodowych znaków fabrycznych, wyposażonych w silniki, pozwalające im pochłaniać tysiące kilometrów. Henryka uśmiechnęła się w ciemności, bo te koniki wypełniały jednak swoje zadanie tak samo jak kryte plandekami ożebrowane wozy. Z dawna widocznie znały tajemnice cygańskich taborów, objeżdżających niepostrzeżenie świat. One równie niepostrzeżenie, czasem bezszelestnie, jakby kopyta koni i obręcze kół były obwiązane dla niepoznaki szmatami, zjawiały się na ulicach miast, między kurzącymi dymem z kominów chatami. I to one pierwsze je wyzwalały, jeżeli miasteczko albo wieś leżały poza szlakiem przemarszu wojska lub poza kierunkiem głównego uderzenia.

Jeśli leżał śnieg i prószyło zimową zawieruchą, rolę wozów przejmowały sanie. Płozy jeszcze ciszej wślizgiwały się na wielkie trakty Europy. Milczące trojki bez dzwonków i trzasków z bata wilczym chodem szły tropami łupu, szarpiąc maruderów, odgryzając bez jednego głośniejszego wystrzału rozciągnięty na śnieżnej płaszczyźnie ogon wroga.

Henryka pomyślała, że kto się nie rodził tam, gdzie leżą śniegi i jeżdżą sanie, rozmaicie, kuligiem, na wesela, na cmentarze i na wojnę, nie pozna i nieprędko, a może nigdy nie zrozumie wschodu Europy, Polski ani Rosji.

Z początku miłe sercu, równomierne, pojękliwe jak wojna stukot, chrzęst i skrzypienie taboru, wywołujące skądś, z głębi pamięci, Rosję dzieciństwa, zaczynały niepokoić, gdy zlały się w jedno ze stukaniem rozklekotanych osi pociągu. Jeden dźwięk nakładał się na drugi i znów nie było donikąd ucieczki, chociaż Henryka leżała z otwartymi oczami i nawet drzemka nie zamierzała schwycić jej w sidła jakichkolwiek majaków.

Razem z wozami, ciągnącymi jezdnią Grochowskiej i teraz na zachód, jechała wagonem towarowym po opuszczeniu Warszawy w nieznanym kierunku.

Chociaż się przeciwko temu broniła, musiała znów tam jechać, w czarną noc niewiadomego; w ścisku i zaduchu stłoczonych zbyt gęsto, zbyt blisko siebie ciał.

Brak oświetlenia nie pozwalał ludziom na wzajemne rozpoznanie i Henryka wołała jechać anonimowo. Samotna i obca wśród swoich. Od chwili wyjścia ostatniej komendy z Warszawy nikogo i niczego nie chciała więcej poznawać. Nie wyobrażała sobie zwłaszcza, że mogłaby do kogoś przemówić, bo wszystko zostało już powiedziane. Nie odzywało się w niej żadne pytanie, ponieważ została jej udzielona odpowiedź. Nie interesowała się niczym, ale zapomniała, że los interesuje się człowiekiem wbrew jego chęciom i potrafi przemówić we własnym imieniu. Ten głos odezwał się do niej niespodziewanie, chociaż mu nie odpowiedziała.

— Ja panią znam — szeptała dziewczyna, ocierając się jak kot o ramię Henryki. Że jakaś siedziała obok niej, i właśnie dziewczyna, a nie starzec czy kobieta, Henryka wiedziała od Warszawy Zachodniej, na której ich ładowali. Ale mógł sobie siedzieć koło niej ktokolwiek, nic ją to nie obchodziło. — Pani przychodziła do „Satyra” — szeptał dalej głos — ja zaraz rozpoznałam pani twarz. Jeszcze na stacji. Ja jestem sanitariuszką ze Śródmieścia, z Emilii Plater. Nie chciałam pójść do niewoli, wolałam włożyć cywilne ubranie. Tak mi się wydawało bezpieczniej. Ale teraz nie jestem pewna, czy dobrze zrobiłam. Czy pani się zorientowała, dokąd jedziemy? Na zachód, wiem, ale nie zdołałam odczytać ani jednej stacji. A może zmieniliśmy kierunek? — w głosie dziewczyny zadźwięczał niepokój. — Na przykład Oświęcim?

„Grażyna nie chciała się przebrać” — stwierdzała w myślach Henryka i to było właśnie to, co chciała powiedzieć córce tam, na Marszałkowskiej, i nie powiedziała. To, o co chciała ją prosić, błagać i nie śmiała, ponieważ byłoby to także błaganie o litość dla siebie. Skamlaniem ze strachu przed samotnością. Lękiem przed brakiem środków do życia. Czuła się odarta ze swojej zwykłej przewagi nad Grażyną. To ona dawała swemu dziecku dom, to ona karmiła Grażynę chlebem ze swojej pracy. W czasie powstania role się odwróciły. To wojskowe racje Grażyny, cukier i rozgotowane proso, uratowały ją od śmierci głodowej.

— Ja panią dobrze pamiętam — szeptał los, któremu Henryka przeciwstawiała się tylko milczeniem i była to widocznie zbyt kiepska zapora, ponieważ nic już nie mogło powstrzymać jego biegu. — Pani przychodziła do takiej jednej łączniczki, Anastazji, prawda? Na kilku ulicach, jakie nam pozostały, stale obijaliśmy się o siebie. Nikogo nie obchodziły prawdziwe imiona ani nazwiska, chociaż konspiracja dawno należała do przeszłości. A może nie? Jak pani uważa? — Los domagał się odpowiedzi, ale Henryka nie chciała mu ustąpić. — Może to zresztą wszystko jedno — westchnęła dziewczyna — jedziemy, to znaczy, że jeszcze żyjemy. Może ja lepiej wybrałam niż ta dziewczyna, do której pani przychodziła. Zabili ją... wie pani? Nie można sobie wyobrazić czegoś głupszego.

To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: